Jerzy Esden-Tempski „Jędrek”

Archiwum Historii Mówionej

Jestem Jerzy Esden-Tempski, urodziłem się 8 grudnia 1926 roku w Toruniu na ulicy Bydgowskiej 36.

  • Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.

Mój ojciec był prezesem Pomorskiej Izby Rolniczej, był doktorem ekonomii, zmarł przed wojną w 1936 roku. Była nas trójka. Miałem dwoje rodzeństwa. Moja matka została z trojgiem dzieci w 1936 roku zaraz po śmierci ojca. Mieszkaliśmy w dosyć dużym, przestronnym, ładnym domu, ale po śmierci mojego ojca wszystko się przewróciło i zmieniło. Mój ojciec w 1926 czy 1927 roku kupił pod Toruniem tak zwaną resztówkę. To było siedemdziesiąt pięć hektarów ziemi wydzielone z bardzo dużego majątku, którego właścicielem był Niemiec. Ponieważ po [I wojnie światowej] duże majątki niemieckie ulegały parcelacji. I część olbrzymiego majątku (to jest siedemnaście kilometrów od Torunia, jak się jedzie na Kowalewo) zostało rozparcelowane między polskich gospodarzy (to jest 1920-1923 rok) i została sama resztówka – olbrzymi dom, stajnia, obora, stodoła, bardzo taka już unowocześniona. To wszystko się stało w 1926-27 roku. Ten Niemiec zdążył postawić w gospodarczej zabudowie tego majątku coś, co wtedy było absolutnym fenomenem – mianowicie lokalną elektrownię. Wtedy problem światła to był problem. Lokalna elektrownia [była] oparta na generatorze, który ładował akumulatory, dlatego że tam było 110 volt prądu stałego. Była bateria akumulatorów, to się tam ładowało i myśmy w domu mieli własne światło, dopóki w późnych latach trzydziestych nie podłączono całej wsi. Aczkolwiek z wydzieleniem naszym, bo myśmy zostali z tą elektrownią aż do początków wojny. Była nas trójka. Ja byłem najmłodszy, mój brat Andrzej był najstarszy, urodzony w 1920 roku, moja siostra Anna urodzona w 1922 roku, Przenieśliśmy się po śmierci ojca do miejscowości Brzezinki. Brat poszedł do gimnazjum fundacji Sułkowskich do Rydzyny, a ja z moją siostrą zamieszkaliśmy u ciotki w Toruniu, ponieważ musiałem się uczyć. Moja matka prowadziła siedemdziesięciopięciohektarowe gospodarstwo o bardzo dobrej ziemi pszenno-buraczanej. To w ogóle nieźle szło. Matka moja pochodzi z rodziny ziemiańskiej Nosyc-Jackowskich, z tak zwanego, jak to się wtedy mówiło, Królestwa Kongresowego, tak że pewne pojęcie o gospodarce rolnej miała. Był również i administrator, tak zwany pan rządca Budziński, który został rozstrzelany natychmiast, jak weszli Niemcy, i jakoś to gospodarstwo szło. Jest 1939 rok, wybucha wojna, kończę szóstą klasę szkoły powszechnej, zdaje do gimnazjum.

  • Proszę opowiedzieć o czarnej liście i o śmierci ojca.

Czarna lista to wymaga trochę wstępu – Toruń miał bardzo dużo Niemców, jako że było to miasto, które było pod zaborem pruskim. Nie wszyscy Niemcy w ramach zmiany granic Polski po traktacie wersalskim [przeszli na teren niemiecki]. Bardzo duża ilość Niemców została. Ta mniejszość niemiecka, która była zarówno w Toruniu, jak i pod Toruniem (gospodarze, duży gospodarze) oni byli dosyć aktywni w sensie powrotu tamtego czasu. To znaczy oni czuli się niekomfortowo w Polsce, bo przecież Polska wtedy była świeżym elementem dla nich. Toruń należał do Polski za czasów przedrozbiorowych niemniej jednak... Była tak zwana niemiecka piąta kolumna, to znana rzecz. I ci Niemcy lokalni będący już na usługach rządu narodowo-socjalistycznego hitlerowskiego, przygotowywali się do wejścia Hitlera, do tego że w końcu te ziemie zostaną w ten czy w inny sposób odebrane, w drodze do korytarza nie korytarza. I w tej sytuacji, jako że są oni dosyć przewidujący, myśleli w dalszym ciągu o tym, żeby kontynuować politykę zniszczenia polskości na tamtych ziemiach. Jako że ziemie tamte były wtedy bardzo gęsto, mniej więcej po połowie [zasiedlone] przez Polaków, przez duże, znane rodziny ziemiańskie Donimirskich, Czarlińskich, Prądzyńskich oraz kościoły. To były te ośrodki polskości.
Przechodzę do czarnej listy. Piąta kolumna – Niemcy sporządzili listy tych wszystkich Polaków, których należałoby, jeżeli te ziemie wejdą w skład Rzeszy, czego oni oczekiwali, należy wyeliminować. I dlatego jak tylko weszli w 1939 roku we wrześniu do Torunia (a chyba wyszli koło piętnastego, a może nawet wcześniej, bo myśmy uciekli), to zaczęły się masowe aresztowania. Aresztowania kogo? Księży, ziemian i nauczycieli. Jako że te trzy zawody w ich opinii (być może słusznie) szczególnie przenoszą polskość, przenoszą wartości narodowe i tak dalej. Oczywiście inne zawody też, ale to nie było aż tak masowo; lekarze, inżynierowie też, a przede wszystkim, co ważne, ta cała fala aresztowania, jaka była, to była fala, która wykończyła inteligencję. Chodziło im o wyeliminowanie. I mój ojciec, który był do swojej śmierci prezesem Pomorskiej Izby Rolniczej, to był taki organ samorządowy rolniczy, jako że sam był z wykształcenia ekonomistą. Nawiasem mówiąc uniwersytet kończył w Berlinie przed tamtą wojną; jeszcze był asystentem ekonomii we Wrocławiu. [Ojciec] był przed wojną znanym działaczem w Toruniu. I dlatego na pewno był na tej... Tylko tyle, że umarł w 1936 roku na zapalenie płuc i już tego nie dożył, aczkolwiek na pewno to by się tak skończyło.

  • Jak wyglądał 1939 rok oczami trzynastolatka?

Muszę wyznać z pewną taką skruchą, że jak ja się dowiedziałem... Wojna się szykowała, wiadomo jest mobilizacja, napięcie, moja matka wyjeżdża z Brzezinek, jedzie do Torunia, robi zakupy, bo jeszcze jakieś pieniądze były, w ogóle nie wiadomo, czym to się wszystko skończy, wiadomo tylko, że coś będzie, ale ja tego jakoś tak nie przeżywałem. Jak już wojna wybuchła, raczej się cieszyłem, że nie idę do szkoły, od tego się zaczyna. Aczkolwiek byłem zapisany do gimnazjum Fundacji Sułkowskich w Rydzynie, to jest koło Leszna, gdzie był mój brat. To jest dosyć takie znane przedwojenne pół elitarne, wysoko cenione [gimnazjum]. Miałem tam pójść. Wszystko wyhaftowane, numer miałem trzydzieści sześć. Pohaftowane: koszule, ręczniki [cała] wyprawa. Jak się dowiedzieliśmy rano, że już się coś dzieje, że już są bombardowania, że Warszawa, że już są pierwsze naloty, już wiem, że nie pojadę do Rydzyny. Wobec tego wtedy zacząłem dopiero widzieć, że faktycznie coś jest nie bardzo. Moja mama była dosyć przewidującą osobą. W 1914 roku mieszkała w majątku u swoich rodziców pod Białą Podlaską, oni musieli się ewakuować ze wsi i wiadomo było, że jak się front niemiecki zbliżał, [zabierano] wszystkie rzeczy – ładowanie na wozy, wyjeżdżanie i robienie zapasów.
Jak tutaj był słynny sierpień 1939 i sytuacja się już napinała, a matka moja pieniądze miała, to natychmiast [pojechała] do Torunia kupować rzeczy: mydła, proszki, cukier. Jak dziś pamiętam, kupiła kilka kuponów materiałów ubraniowych z Bielska Białej, wełny. Tak myśmy siedzieli, nie wiedząc, co się dzieje. Radio się słyszy, wiadomo, że Niemcy idą do przodu i że już są niedaleko, i rozchodzi się wiadomość po ludziach, że Niemcy wchodząc, zabierają młodych Polaków dziewiętnastoletnich i starszych, wcielają do wojska, co było oczywiście tylko plotką. Tutaj był lęk mojej matki, co z moim bratem, który akurat ma dziewiętnaście lat, że jego na pewno [wezmą]. Plotka ma olbrzymią siłę. Jak jest plotka, to rozum nie pracuje. Dzisiaj, jak to się mówi, to wydaje się niemożliwe, ale wtedy to tak było, tym bardziej że jeszcze był stan straszliwego napięcia, bo szosami przechodzą ogromne ilości wojska polskiego i słyszy się o pogromie Polaków w słynnej bitwie pod Krojantami, to jest tam na północnym Pomorzu słynna szarża kawalerii na czołgi. Jakaś wielka porażka, oni się wycofują. Jest kolejna bitwa nad Wisłą pod Grudziądzem, my to wszystko wiemy.
Siedzimy na tej wsi, oczywiście nie ma pociągów, samochodów, w ogóle [nic] nie ma. Jedyne co mamy, to mamy konie, wozy to wszystko w domu stoi. I teraz, co robić? I tak się stało, że my około 9 czy 10 września wśród wycofujących się oddziałów wojska polskiego, wycofujących się czasami w ładzie, a czasami w nieładzie, znalazł się znajomy mojej matki, który powiedział: „Proszę pani, niech pani natychmiast stąd wyjeżdża, bo tu zaraz wejdą Niemcy”. I to przechyliło szalę. Wobec tego matka poleciła załadować [na] wozy: mąkę, jedzenie, paszę dla koni i bryczkę. I myśmy byli na jednym [wozie] i jeszcze dwa wozy ci pracownicy, którzy z nami pracowali na roli, mieszkający w gospodarskich budynkach przylegających do naszego majątku. Matka poleciła: „Jak chcecie jechać, to jedziemy razem; jak nie, to zostawajcie, ale musimy wyjeżdżać”. I pamiętam w nocy się to wszystko zrobiło i my w trzy wozy jedziemy. Dokąd jedziemy? Jedziemy w kierunku Warszawy, jako że matka moja pochodziła stąd, tu ma rodzinę, a wiadomo, że Niemcy gdzieś się tu zatrzymają. Jedziemy do Warszawy i będzie spokojnie. Jedźmy do dziadków, którzy koło Białej Podlaskiej mieszkali, będzie spokojnie. Wyjechaliśmy w nocy, przejechaliśmy Drwęcę i w kierunku szosą na Warszawę. Toruń – Warszawa przez Sierpc. Na drugi dzień rano wzdłuż szosy... To był taki dość przykry moment, bo szosy są zapakowane ludźmi, wozami wycofującym się wojskiem polskim. Jedni się wycofują, drudzy jadą w drugą stronę. Szosa jest wąska, ciasna, ludzie się pchają. Po prostu jest to zbiorowa ucieczka. Na jednym z wozów jedzie brat z naszym rządcą, który prowadził gospodarstwo razem z matką i oni mają całą paszę dla koni. My jesteśmy w dwa wozy i jedziemy, moja matka, siostra i ja oraz ludzie, którzy pracowali u nas, i jest ostrzał gdzieś koło miejscowości Dobrzejewice. W ciągu dnia pojawił się jakiś myśliwiec niemiecki, który jedzie wzdłuż szosy i pruje równo. Strzela jak walec. Oczywiście panika, ludzie uciekają w rowy w krzaki. Oczywiście cel jest absolutnie niemilitarny, choć wojsko się... Wszystko się korkuje, robi się bałagan, konie stają dęba, obracają się wozy, robi się potworny mętlik. Nawet gdyby ktoś chciał, to nie ma możliwości się wycofać czy gdzieś zostać, bo ta fala uciekająca wozów... To utwierdziło jeszcze moją matkę [w przekonaniu], że jedziemy dalej. Ja traktuję to jako przygodę, jestem młody chłopak wystraszony – potrwa jeszcze dwa dni i się zaraz skończy.
Następnej nocy jest taka historia. Jest to przed Włocławkiem, jak jest zjazd z szosy na prawo. Przejeżdżało wycofujące się wojsko i na skrzyżowaniu zrobił się potworny bałagan i nasze wozy się rozdzieliły. Mój brat z panem Budzyńskim zostali na jednym wozie, a my we dwa wozy rozdzieleni jakimiś innymi wozami (bo to się wszystko dzieje w nocy), myśmy się rozstali i nie wiadomo, co robić dalej. Wiadomo, że Andrzej gdzieś przepadł, matka zrozpaczona. Jest głęboka, rozgwieżdżona noc, jest ładna pogoda, jasno, ciepło. Moja matka była dzielną osobą, w 1939 roku miała czterdzieści dwa lata, podejmuje decyzję, że skoro żeśmy się zgubili, a celem ucieczki było ratowanie mojego brata przed ewentualnym wcieleniem do wojska niemieckiego, to już nie ma co dalej jechać. Mojej matce się przypomniało, że pod Włocławkiem ma znajomych w majątku Grodno (za Włocławkiem w kierunku na Warszawę po drugiej stronie Wisły), że wstąpimy do Grodna i tam przeczekamy tą całą nawałę, bo nie dostaniemy się do Warszawy. Poza tym już nie ma co, bo i tak żeśmy się zgubili i się nie znajdziemy. Fala ludzi ucieka, my zagubieni i tak się stało. Po jednym czy półtora dnia jazdy, jedziemy do przodu, zatrzymujemy się, znów jedzie wojsko, spycha nas na bok. To wojsko niestety nie jedzie na zachód, tylko na wschód, to jeszcze dodatkowy dramat, bo to nie jest wojsko, które idzie na front, tylko które się wycofuje, idąc z Pomorza. Znalazłem się w wielkim kotle, oni jakby nas obcęgami chwycili.
Skręciliśmy do Grodna, żeśmy dojechali i przeżyliśmy wejście Niemców. Mój brat – nie wiadomo co z nim jest. My byliśmy z jedzeniem, a oni są z paszą dla koni. Wszystko to się odbywa na wozach konnych, nie to, że benzyna – samochód. Ci dwaj panowie zostali bez jedzenia kompletnie, natomiast z paszą, a my nie mamy paszy dla koni kompletnie.
Pojechaliśmy do państwa Kwiatkowskich (on zginął w Katyniu, bo on był wzięty do wojska), były tam jego żona i matka. [...]
I jak oni się zgubili przed Włocławkiem, to [mój brat] jechał dalej, bo wiadomo było, że jedziemy do Warszawy, bo taki był ogólny kierunek. Gdzieś musiał nas wyprzedzić, bo w końcu jesteśmy na tej samej szosie, tylko że my musieliśmy skręcić w lewo, żeby dojechać do tego majątku i on nie wiedział, że my się zatrzymujemy, przejechał dalej i się zapakował pod jakąś miejscowość Sanniki i tam akurat w sam środek kotła się wpakował, w tę operację, bitwę nad Bzurą. Nie mieli nic do jedzenia, gospodarstwa puste. Później mi opowiadał, że żywili się jabłkami i pili wodę, w normalnych warunkach to by na skręt kiszek chyba umarł. I tak to się zakończyło. To jest ten fragment tego mojego pierwszego spotkania się z Niemcami.

  • Kiedy spotkał pan pierwsze oddziały niemieckie?

Właśnie w Grodnie pod Włocławkiem koło 15 września. Na motocyklach wjeżdża trzech Niemców na WFM-ce, pytają o drogę do miejscowości Kurowo. Znałem trochę niemiecki, ponieważ uczyłem się niemieckiego przed wojną, miałem korepetytora niemieckiego. Nawiasem mówiąc ten korepetytor niemiecki, to był Niemiec, który chodził do gimnazjum niemieckiego, to był chłopak z liceum. Tak że ja rozumiałem troszkę po niemiecku, matka zupełnie nie rozumiała, siostra też nie. On widzi takiego łebka jak ja i się pyta, czy ja nie wiem Wo ist der Weg nach Kurowo? Ja nie mam pojęcia, gdzie jest Kurowo, na niego też tak z ciekawością patrzałem, ale oczywiście jeszcze nie rozumiałem wtedy, co ja widzę – zniszczenie, pożogę. Nawet oni mi się podobali, wyglądają bojowo, kask, w hełmach i tak dalej – tak reaguje chłopak w tamtym wieku. Motor z koszem to robi jeszcze szczególne wrażenie. Oni pojechali dalej, potem zaczynały wchodzić normalne jednostki, bo to jakaś taka szpica była rozpoznawcza, jakiś zwiad prawdopodobnie. Potem weszli już ci normalni, zresztą dosyć grzeczni byli, rozlokowali się w pałacyku majątku w Grodnie, nam kazali zamieszkać z boku i sami siedzieli tam. Piwnica była zaopatrzona, więc spenetrowali natychmiast całą piwnicę. Jeszcze był taki numer, że któregoś dnia drugi czy trzeci dzień, Niemcy powiedzieli, że oni będą mieli tutaj bardzo ważną konferencję – jakaś odprawa, jakiś sztab, generał, pułkownik – i oni nie chcą, żeby w tym domu byli jacykolwiek Polacy – proszę opuścić ten dom i cały dzień proszę być poza domem. I myśmy wyszli, na czworakach żeśmy cały dzień czekali. Wieczorem żeśmy przyszli, wpuścili nas z powrotem. Na drugi dzień rano wyjechali. Nie ma, w ogóle zniknęli. Cały oddział zabrał się i pojechał na wschód na Warszawę. Co się okazało – gruntownie wyczyścili piwnicę, ale kompletnie.
Była taka gosposia... Jeszcze Niemcy powiedzieli, żeby nie wchodzić, bo zaminowane, że jak coś znajdziemy, to tam oni nie wiedzą, ale mogą być jakieś miny, żeby do tej piwnicy nie wchodzić jeszcze co najmniej ze dwa dni. Ale ta gosposia weszła i jak dziś pamiętam, wychodzi z piwnicy i mówi: „O, to jest ich minowanie, tam nic nie ma, wszystkie konfitury, zaprawy, mięsa, boczki, wędliny wszystko zostało gruntownie przez nich zabrane”. Oni dlatego nas wyrzucili z tego domu, żeby przez ten czas oszabrować, o taki incydencik.
  • Co się dzieje później?

Później my wracamy z powrotem pod Toruń, tam zastajemy już administratora niemieckiego. Wracamy wozem i pod Toruniem się spotykamy z moim bratem w Brzezinkach, w naszym majątku. [Brat] wrócił dzień przed nami po bitwach nad Bzurą. To jest koniec września pierwsze dni października. Mój brat wcześniej wrócił, przeprawił się promem, bo jeszcze trzeba było przeprawić się przez Wisłę, bo w Toruniu był most zawalony.
Spotykamy się w Brzezinkach u nas, ale na naszych drzwiach przy wjeździe na podwórze stoi na rozwartych nogach Niemiec, który zna polski, [jest] w cywilu i nas nie wpuszcza. Później się okazało, że to jest jeden z Niemców, którzy przed wojną tam mieszkali, tylko w sąsiedniej wsi, tak zwany Treuhänder. Niemcy mieli to tak zorganizowane, że oni od razu już z góry znanymi sobie ludźmi obsadzali wszystkie ważniejsze punkty, nie tylko biura, urzędy, ale jeżeli chodzi o własności, posiadłości ziemskie, majątki, to się nazywał Treuhänder– powiernik. I ten Treuhänder przejmuje to całe gospodarstwo i on to gospodarstwo prowadzi, a właścicieli to się wyrzuca w ogóle i jego to nie obchodzi. Oni nie mają wstępu do domu – róbcie sobie co chcecie, jedźcie sobie gdzie chcecie. Ten akurat na tyle jeszcze był taki, że powiedział, że do czasu... Mówi tak: „To już nie jest wasze, to już jest w tej chwili w zarządzie niemieckim. Ja tym wszystkim kieruję, jeżeli chcecie, to, proszę bardzo, możecie sobie w jednym, dwóch pokojach zamieszkać w tym dużym domu. Dom się składa jak gdyby z dwóch części, w jednej części tego domu możecie sobie zamieszkać. Koniec. Będziecie dostawali trzy litry mleka”. I teraz jest problem utrzymania się. Zaczyna się cały szereg... „Trzy litry deputatu będziecie dostawali, dwadzieścia kilo czy trzydzieści kilo mąki co jakiś czas i na tym koniec”. Myśmy tam zamieszkali. I co [on] zrobił? Tam była elektrownia, ten dom był zelektryfikowany. Odciął nam od elektryczności tę część, w której myśmy mieszkali, tak że nie mieliśmy światła. Mało tego, ten dom miał instalację wodociągową, na dole była pompa. [Była też] sadzawka i ta pompa tłoczyła wodę do domu i zabudowa gospodarska była cała w sieci wodociągowej. I tę wodę też nam odłączył.
Jest sprawa taka: drzewo – nic nie ma; jedzenie – tylko to, któreśmy ze sobą przywieźli na wozach. W tej sytuacji matka pchnęła mnie do Torunia, żebym poszedł. Jakoś tam jeszcze się dostałem, jeszcze były sklepy. Matka była przezorna i mówi: „Kup jak najwięcej świec, żebyśmy mieli czym palić, nie ma światła”. Byłem w Toruniu na Żeglarskiej, to była ulica naprzeciwko kościoła Świętego Jana, tam był sklep, gdzie sprzedawano dewocjonalia i [kupiłem] gromnice. To są pierwsze dni października. Dopadłem w tym sklepie gromnice i kupiłem, ile ich tam było, trzy duże – będzie już jakieś światło. Potem z jedzenia to mieliśmy trochę zapasów. Zaczęło się robić krucho, zbliża się zima, opału nie ma, jest zimno. Jeżeli chodzi o światło, to moja mama zrobiła w ten sposób, że podzieliła tą świecę na odcinki dwucentymetrowe i codziennie wbijała szpilkę. Do tego momentu możemy tą świecę wypalić, potem gasimy światło, bo musimy mieć to co najmniej na całą zimę. W ten sposób mieliśmy światło – świeczkę. Jeżeli chodzi o jedzenie, no to najpierw z tych naszych zapasów, potem to się jakoś unormowało, żeśmy tam mieli trochę rodziny w Toruniu, jakoś to było, ale mieliśmy bardzo dobrych sąsiadów, Polaków parcelantów, ci którzy byli gospodarzami, którzy znali moich rodziców. A ich gospodarstwa nie były przejęte przez Niemców, bo były mniejsze, tylko duże przejmowali Niemcy, tego Treuhändera wprowadzali. Ja tam do nich chodziłem i oni nam dawali jedzenie, piekli chleby. W ten sposób to się odbywało. Byliśmy tam do kwietnia 1941 roku. I w kwietniu 1941 ten Niemiec się łaskawie zgodził... Matka moja mówi tak: „Nie będziesz...”. Pierwsza zima była okropna, raz, że w ogóle zima w 1939 roku była niesłychanie ostra. My siedzieliśmy bez opału. Ja z bratem kradliśmy drzewo z naszego parku. Nasz dom był w parku, więc żeby ten Niemiec nie widział, żeśmy w nocy wychodzili i drzewo kradli.
Jeszcze moja mama w ostatniej chwili sama pojechała do Torunia, kupiła [piec] i ktoś jej przywiózł tak zwaną kozę. To jest taka [kuchenka]. Dzięki tej „kozie” myśmy w ogóle żyli – piecyk, na którym się gotowało. Mój stryj go przywoził. [...]
W tych ciężkich warunkach bez światła z Niemcem na karku bez żadnej przyszłości, bez kontaktu, bo pierwsza zima, nie ma żadnego kontaktu z rodziną z Polski, nie ma listów, matka powiedziała: „Ponieważ tu siedzisz, pójdziesz do szkoły”. I poszedłem do szkoły wiejskiej w sąsiedniej miejscowości Rogówko. Chodziłem rok do szkoły niemieckiej, ale nie byłem jedynym Polakiem, bo tam była gromada polskich chłopców z innych gospodarzy, ale również byli i niemieccy z tych niemieckich gospodarzy. W szkole oczywiście język był tylko niemiecki. Typowa wiejska szkoła. Przy czym prowadzący nauczyciel to był pijaczyna potworny, on chodził, zaprawiał się, niedaleko byłą taka karczma, restauracja. Przychodził i zaczął nam opowiadać polityczną historię Niemiec, jakiejś piosenki nas uczył. I tak mniej więcej było.
Stało się jeszcze tak, że moja matka zaczęła chorować poważnie na serce i były problemy. Źle się czuła, musiała jeździć do Torunia, potem do dworca kolejowego z pięć kilometrów, trzeba było dojść to było kawałek i w końcu zaczęła... Ale słyszeliśmy, że nas nie ruszano, natomiast się słyszy, że wszystkich dookoła ziemian, mężczyzn wyaresztowali, rozstrzelali na Forcie Toruńskim albo wypchnęli do Oranienburga i do Stutthofu. Przede wszystkim do Oranienburga, to był jeden z pierwszych obozów, natomiast właścicieli powyrzucali w ogóle do Guberni. Wtedy już powstaje tak zwane GG – Generalna Gubernia. Z jednej strony to chcieliśmy, żeby nas wyrzucili, bo my mamy tutaj swoją rodzinę, matka ma swoich rodziców koło Białej w Warszawie, siostry i tak dalej. Jakoś żeśmy przetrzymali. [...]
Dokładnie 19 kwietnia w 1941 roku uzyskujemy zgodę władz niemieckich powiatowych na opuszczenie i wyjechanie do Guberni do Warszawy pociągiem. Mój brat zostaje...
Zaraz na następnego lata w 1940 roku udało się mojej matce i stryjowi umieścić mojego brata u znajomego Niemca pod Bydgoszczą. Z zasady się zawsze mówiło, że on będzie rolnikiem i będzie prowadził to nasze gospodarstwo. On tam był pomocnikiem administratora i uczył się rzemiosła. On zostaje na terenie, a moja siostra, ja i matka jedziemy do Warszawy.
Przyjeżdżamy do Warszawy, a w Warszawie mieszkają dwie siostry mojej matki jest duża rodzina. 21 kwietnia [1941 roku] przejeżdżamy granicę w Kutnie, bo granica między GG a [Reichem] była w Kutnie i znaleźliśmy się w Warszawie i od tego czasu do Torunia nie wróciłem.

  • W Warszawie?

W Warszawie jedna z sióstr mojej matki była zamężną za pana Artura Steinhagena. Pan Artur Steinhagen miał dosyć sporą fabrykę silników spalinowych, łodziowych i silników do pomp na ulicy Zagłoby (tej ulicy już dzisiaj nie ma), to jest ulica, jak się jedzie Górczewską i jest pierwszy wiadukt kolejowy i jak stacja benzynowa. Tam była fabryka Steinhagena, która utrzymywała trzysta ludzi, zabudowy i tak dalej należały do tak zwanego [niezrozumiałe], takiego Zjednoczenia Przemysłu Zbrojeniowego, jako że to była fabryka wyrobów metalowych, bo [produkowali] silniki. Myśmy tam zamieszkali. Druga siostra mojej matki, ciotka Oleńka Nosyc-Jackowska, mieszkała na Mokotowie i miała własną fabryczkę-warsztat kosmetyków. Myśmy zamieszkali u Steinhagenów i tam jako że... Ja w ogóle interesowałem się mechaniką, silnikami i tak dalej i z chęcią tam w tej fabryce zamieszkałem u mojego wujostwa, bo to było moje wujostwo, siostra mojej matki. Zaczynałem zdobywać w tej technice pierwsze [doświadczenia]. Wuj, właściciel fabryki powiedział do mnie: „Nie będziesz tutaj siedział...”. To był jeszcze problem, że trzeba się uczyć, no miałem w 1941 roku piętnaście lat i nic nie robię. Chodziłem jeden rok do niemieckiej szkoły, ale to była taka lewa ta szkoła, lipna, jestem zapóźniony. Mówi: „Nie będziesz... Pójdziesz...”. Ponieważ ja zawsze chciałem, wobec tego: „Będziesz tutaj pracował w tej fabryce jako uczeń”. Byłem tam jako uczeń i [chodziłem] do szkoły, to się nazywało gimnazjum mechaniczne Romana Wolframa Miodowa 3 (tam jest dzisiaj „Irish Pub”). Na czwartym piętrze była ta szkoła, do której chodziłem. [...] Mieszkałem na Woli, tak że codziennie przejeżdżałem tramwajem przez getto. Przy Wroniej był szlaban i granica getta. Pracując w tej fabryce, chodziłem do szkoły i zrobiłem gimnazjum mechaniczne. Jednocześnie, ale to przecież jest jednostronne, w fabryce pracowałem jako uczeń ślusarza. Zakończyło się na tym, że w końcu wylądowałem na politechnice i jestem teraz inżynierem z wykształcenia, ale to dzięki temu, że mnie wtedy tak wuj ustawił. [Byłem tam] jako uczeń do sprzątania warsztatu, ale również do rozkładania i składania silników, mnie to cholernie interesowało. Mnie to się wszystko podobało.
Moja siostra starsza jeszcze tam mieszkała ze mną, też wuj ją w fabryce zatrudnił w biurze technologa. Nasza matka pojechała do swoich rodziców, którzy mieli majątek (Kijowiec koło Białej Podlaski) to byli starsi ludzie i ona im tam prowadziła gospodarstwo. Myśmy mieszkali w Warszawie, matka tam. Jakoś to się mniej więcej wszystko ułożyło do momentu, póki Artura Steinhagena nie zaaresztowano, ponieważ on był zaangażowany w konspirację i siedział. [...] On ma na imię Artur nazwisko Steinhagen, to jest rodzina pochodzenia niemieckiego, która w XIX wieku przyjechała do Warszawy w ogóle do Polski i fabryka należała do Zjednoczenia Fabryk Zbrojeniowych podobnie jak Lilpop na Bema czy fabryka karabinów. To wszystko były fabryki zbrojeniowe [niezrozumiałe] i to były dobre fabryki, ponieważ one dawały dobre Ausweissy, one dawały legitymacje takie, że w razie łapanki to wypuszczali. Było tam napisane, że jest się pracownikiem przemysłu zbrojeniowego.
Mój wuj Artur pracował w konspiracji i któregoś dnia (to jest 1942 rok na jesieni) przychodzi gestapo i go aresztuje i wtedy się nam znów wszystko zmienia. Za rok [wuj] umiera na Majdanku. Wtedy się przenosimy, zamieszkałem już na ulicy Barbary, skąd poszedłem do Powstania.

  • Miał pan kontakt z konspiracją?

Kontaktu z konspiracją nie miałem i w konspiracji nie byłem. Moja matka powiedziała: „Ty się ucz i nie myśl o żadnej [konspiracji], bo po wojnie kiedyś to się skończy i trzeba będzie, żeby...”. Na tej zasadzie ja w konspiracji nie byłem. Owszem, miałem kontakt, wiedziałem, ale w sensie aktywnym nie byłem w konspiracji. Dołączyłem do Powstania 8 albo 9 sierpnia, już mieszkając na Barbary, tam jest urząd telekomunikacji, gdzie Niemcy zaczęli stamtąd wypierać Polaków i myśmy uciekali z Barbary. Myśmy uciekli poprzez Wspólną w rejon Wspólna-Emilii Plater-Hoża, ponieważ na Hożej mieszkała nasza... Właśnie siostra Artura Steinhagena, ona miała duże mieszkanie. Matka powiedziała: „To my tam uciekajmy, zamieszkamy u Hani Steinhagen”.
I pierwszego dnia słyszę, na podwórze ktoś przyszedł i woła, że kto chce dołączyć do oddziału, to niech wychodzą! Robi się taka mobilizacja. Usłyszałem to i jakby mnie kto na sto koni wsadził. Matka mówi: „No to dobrze, to idź”. I wtedy dołączyłem. [...] Moje zgrupowanie to jest „Piorun-Zaremba”, 1. kompania „Ambrozja” słynnego Alfreda Kurczewskiego, który potem miał za PRL-u wyrok i siedział 27 lat. [...] [Teraz] się zaczyna moje powstaniowe działanie. Wchodzę do powstaniowego oddziału na ulicy Hożej 12, tam była klinika. [... ] W tej klinice było nasze dowództwo, a nasz oddział, kompania „Ambrozja” obsadzała całą Emilii Plater od Wspólnej aż do Wilczej, z tym że Emilii Plater po stronie nieparzystej, to znaczy po stronie od Chałubińskiego. Myśmy tam dosyć daleko penetrowali, jak również na końcu Hożej przy Ministerstwie Komunikacji, gdzie dzisiaj jest duża szkoła, tam Niemcy mieli swój bardzo ważny punkt wojskowy, który się nazywało Frontline Stehlen i to był taki punkt rozdzielczy dla wojska. W tym sensie rozdzielczy, że jak wojsko przychodziło, to oni tam się wszystkiego dowiadywali – informacje o oddziałach i tak dalej. Ten Frontline Stehlen to był taki węzeł pomiędzy frontem a krajem, zapleczem. Węzeł, który jak gdyby koordynuje i jest takim miejscem przerzutowym. To był dosyć ważny punkt. Myśmy pod tym Frontline Stehlen siedzieli, tam była gromada Niemców, zresztą uzbrojeni po zęby. Myśmy siedzieli w sąsiadujących budynkach. Tam się odbywały rozmaite potyczki, a potem poważne walki, bo Niemcy nas chcieli wyrzucić stamtąd, żeby dojść do ulicy Emilii Plater, żeby cały ten prostokąt budynku Wspólna–Emilii Plater–Hoża–Chałubińskiego mieć pod własnym... Z jednej strony były nasze ataki. Chodziło o to, że na podwórzu stały jakieś magazyny i samochody i któregoś dnia była akcja, żeby podpalić samochody i baraki, która się zresztą nie udała. [Była też] akcja zdobywania, nie tyle może zdobywania Frontline Stehlen, bo tego by się nie zdobyło. Raz, że to strategicznie dla nas nie było specjalnie ważne, ważne było to, żeby pozabijać Niemców i zabrać im broń. Ale myśmy Niemcom siedzieli jak gdyby takim cierniem w nodze i oni nas koniecznie chcieli stamtąd usunąć. I ostatnia akcja, bodajże 14 sierpnia, kiedy po naszym wieczornym ataku i spaleniu baraków na placu magazynowym w tymże właśnie zespole budynków niemieckich... Oni zrobili kontratak i nas wypychają poprzez podwórka w kierunku Emilii Plater i jednocześnie odcinają nam drogę. Na wysokości kościoła Piotra i Pawła podjechało niemieckie słynne działo szturmowe Stug i pierze otwartym ogniem karabinów maszynowych wzdłuż ulicy w kierunku politechniki, tak że nie ma możliwości przeskoczyć przez ulicę, a my jesteśmy po [drugiej] stronie ulicy, po stronie Chałubińskiego. Nasze oddziały macierzyste i cała baza jest po stronie parzystej Emilii Plater od strony Marszałkowskiej. Wycofujemy się, tu nie ma się jak wycofać, bo walą karabiny, stoi czołg, Niemcy napierają, kamienice się palą, zrobił się po prostu kocioł.
Na pomoc przyszła gdzieś z Nowogrodzkiej kompania szturmowa „Iwo” i pod ich osłoną przeskoczyliśmy na drugą stronę ulicy i jakoś dostaliśmy się na [parzystą] stronę Emilii. I tak potem się ta linia wyrównała, że do końca Powstania część Emilii Plater po stronie nieparzystej była w rękach... Właściwie to był teren niczyj, bo oni byli w głównym budynku, a tutaj byli nasi. Potem poszliśmy na odpoczynek. Jak nas stamtąd wykurzyli, jak się nam udało przeskoczyć, to odpoczywaliśmy najpierw na Poznańskiej. 15 sierpnia jest na Poznańskiej pod numerem 12 była msza święta, bo było święto Wojska Polskiego. Dowódcy zadbali o to, żeby była jakaś oprawa. W związku z tym była msza święta, krzyż z wypalonych belek i wszystko to było. Rotmistrz „Zaremba” nasz dowódca złożył w imieniu wszystkich przysięgę. Później nas przerzucono w dalszym ciągu na Emilii Plater pod numer 9, bliżej Wilczej i tam żeśmy do końca Powstania siedzieli [biorąc udział] w rozmaitych utarczkach z Niemcami. Niemcy byli w wolnostojącym budynku, gdzie aktualnie jest gmach fizyki doświadczalnej, a myśmy siedzieli w budynkach przyległych. Tam się rozgrywały rozmaite chwile.
Raz w życiu byłem świadkiem sądu bożego. Gdzieś koło połowy sierpnia przyszedł do nas jakiś młody człowiek, który prosił, żeby go przyjąć. Poszedł do dowódcy „Ambrozji”, że on chce się włączyć i być razem z nami. Ktoś, gdzieś w sąsiednim oddziale tego człowieka – młody chłopak ze dwadzieścia parę lat, ktoś go gdzieś widział i twierdził, że to jest folksdojcz, że to jest jakaś wtyczka niemiecka. Gdzieś ktoś go widział w czasie wojny na Mokotowie: „Broń Boże, nie miejcie nic z nim wspólnego!”. Ten chłopak płacząc, niemalże na kolanach prosi kapitana, żeby go przyjął do oddziału. Dramatyczna sytuacja. Co robi kapitan? Kapitan mówi tak: „Niech to Bóg rozstrzygnie”. Były na Warszawę zrzuty. Jeden zrzut zawisł na wieży kościoła świętego Piotra i Pawła i ten zrzut nasi... Kościół jest cofnięty, luźna zabudowa i ten kościół ani nie był w naszym ręku, ani w niemieckim, był niczyi. [Chłopcy] z innych drużyn któregoś dnia przeskoczyli w nocy i pod ostrzałem Niemców z Frontline Stehlen zdjęli zrzut i przynieśli. Stwierdzili, że zaraz za parkanem od wewnętrznej strony kościoła leży podobno zabity Niemiec i ma broń. [„Ambrozja” mówi]: „Jeżeli uda ci się przeskoczyć przez ulicę Wspólną i przez parkan przejść na drugą stronę i zabrać temu Niemcowi broń i przynieść tę broń do nas z powrotem, to dołączasz do nas i jesteś z nami. Jeżeli nie, no to...”. Alternatywą jest śmierć, bo ulica jest pod takim obstrzałem, że nawet głowy nie można wychylić. Nawet były takie powszechne [akcje] w czasie Powstania, że jak były barykady, to nad barykadę podnosiło się kapelusz na kiju. I wtedy Niemcy prali w ten kapelusz, bo myśleli, że to powstaniec. Takie prowokacje były.
Na Wspólnej nie można było przejść, bo Niemcy walili z cekaemu, który stał właśnie na końcu przy Chałubińskiego. Ostrzał był straszliwy. Jest taki moment, że dowódca mówi do moich kolegów: „Wy wyjdźcie na pierwsze piętro budynku narożnik Wspólna-Hoża, jesteście na pierwszym piętrze i miejcie cały czas jego na oku, bo może być tak, że on zechce uciec do Niemców, jeżeli to jest jakiś szpicel niemiecki. Gdyby on chciał uciekać ulicą i nie chciał iść przez parkan po karabin Niemca, a uciekać ulicą w kierunku Niemców to wtedy jest rozkaz walić do niego prostym ogniem, po prostu go zabić”. Więc ci siedzieli na pierwszym piętrze też nie mogli się wychylić tylko tak obserwowali. I ten numer się zrobił. Ten blady jak ściana, ale nie ma wyjścia. On tu stoi wobec sytuacji takiej – jeżeli się na to nie zgodzi, no to na zasadzie oskarżenia przez kogoś mogą go rozwalić na miejscu albo go rozwali „Ambrozja”, albo ktoś, on nie ma wyjścia. Na trzęsących się nogach, wystraszony potwornie przeskakuje na drugą stronę ulicy. Parkan jest bardzo wysoki, ze dwa albo więcej metrów. On włazi na górę na ten parkan, Niemcy widząc, że jest jakiś ruch walą wzdłuż, rozpoczyna ostrzał, ale on jakimś cudem wszedłszy na górę tego płotu zeskoczył na dół i spadł. Już jest poza ogniem, na dole leży Niemiec – zabrał Niemcowi pistolet maszynowy niemiecki szmajser i leżąc tam... (Mnie przy tym nie ma, znam to tylko z opowiadań, gdzie ja byłem, że ja tego nie widziałem. Tylko wiem, że ta akcja była. Być może, że byłem na posterunku, bo myśmy pod numerem 9 na Emilii Plater przez całą dobę pełnili posterunki, przecież tam była linia frontu). On zabiera Niemcowi broń, wskakuje na górę na płot i spada na dół już na stronę ulicy, żeby [do nas] przejść. Kiedy spadł na dół, to kapitan „Ambrozja” woła do niego: „Wróć, bo tamten ma jeszcze pistolet!”. [Chodziło o] broń krótką, bo on mu zabrał tylko pistolet maszynowy. I on jeszcze raz [pobiegł]. Cekaem zaczyna walić wzdłuż ulicy, no rzeczywiście Bóg go chroni. Przeskoczył [jeszcze raz] wrócił, zabrał [Niemcowi broń], przeskoczył i uciekając przed ogniem wrócił i oddał to wszystko. Wobec tego kończył się sąd boży, Pan Bóg rozstrzygnął i wtedy kapitan mówi: „Możesz się włączyć do oddziału”. Włączył się do oddziału i po dwóch dniach zniknął. W ogóle nie wiedzieliśmy, co się z nim stało, nikt nie wiedział, co to z nim było.

Mieliśmy jeszcze jednego takiego kolegę, to był uciekinier oficer z Armii Czerwonej, miał pseudonim „Wańka”, który uciekł z rosyjskiego jenieckiego obozu. On był czołgistą. Uciekł z obozu, w Generalnej Guberni było najwięcej obozów; w Białej Podlaskiej był olbrzymi gigantyczny obóz. On stamtąd uciekł, gdzieś się przechowywał po lasach, wybuchło Powstanie, znalazł się w Warszawie i przyszedł do nas. On w ogóle po polsku nie umiał mówić, tylko po rosyjsku, i był w mundurze rosyjskim, takim bez pasa. „Ambroży” go przyjął i on był z nami. Bardzo fajny, miły chłopak. Razem z nami poszedł do niewoli. Niemcy nie wiedzieli, że to jest Rosjanin. Do końca w niewoli siedział z nami. Potem jak było oswobodzenie, to on już tu nie wracał, bo wiedział, co go czeka, [jak wróci] do Rosji. Wiem, że pojechał do Australii. [...] Po raz pierwszy widziałem, on mnie pokazał, jak się pije wodę kolońską. Pił wodę kolońską z jakiegoś flakonika, a potem chuchał. Niezwykle był odważny. Rozmaite akcje były, wypady to on zawsze szedł pierwszy.
Były utarczki, potyczki z Niemcami między [budynkiem] fizyki doświadczalnej a nami, mieliśmy stanowisko ogniowe na piętrze przy oknie, z okna przy parapecie było spuszczone łóżko i tak się leżało na łóżku pochylonym, a przez okno była strzelnica, [naprzeciwko byli Niemcy]. Czasami oni do nas strzelali. Przez okno nie można było wyjść, bo tam jest niemiecka część i oni strzelają. Któregoś dnia jest jakieś ogromne przygotowanie ogniowe, straszliwa strzelanina, Niemcy walą w naszą stronę i ponad naszym budynkiem i jeszcze gdzieś dalej. W pewnym momencie ni z tego ni z owego wylatuje kawał frontowej ściany, a w środku widać jest jakaś barykada wewnętrzna ułożona z książek i za tą barykadą strzelający w nas otwartym ogniem Niemiec. My żeśmy się pochowali, żeby tego uniknąć. [...]
Na dole pod naszym [posterunkiem], gdzie żeśmy stali, leżał zabity koń. Musieli go zastrzelić zaraz w pierwszych dniach Powstania. On leżał i dopóki leżał to leżał, ale [było] ciepło, więc się zaczął psuć. Był straszny fetor. [...] Wyjść nie można, uprzątnąć nie można, ściągnąć nie można, bo to jest pod obstrzałem. Któryś z kolegów wpadł na idiotyczny pomysł i wrzucił w konia granat. Jak on wleciał w tego spuchniętego konia, jak to wszystko się rozbryzgało to prawie całe Powstanie strasznie śmierdziało tym koniem.
Potem były jeszcze akcje chodzenia na Prostą po zboże, bo był potworny głód. My w oddziałach nie mieliśmy co jeść. Żeśmy zjedli psa. Na Emilii Plater 20 był mały kundelek, już się Powstanie ma ku końcowi, głód, nie ma co jeść, jemy tylko kukurydzę albo spuchniętą pszenicę, którą nosiło się z magazynów na Prostej. Wyprawa do magazynów na Prostą trwałą cały dzień. Pieszo idzie się domami, piwnicami trzeba przejść Aleje Jerozolimskie pod barykadą, bo tam była barykada. Aleje Jerozolimskie całe są niedrożne, jest barykada, [trzeba przejść dołem], bo góra jest pod obstrzałem. Z jednej jest BGK, a z drugiej strony od dworca idą kamienicami przez Prostą... Pamiętam, szedłem Pańską, a to wszystko były już domy wypalone, ściany wypalonych domów był tak gorące, że w ogóle trudno było iść ulicą, taki był upał. Niezależnie jeszcze od tego, to jest takie typowe zjawisko pożaru, jak się paliła Warszawa, to się pamięta, gorące powietrze idzie lekko do góry, w związku z tym jak się staje lekko odsunięty od tego pożaru, od płonącej kamienicy, to jest ciąg powietrza. [...] Ulice są jak kanał, jest gorący wiatr, potworne rzeczy. Więc taka wyprawa na Prostą po zboże trwała cały dzień, nim się tam doszło, dwa worki się wzięło na plecy, nas kilku zawsze szło. Potem ta pszenica była moczona w wodzie i gotowana, tłuszczu nie ma, bo przez pierwsze dni Powstania to jeszcze [tłuszcz] był, a pod koniec to już nie ma nic. W międzyczasie są takie przypadki – Niemcy podrzucają truciznę. Mój kolega coś wypił, jakiś alkohol i żył następnych dwanaście godzin i w potwornych [bólach] umarł – „Tygrys” miał pseudonim.
Na Emilii Plater, z którą jestem związany moimi powstańczymi działaniami, była rezydencja ambasadora amerykańskiego, oczywiście w czasie wojny nieczynna. W tej rezydencji któregoś dnia, to było w połowie września mniej więcej, awansowano mnie do stopnia starszego strzelca. Pamiętam, że to zrobiło na mnie ogromne wrażenie byłem z tego ogromnie zadowolony. Jeszcze mieliśmy taki incydent. Podczas kolejnego ataku Niemców, jak oni z Frontline Stehlen chcieli nas wykurzyć, w budynku na rogu Emilii Plater i Hożej (dzisiaj go nie ma) był jakiś magazyn papierosów. Nie wiem, skąd te papierosy były, wiem, że w każdym razie jak myśmy tam wpadli w ramach naszych działań... To w ogóle był taki niczyj teren, raz byli Niemcy, raz myśmy wchodzili. Myśmy tam wpadli i tam były gromady papierosów. Wziąłem jakąś walizkę, która się trafiła, i zgarnęliśmy dużą walizę papierosów stamtąd i z tymi papierosami przeskoczyliśmy z powrotem do kliniki Świętego Józefa. To zobaczył nasz dowódca i posądził, że to jest kradzież, że to jest rabunek. Zacząłem palić w czasie Powstania. Myśmy mu tłumaczyli, że to jest dla naszych, dla kolegów. „Nie ma zabierania!”. Dyscyplina [była] twarda. „Nie ma zabierania dla swoich potrzeb! Dopóki nie wydam polecenia, nie wolno nic brać! To jest przestępstwo!”. Potwornie nas obsztorcował i jeszcze ukarał nas w ten sposób, że mówi: „Ja chciałem was (mnie i kolegę) przedstawić do odznaczenia Krzyżem Walecznych, ale ja tego nie zrobię, bo wyście ukradli papierosy”. – „Jakie ukradli? Myśmy nie ukradli, tylko dla kolegów”. – „Nie, to jest rabunek! Uczcie się dyscypliny”. I na tym się skończyło. Potem się rozchmurzył, Krzyża Walecznych nie dostałem, ale awansowałem [na starszego strzelca]. [...]

  • Proszę opowiedzieć o broni.

Broń to myśmy mieli wspólną. Pod dziewiątką naprzeciwko politechniki było stanowisko ogniowe, tam leżała rosyjska rusznica przeciwpancerna, to jest taka ręczna broń ppanc, nie pamiętam, jak ona się nazywała, ona miała jakąś nazwę własną, po naszemu ona się nazywała rusznica przeciwpancerna. Ręczny, ciężki karabin. Już nie pamiętam, czy ona była z automatycznym podawaniem pocisków. Na stanowisku był jeden karabin plus butelki z benzyną i słynne „filipinki” i to wszystko, innej broni nie było, ale to było wspólne. Owszem, byli starsi koledzy, ci przede wszystkim, którzy [mieli własną broń] jeszcze w konspiracji, ale ten, kto miał własną broń, własny pistolet i to była jego własność, to on był obowiązany ją udostępnić, jak staliśmy na placówkach, na stanowiskach, to on mógł ją dać mnie i powiedzieć: „Trzymaj ją trzymaj, ale potem mi ją oddaj”. Mieliśmy wspólnego visa, ale to była jego własna [broń] i to był w ogóle przedmiot dumy i ogólnej zazdrości, żeby dopaść jakiegoś Niemca i zabrać mu broń. Przecież nie o to chodzi, żeby go tam zabić, tylko chodzi o to, żeby mieć przede wszystkim broń, bo broń to jest zawsze coś, szczególnie że jej w ogóle nie ma, że w ogóle jest potrzebna niezależnie od tego, że każdy chłopak lubi zawsze mieć coś w ręku. Jeszcze z czasów wojny było wiadomo, że ci, którzy mają broń, to są ci bardziej zaawansowani, starsi koledzy, którzy mają, a my nie mamy. [...] W całej kompanii był jeden karabin maszynowy, który był ustawiony na balkonie kliniki Świętego Józefa i on trzymał pod obstrzałem Niemców z rogu Nowogrodzkiej i Emilii Plater. Niemcy mieli tak wyborowych strzelców, że jeden z moich kolegów na Emilii Plater 25 (to jest prawie ostatni budynek od strony Wspólnej) wychylił się na chwilę z okna, był obstrzał, który szedł z rogu Nowogrodzkiej i Emilii Plater (prawie jak tam, gdzie jest „Marriott”, tylko że nie po stronie „Marriotta”, tylko po drugiej) i tam było stanowisko ogniowe niemieckiego snajpera i ten wychylił tylko głowę, tamten strzelił i go zabił natychmiast, trafiając w głowę. [...] Zginął ten bidak – Wiśniewski [się nazywał].

  • Jak pan wspomina ostatnie dni Powstania?

Ostatnie dni Powstania to przede wszystkim jest potworny głód i wszyscy praktycznie zaczynają mieć dosyć. Robi się jedna rzecz bardzo niedobra. O ile w pierwszych dniach i do 15 września, jeszcze jak Rosjanie weszli na Pragę (Rosjanie na Pragę wchodzą, zdaje się, 10 września i tam się zatrzymują, to jest inna bajka), to jeszcze cała ludność [cywilna], która straszliwie cierpiała [nam sprzyjała]. My byliśmy w ruchu i coś się działo, a ci ludzie stłoczeni w piwnicach przede wszystkim co chwila jakiś nalot, co chwila lecą jakieś bomby. My nalotów nie doznajemy, bo jesteśmy na samej linii frontu, natomiast za nami bombardują albo strzelają, padają pociski z działa kolejowego ustawionego na Dworcu Zachodnim. Zresztą było widać, jak on leciał. To był taki cielak kalibru 660, leciał, długi. Jego było widać, akurat przypadkiem, bo słychać to było „krowy”, „szafy” i co chwila lecą pociski. I ludzie mieszkający w środku na ulicy Marszałkowskiej wszyscy muszą siedzieć w piwnicach, bo za chwilę może być nalot, jakaś bomba, może się coś stać i ci ludzie przeżywają gehennę. Nie ma wody, nie ma jedzenia, nie ma światła i nie ma nadziei.
Rosjanie weszli na Pragę – stanęli. Wiadomo, że z tego nic nie będzie. Zrzuty są angielskie, część spada, część trafia – to osobna historia. Słynnego 18 sierpnia samoloty lecą, zrzucają broń, a większość tego zostało zwiane na stronę niemiecką (wiatr był niekorzystny). [...]
Wracając do ludności – zaczyna się robić niedobrze, ludzie zaczynają narzekać, zaczynają mieć dosyć. To są ostatnie chwile Powstania. To było już tak w połowie września. Jest taki dzień, w którym w ogóle jest zawieszenie broni i kto chce, może wyjść z Warszawy. Ciekawe, że o tym się mało pisze. Są ludzie, którzy wychodzą. Znam dobrze rodzinę, z której mąż wyszedł, a żonę z synem zostawił, ale on już nie mógł wytrzymać, przeszedł przez barykadę, Niemcy go przejęli (natychmiast go aresztowali i zginął w kacecie w Niemczech), a ta żona z synem została.
Potem pod koniec września jest drugi dzień, że można wychodzić, już coraz więcej ludzi wychodzi, ale tych już Niemcy nie aresztują. Poza tym jest nastrój kompletnego załamania. Nie ma, koniec, nie wiemy, co się z nami stanie. Warszawa jest w gruzach, ludzi poginęło masę, co chwila się słyszy – ten zginął, tamten zabity, całe Stare Miasto padło. Widać tylko tych, którzy przyszli ze Starego Miasta kanałami, to wszystko chłopcy sprawni jeszcze jako wojsko, ale też widać, że mają tego dosyć. [...]
Któregoś dnia jest zawieszenie broni, nie wiadomo co, że podobno są jakieś negocjacje. Myśmy dostali tylko polecenie, że nie wolno strzelać, że są rozmowy kapitulacyjne. [...] Jak się zaczęły, to było 1 października, może 30 września i potem przychodzi wiadomość, że jest kapitulacja, wychodzimy z Warszawy. „Szykować się w oddziałach!”. Zbiórki w oddziałach, oporządzenie, [całą] broń będziemy składali. „Mój boże, ta nieliczna broń, która jest, będziemy ją składali Niemcom”. Amunicję zdać już! To jeszcze było tak, że jednym z warunków kapitulacyjnych było, że jeszcze nim będą wychodzić, ma być w ogóle zdana cała amunicja. Dostajemy takie polecenie, że jutro będziemy wychodzili, więc: „Proszę o oporządzenie, wszystko zrobić i się przygotować do wyjścia”. Gdzie wychodzimy? Jakie są warunki? Warunki są takie, że wszyscy żołnierze nie idą do kacetów – to jest ważne w tej całej historii – tylko zostają uznani jako wojsko. Ponieważ zostali uznani jako wojsko, to idą do obozów wojskowych, jenieckich, a nie do obozów zagłady, Oświęcimia. I tego Niemcy w zasadzie dotrzymali, bo były przypadki, że rzeczywiście szli do kacetów.

Co z ludnością? Ludność cywilna zgodnie z aktem kapitulacyjnym ma prawo wyjścia, nieliczne oddziały mają zostać do końca, do 7 bodajże października i tam zostają, te które mają utrzymywać porządek w tym opuszczonym, zniszczonym, rozwalonym kompletnie miejscu, gdzie aż gorąco jest od murów, bo jeszcze się przed chwilą wszystko paliło. Zostają jakieś niewielkie nasze jednostki, a reszta wychodzi. I w tej sytuacji... Moja matka z kolei była u mojej ciotki na rogu Wilczej i Alej Ujazdowskich w piwnicy siedzieli, a myśmy byli na Emilii Plater. Na koniec Wilczej było trudno dojść, bo oczywiście ulicami się nie chodziło, bo nie ma ulic, ulice są wszystkie pod obstrzałem. [Przechodziło się] się domami przebitymi otworami między piwnicami. Ja tam do matki raz czy dwa razy poszedłem, ale jak jutro mam wychodzić to... Na Wilczej pod numerem 7 czy 9 będzie msza święta, tam jest tak zwane przytulisko, kaplica sióstr zakonnic, chyba franciszkanki. Kaplica jest o tyle znana, bo w tej kaplicy moi rodzice brali ślub w 1919 roku, tak że ja akurat wiedziałem o tej kaplicy. Tak się akurat zbiegło, że w tej kaplicy będzie msza: „Kto chce, niech idzie na tę mszę”. Ja z grupą moich kolegów poszedłem najpierw do matki, a potem na mszę do tej kaplicy. Ona jest niewielka. Tam nam ksiądz udzielił absolutorium bez spowiedzi bez niczego, wszyscy rozgrzeszeni ku uciesze gawiedzi.
Jak poszedłem do Powstania, to mi matka moja dała krzyżyk. Ja z tym krzyżykiem poszedłem do Powstania, cały czas go miałem na szyi, on był specjalnie poświęcony i on mi towarzyszy całe moje życie. Po mszy wracamy na swoje stanowiska, matka mnie pożegnała, rozpacza: „Co z tobą będzie?”. Nie wiemy w ogóle, co się z nami stanie.
Dokładnie 5 października jako pierwsi wychodzimy. W ogóle jako pierwsi to się nazywało 21. Pułk Piechoty AK, a ponieważ Batalion „Piorun-Zaremba” był batalionem jak gdyby pierwszym w tym pułku, tak że krótko mówiąc 1. kompania kapitana „Ambrozji”, a w tej 1. kampanii kapitana „Ambrozji” ja jestem w I plutonie, w 3. drużynie. W tej sytuacji my jesteśmy na samym czele tego pułku i barykady na Śniadeckiego. Przy końcu Śniadeckich była barykada, która została rozebrana właśnie po to, żeby ludzie mogli wychodzić. Przed nami szła grupa trzech, czterech oficerów. Nie wiem, kto tam był. Duży, pusty plac politechniki, po [jednej] stronie placu stoją Niemcy, na środku bunkier, politechnika rozwalona i tak idziemy. Tu jeszcze są nasi, ale broń jeszcze zabieramy, bo ją mamy potem złożyć, a po [drugiej] stronie już są Niemcy. Przechodzimy przez plac i przejmuje nas Wehrmacht. Przejmują nas siły zbrojne niemieckie, nie policja. Idziemy takim potokiem, w zwartym szeregu i składamy broń w budynku przy Chałubińskiego, przed wojną była tam szkoła saperów. Przechodzimy przez podwórze na Filtrową w zwartym szeregu, zaczyna padać deszcz, pogoda fatalna. Część kolegów już wypiła parę wódek, bo taki strach, że... Poza tym nie wiemy, co nas czeka, wiemy tylko, że przejął nas Wehrmacht, a co oni z nami zrobią, nie wiadomo. Przecież mogą nas zaprowadzić za Warszawę i pod ścianą wszystkich rozwalić, tym bardziej że słyszy się, że tu i ówdzie rozstrzeliwali – nie wiemy.
[Idziemy] przez plac Narutowicza do Dworca Zachodniego. Przy Dworcu Zachodnim, pamiętam, były duże pryzmy cebuli i Niemcy pozwolili, aczkolwiek nie wolno było, jak się szło czwórkami bodajże czy szóstkami, nie wolno było wychodzić, ponieważ po bokach szli Niemcy, którzy nas pilnowali – konwojenci. Ale czasem się co niektóry konwojent zgodził, żeby można było po dwie cebule sięgnąć. W ogóle po sześćdziesięciu dniach głodu to ta cebula to było coś niesamowitego. Stamtąd [prowadzili nas] szosą do Ożarowa, oczywiście pieszo marszem. Z tym że po drodze między Warszawą a Ożarowem tam już stała ludność miejscowa i ta ludność miejscowa rzucała nam jedzenie. Rzucała nam chleb, jakąś cebulę, pomidory. I ci Niemcy, którzy nas konwojowali, oczywiście jak się trafił dobry, to nawet zgodził się... Czasami chleb nie doleciał, to w rowie leżał, to czasami jak ten konwojent był jakiś przyzwoity, to zgodził się, żeby wyskoczyć i zabrać ten chleb ze sobą, a czasami nie zgodził się Alle raus! i do przodu idziemy. Ludność stała, pamiętam widok tych ludzi, którzy na nas patrzeli, ci zrozpaczeni ludzie, bo widzą, że to wszystko gdzieś idzie – nie wiadomo, czy na zsyłkę, co z nimi będzie z tymi chłopakami. Idą z nami i dziewczęta nasze łączniczki, sanitariuszki wszyscy wychodzą.
W Ożarowie słynna fabryka kabli Ożarów, zakłady niemieckie, wytwórnia kabli przed wojną, Niemcy ją rozbudowali w czasie wojny, bo to taki jest materiał strategiczny i tam były wielkie hale. Do hal produkcyjnych nas wpędzili i tam żeśmy wylądowali. Po całym praktycznie dniu, jak żeśmy wychodzili około dziewiątej, to żeśmy tam zaszli jakaś szósta wieczór, długo się szło. Zmoknięci. Jeszcze do tego pada deszcz. Posadzka – nie ma nic, tam będziemy spali. I żeśmy spali na tym betonie do rana i rano... Ponieważ większość z nas miała ze sobą jakiś alkohol, jakieś wino, gdzieś się trafił jakiś bimber. Na ogół człowiek się jakoś ożywił, trzeba było się czegoś napić, bo człowiek przemarznięty. Ktoś miał cukier. Ja pamiętam, że moja mama mi tam jeszcze dała worek cukru na drogę, który mi się przyda.
Przed wyjściem dostaliśmy dolary. Wojsko nam wypłaciło i potem się okazało, że to były różne kwoty, bo w rozmaitych oddziałach rozmaicie dawali. To były dolary ze zrzutu. Oczywiście dowództwo Powstania nie chciało, żeby wpadły w ręce niemieckie, więc rozdali i myśmy dostali osiem, ale byli koledzy w innych oddziałach, potem się dowiedziałem, co dostawali po dwadzieścia po trzydzieści. [...]
Co do naszej przyszłości – nic nie wiadomo. Jak żeśmy siedzieli w wytwórni kabli w Ożarowie, na drugi dzień rano zajechała wielka kuchnia polowa, ze dwie albo trzy gigantyczne tygle i stamtąd dostaliśmy gorącą zupę. Prawdopodobnie to było Rada Główna Opiekuńcza oraz PCK. Niemcy się kręcili w białych fartuchach. Niemniej jednak Rada Główna Opiekuńcza i PCK przywieźli nam zupę. Ta zupa to dla nas w ogóle [była zbawieniem] – gorąca zupa to coś nieprawdopodobnego. I po trzech dniach pobytu pociąg, ale znów się nie mówi. To co się mówi, to że nas wywiozą do jakiegoś obozu, ale gdzie, dokąd, czym, jak? Nikt nic nie wie. Ponieważ się żyje w zbiorowości – obserwacja psychologiczna, ponieważ wszyscy żyją w takim układzie, w związku z czym nie ma jakiegoś udziwnienia, nie ma jakiegoś specjalnego złamania, bo nie ma układu odniesienia się do jakiejś innej sytuacji, bo ten, tamten, siamten… Wszyscy my co tu siedzimy w halach, te parę tysięcy ludzi wszyscy w takim samym jesteśmy układzie. Rzeczywiście podstawiono nam pociąg towarowy, wagony kryte. [Ładowano nas] po pięćdziesięciu dwóch, jakoś tak wybrali, tyle wlazło w ten wagon. [...] Ciasno sakramencko. Potem Niemcy drzwi zatrzasnęli, zaplombowali i pociąg gdzieś ruszył. Gdzie? Znów nikt nic nie wie. Podobno gdzieś do Niemiec nas wiozą, ale gdzie, to nikt nie wie. „Nie, nic nam nie będzie, bo mamy zagwarantowany akt kapitulacyjny, von dem Bach podpisał, Komorowski podpisał”. W czasie wojny milkną prawa – dziś podpisał, jutro rozwalił. Tym bardziej że my jesteśmy dla nich kłopotem, bo Niemcy są już w odwrocie. To nie jest triumfująca Rzesza, tylko to już jest Rzesza, która pada, bo to jest 1944 rok, Rosjanie stoją nad Wisłą i teraz jeszcze im się tutaj taki klops z nami robi. Dla nich jest to okropny moment, tak że mogą z nami wszystko zrobić, rozwalić natychmiast.
W ciasnym sakramencko wagonie, mokrzy tacy – co zrobić, każdemu się chce [do WC], a tu nie ma. Wobec tego wydłubali otwór w podłodze i... Żeby zrobić to, co trzeba, to trzeba się było położyć. Straszne, coś niesamowitego. Jak kogoś przyparło to już... A nie wiemy, kiedy nas otworzą. Wagon jedzie, zrobiła się noc.
Dopiero w Częstochowie na dworcu gdzieś żeśmy się zatrzymali. Kontaktów między wagonami też nie ma, bo my tylko widzimy to, co w tym wagonie. U góry wagonu towarowego jest [małe] zadrutowane okienko. Ci, którzy stoją przy okienku – do nich dojścia nie ma, jest nas pięćdziesięciu na tej małej powierzchni, tamci [krzyczą]: „O, my jesteśmy w Częstochowie!” Aha, jak w Częstochowie, to znaczy, że gdzieś nas wiozą do Niemiec, i za chwilę słuchać drzwi otwieranego rygla, drzwi się rozsuwają, Niemcy stoją: „Wychodzić z wagonu i iść do rowu!”. W tym rowie każdy z ulgą… Wagonami tak wysadzali naszych ludzi. Najlepszy był taki numer, że nie wszyscy zdążyli, nie każdemu się chciało, na zapas trudno zrobić, nie ma siły. Tu już Niemiec goni, bo otwierali po jednym [wagonie], pociąg goni, a jechały z nami w tylnych wagonach dziewczyny. Tak się jakoś złożyło, że jednych naszych chłopaków nie zamknęli, te dziewczyny wypuścili i tak wszyscy razem chłopcy, dziewczęta koło jakiegoś rowu kucają. Warunki są bojowe i to wszystko można przeżyć.
Potem nas wieźli dalej i jedziemy, jedziemy, za chwilę znów się gdzieś zatrzymujemy; jest ciemno, jakaś stacja nie wiadomo gdzie, bo nie ma napisu; diabli wiedzą, nikt nic nie wie. Zatrzymał się pociąg, stoimy na jakiejś stacji kolejowej, ale z okienek nikt nie może przeczytać, jaka to jest stacja. W pewnym momencie słychać straszliwe bombardowanie, jakieś bomby lecą. Potem się okazało, że to było Opole i akurat trafiliśmy, że w Opolu był nalot. U Niemców był porządek, że jak jest nalot na miasto, to na dworce nikt nie wjeżdża, zatrzymują się pociągi przed dworcami. Czekali, aż ten nalot przejdzie i potem za Opolem znów jechaliśmy pół dnia czy dłużej i jest jakiś długi napis Lamsdorf. Myślę sobie: Lamsdorf, diabli wiedzą, co to Lamsdorf. – „Wysiadać! Tu jest wasze miejsce! Idziemy do obozu”. Okazało się, to są dzisiejsze Łambinowice, gigantyczny obóz jeniecki, który jest wybudowany jeszcze przed tamtą wojną, który zaraz po wojnie prusko-niemieckiej... W 1871 roku Niemcy trzymali Francuzów z tamtej wojny i ten obóz przetrwał do tego czasu. W Lamsdorfie, w dzisiejszych Łambinowicach, niedaleko był poligon i tam w tym obozie była Wieża Babel. Tam siedzieli Anglicy, Francuzi, Amerykanie. Przede wszystkim było tam masę Rosjan i nas tam wpakowali. To znaczy ten transport, który był, bo inni jechali do innych obozów, do Sandbostel czy do Falingbostel czy innych. Nam kazano iść. Pamiętam, było południe, był straszny upał... W Ożarowie dali nam na drogę po kawałku chleba chyba jeden chleb. Nie dość, że głodni, zmęczeni, idziemy do obozu. Pamiętam, że chciało mi się potwornie pić, nie mogłem wytrzymać. Wprowadzają nas do obozu, jest olbrzymi plac apelowy, prostokąt 100 na 200 [metrów], z tyłu stały latryny, kazano nam się zatrzymać. Niedawno padał deszcz i na placu była kałuża, pochyliłem się i z tej kałuży piłem wodę, bo nie mogłem wytrzymać z pragnienia. Na placu pod gołym niebem nocowaliśmy, to już jest październik, zimno. To się nazywało Schaberplatz, bo oni nam tam wszystko zabrali, cośmy tylko mieli, drobiazgów tylko...

  • Kto zabierał? Jeńcy czy Niemcy?

Niemcy. Plac jest oddzielony od baraków i widzimy, że są jakieś baraki i jacyś jeńcy, jesteśmy przy jakimś obozie. Z nami są jeszcze oficerowie...
W Ożarowie są jeszcze z nami oficerowie i nasze dziewczęta łączniczki, dopiero w Lamsdorfie nas rozdzielają, oficerów osobno, szeregowych osobno. Część wpuścili do obozu, a część jeszcze nie. Nie wiem dlaczego, w każdym razie zostałem w tej części, której nie wpuścili do obozu, do baraków. Całą noc pod gołym niebem siedziałem, zimno było jak czort, ale to było mniej ważne. Znów jest problem, w takich przypadkach ciągle to samo – potrzeby fizjologiczne. Kurcze, co tu zrobić? Z tyłu był rów, Niemcy go wykopali i postawili krzyżaki i między krzyżakami belka. Siadało się na belce i [załatwiało się] do rowu. W pewnym momencie belka się załamała i [ktoś] wpadł. Coś niesamowitego.
[Na tym placu] nastąpiła segregacja. Niemcy zabrali nam wszystkie dokumenty. Zabrali nam legitymacje akowskie, bośmy mieli...
Na dobę przed wyjściem z Warszawy rozeszła się wiadomość, że Niemcy do wojskowych obozów niemieckich biorą tylko członków AK. Ci, którzy nie są w AK, na przykład Armia Ludowa, Gwardia Ludowa, ci nie idą do obozu, nie wiadomo, co z nimi. Poszła gadka, że ci zostaną rozwaleni natychmiast albo zostaną przekazani do obozów koncentracyjnych. Stąd też legitymacja AK była w cenie i zdarzały się przypadki w Warszawie (o czym potem słyszałem), że były napady na naszych akowców ze strony innych oddziałów, nie wiadomo, Gwardia Ludowa. Po prostu zabierali legitymacje, żeby się uratować.
Nam zabrano legitymacje w Lamsdorfie, każdy dostał swój numer. Ja dostałem numer 103912 i wtedy już się skończyło nazwisko, pseudonim i tak dalej, po prostu jest się numerem. Wylądowałem w końcu w baraku czwartym. Był straszny głód, na dobę dostawaliśmy niecały kilogram chleba na sześciu i w południe zupę z brukwi. Co to jest kilogram chleba? Apele były męczące. Niemcy nas liczyli skwapliwie co jakiś czas.
W Lamsdorfie zostaliśmy podzieleni na dorosłych i młodocianych, to też kolejny problem był niemiecki – co z nimi zrobić? Wśród nas byli chłopcy, co mieli po czternaście, piętnaście lat. Było powiedziane, że poniżej osiemnastu lat wszyscy idą do obozów młodocianych, a powyżej wszyscy idą do obozów normalnych. Ja wtedy miałem niecałe osiemnaście lat, bo w grudniu kończę osiemnaście. Ponieważ [urodziłem się] w 1926 roku, a jest [rok] 1944 to zakwalifikowali mnie, że mam osiemnaście i poszedłem normalnie z dorosłymi. Młodociani byli w innym obozie.
W Lamsdorfie siedzieliśmy miesiąc. Ponieważ to był taki obóz rozdzielający, część z nas została przeniesiona do drugiego obozu jenieckiego wojskowego Moosburg VII-A, to był stalag koło Monachium i z tamtego, gdzie już siedziały rozmaite nacje; Hindusi, Amerykanie, Francuzi wszyscy... Tyle tylko, że wszystkie te nacje były rozdzielone od siebie parkanem z drutem kolczastym. Nie było [żadnych] kontaktów pomiędzy narodowościami. Potem stamtąd część nas, dokładnie stu dziesięciu pojechaliśmy do... Niemcy użyli takiego fortelu, że ochotników biorą na roboty do bauera do rolników. Ponieważ wszyscy byli głodni, wobec tego każdy chciał jechać do rolników, bo tam się można najeść. Zgłosiłem się. Okazało się, że to nie żadni rolnicy, tylko normalne komando robocze w Monachium.
Siedziało nas stu dziesięciu w Monachium, w starej szkole pod konwojem strażników i zajmowaliśmy się odgruzowaniem miasta między innymi kościołów, dachów. Ponieważ Monachium było ciężko bombardowane i usuwanie gruzów z ulic robili rozmaici jeńcy – Amerykanie, Francuzi, rozmaici. Rano jak ulicami szli jeńcy do roboty… a każdy jak wracał miał tak zwaną kitę, to znaczy miał zebrane drzewo, żeby można było napalić tam, gdzie się mieszkało. Nas koszarowali w halach szkolnych i była tam „koza”, w której się paliło, ale paliło się tym, co się przyniosło, do czasu było dobrze, dopóki nie było kolejnego nalotu i wyleciały szyby, bo jak wyleciały szyby, to potem zasłaniało się dyktą, tekturą, co kto miał, czy starymi drzwiami, i tak się tam żyło.[...]
Pod koniec kwietnia słychać... Już jest jakiś kontakt z Niemcami. Ci Niemcy, którzy nas pilnowali, już byli troszkę lepsi. Komendant naszego obozu to był Austriak, który był ranny na froncie wschodnim. Ranny był na tyle, że był niezdolny do służby liniowej, ale był w oddziałach pomocniczych i był komendantem naszego obozu, miał na imię Rudi. On nawet był względny, miał nas 110 – pięć sal. Któregoś dnia pod koniec kwietnia zebrał wszystkich i nam powiedział, że prawdopodobnie zu Ende (kończy się wojna). Poza tym każdy z nas miał już kontakty z Niemcami, już tam znajomości były, Niemcy nas znali. Jak odgruzowywaliśmy kościół, to kobiety niemieckie chodziły, pytały, a skąd my jesteśmy, może nam chleba potrzeba, czasem nam coś dawali. Zawarłem tam miłą znajomość... Już wiadomo, że wojna się kończy, aczkolwiek szczegółów nie znamy.
Ostatnie dni kwietnia, słychać działa, jakaś artyleria, jakiś ostrzał, a wiadomo, że jesteśmy na linii amerykańskiej, że tu jeżeli wejdą... Następuje teraz obawa – co z nami? Idzie jakaś plotka nie wiadomo skąd (plotka w takich sytuacjach rządzi zawsze ludźmi, zawsze powstaje w takich niepewnościach), że wycofują się oddziały SS, że zdarzają się takie sytuacje, że wycofujące się oddziały SS (od Niemców to wiadomo) rozwalają jeńców, rozstrzeliwują po prostu. Podobno są takie sytuacje. W związku z tym tutaj jest strach – co z nami będzie. Jeżeli [będą wycofywać się] przez Monachium, które jest stolicą ruchu narodowo-socjalistycznego i dumą Hitlera (to było Monachium, przecież tam się wszystko zaczęło), jest tu masę jednostek zbrojnych, to oni nas rozwalą jak amen w pacierzu. Straszliwy niepokój, zaczął się robić lęk – co z nami będzie?
Jednego dnia komendant jakoś zniknął, gdzieś przepadł, nie ma go. Zostało tylko sześciu jego konwojentów, Rudiego nie ma, brama jest otwarta, można wychodzić. W mieście nikogo nie ma, z daleka słychać strzały. Widać, że już jest koniec. Jest dosyć długa ulica i pod murami, widać z daleka, co chwilę widać jakieś szybko przejeżdżające samochody, motocykle niemieckie, jakieś grupy żołnierzy niemieckich gdzieś pod ścianami idą w zupełnie inną stronę. Widać, że zaczyna się coś dziać. Komendant przepadł, nie ma go, zostało kilku konwojentów, którzy też nie wiedzą, oni z kolei się boją, co my z nimi zrobimy. Oni owszem są, ale nie ma już władzy, bo władza uciekła z miasta. Nas jest 110, ich jest pięciu i tu może być ten moment... Trzeba też spojrzeć z ich punktu widzenia. Może być ten moment odwetu z naszej strony. Oni owszem mają broń to prawda i ewentualnie będą się bronić, ale oni są też wystraszeni. Dla nich to jest koniec wojny, to jest klęska, dla nas to jest ewentualne wyzwolenie, jeżeli nas w międzyczasie nie rozstrzelają. Jest taki moment, że obydwie strony są wystraszone, bo praktycznie biorąc obie strony jadą na jednym wózku absolutnej niepewności, jakie będą jego losy czy tych Niemców czy nasze.
Pamiętam jak dziś, do końca życia będę pamiętał, któregoś dnia rano już zaczęło świtać (przez nasze okna było widać mieszkalne budynki) widać w oknach tych budynków białe flagi – dosłownie biało. Okazuje się, że miasto się poddało. Nie wiem, w jaki sposób to się formalnie odbyło, w każdym razie pamiętam, co widziałem to to, że to miasto – duma ruchu narodowo-socjalistycznego ze słynnymi grobowcami sześciu bohaterów z Horst Wesselem poddaje się. Białe miasto, białe flagi, prześcieradła, Niemcy wystraszeni potwornie, ale nikogo nie widać! Co odważniejsi z naszych wychylają głowę, no to wychodzimy. Na ulicę się wychodzi, a tu kompletna pustka, cisza. Z daleka słychać jakiś karabin strzela, gdzieś jakieś działo walnie.
Jest taki moment, już jestem na ulicy, ci Niemcy – konwojenci w ogóle znikli, uciekli i na plac wjeżdża jakiś dziwny, kanciasty samochód przypominający pudełko od zapałek – to był słynny jeep willis, który wygrał wojnę, który na mnie zrobił... Niemcy nie mieli takiego uniwersalnego samochodu wojskowego, oni mieli Kubelwagen. [Na willisie] dziwnym samochodzie siedzi jakieś dziwne wojsko w hełmach, są jacyś niepewni, wjeżdżają do obcego miasta i nie wiedzą, gdzie się podziać. Mają jakieś mapy, ale oni nie wiedzą, bo to jest duży plac – Fehrburger Platz to jest olbrzymi plac. [...] My jeńcy z drugiej strony, ubrani częściowo w bateldresach... W obozie żeśmy częściowo dostali z PCK, z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża dresy. Ja nie miałem dresów, miałem jakiś francuski mundur armii błękitnej, jakiś błękitny żakiet, ale na przedramieniu mamy napisane „Warszawa”. Oni nas nie widzą, ja rozradowany. Miałem coś, co dla nas w obozie było największą wartością – papierosy. Pamiętam, że oni się zatrzymali, o coś się pytali, prawdopodobnie o drogę, ale widzą, że trafili na jeńców, tak że niczego od nas się nie dowiedzą. Natomiast są rozradowani, uśmiechnięci jak to Amerykanie, jakiś murzyn, bo widzą, że kogoś oswobodzili. Daję tym Amerykanom te papierosy, on na to spojrzał... Dla niego to... Dla mnie to najwyższa wartość, żeby go ukontentować, ucieszyć, że jesteś i tak dalej. Oni potem pojechali. Potem weszła już regularna armia i nas wszystkich Polaków... Monachium było nasycone rozmaitą ilością jeńców o rozmaitej narodowości: Serbów, Francuzów, Anglików, Hindusów, Amerykanów. Amerykanie najgorzej znosili niewolę, oni się fatalnie czuli w niewoli, kompletnie zapuszczeni, zagubieni, brudni, nieogoleni. Pamiętam, że do pagonów przyczepiali sobie kubki na zupę, którą raz dziennie w obozie dawali.
Rozparcelowali nas wszystkich narodowościami, ale to już robią Amerykanie. Grupują nas i Polaków grupują z rozmaitych podobozów i razem nas przewożą przyzwoicie pociągiem do drugiego obozu – Langwasser. Zanim nas przewieziono, to w Monachium siedziałem jeszcze z miesiąc.
Na przykład w drugiej połowie, w tej szkole, w której żeśmy byli, czego ja jeszcze nie powiedziałem, tam byli jeńcy rosyjscy. Tych jeńców rosyjskich natychmiast od nas odseparowano, tak jak dużo innych narodowości, i tych jeńców od razu wywieźli na wschód. Wiadomo, jak Stalin obchodził się z jeńcami, którzy przeżyli wojnę – musiał zostać rozwalony, ponieważ tam obowiązywała doktryna taka, że kto u Niemców przeżył wojnę i był w obozie, to znaczy, że współpracował z Niemcami, był konfidentem. Wobec tego jedyna rzecz – trzeba ich rozstrzelać. O tym Amerykanie i Anglicy wiedzieli, to było nieludzkie, co oni zrobili.
Z tego obozu koło Norymbergii dowiadujemy się, że jest Korpus Andersa we Włoszech i że Anders przyjmuje do wojska. Ponieważ w ogóle nie mam łączności z Warszawą, nie wiem, co się w Polsce [dzieje], wraz ze swoim kolegą decydujemy, że jedziemy do Murnau, do obozu oficerskiego, który jest w południowych Niemczech koło Garmisch Partenkirchen. Myśmy się dowiedzieli, że do tego obozu przyjeżdżają półciężarówki z Korpusu Andersa i biorą, kto chce do wojska. No to dla nas to jedyna rzecz. I po rozmaitych przygodach dostaliśmy się do Murnau, dostaliśmy się na ten samochód i w przeciągu dwóch dni przez przełęcz Brennerską przejechaliśmy do kraju, w którym w ogóle co innego się dzieje, gdzie jest słońce, kwiaty, radość, wesoło, gdzie tak jak... W ogóle wojny nie ma.
Włączam się, przyjmują mnie od razu do 2 Korpusu, przechodzę na zasadzie selekcji przez rozmaite służby 2 Warszawską Dywizje Pancerną i wstępuję na podchorążówkę. Jestem na podchorążówce rok, robię tą podchorążówkę, nie kończę. W międzyczasie cofnięto uznanie rządowi londyńskiemu i wobec tego Anders... Będziemy demobilizowani, ale przewożą nas do Anglii. Cały rok siedzę w Anglii już jako zdemobilizowany, ale jeszcze w armii, ubrany z normalnie asortymentami wojskowymi w bateldresie. Tam mi się udaje dostać. Biorę urlop z wojska i ze swoim kolegą (z którym przyjechałem do Andersa) jadę do Londynu. Chcemy się uczyć i wstępujemy do college’u angielskiego, w którym przyjmują nas warunkowo, mimo że angielski znamy słabo. Warunkowo, bo już nie ma miejsc, jest koniec października 1946 roku. Mówią, że jest też demobilizacja żołnierzy angielskich i oni też chcą do szkoły i oni mają pierwszeństwo. Mówią do nas tak, że: „Możemy was przyjąć warunkowo. Jeżeli po pierwszym semestrze w lutym 1947 wejdą Anglicy, to dla was nie będzie miejsca. Będziecie musieli zrezygnować”. – „No dobrze, ale zostajemy”. No i niestety musieliśmy zrezygnować, bo Anglicy przyszli. Wtedy się zapisałem na obóz repatriacyjny do Polski, dostałem się. Przyjeżdżam do Polski w 1947 roku, we wrześniu po trzech latach, wyszedłem w październiku 1944, wylądowałem statkiem Eastern Prince w Gdańsku w Polsce z powrotem. Potem politechnika, koniec politechniki...

  • Czy były z tego wyciągnięte jakieś konsekwencje, że pan siedział w Anglii?

Nie. Ja nie. O ile moi koledzy tak, ja nie. Nigdy nie miałem z tego tytułu żadnych... Raz mnie tam pchali do partii, oczywiście nigdy się nie zapisałem. Pracując w biurze projektów jako projektant, znając trochę angielski, wyjeżdżałem sporo za granicę, bo budowaliśmy za granicą... Tak jak powiadam... Wyjeżdżając za granicę nigdy mnie... A wyjazd za granicę nawet w okresie już po stalinowskim to była wyjątkowa rzecz. W sześćdziesiątych latach, nawet byłem na stażu we Włoszech. Nie miałem z tego tytułu żadnych [nieprzyjemności], mimo niedobrego życiorysu, bo w końcu jestem z rodziny ziemiańskiej, jestem w AK, jestem w 2 Korpusie Andersa... Całe szczęście jakoś mi się udało tamtego wszystkiego uniknąć.
Jeszcze trzeba powiedzieć à propos Andersa, on przyjmował wszystkich. Mam pretensję do historyków, że mało się mówi o roli Andersa, bo Monte Cassino to... Jego znacznym osiągnięciem było to, że on z Rosji wyprowadził sto tysięcy ludzi. To jest jego największy sukces.
I tak się to moje wojowanie zakończyło i tak to wszystko... Na zakończenie w tym biurze, w którym wylądowałem, zacząłem pracować, przepracowałem pięćdziesiąt lat w jednym biurze projektów jako projektant obiektów przemysłowych. [...]
Za długo by mówić na temat – co się sądzi o Powstaniu, bo dzisiaj się mówi co innego. Myśmy wtedy o tym w ogóle nie myśleli, o celach. Trzeba iść, bo trzeba walczyć, trzeba coś z Niemcami... Nigdy człowiek nie zastanawiał się, czy Powstanie miało sens, czy nie miało sensu. Dzisiaj jak się patrzy z perspektywy czasu, to jest zupełnie inne spojrzenie. Na tym koniec.


Warszawa, 3 czerwca 2009 roku
Rozmowę prowadził Michał Wojciechowski
Jerzy Esden-Tempski Pseudonim: „Jędrek” Stopień: kapral Formacja: Batalion „Zaremba-Piorun” Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter