Janusz Wojciech Cegiełła „Rawicz”

Archiwum Historii Mówionej

Janusz Wojciech Cegiełła. Urodziłem się w 1926 roku. Urodziłem się już jako człowiek związany z wojskiem, a to z tego prostego powodu, że mój ojciec pierwszego dnia, kiedy marszałek przywiózł swojego kolegę do Warszawy, to już wtedy dostał mundur. Był początkowo niezbyt ważnym człowiekiem, a potem już był ważnym człowiekiem. Nie miał matury i musiał do 1939 roku być żołnierzem, ale nosił mundur kapitański. Bardzo zabawnie to może wyglądało, ponieważ po tej stronie jest Plac Teatralny, po tamtej stronie gdzie był Hotel Saski, ojciec mój stawał na warcie w granatowym krawaciku, z [niezrozumiałe] na ramieniu i wszyscy chodzili go oglądać, a rodzinę miał ogromną.

  • W związku z tym, że pana ojciec był wojskowym, jak wyglądało pana wychowanie?

Nie był wojskowym, ale byłem wychowany całkowicie wojskowo. Z jednej strony objawiało się to w fakcie mojej należności do YMCA. YMCA to była amerykańska instytucja. Druga sprawa to było harcerstwo. Po prostu zawsze żyłem między harcerstwem, a między YMCA.

  • Proszę opisać tą amerykańską instytucję, czym ona się zajmowała?

To była amerykańska instytucja, która po prostu pomagała Polsce.

  • Od jakich wyrazów pochodzi skrót?

YMCA, tak jak dziewczyny miały swoje YMCA, to myśmy chłopcy też mieli swoje YMCA, chodziło się na madżongi i tak dalej, to były niewielkie na razie pozycje w naszym życiu, ale potem, kiedy zbudowano już prawdziwy dom sportowy YMCA w Łodzi, już trudno było sobie wyobrazić życie bez YMCA. Byliśmy bardzo do tego przywiązani i wyjeżdżaliśmy często na obozy YMCA i obozy harcerskie. Pamiętam do tej pory. Podać jak się nazywali nasi szefowie?

  • Proszę podać.

Myśmy mieli pana Zdzisława Leśniewicza, jako przewodniczącego, to był przemiły człowiek, który był właścicielem przemiłej kobiety, ani on, ani ona nigdy nie pobrali się. Natomiast, kiedy skończyłem pierwszy oddział mojej pracy, to zostałem wysłany do szkoły Zimowskiego, gdzie zauważyłem właśnie panią od YMCA i władowałem się jej na kolana. Bardzo miło żeśmy rozmawiali. […]

  • Wróćmy do historii z czasów Powstania. Proszę powiedzieć, jak pan zapamiętał wybuch wojny w 1939 roku?

W 1939 roku to były pierwsze dni bombardowań, byłem wtedy chłopcem na posyłki na dachu, który przenosił wiadomości, bo ojciec mój już poszedł na tak zwaną „Orajzę” mówiło się w Łodzi wtedy, ze swoim bratem już poszli, mój brat również już poszedł. Myśmy mieli bardzo dużą rodzinę. Trzeba było coś ponieść, a to przenieść wiadomość, a to przenieść jedzenie na dach, takie rzeczy się robiło.

  • Dla kogo pan przenosił wiadomości i jedzenie?

Dla tych ludzi, co jeszcze zostali, bo pewnie to śmieszne, ale mama, kiedy już pozbyła się swoich synów i braci, posłała mnie po chleb ulubiony, czy chciałem czy nie chciałem. Mamie podlegały wszystkie firmy.

  • Jakie firmy podlegały pana mamie?

Dużo tego było tam. Myśmy byli zamożnymi ludźmi, to znaczy nie tak bardzo dużymi ludźmi, ale w każdym razie, wśród wielu moich przyjaciół znajdował się Fogel, czy znajdował się Groman Roman, to byli moi przyjaciele, Kinderman, to byli wszyscy ludzie polsko – niemieckiego pochodzenia, bo takich było w Łodzi dość dużo. Siedziałem na przykład bardzo długo w ławce z Kindermanem. Mówiło się oczywiście po polsku, przecież nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby zaczynać mówić [w] innym języku, ale mówiłem obcymi językami.

  • Jak mijały kolejne miesiące okupacji? Czym się pan zajmował?

Grałem na fortepianie, bo to było przeznaczenie, jakie otrzymałem od rodziców. Ojciec mój, jako człowiek spokojnego serca, życzył sobie, ażeby mój starszy brat trzyletni, żeby...

  • Uczył się pan w szkole muzycznej?

Uczyłem się, oczywiście.

  • W czasie okupacji również?

W czasie okupacji, oczywiście. Uczyłem się w szkole imienia...Już też zapomniałem. Nie mogę wszystkiego pamiętać, ale bardzo prędko, już w pierwszym tygodniu 1936 roku już chodziłem do szkoły, którą gorąco pamiętam do dzisiaj. Mieliśmy tam znakomitą partię profesorów, profesorów całkowicie polskich, nie było tam ani jednego niemieckiego nazwiska, potem naturalnie zaczęli likwidować nasze gimnazjum.

  • Czy szkoła muzyczna w czasie okupacji nie musiała zostać zamknięta?

Nie, chodziłem do szkoły prywatnie. Muszę powiedzieć, że dość dobrze mi szło. Było nas dwóch, którzy powinni być znani, chociaż nie wiem czy koniecznie. Byłem ja, grałem na fortepianie, był świetny pianista, który potem podczas napadu na Stary Rynek stracił rękę. Mieliśmy znakomitych profesorów, tak miłych profesorów, że bywaliśmy z nimi na kolacjach, że chodziliśmy do restauracji nawet w trójkę. Zamawialiśmy sobie niewiele, potem dzieliliśmy między sobą i było bardzo miło. W ogóle miałem bardzo dobrych wychowawców, bardzo dobrych.

  • Czy kontynuował pan naukę muzyczną przez cały okres okupacji?

Przez cały okres okupacji, dokąd nie wróciłem z więzienia, znaczy dokąd mnie nie wypuścili.

  • Kiedy się pan znalazł w więzieniu?

Znalazłem się w więzieniu, kiedy przechodziłem przez Wisłę. W trójkę przechodziliśmy przez Wisłę, żeby ostrzec nasze polskie oddziały przed zbyt radosnym... Idzie dwóch Polaków czy trzech Polaków co [zrobić]? [Podejść] się przywitać? Powiedziano po polsku, w polskim mundurze: „Stoi kto idziet?”, czyli od razu było wiadomo. Potem nas uniewinnili, w ogóle potem nad dali święty spokój.

  • W którym roku to miało miejsce?

W 1945 [roku].

  • Już po Powstaniu?

Tak.

  • Proszę powiedzieć czy przed wybuchem Powstania, oprócz edukacji czy, zajmował się pan czymś innym? Czy wstąpił pan do konspiracji?

Bardzo krótko, jak młodziutki chłopiec, jako dziecko, myśmy chodzili tutaj w pobliżu do zamku, myśmy tutaj pełnili różne warty i hartowali się, jak to się wtedy nazywało, ale jeszcze przed wojną byłem w Czarnych Borach, mój brat wyjeżdżał na tak zwane...

  • Jak pan pamięta ostatnie dni lipca 1944 roku, zaraz przed wybuchem Powstania?

Koniec lipca 1944 roku to nas wywalili z Łodzi po prostu, bo przyszli nam powiedzieć, że mamy się wyprowadzać z naszego mieszkania, że wolno nam zabrać tylko dwie walizki ze sobą, co oczywiście musiałem robić ja.

  • Dlaczego państwa wyrzucili z mieszkania?

Bo to było mieszkanie zbyt eleganckie.

  • Gdzie państwo się przenieśliście?

Przenieśliśmy się do Warszawy. Siostra mojej matki miała dwumieszkaniowy, wolny, w swoim domu, wolny pokój i myśmy się tam po prostu zainstalowali.

  • W której to było części Warszawy?

Na Mokotowie. Znowu bym powiedział, ale nie pamiętam.

  • Jak do tego doszło, że wziął pan udział w Powstaniu?

Nie mogłem nie brać udziału w Powstaniu, bo wszyscy brali udział w Powstaniu. Brałem udział podczas swojej własnej matury. Muszę powiedzieć, że mi to jako tako wyszło, ponieważ nie czułem się najlepiej w matematyce, myśmy głównie biegali na zbiórki przecież, na spotkania.

  • Kiedy zdawał pan maturę?

Kiedy się skończyło Powstanie, w dniu Powstania.

  • Mniej więcej w tym czasie?

Tak.

  • Jak zapamiętał pan 1, 2 sierpnia, moment wybuchu Powstania? 1 sierpnia był pan w Warszawie?

Przeniosłem się wtedy, kiedy mnie wywalili z Łodzi.

  • Jak wybuchło Powstanie, to pan już był w Warszawie?

Nie, ponieważ całą Warszawę przeżyliśmy w wielkim strachu, pod bombardowaniami niemieckimi. Moja druga ciotka też miała takie możliwości, że też mogła nas zainstalować. Po prostu żeśmy tak dali sobie radę.

  • Przyjechał pan z rodziną do Warszawy. Czy to było jeszcze przed wybuchem Powstania?

Jak nas wywalili z Łodzi, dlatego, że powstała tam nowa [strefa], że nie można już było tam mieszkać, wyrzucali Polaków, trzymali tylko folksdojczów, myśmy nie chcieli zostać w Łodzi, po to żeby nie mieć z nimi nic wspólnego. Wzięliśmy dwie walizki i w najgorszym, czteroklasowym pociągu [przyjechaliśmy], a tam czekał już ojciec zmarznięty jak pies. Chodzi o konkretną godzinę „W”? Miałem czternaście lat, jak wybuchło Powstanie, więc...

  • Proszę opisać moment wybuchu Powstania.

Dostałem nominację na szefa, bardzo młodego szefa, na Żoliborzu. Musiałem się tam dostać, ale dostać się na to miejsce było bardzo trudno, ponieważ cała droga prowadząca w tamtą stronę, była po prostu ostrzeliwana bez najmniejszego zastanowienia. Kiedy przekonałem się, że nie dobrze jest dostać się przez główną drogę, to jest następna sprawa, więc zacząłem… Było mnóstwo krzaków, już było późno. Oczywiście na brzuchu wędrowałem, ale dopiero jak zbliżyłem się do toru, to okazało się, że tam jeździ w jedną i drugą stronę specjalny pociąg, który walił nas w łeb, kiedy tylko można było. Zobaczyłem, że jeszcze kawałek dalej, bo chciałem do końca, do kiedy tylko można, żeby się przedostać na drugą stronę. Mój brat, który szedł, tam właśnie stracił życie, więc zobaczyłem, że jest taka mała budka, budka zrobiona z takiego, właściwie z niczego, ale tam w środku znajdował się hełm. Pomyślałem sobie, że to jest doskonała okazja, żeby sobie zdobyć hełm. Założyłem hełm na głowę, pasował, ale ledwo tylko głowę wyciągnąłem poza wysokość budki, to natychmiast, bo oni mieli wtedy, jakby to powiedzieć, takie naszywki, oberwałem trzy razy w hełm. Wtedy już doszedłem do wniosku, że stanowczo nie ma najmniejszego sensu podchodzić pod pancerniak.

  • Nie został pan wtedy ranny?

Nie, nie zostałem ranny, nawet miałem sprawę, że z Niemcem żeśmy się na się nadziali, ale on się przeraził, ja się przeraziłem, bo nigdy w życiu przedtem nie strzelałem do człowieka, to też trzeba wiedzieć, kiedy w czasie boju idzie się na człowieka, on też przeraził się mnie, ja się przeraziłem jego, żeśmy się właściwie rozeszli. Tutaj jest resztka po komisariacie granatowym, za tym budynkiem znajdował się komisariat. Chłopcy przychodzą do mnie, żeśmy się spotkali na rogu Senatorskiej i Moliera, jeszcze nie Moliera się nazywała, tylko inaczej. Oni się mnie pytają: „Pójdziesz z nami?”, „A broń macie?” – pytam się. „Mamy broń, ale piątkę damską, tylko, że popsuta.” „No pójdziemy z popsutą.” Poszliśmy z popsutą. Na komisariacie okazało się, że granatowi policjanci nie okazali się wielkimi bohaterami, bo jak tylko zobaczyli, że my się zbliżamy do nich z białymi opaskami, to zaczęli wiać po prostu. Za chwilę już ich nie było, a my z jedną piątką, żeśmy opanowali cały komisariat i pięknie go wyczyścili do ostatniego momentu i rewolwery i granaty, wszystko to. Myśmy po prostu pozabierali wszystko to, co znajdowało się w tym komisariacie.

  • Czyli zabierali państwo głównie broń?

Broń, tak, a [oni] zwiali przed nami, a potem już nie mieliśmy wielkiej ochoty czuwać na tym placu, bo ich było za wielu przecież, bo nas było pięciu, może sześciu.

  • Co zrobili panowie ze zdobytą bronią? Zatrzymali ją?

Nie. Myśmy poszli na rynek. Przy rynku znajdowała się pani, z którą młodzi ludzie byli zaprzyjaźnieni. Poczęstowała nas kawałkiem zeschłej bułki, czy jak to nazwać. Myśmy każdy pod swoją głową trzymał… Na tym się to skończyło, bo rano już zaczął padać deszcz, bo myśmy na szczęście mieli jeszcze niemieckie, nie niemieckie, bo żołnierz, do którego nas skierowano, żebyśmy my zaopatrzyli się w mundury polskie, był niedaleko na tej samej ulicy, więc myśmy po prostu mieli dość grube płaszcze poniemieckie i szliśmy z płaszczami, przez ulice, przynajmniej ja, przez Krakowskie Przedmieście, bo to tak się chodziło, bo Niemcy wszędzie byli, ale ja już wtedy nie byłem z tymi kolegami, bo oni nie czuli się ze sobą razem, a ja już dalej parłem na Żoliborz, do którego byłem wyznaczony. To jest zawracanie głowy takie opowiadanie, bo musiałbym opowiedzieć, jak się starałem o hełm, bo ja jeden byłem człowiekiem, który miał za pasem dwa granaty, miał aparat fotograficzny, bo przecież byłem od fotografowania. Dotarłem do Starego Rynku, żeby tak nieco skrócić. Po pierwsze zwróciłem się do szefa tego resortu, bo już wyglądałem jak żołnierz polski. „A gdzie mogę się przespać?” „A to idźcie gdzieś.” Niedaleko był wysoki dom. W wysokim domu stało kilkanaście osób i narzekało na stan rzeczy. Powiedziałem, że chcę jak najszybciej znaleźć się na poczcie, to znaczy w centrum miasta, ale jak wszedłem na stragany, to okazało się, że tam są łobuzy, które rabują stragany, więc trzeba było nawet sięgnąć po rewolwer. Nie strzelałem do nikogo specjalnie, jak przyszło do czego, to się strzelało. Zobaczyłem tylko, którędy oni uciekają na targ i patrzyłem, jak oni chodzą. Wreszcie zobaczyłem, jak niewiele trzeba, żeby się dostać na pocztę.

  • Dlaczego pan chciał się dostać na pocztę?

No bo tam była główna afera, nie tylko tam była główna afera, tam się spało na ziemi, nie wolno było za głośno oddychać, a mimo to było paru chłopców, którzy włazili na górę, a Niemcy walczyli z chorągwią polską, więc jedni i drudzy starali się... Następnego dnia tam w „Adrii”, to jest wielka restauracja, tam trafił wielki, metr dziesięć pocisk, on trafił między dwa fortepiany, mówię ponieważ na jednym z tych fortepianów grał znakomity polski dyrygent.Świństwa takie żeśmy do jedzenia dostawali, że nie można było tego jeść, takie to było niedobre.

  • Co to było za jedzenie?

To był rodzaj marnej zupy, którą nam wlewano, ale potem już nie wlewano, bo potem za blisko już była bomba, więc każdy dostał, chować się [zaczął] gdzie indziej. W najbliższym otoczeniu było mnóstwo biur, więc myśmy się schowali. Ja się do rozbierania bomb nie nadawałem, bo byłem na to za gówniarz jeszcze wtedy, ale byli ludzie, którzy się tym zajmowali, tam potem założono Polskie Radio, skąd nadawano sygnały radiowe dla Anglii.

  • Jak długo pan przebywał w Poczcie Głównej?

[...] Każdego dnia gdzie indziej, bo każdego dnia otrzymywałem gdzie indziej rozkaz udania się. W dwie osoby żeśmy się zawsze łączyli, najdalej to znalazłem się na stacji bagażowej, na której pracowało chyba ośmiu żołnierzy polskich. Już widziałem, że oni do mnie się zbliżają, żeby mi mój rewolwer zrabować, ale uciekłem im po prostu. Czasami trzeba było tak, czasami trzeba było inaczej. Raz mi się zdarzyło również trafić do niemieckiej stołówki, gdzie dostaliśmy dobre jedzenie. Między sobą żeśmy rozmawiali: „A kto to zrobił takie dobre żarcie?”, bo to przecież było smacznie nawet, na to przyszła facetka, okazało się, że to byli [inni] ludzie, to nie nasza firma była.

  • Czy to była niemiecka stołówka?

Nie niemiecka, raczej rosyjska, znaczy też nie rosyjska, ale w każdym razie grupa [nie była nasza], więc jak żeśmy się zorientowali, że to jest niemiecka afera, to do domu.

  • Kto się żywił w tej stołówce?

Oni nie chcieli nas wpuszczać do swojej stołówki, ponieważ mieszkałem na [ulicy] Piusa 35, to myśmy po prostu nocami chodzili tam, bo tam była moja babka, moich rodziców na wszelki wypadek jednak poprosiłem, żeby się przenieśli do domu letniego. Babka miała, zawsze jakieś jedzenie było, koza [była].

  • W czasie Powstania odwiedzał pan swoją babcię?

Tak, oczywiście, u babki byłem parę razy.

  • Pana praca polegała na przenoszeniu meldunków?

Siedemnaście razy skakałem, jak to się wtedy mówiło, przez dwa połączenia, z jednej strony to była kawiarnia, bardzo wtedy sławna, a z drugiej strony to byli tak zwani przechodnie, ale nie było to wąskie przejście, skoro nam się siedemnaście razy udało przez dołek, tam gdzie dzieci chodzą [przeskoczyć].

  • W którym to było miejscu?

Pomiędzy Alejami Jerozolimskimi 31. Po drugiej stronie już nie pamiętam, jaki to był numer, ale to wszystko mam, jestem wyposażony jak biblioteka.

  • Przeskakiwał pan, żeby przenosić meldunki?

Tak, żeby przenosić meldunki. Za siedemnastym razem oberwałem, bo po prawej stronie Marszałkowskiej stał „Tygrys”, po lewej stronie był Bank Gospodarstwa Krajowego. Oni nas ostrzeliwali stale, jeden z jednej strony, drugi z drugiej strony. Za osiemnastym razem oberwałem, mam to napisane w mojej książeczce wojskowej, zresztą wszystkie moje dokumenty są właśnie w tym pokoju. Po prostu zostałem zasypany piachem, oni mnie... Nie była to szeroka ulica. Czekałem do później nocy, jak zupełnie było ciemno, to wtedy wyszli po mnie i wyciągnęli mnie spod pieca. Co zrobiłem: to zrobiłem, co każdy kogut w moim wieku robi, kiedy spotyka się z takim wydarzeniem, potrząsnąłem ogonem i pobiegłem dalej, bo nie miałem czasu, na to żeby ktoś czekał na wiadomości ode mnie. Prawdą jest, że parę razy żeśmy zaglądali do mieszkania moich rodziców.

  • Został pan wtedy ranny, tak?

Tak, ale zostałem ranny z góry, piachem. Pod piaskiem nie mogłem nawet ruszyć się.

  • Później był pan w stanie poruszać się?

Ledwie byłem w stanie się poruszać. Mowy nie było o tym, żeby teraz jeszcze im dawać znać, dokąd oni mają strzelać, żeby nas ustrzelić, no i do tej pory mam... Oczywiście stamtąd najpierw się szło do miasta, gdzieś to było koło wysokiej poczty, tam zostawialiśmy nasze wiadomości, tam była zresztą dość szeroko rozbudowana grupka młodych polskich żołnierzy, więc zostawiałem to i jak miałem blisko, to jeszcze przeszedłem do mojej babki, żeby ją pocałować, zobaczyć czy jeszcze żyje, mogła już nie żyć i potem z powrotem do domu.

  • Po tym ostatnim przejściu przez Aleje Jerozolimskie, co się działo?

Po tym ostatnim przejściu, to już nie czułem się tak dobrze, bo miałem potrzaskany kark, przestrzeloną nogę, przestrzeloną rękę i przestrzelony kark, więc oni, moi ojcowie, doszli do wniosku, że należy mnie dokądś posłać. Miałem pojechać na Mokotów.

  • W jakim celu mieli tam pana wysłać?

Ponieważ ekipa, która tam się znajdowała, między innymi moi koledzy późniejsi, przyjaciele, nie byli dostatecznie zgromadzeni, żeby walczyć. Na Mokotowie bardzo długo panował tak zwany spokój, dopiero pod koniec przyszli tam Niemcy. To znowu jest widoczek z zupełnie innego rodzaju, bo tam Niemcy chodzili po schodach, a ci którzy się przed nimi chowali, to musieli się jakoś tak za drzwiami, albo pod ścianą, albo pod podłogą się chować, stąd właśnie sprawa naszego pianisty, mojego dobrego znajomego zresztą, ten, co o nim zrobili wielki film teraz.

  • Jak się nazywał ten pianista?

Wymagacie ode mnie niesłychanych rzeczy, jak się nazywał.

  • No dobrze, nieważne. Udał się pan na Mokotów, gdzie konkretnie?

Udałem się na Mokotów. Jak schodziłem [ulicą] Książęcą w dół, to dostałem dwie kulki, zszedłem do końca. Tam działała grupa młodych ludzi, którymi dowodził żołnierz polski, który był w rzeczywistości pisarzem, znanym pisarzem. Jak nas zobaczyli z karabinami, to oczywiście wszyscy do nas przybiegli: „Tata daj, bo muszę wziąć do ręki” i omal nie zastrzelił żony, trafił ją między nogi. To było bardzo denerwujące, bardzo denerwujące. Potem już poszedłem, piękna była pogoda, było pięknie, część ludzi leżała rozłożona w szkole, ja się zmierzałem też, tam żeby przejść do wejścia do kanału...

  • Na jakiej to było ulicy?

Każdy głupi wie, wszyscy wiedzą, gdzie się wchodziło.

  • Tak, ale przecież było kilka wejść do kanałów.

Było kilka, ale myśmy mieli jedno, tam była szkoła, jedna, jedyna szkoła w ogóle, więc nie można się było pomylić, więc jak doszedłem do szkoły i miałem pistolet w ręku i przyszedł Niemiec z maszyną, to obaj żeśmy strzelili, obaj żeśmy padli. Straciłem przytomność. Obudziłem się już na szkolnym stole. Żeby dodać pieprzu to powiem, że bardzo to było głupia z mojej strony sytuacja, bo trzeba było ściągać mi but, drugi but, ja się tego bardzo wstydziłem, bo byłem młodym chłopcem, a dziewczynki były bardzo ciekawe, więc po prostu one otaczały stół bardzo dokładnie, a już nie wiedziałem jak mam się położyć, żeby nie było widać, jak wyglądam. Potem, leżałem w tym szpitalu aż do 14 września, kiedy dotarła tam ekipa ruskich. To wszystko jest w książce. [...]Zacząłem leżeć, jeszcze początkowo leżałem nawet od strony Wisły, bo to już była Wisła, szkoła, krótka ulica, Zagórna, tam za Zagórną już dotarłem z powrotem do szkoły, więc był tam ksiądz, który mnie przygotowywał do śmierci. Drugiemu obcinali nogę, a my byliśmy w sąsiednim pokoju, ale to jeszcze były przygotowania, potem przyszli Ukraińcy chyba. Zaczęła się pierwsza noc straszna, nie było już żadnego światła, tylko chodziliśmy ze świecą jedną na całe towarzystwo zgromadzone w piwnicy. Słychać było tylko rozpaczliwe dziewczyńskie narzekania. Potem przyszli ci sami Niemcy i powiedzieli: ”Wynocha, to będzie wyrzucane w powietrze, cała szkoła.” Wtedy dziewczynka, która się mną najbardziej zajmowała, potem się kochała we mnie, chciała za mnie wyjść za mąż, ale mnie się nie podobała. Wpakowała mnie do dziecięcego wózka i kuperek się mieścił w tym, czyli można było jechać. Potem już drogą z sąsiednich ulic, tam nawet moje koleżanki mieszkały, tylko oczywiście bały się wychodzić. Potem była przerwa, że pozwolono nam odpocząć, była przerwa tam gdzie po lewej stronie jest Polskie Radio, a potem ulica i po prawej stronie jest szkoła, już nie pamiętam jak się ta szkoła nazywa.

  • Czy to było na ulicy Woronicza?

Nie. Na [ulicy] Malczewskiego. Potem dalej piechotką na Aleję Szucha. Na Alei Szucha to każdy z nas w tym, co miał, to obrywał. Dostałem zrzutowy włoski sweter i oni tak chodzili. Na Alei Szucha pod 3 chyba. Straciłem przytomność, kiedy się obudziłem stała przy mnie stara siostra w białym takim [ubraniu]. „Może coś do jedzenia dostanę?”, bo głód był straszny. „Do jedzenia to nie teraz, ale może znajdzie się taka chwila, że coś panu przyniosę.” Tam ze mną było wielu ludzi, architekt, który dzisiaj ma w pomniku, mój przyjaciel potem, żeśmy się już bardzo zaprzyjaźnili. Na szczęście już nie musiałem się przyjaźnić tak z moją dziewczyną, bo była brzydka po prostu i [miała] nieprzyjemne ręce. Potem przyszedł nalot włoski. Nalot włoski, jak to nalot włoski, we wszystkich poczynaniach tego wielkiego narodu, zrzucił, tylko nie tam gdzie było trzeba, więc Niemcy pobiegli ratować zrzuty, a siostry przerzucały nas tym czasem pomiędzy jednym budynkiem i drugim budynkiem, tak, że my, którzy byliśmy przed wybuchem wojny cywilami, to teraz byliśmy już odwrotnie. W każdym razie zamieniliśmy sobie przynależność. Dostałem od kogoś, kto był zaprzyjaźniony z Barbarą, znowu nie pamiętam teraz. Myśmy czekali na jedzenie, nie było po prostu jedzenia, więc nas zapakowali na ciężarówkę i wywieźli nas do tak zwanej ciężarówki, która się nazywała... Tak długo czekałem z tym czekaniem, że zobaczyłem, że w pobliżu jest piekarz, no jeszcze miałem trochę pieniędzy. Poszedłem wymieniłem pieniądze, wymieniłem na wypiek piekarza, na to co można było dostać i już. Siedziała tam pani Sapierzyna, siedział tam Karola Szymanowskiego brat i oni wszyscy pokazali na mnie. Nie miałem w ogóle co jeść, w ogóle! Wtedy oczywiście powstał wielki huk, że się znalazłem. Wykombinowali dla mnie łóżko i na łóżku jak położyłem się, tak natychmiast usnąłem, a potem mnie obudzili. „Dokąd chcesz jechać?” „Do Piotrkowa”, bo tam w Piotrkowie była dawna, już nieistniejąca dawna część fabryki dykt, w której mój ojciec kiedyś pracował.

  • Wyjechał tam pan razem ze znajomymi?

Nie, skąd! Żeśmy się rozjechali wszyscy. Pojechałem sam. Długo nie chciała mnie wpuść służąca przez drzwi, bo jak zobaczyła takiego łobuza, bo tak wyglądałem, dopiero jak ciotka wyszła i zobaczyła mnie, to się zaczęło dopiero rozkoszne całowanie.

  • Kiedy wrócił pan do Warszawy, po jakim czasie?

Potem jeszcze miałem przerzut przez zamarzniętą przez zimę Warszawę, Wisłę, a potem musiałem przesiedzieć w więzieniu, w kilku więzieniach, nie w jednym, bo co posuwali się kawałek dalej, to zabierali nas ze sobą. Zimno jak nieszczęście.

  • Był pan aresztowany w 1945 roku?

Tak.

  • Jak długo pan w tym więzieniu był?

W listopadzie następnego roku dostałem zwolnienie już, powiedzieli, że jestem za młody, że to już starczy.

  • Co pan zrobił po wyjściu z więzienia?

Po wyjściu z więzienia po pierwsze zmieniłem nazwisko. W Łodzi jest pałac Kindermanów, znowu Kindermanowie się pojawiają tutaj, tam urzędowała pani Kindermanowa, która dawała ludziom lewe nazwiska. Udałem się do niej, otrzymałem od niej [dowód], że wróciłem skądś, już nie pamiętam skąd. Dalszy ciąg to było: Lenartowicz, dyrektor YMCA. Powiada: „Przede wszystkim synku, to pojedziesz się odżywić.” Pojechałem na wspaniałe żarcie nad Wisłę, nie nad Wisłę, to już nie była Wisła, ale dziewczyny były ładne.

  • Kiedy wrócił pan do Warszawy na stałe?

Wtedy kiedy się już mogłem uczyć. Zacząłem chodzić już na uniwersytet, na trzy uczelnie. Chodziłem do konserwatorium, chodziłem na wydział prawa na ekonomiczne…

  • Proszę powiedzieć, jak pan teraz myśli o Powstaniu z perspektywy czasu? Jak pan to ocenia?

Pamiętam, że jednak ogromne wrażenie wywarło na mnie Powstanie Warszawskie. Początkowo się uczyłem, bo robiłem jednocześnie i prawo i język, w ogóle się uczyłem, bardzo się uczyłem.

  • Jak pan teraz ocenia Powstanie?

Uważam, że to co było dla mnie do zrobienia w Powstaniu, to było zrobione, kogo trzeba było zastrzelić, to zastrzeliłem, kto miał do mnie strzelić, też strzelił. Nie jestem człowiekiem o tak wielkim nastawieniu, żeby kogoś zabić. Nie należę do takich ludzi, trafiłem w jedną dziewczynę, która umarła i którą zaniosłem do jakiegoś mieszkania, ale żeby Powstanie na mnie wtedy zrobiło takie wielkie wrażenie, nie powiem tego. Oczywiście trzeba było przejść Wisłę, przechodziło się Wisłę.
Warszawa, 12 października 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk
Janusz Wojciech Cegiełła Pseudonim: „Rawicz” Stopień: kapral Dzielnica: Stare Miasto, Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter