Jarosław Fadiejew „Jar”

Archiwum Historii Mówionej
Jarosław Fadiejew, urodzony 2 lipca1928 roku, miejsce urodzenia Charków.

  • Jak wyglądało pańskie życie przed wojną, czyli szkoła, rodzina, jak przebiegało codzienne życie, co pan robił?

Rodzina mamy pochodzi z Żytomierza, Żytomierz to było takie miasto prawie polskie na Ukrainie, około stu kilometrów od Kijowa. Pięćdziesiąt procent ludności to byli Polacy, stamtąd pochodzi moja mama, która wyszła za mąż za Rosjanina, Mikołaja Fadiejewa. Niestety ojciec umarł dosyć szybko, chyba ta śmierć wspomagana była przez wiadome władze w Związku Radzieckim. Wtedy rodzina mojej mamy, która mieszkała w Warszawie, rozpoczęła starania o to, żeby mnie i moją siostrę, którzy zostaliśmy sami, wyrwać ze Związku Radzieckiego, żeby mogli wrócić na łono rodziny do Polski, do Warszawy.
Dzięki temu, że jedna z sióstr mamy była dosyć wysokim urzędnikiem Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, po kilku latach starań udało się uzyskać zgodę na to, żebyśmy my, jako sieroty po zmarłym ojcu, mogli wrócić do Polski. Miałem wtedy trzy, cztery lata, czyli byłem bardzo mały, ale mimo młodego wieku pamiętam doskonale moment przyjazdu do Warszawy, gdzie oczekiwała nas rodzina.
Do dzisiaj upamiętnił mi się u zbiegu ulic Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich taki duży neon reklamujący mydła „Rewolwer” firmy „Maide”, taki ogromny rewolwer, bębenkowiec zapalał się i gasł. To pamiętam do dziś. Po drugiej stronie, gdzie stoi hotel „Forum” [„Novotel”] w tej chwili, na dachu była z kolei reklama koniaku „Stock”, taka ogromna butelka przechylała się, napełniała kieliszek, zapalała się znowu. To takie wrażenia dziecka, które się upamiętniły.

  • Co było dalej? Jak to wyglądało, na pewno pan się uczył w szkole?

W tym czasie mieszkaliśmy na Mokotowie, chodziłem do szkoły, która mieści w budynku róg Narbutta i Sandomierskiej, do dziś dnia stoi ta szkoła, jakoś szczęśliwie w czasie Powstania nawet nie została znacznie uszkodzona. Chodziłem do szkoły, do wybuchu wojny. W 1939 roku miałem jedenaście lat, kończyłem akurat szkołę podstawową.
Wojna zastała nas rozdzielonych, to znaczy myśmy z przyjaciółką mamy spędzali wakacje na Wołyniu, a mama pracowała w Warszawie, czyli pierwsze takie rozstanie to był 1939 rok. Szczęśliwie udało się wyjechać z terenu Wołynia dostatecznie wcześnie, żeby nie być ogarniętym przez oddziały [sowieckie].
Z czasów przed 1939 rokiem pamiętam dokładnie szkołę i nawet kolegów ze szkoły. Dzisiaj nie mam z nikim kontaktu, wszyscy już przeważnie nie żyją.

  • Jak pan zapamiętał sam wybuch wojny, jak to wyglądało?

Wybuch wojny zastał nas na wakacjach. 1 września usłyszeliśmy w radiu komunikat o tym, że wybuchła wojna, słyszeliśmy już samoloty, które przemieszczały się, nie pamiętam dokładnie, w jakim kierunku. Ludność miejscowa potraktowała nas dosyć przyjaźnie, mimo że większość stanowili Ukraińcy, nie zawsze przyjaźni.

  • Było wiadomo, że nastąpi agresja Rosji na Polskę, czy to po prostu wynikło samo z siebie? Ponieważ pan był w pobliżu, czy były jakieś wzmianki o tym?

Nie. Ta agresja była całkowitym zaskoczeniem dla wszystkich, nie tylko dla takich cywilnych osób jak my, ale nawet dla wojska.
Mam konkretne wspomnienie z tego okresu, bo myśmy uciekając ze Wschodu do Warszawy, uciekaliśmy końmi z zaprzyjaźnionego majątku na Wołyniu, czyli fury takie z dziećmi, z dorosłymi. Taka sztafeta pierwszych oddziałów rosyjskich w postaci dużego samochodu pancernego z długą lufą, dopadła nas przed Lublinem, w Świdniku. Wtedy to było małe miasteczko, dzisiaj Świdnik jest dużym ośrodkiem przemysłowym. Po prostu nas minęli, ale po pewnym czasie w Świdniku żeśmy się zatrzymali, bo mieszkali kuzyni nasi, dopadli nas znowu, chcieli konie zabrać. Moja siostra wystąpiła w obronie, jakoś wybroniła, mimo że starsza była ode mnie [tylko] cztery lata, miała jakieś piętnaście lat.
Dalej udało nam się znaleźć po stronie terenów Generalnej Guberni już wtedy i wrócić do Warszawy. Po drodze jeszcze doktór Semadeni, która była przyjaciółką mamy, zupełnie przypadkowo na drodze ewakuacyjnej spotkała się z mężem, który po demobilizacji z wojska wędrował też w kierunku domu. Rozpoczęło się życie w okupacji.

  • Jak pan wszedł do Warszawy, to już Warszawa była zajęta przez oddziały niemieckie?

Weszliśmy do Warszawy dwa dni po kapitulacji Warszawy czyli 3, 4 października 1939 roku.

  • Jakie wrażenie na panu wywarły oddziały nieprzyjaciela?

Wrażenia były smutne, bo po pierwsze Warszawa była mocno zniszczona w 1939 roku. Myśmy też ucierpieli bezpośrednio, bo w dom, w którym mieszkaliśmy, trafiła bomba i bardzo mocno go uszkodziła.
Życie okupacyjne – nic wesołego ani przyjemnego opowiedzieć o tym okresie nie można, ale zaczęło się to życie jakoś toczyć. Podwójną grę i podwójne życie prowadziła młodzież taka w moim wieku i starsza, chodząc na tajne komplety, mimo że równocześnie trzeba było być zarejestrowanym w takiej szkole, którą Niemcy akceptowali.

  • Co było na tych kompletach?

Chodziłem na komplety w dwóch tajnych gimnazjach Batorego i Reja. Skończyłem cztery klasy gimnazjalne. Na tym się moja kariera średniego wykształcenia zakończyła, bo potem już było Powstanie.

  • Jak wyglądało życie codzienne w czasie okupacji, czy państwo mieli jakieś środki do utrzymania, czy trzeba było handlować, może w jakiś inny sposób zdobywało się fundusze?

Kto mógł, to rozwiązywał sobie problemy poprzez pracę. Z tym że to oczywiście było ograniczone. Mojej mamie z dwojgiem dzieci udało się dostać pracę w Polskich Zakładach Optycznych (PZO). Niemcy oczywiście zakłady okupowali, prowadził je tak zwany Treuhänder. O tyle to było korzystne w sensie materialnym, że pracownicy pracujący w fabrykach, które pracowały na rzecz III Rzeszy (a takie były zakłady PZO, bo produkowano całą optykę militarną, czyli wszystkiego rodzaju od lornetki do lunet w łodziach podwodnych) dostawali tak zwane deputaty. Była więc możliwość zakupu pewnej ilości, na przykład cukru, jakichś takich podstawowych spożywczych artykułów. Jednym też z takich zachęt były działki. Mówię o działkach pracowniczych, jakie dzisiaj są też w Warszawie. Niemcy to popierali, bo była to jednak jakaś produkcja żywności. Ludzie cywilni korzystali z tego, hodując na działkach pomidory, kartofle, buraki czy jakieś takie rzeczy. Były to działeczki nieduże, stu-, dwustumetrowe, ale zawsze były. Dlaczego mówię o tym, bo w dalszym ciągu mojej historii działki odegrają znaczącą rolę.
Jeszcze jak się żyło pod okupacją? Żyło się fatalnie. Panował terror, który z biegiem czasu i z biegiem rosnącego oporu nasilał się. Zaczęło się od eksterminacji Żydów, likwidacja getta, to wszystko działo się na naszych oczach.

  • Pamięta pan coś z samej likwidacji getta?

Pamiętam. Mogę powiedzieć takie osobiste wspomnienia. Naszym bardzo zaprzyjaźnionym i przyjacielem rodziny był lekarz, doktor Bieleńki, który był bliskim przyjacielem brata mojej mamy, który też był lekarzem, tylko że wojskowym. To byli ludzie bardzo zamożni, mogli to wykorzystać nawet do ucieczki, ale on postanowił, że zostanie w getcie razem ze swoimi pacjentami, prowadził szpital, zginął oczywiście. Żona jego została po tej stronie, ukrywała się dzięki pomocy Polaków, ale jak wybuchło Powstanie w getcie, to popełniła samobójstwo w bramie na ulicy Długiej. Zostały jeszcze dwie córki, które szczęśliwie ocalały, bo znalazły się za granicą w momencie wybuchu wojny. To działo się na oczach mieszkańców Warszawy.

  • Czy związek z konspiracją nawiązał pan w szkole, czy w jakiś przypadkowy sposób?

Zaczęła już narastać wola jakiegoś oporu, protestu. Nawet tak dosyć naiwnie to dzisiaj może wyglądać, ale malowaliśmy żółwia na przykład, było takie hasło i malowało się kredą na murach żółwia, znaczyło to, żeby wolniej, mniej pracować na rzecz okupanta. „Tylko świnie siedzą w kinie”, to wszędzie było na murach napisane. Był to wyraz protestu społeczeństwa na próby Niemców stworzenia wrażenia, że to się wszystko normalnie, prawnie odbywa. A społeczeństwo bojkotowało, tym bardziej że w tych kinach przede wszystkim Niemcy wyświetlali filmy propagandowe, prohitlerowskie.

  • Jak pan nawiązał kontakt z konspiracją?

Miałem wtedy dwanaście lat, czyli moje kontakty były z takiej już większej piaskownicy. Musieliśmy się przenosić kilkakrotnie, zmieniać dzielnice, z tego okresu nie było jakichś więzi organizacyjnych, konspiracyjnych.

  • Trafił pan do Powstania przypadkowo?

Trudno powiedzieć, czy przypadkowo.

  • Ale nie był pan wcześniej związany?

Organizacyjnie z żadnym nie byłem. Takich jak ja, ochotników było dużo. Szczególnie mój młody wiek nie bardzo był chętnie widziany, ale łączników było potrzeba, bo nie było łączności żadnej, szczególnie na samym początku Powstania. Jedną z przyczyn ogromnych trudności był łączności. Można powiedzieć, że ciężar działań mających na celu odbudowę jakiejś sieci łączności na swoje barki wzięli tacy [młodzi ludzie] jak ja, dziewczyny też zresztą odegrały dużą rolę.

  • Gdzie pan się znajdował w momencie wybuchu Powstania? W Warszawie wśród ludności cywilnej były jakieś pogłoski, że nastąpi Powstanie, czy raczej nie orientowano się?

Zaczęło się przede wszystkim od tego, że obserwowaliśmy z nieukrywaną radością exodus Niemców. W ostatniej dekadzie lipca nastąpił dosyć spektakularny odwrót niemieckiej administracji, wojska, policji z terenu Warszawy. Uciekali też sprzymierzeńcy Niemców, różni folksdojcze, Węgrzy. Trudno to dzisiaj sobie wyobrazić, ale Węgrzy byli po stronie Niemców, z tym że w stosunku do Polaków zachowywali się bardzo dobrze, nie można złego słowa powiedzieć o nich. Narastało w mieście uczucie zbliżającego się wyzwolenia. Odwrót Niemców wyglądał dosyć dramatycznie. Jechali czym się dało, końmi, samochodami, wszystkimi środkami lokomocji, uciekali na zachód.
Niestety, otrzeźwienie przyszło szybko ze strony Niemców. Opanowali tę panikę, do akcji wkroczyła Dywizja SS „Herman Göring”, sprzymierzeńcy Niemców w postaci brygady Kamińskiego, Dirlewangera, słynnych morderców, ci którzy przeprowadzili rzeź Woli już w czasie Powstania. Tak że nastroje wśród ludzi narastały bardzo optymistyczne, że to lada chwila już się uda, że lada chwila wkroczą oddziały Armii Czerwonej. Przeceniono to. Niemcy się jednak opanowali, zaczęli wracać z powrotem do swoich funkcji, urzędów. Rozpoczęły się w tym czasie ostatnie dni już przed Powstaniem.
Gdzie mnie zastało Powstanie? Zastało mnie w domu, którego w tej chwili nie ma, który mieścił się na ulicy Marszałkowskiej róg Śniadeckich – Marszałkowska 53A. Wyszedłem akurat z tego domu, miałem się udać do mojego domu, gdzieśmy mieszkali z mamą na Bednarskiej. Tutaj na Marszałkowskiej pracowałem zarobkowo w takim warsztacie, który produkował koturny drewniane. Koturny takie drewniane noszono jako zastępcze buty, bo skóry nie było. Zawróciłem, zaczął się pierwszy taki gwałtowny ostrzał z dział z bunkrów na ulicy Śniadeckich, gdzie jest gimnazjum „Przyszłość”, od strony południowej, od strony ulicy Litewskiej, placu Zbawiciela.
Zaczął się następny rozdział – Powstanie. Tutaj będę miał trudność z przekazaniem emocji, które towarzyszyły temu, ale to jest nie do opisania, jak to się zaczęło dziać wszystko, jak ludzie przyjęli to jako cud jakiś, jakieś szczęście niesamowite, jak zaczęli natychmiast się organizować. Nie mówię o oddziałach wojskowych Armii Krajowej, ale o ludności cywilnej.
Natychmiast blokowanie, budowanie zapór przy bramach, budowanie barykad. Na przykład na ulicy Śniadeckich (do dzisiaj ta ulica jest przecież) to od Marszałkowskiej do placu Politechniki były trzy barykady zbudowane spontanicznie przez ludzi mieszkających w tej okolicy, to wszystko pod obstrzałem.
Zaczęły się też formować już jednostki mojego późniejszego Batalionu „Golski”. Również w miejscu, gdzie pracowałem, powstała też placówka, którą kierował porucznik „Podbipięta”, który nie zdążył już dojechać przed Powstaniem do swojego oddziału, utknął na Marszałkowskiej, stworzył od razu taką placówkę, zaczęła się moja kariera jako łącznika.
  • Trafił pan do Powstania przez pracę?

Można tak powiedzieć.

  • Co było dalej?

Dalej to już jest opowieść militarna. Pierwsze dni Powstania były nieudane. Właściwie nie udało się, bo w zasięgu Śródmieścia nie uzyskano żadnego znaczącego militarnego sukcesu. Z tym że na przykład cały rejon politechniki, tak jak on jest dzisiaj, pozostał w pierwszych dniach niczyj. Dopiero później Niemcy zaczęli przywiązywać baczną uwagę do tego rejonu i rozpoczęły się ich działania idące w kierunku opanowania tego terenu. Mam na myśli teren ulic Polna, 6 Sierpnia, Lwowska, Emilii Plater, Koszykowa.
Pierwsze dni to było umacnianie pozycji obronnych. Odcinek, o którym mówię, w którym walczył Batalion „Golski” przeszedł właściwie taką najbardziej gorącą fazę [walki miedzy 12−15 sierpnia. W czasie tych walk udało się zdobyć pewną ilość broni].

  • Co wtedy się działo?

Najsilniejsze natarcia Niemców na politechnikę, którą już wtedy obsadził batalion, były 12, 13 do 18 sierpnia, niestety zakończone klęską, bo Niemcy wyparli w końcu naszych z politechniki.
Potem już natężenie tych walk przygasło na naszym odcinku, bo przeniosło się w inne dzielnice. Wtedy już kończyła się Wola, zaczynała się Starówka. Przesunęło się jądro walk powstańczych. Myśmy tutaj tkwili na pozycjach obrony granic tego rejonu, ostrzeliwani tak jak całość, nękani ogniem moździerzy, dział. Ale jakoś mur obronny trwał, działały dwa szpitale.

  • Pamięta pan, na jakich ulicach działały te szpitale?

Szpital w gmachu architektury, mały szpitalik na Lwowskiej „Sano”, szpital w zdobytym przez nas szpitalu na Śniadeckich. To znaczy prawie bez walki Niemcy naciskani bardzo chytrymi sposobami (podpalenia) po prostu uciekli stamtąd, zdołali uciec, tracąc paru żołnierzy. Obecnie też się mieści jakieś technikum elektroniczne chyba między Śniadeckich a placem Politechniki, te budynki się zachowały. Przed wojną było Gimnazjum „Przyszłość”, tak się nazywało.

  • Pan, jako łącznik, miał kontakt z wieloma osobami. Pamięta pan, jakie ważne rozkazy pan nosił, do kogo?

Organizacyjnie nastąpiły dość duże zmiany. Nie byłem już jakimś łącznikiem, tylko normalnie byłem przydzielony do plutonu, który pełnił zadania bojowe. Byłem w gestii dowódcy plutonu, który mnie mógł wysłać z meldunkiem lub z jakimiś poleceniami rozeznania sytuacji takiej czy innej. Po prostu wchodziłem już w skład plutonu, a pluton w skład 6. kompanii, akurat moja była szósta. Batalion „Golski” zebrał wokół siebie dość znaczne ilościowo siły dzięki temu, że wszystkie oddziały, które na przykład zostały rozbite, tak jak Batalion „Odwet”, tak po prostu spływały do tego batalionu, który się coraz bardziej umacniał ilościowo. Niestety z bronią było w dalszym ciągu kiepsko. W dniu wybuchu Powstania mniej więcej dziesięć procent żołnierzy miało broń.

  • Pamięta pan może jakieś konkretne akcje, które panu zapadły w pamięć, zdobywanie czegoś?

Powiem tak humorystycznie, że jednym ze sposobów na przetrwanie… Zacznę od tego, że narastał głód. W miarę upływu czasu powstały ogromne problemy z wyżywieniem wojska, a batalion liczył już 1300 osób i z wyżywieniem ludności cywilnej… Właśnie wracam do tych ogródków działkowych, które stały się w ten sposób jednym ze źródeł zdobywania żywności dla walczących oddziałów i dla ludności cywilnej. […] Wiązało się to z wielkim ryzykiem, bo trzeba było przeskoczyć ulicę Polną na teren tych ogródków, który był obserwowany przez Niemców i ostrzeliwany, zebrać, co się dało – cebulę, jakieś pomidory – przytachać to z powrotem, skacząc przez Polną pod obstrzałem, do odpowiednich służb, które się zajmowały zaopatrzeniem.
Natomiast broni przybywało znacznie w tym czasie, kiedy oddziały Armii Czerwonej zajęły Pragę i przed tym jakiś tydzień. Z tym że niestety zrzuty były bardzo często chybione w ten sposób, że rzucano skrzynie bez spadochronów. Skrzynie często waliły w dom czy na jezdnię, dużo było broni i amunicji uszkodzonej przez to, ale część była dobra, można powiedzieć, że oddziały powstańcze już były gdzieś od początku września dość dobrze uzbrojone.
Tu chcę się podzielić pewną goryczą. Otóż jednym z punktów, które mój pluton obsadzał, był dom stojący na rogu 6 Sierpnia i Śniadeckich. Na samej górze na siódmym piętrze był posterunek obserwacyjny, w którym też często tkwiłem, trzeba było obserwować, co się dzieje po stronie niemieckiej, meldować trzeba, prowadzić nawet zapis tego, co się obserwuje. Jak się porówna to, co działo się w Warszawie na Starym Mieście, na tych miejscach, gdzie były największe walki z tym, co się obserwowało, to dopiero po latach widać, cóż to było za potworne oszustwo ze strony pseudoaliantów.
W okolicach Ożarowa, Raszyna, stały [działa]… Na Okęciu to tak wyglądało: samoloty „sztukasy”, takie nurkujące to już były samoloty przecież w 1944 roku wycofywane, one już były przestarzałe, na froncie zachodnim nikt ich nie używał, nawet Niemcy, ale do tłumienia Powstania się doskonale nadawały, bo one miały jednak ogromną celność, mógł sobie wytypować dokładnie cel i w ten cel trafić. Samoloty stały na [lotnisku], ładowane były bomby, to wszystko się odbywało na świeżym powietrzu, Niemcy rozebrani do koszuli. Wystarczyła jedna armata, jedno działo, żeby to wszystko stanęło w płomieniach. Nawet się nie krepowali, bomby leżały przygotowane do załadowania wzdłuż pasów startowych, a nieco dalej stało słynne działo kolejowe. Widoczne było z mojego punktu obserwacyjnego, żeby zniszczyć to działo, to wystarczył jeden samolot z rakietą, ale to byłoby sprzeczne z teorią największego wodza Stalina, żeby właśnie zgnieść Powstanie.
Nie zrobię błędu, jeśli powiem, że to była spółka, w cudzysłowie.
Przy końcu Powstania (dlatego do tego działa kolejowego nawiązałem, do tej „Grubej Berty”) Śródmieście było ostrzeliwane z tego działa. Wtedy zostały zniszczona ulica Krucza, Piusa, okolice placu Zbawiciela, które były po stronie polskiej. Działa działały z niesamowitą siłą niszczycielską, strzał następował co piętnaście minut, pocisk był tak wielki, że było widać w powietrzu, jak on leci, taki czarny kształt i płonący wylot tego pocisku. Jeśli trafiał w kamienice, takie jakie były w Warszawie sześcio-, siedmiopiętrowe, to przebijał się do piwnicy i eksplodował, niszcząc nie tylko dom, w który uderzył, ale również od połowy dwa domy sąsiednie, nie całkiem, tylko od połowy. Przecież żeby zniszczyć takie działo, unieszkodliwić je, to naprawdę trzeba było dwa samoloty, jeden samolot, ale samoloty sowieckie od strony wschodniej dolatywały do Wisły i zawracały. Na teren objęty Powstaniem się nie pokazywały. Jak można było spokojnie na to patrzeć? Nie było to przyjemne.

  • Co się działo dalej?

Dalej zbliżamy się już do kapitulacji.

  • W którym momencie pan został, bo pan poszedł do niewoli. W którym momencie to się stało, pamięta pan może dokładnie datę? Jak to wyglądało?

Nie wiem, czyja to zasługa, czy von dem Bacha, ale wątpię. Niemcy honorowali ustalenia kapitulacji, zachowali się od momentu kapitulacji w stosunku do żołnierzy, do wojskowych, biorących udział czynnie w służbie wojskowej, dosyć przyzwoicie. Ludność cywilna była w gorszej sytuacji, ale też wypuszczali, kto chciał, mógł wyjść. Dylemat największy był taki, że przecież trudno nagle zacząć wierzyć Niemcom albo jeszcze posunąć się dalej, żeby szukać z nimi jakiegoś przymierza.
Czyli największy kłopot mentalny był taki – co robić? Iść do niewoli, czy wychodzić z ludnością cywilną, która nie objęta warunkami kapitulacji, była narażona od razu na represje, wywózka do obozów. Co robić? Czy iść do niewoli, licząc, że do końca wojny może już dużo czasu nie zostało, jakoś się uda to przeżyć? Trudno mi określić, ile osób mniej więcej procentowo wybrało tą drogę czy tą. Wydaje mi się, że z oddziałów, które brały czynny udział militarny, większość jednak zdecydowała się na pójście do niewoli.
Jak to było? Było boleśnie. Trzeba było pochylić głowę, bo zwycięzcy byli po drugiej stronie, oddać broń przeważnie uszkodzoną, bo wszyscy koledzy się starali, żeby w jak najgorszym stanie ona została odebrana. Potem już człowiek był oddany w ręce Niemców.
U nas to wyglądało w ten sposób, że myśmy wychodzili tutaj z ulicy Śniadeckich i 6 Sierpnia przed politechnikę, na wysokości szpitala oddawaliśmy broń albo część szła dalej na teren tak zwanego Kraftfahrparku, to takie domy szare, które do dzisiaj stoją na ulicy Chałubińskiego, oddawało się broń na takim placu. Formowano kolumny, piechotą żeśmy pomaszerowali do Ożarowa. W Ożarowie była dość znana duża fabryka kabli, były dwie duże hale fabryczne. Do tych hal fabrycznych nas zapędzono, ale bez jakichś drastycznych objawów nienawiści.
Byliśmy dwa dni w Ożarowie. Wiem, że w nocy uciekło około dwudziestu żołnierzy z mojego sąsiedztwa. Co się im stało, nie wiem. Niemcy twierdzili, że zostali rozstrzelani.
Potem załadowano nas na wagony kolejowe, towarowe oczywiście. Wyruszyliśmy w kierunku zachodnim. Pierwszy przystanek to był Frankfurt nad Odrą. Następnego dnia zawieziono nas do słynnego obozu Sandbostel, który położony jest między Bremą a Hamburgiem, koło Bremervörde. Dlaczego mówię słynnego, bo to był jeden z większych obozów jenieckich na terenie Niemiec. W szczycie frekwencji mieściło się około czterdziestu tysięcy jeńców, tak że dość ciasno było, ale rozładowywało się. Stale ci jeńcy jedni tu byli kierowani, drudzy tam, stale było, coś się działo.
Warunki w obozie, wyżywienie były bardzo złej jakości, ale trudno się było spodziewać jakichś luksusów. Podstawowym produktem żywnościowym była gotowana brukiew i niewielka ilość czarnego chleba. Po upływie paru miesięcy sytuacja bardzo się poprawiła, bo zaczęły do nas dochodzić paczki z Czerwonego Krzyża, UNRRA. Paczki były bardzo wartościowe, dopasowane dla ludzi, którzy przeszli dosyć ostrą kwarantannę.
Sam obóz pozostaje zupełnie niezatartym wspomnieniem. Przede wszystkim był to ogromny obóz podzielony jakby na dwie części, środkiem szła szeroka ulica, na około wieże, strażnicy z wachmanami uzbrojonymi w karabiny maszynowe.
Kto był w tym obozie? Otóż założyli obóz pierwsi jeńcy, którzy trafili i byli do czasu, aż myśmy dołączyli, to byli jeńcy z 1939 roku, polscy żołnierze. Zresztą Lagerältreste to była pozycja „starszy obozu” – to był samorządowy Polak, podchorąży Pośpiech. To była taka funkcja – przedstawiciel tych jeńców w stosunku do władz. Kto był w tym obozie – dwie kategorie jeńców. Pierwsza kategoria to ci, którzy podlegali Konwencji Genewskiej, którą Niemcy uznawali, a druga kategoria to takich, którzy nie podpisali Konwencji Genewskiej, którzy traktowani byli najgorzej, byli to jeńcy radzieccy, których zadaniem było obsługiwanie Latrinenkommando, to znaczy wywożenie w takich zbiornikach wszelkich nieczystości. Ci byli traktowani najgorzej.
Była jeszcze trzecia grupa MI – military, internowani, to byli Włosi, bo po przewrocie Badogliego w 1944 roku Włosi wypowiedzieli posłuszeństwo Niemcom, przeszli na stronę aliantów. Niemcy ich wszystkich wzięli za dziób, wsadzili do obozów, zagnali do robót przymusowych, ci byli taką trzecią grupą. Prócz tego jeszcze była Lagerpolizei, obsługiwana przez „kochanych” Ukraińców, ci tłukli wszystkich, robili co chcieli.
W sumie, patrząc na to z punktu widzenia, że jednak wojna zbliżała się wyraźnie ku końcowi, czyli od strony psychicznej, to była podbudowa dość istotna. Wziąwszy pod uwagę, że po pewnym czasie zaczęła do nas docierać pomoc Czerwonego Krzyża, o której już wspominałem, było to do przeżycia.
  • Kto wyzwolił obóz, jak to się stało?

Obóz został wyzwolony bardzo szczęśliwie, bo obyło się bez strat. To był kwiecień 1945, koniec wojny blisko, oddziały kanadyjskie atakowały na tym odcinku Niemców. Jedno skrzydło tych Kanadyjczyków zahaczyło o nasz [obóz, byli] świetnie zresztą poinformowani przez brytyjski wywiad, kto jest, co jest, gdzie obóz jest, kto siedzi, doskonale. Kanadyjczycy nas wyzwoli. Niemcy nie bronili obozu, uciekli. Trochę powalczyli na szosie za obozem kawałek, ale nie walczyli.
Jedno przeżycie związane z tym wyzwoleniem pozostanie u mnie do końca życia jako czarny koszmar. Otóż w ostatnich tygodniach wojny Niemcy nieoczekiwanie wpędzili na teren naszego obozu (tam gdzie dawniej byli Włosi, a tych Włochów wypędzili gdzie indziej), ewakuowany z Zachodu o dziwo, obóz koncentracyjny. To jakiś specjalny Straflager w niesamowitym [okrucieństwie], a myśmy byli tu, tu była główna droga, wpędzili ich na ten rejon. Był to widok straszny. Wieźli ich taką kolejką obozową, którą wożono towary, zaopatrzenie, w takim kształcie wagoniki żelazne. Przechylali w odpowiednim miejscu wagonik, po prostu nogami wypychali tych ludzi, którzy wyczołgiwali się spod tych trupów. Kto ich pilnował, kto pełnił rolę esesmańską taką, jaką pełnili Niemcy w Oświęcimiu – Łotysze, szaulisi – taka była nazwa ich.

  • Czemu szaulisi?

Nie wiem. Z tym że to było Waffen SS, tak zwani Walddeutsche. Wpędzili tych i uciekli następnego dnia.
Środowisko jeńców zachowało się nadzwyczajnie, wszyscy rzucili się ratować tych ludzi, którzy konali. Najpierw odstąpiono wyżywienie całe, to co w kuchni należało się, ta zupa, to wszystko odstąpiono im, bo oni słaniali się na nogach, już zupełnie wyczerpani, oddano paczki, wszystko. Umieralność wśród nich była potworna. Z kolei możliwość kontaktu na początku była utrudniona, pamiętam, bo byłem przy tym, wnieśli taki kocioł gorącej zupy, to rzucili się, przewrócili i kocioł, wylała się zupa. Zupełnie byli doprowadzeni do takiego stanu zezwierzęcenia, ale wszyscy, był też lekarz jeden wśród jeńców, to wszystko się zaczęło zajmować nimi.
Popisałem się wtedy, bo miałem chlebak taki nieduży. Naładowałem do tego chlebaka jakieś konserwy i zbliżyłem się do tych drutów, które rozdzielały, rzuciłem to dla tych więźniów. Tak „szczęśliwie” rzuciłem, że on zawisł na drutach. Szedł wachman, zamiast trafić do tych biednych cheflików, wachman zabrał chlebak. Tak że popisałem się nie najlepiej.
Kto mi zaimponował? Pierwszy raz mi zaimponowali wtedy Anglicy, bo Anglicy wiedzieli o tym obozie, że on jest, jaki jest stan. Dosłownie po przejściu frontu natychmiast się zjawiły ekipy sanitarne brytyjskie w zmasowanej ilości. Tak że obóz składający się, było na pewno cztery tysiące tych jeńców w Konzentrationslagerze. Rozładowali to w ciągu doby. W ciągu doby obóz przestał istnieć, a byli tylko chorzy, którzy byli umieszczeni w przygotowanych namiotach, otoczeni opieką lekarską, odwszeni, z brudu, z tego wszystkiego, co jest najgorsze w życiu jeńca. To był jeden taki zadziwiający fakt świadczący też o tym, że Niemcy potracili głowę już na samym końcu wojny, ponieważ każda jednostka niemiecka miała plan ewakuacyjny, ale sytuacja się zmieniała, a oni z żelazną konsekwencją realizowali plany zatwierdzone swego czasu przez władze, [nie biorąc pod uwagę zmiany sytuacji na froncie].
Obóz koncentracyjny to był wyraz kompletnej bezmyślności. Po co tych ludzi pędzili i to na wschód jeszcze.

  • Po wyzwoleniu obozu wstąpił pan do Armii Andersa, jak to się stało?

Bardzo prosto. Wsiadłem do samochodu ciężarowego typu Dodge, z grupą jeszcze takich jak ja, starszych, polecieliśmy na Południe. Teraz żartuję… Jakieś trzy dni po wyzwoleniu obozu zjawiła się w obozie moja siostra, która spędziła ostatnie miesiące wojny w obozie Oberlangen, gdzie były więzione kobiety biorące udział w walkach Armii Krajowej w Powstaniu. Oddział z dywizji Maczka wyzwolił obóz i zaraz otoczyli opieką, zorganizowali pomoc, informację, mnóstwo ludzi się poznajdowało dzięki temu, bo nie wiedzieli, gdzie kto jest. Też nie wiedziałem, co z moją matką jest od wybuchu Powstania, dopiero dowiedziałem się na Zachodzie, na terenie okupowanym przez żołnierzy dywizji Maczka. Poznałem ludzi, między innymi zaprzyjaźniłem się z porucznikiem Papée, jego ojciec był swego czasu komisarzem Rzeczpospolitej w Gdańsku, dość znane nazwisko Papée. On nam zaproponował, z takim kolegą jeszcze Antosiem, żebyśmy zostawili ten babiniec w spokoju (znaczy obóz w Oberlangen) i obiecał nam załatwić, że wezmą nas do dywizji Maczka, znaczy do wojska. W tym czasie to było bardzo dyskusyjne i trudne, bo Anglicy byli absolutnie przeciwni, żeby uzupełniać stany osobowe polskiej dywizji Maczka. Natomiast generał Anders miał inną teorię, którą realizował z żelazną konsekwencją. Uważał, że trzeba jak najwięcej wszystkich pogubionych żołnierzy skupiać, żeby 2 Korpus, który był największą jednostką polską w zachodnich siłach, jeszcze rozrósł się i wytworzył jakąś siłę militarną, z którą będą się liczyć. Oczywiście to się nie udało, ale spowodowało to, że można było wstąpić do wojska. No i tak to się stało. Transport już był zorganizowany, oczywiście to wszystko było obmyślane. Przyjęto mnie, jako żołnierza, do armii Andersa. Skończyłem podchorążówkę w San Ginesio i II korpus został ewakuowany z Włoch do Anglii; płynęliśmy droga morską z Neapolu do Glasgow. Polskie siły zostały rozwiązane przez Anglików. Oczywiście powstała organizacja, która miała się zająć rozlokowaniem ludzi, stworzenie szans na osiedlenie się, na naukę. Była szkoła, można było się uczyć, to już był taki „łabędzi śpiew”.
W międzyczasie dowiedziałem się, że mama żyje, siostra związała się tutaj z polskim lotnikiem. Postanowiliśmy, że wracam, bo matką musi ktoś się zaopiekować, tym bardziej że spędziła „wesołe” chwile w obozie koncentracyjnym koło Lipska. Wracam, żeby matką się zaopiekować, a siostra zostaje.

  • W którym roku dotarł pan do Warszawy?

W 1947 roku. Dzień ten będę pamiętał długo, dlatego że przyjechałem znowu drogą morską do nowego portu w Gdańsku. Wyładowano nas ze statku i była przepiękna pogoda, był wrzesień, we wrześniu bywają takie piękne dni. Wysiadam z tego statku, a na molo stoi moja mama z koleżanką swoją. Można powiedzieć, że historia zatoczyła krąg.

  • Jakie były pierwsze wrażenia, jak pan wyjechał do Warszawy?

Do Warszawy nie pojechałem od razu, dlatego że nie było gdzie mieszkać. Pierwsze lata spędziłem w Gdańsku, akurat była możliwość przyzwoitego zamieszkania.
Jakie wrażenia? 1947 rok to jeszcze było znośnie, nie było jeszcze takich silnych represji. Czy odczułem to na własnej skórze? Odczułem. Zacząłem studia na politechnice. Było tam dwóch takich Żydów – Piekielny i Kilian, zostałem przez nich wezwany do pomieszczenia mniej więcej wielkości tego pokoju, przy bramie głównej na politechnikę, przywitali mnie ochoczo takim wezwaniem: „Co ty wypierdku andersowsko-akowski robisz na Politechnice Ludowej Polskiej, skąd się tu wziąłeś?”. – „Uczę się”. – „To my ci pokażemy, jak się będziesz uczył”. Na tym niby się skończyło, ale jak moja mama o tym się dowiedziała, ubrała się w pasiak, który zachowała z obozu koncentracyjnego i udała się na politechnikę do dziekana wydziału chemii, którym był pan Bronisław Minc (to był bratanek tego wielkiego Minca). Poszła do niego, a na drzwiach do jego gabinetu wisiało ogłoszenie: „Wolno wejść tylko w wypadku, kiedy ktoś umiera i moja obecność jest przy tym konieczna”. Mama weszła mimo to i powiedziała, że ona nie po to w kacecie siedziała, żeby teraz jej syna – powstańca... Nastąpił konflikt, bo Minc obok tego, że był dziekanem wydziału chemii, był pierwszą osobą na politechnice i jakichś dwóch Żydów nie uzgodniwszy z nim (Minc też zresztą pochodzenia żydowskiego) rozpoczyna działania, że chcą wyrzucić kogoś, i tak dalej. Kazał to wszystko wycofać, tylko postawił jeden warunek, że mam zachowywać się przyzwoicie, nie prowadzić żadnej agitacji politycznej, mam być wygaszony.


Warszawa, 24 kwietna 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
Jarosław Fadiejew Pseudonim: „Jar” Stopień: strzelec Formacja: Batalion „Golski” Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter