Jerzy Felczak „Kame”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jerzy Felczak. Byłem żołnierzem zgrupowania Batalionu „Chrobry I”. Mój pseudonim to „Kame”. Po wyjściu z punktu zebrania, z którego mieliśmy iść na Powstanie, byliśmy początkowo u Haberbuscha. Pobyliśmy tam jeden czy dwa dni. Potem wszyscy ci, którzy mieli broń, przeszli przez ulicę Ciepłą, przez koszary policji na Starówkę. Zostaliśmy tam zakwaterowani w tak zwanym pasażu Simonsa. Każdy miał tam wydzielone swoje kwatery. Stamtąd chodziliśmy na poszczególne akcje.

  • Czy utkwił panu w pamięci wybuch wojny 1 września 1939 roku?

 

Niektóre fragmenty utkwiły mi w pamięci. Po pierwsze od razu były kolejki po chleb. Poza tym pamiętam, że mój ojciec już gdzieś się zawieruszył, bo coś robił, gdzieś był i wsiąkł. Nawet nie wiedzieliśmy, gdzie. Poza tym atmosfera była bardzo nerwowa. W początkowych chwilach po wejściu Niemców nie było żadnych prześladowań, żadnych restrykcji. Wszystko zaczęło się dopiero później, w miarę upływu czasu, jak się u nas zaczęła tworzyć pewna grupa ludzi opornych w stosunku do okupanta.

  • Czy to od razu było widoczne?


Może było widoczne od razu, bo pojawiały się ulotki, tak zwane pisemka. Maleńkie, oddawane z rąk do rąk. Za takie właśnie pismo jeden z moich kolegów trafił do obozu koncentracyjnego. Zrobili rewizję i znaleźli [ulotki] u niego w mieszkaniu. Zabrali jego i jego młodszego brata, który był jeszcze dzieciakiem, ale był bardzo wysoki i wyglądał na starszego, niż w rzeczywistości. Zabrali ich do Oświęcimia. Po bardzo krótkim czasie przyszła wiadomość, że umarli czy na zapalenie płuc, czy na serce – coś w tym rodzaju.

Pamiętam, że później, w 1942 czy w 1943 roku, były w Warszawie publiczne rozstrzeliwania. Pracowałem wówczas w fabryce przędzalni „Wola” na Bema. Stamtąd, z trzeciego piętra widziałem rozstrzeliwanie ludzi. Oprócz tego były jeszcze łapanki. Ni stąd, ni zowąd zajeżdżały budy, wysuwali się z nich żołnierze i zatrzymywali wszystkich mężczyzn. [Pakowali] do budy i wywozili na Skaryszewską i na przymusowe roboty do Niemiec.

  • Pan pracował i miał kenkartę. To mogło pana chronić przed wywiezieniem.


Tak, my dostaliśmy legitymacje, że to jest tak zwany zakład „A”, który pracuje dla wojska.

  • Miał pan dobre dokumenty…


Dobre i niedobre. Dlatego że ci, którzy pracowali w fabrykach zbrojeniowych, jak na przykład w dawnych zakładach Philipsa, otrzymywali legitymacje zalane plastikiem, dlatego że pracowali przy wytwórni urządzeń radiowych. Mieli dobrze. Byłem kilkakrotnie legitymowany na ulicy i jakoś mi to pomogło.

  • W jakim momencie włączył się pan do konspiracji?


Oficjalnie nie byłem w konspiracji.

  • Oficjalnie w stosunku do późniejszych władz komunistycznych?


Tak.

W wolnej Polsce może pan powiedzieć.
Mogę powiedzieć. To było tak. Przyszedł raz do mnie kolega i mówi: „Słuchaj, ja ciebie znam przecież. Chodź, fajne będzie dzisiaj zebranie”. Zaprowadził mnie do pewnej grupy i pytają się: „Kto to jest?”. On mówi: „A, to jest… Mój ojciec, który był w II Brygadzie Legionów Polskich tzw. Karpackiej, jest kolegą jego ojca z tej samej brygady i my się znamy. Tak że ja za niego gwarantuję. To jest nasz człowiek”. Tak mnie wciągnęli. Spotykaliśmy się na wszelkiego rodzaju zebraniach. Podawali tam różne rzeczy, na przykład jak się obchodzić z bronią. Jak rozłożyć pistolet, karabin, potem złożyć i tak dalej…
 

  • Czy te szkolenia były prowadzone przez zawodowych żołnierzy?


Tak. Najbardziej pamiętam jeden wykład z topografii. Dlatego że porucznik, który nam to tłumaczył musiał się na tym znać, bo przecież był oficerem, ale miał maleńkie potknięcia i myśmy mu to wytknęli. Potem przezywaliśmy go […] „Kota”. Dlaczego? Normalnie w języku topograficznym wzgórze nazywa się na przykład: kota-315. Został u nas „Kota”. Zostałem [w grupie]. Z tym że nie chodziłem na wszystkie zebrania, dlatego że moja mama była przeciwko temu. Bała się, że zginę, ale często tam chodziłem. Potem, jak już był wybuch Powstania, to wiedziałem, kiedy będzie pierwszy termin, byłem już na to przygotowany. Przed 1 sierpnia pożegnałem się z mamą. 2 sierpnia trafiłem do Haberbuscha i tak się to wszystko zaczęło.


  • Gdzie się pan znalazł 1 sierpnia, kiedy nadeszła godzina „W”?

 

U Haberbuscha – byłem już normalnie w formacji ze swoim pseudonimem.

  • Ilu was było w kompanii?


Nie pamiętam, dlatego że Haberbusch był duży, swoją posiadłość miał od Krochmalnej po Grzybowską. Ludzi było tam dość dużo. Pamiętam, że pierwszego czy drugiego dnia Powstania chłopaki powyciągali różnych folksdojczy i tych, którzy współpracowali z Niemcami i trzymali ich u Haberbuscha.

  • Jako jeńców?


Jako jeńców. Tak się zaczęła moja…walka powstańcza z Niemcami.

  • Kto był pana dowódcą?


Bezpośrednim dowódcą kompanii był kapitan „Konar”.


  • Jakiego rodzaju akcje zbroje pan zapamiętał?

 

Zapamiętałem kilka. Pierwszą akcją była tak zwana drukarnia akcydensowa. Przed wojną była tam drukarnia akcydensowa, która miała z jednej strony wejście, a z drugiej strony były okna i małe drzwi do wyjścia.

  • Gdzie to się mieściło?


Na Starym Mieście, nie wiem, jaka to ulica. Wiem, że po jednej stronie była ta drukarnia, potem był duży plac, a po prawej stronie (trochę w głębi) była straż pożarna. Było tam mieszkanie dowódcy komendanta straży pożarnej. Tam się odbyła moja pierwsza akcja, z której cudem udało mi się wyjść.

  • Pamięta pan, jak wyglądał przebieg tej akcji?


Trzech czy czterech chłopaków dostało rozkaz, żeby lecieć i zobaczyć, czy są tam Niemcy. Ponieważ zawsze byłem przezorny, [pobiegłem] przy murze. Oni [pobiegli inaczej]. Dostali ogień, cofnęli się. Byłem już pośrodku tej drogi i nie mogłem się cofnąć, bo przecież by mnie zabili. Pobiegłem naprzód. Delikatnie zajrzałem przez okno i zobaczyłem, że stoi Niemiec. Pamiętam, że miał zieloną koszulę zawiniętą za łokieć i miał broń, widziałem ją. Jakoś się z tego wydostałem. Nie chcę o tym mówić, żeby ktoś nie pomyślał, że się przechwalam, po tych latach można opowiadać bajki dla grzecznych dzieci. Byłem w drużynie „Jura”. Miał na imię Heniek. Mówił: „Słuchaj, ja ci dam granat na wszelki wypadek”. Dał mi obronny angielski granat – one były takie żeliwne, nacierane. Jak zobaczyłam, że [Niemiec] tam jest, to się cofnąłem i pomyślałem: „Ja nie wiem, co robić. Będę leciał, to mnie zastrzeli jak psa”. Opuściłem rękę i uderzyłem o coś twardego. Patrzę – granat. No i dobrze, wyjąłem. „Jur” jeszcze mówił: „Słuchaj, wyrwiesz zawleczkę, puścisz dźwignię i liczysz: 121, 122, 123 i rzucasz. W przeciągu dwóch do trzech sekund będzie wybuch”. Wyciągnąłem, puściłem i rzuciłem. Zauważyłem jeszcze, że ten Niemiec stoi przed stertą gruzu. Granat upadł w odległości metra od niego. Liczę: „121, 123… Jedna sekunda, dwie sekundy – nie wybucha. Trzy sekundy, nie wybucha, cztery sekundy – nie wybucha. Mówię: „No, Jurek, koniec z tobą”. Pięć – nie wybucha. Sześć i brr… Wybuch.

  • Niemiec się nie zorientował?


Nawet nie miał czasu pomyśleć, że umiera. Jak się taki granat rozerwie w odległości jednego metra od człowieka, to nie ma cudów, nie przeżyje. Poczekałem parę sekund, bo wiedziałem, że w innych oknach też są stanowiska niemieckie. Nie chciałem biec od razu, bo jak tam będą, to mnie zabiją. Poczekałem kilka sekund i puściłem się z powrotem. Miałem wielkie szczęście, bo dwa razy do mnie strzelał jakiś Niemiec z odległości pięćdziesięciu metrów i nie trafił. To był cud boski. To była moja pierwsza taka akcja. Miałem szczęście i opiekę boską. Bo ja, jako nowicjusz wojskowy, na pewno bym człowieka trafił z karabinu na tę odległość, a tym bardziej z peemu.
Druga akcja była w straży pożarnej. Mieliśmy tam swoje stanowiska bojowe. Byłem na pierwszym piętrze. Miałem zrobiony maleńki zaułek, że tylko wystawiłem karabin. Nie przechodził przez cały mur, tylko trochę dalej, żeby nie było go widać. Tam był czołg w odległości 100 lub 200 metrów i strzelał. Jeden z kolegów, plutonowy „Sokół” strzelał z PIAT-a raz, strzelał drugi raz i się wycofał. Pamiętam „Sokoła”, bo miał hełm strażacki – nie wiem dlaczego. Hełm był lśniący i śmialiśmy się, że jak będzie świeciło słońce, to Niemcy go zobaczą z odległości jednego kilometra. Zanim się wycofał, strzelił jeszcze raz. Leżałem tak, że przede mną było okno, [obok] ściana i bardzo ładne, trzydrzwiowe dębowe drzwi (nic dziwnego, komendant straży pożarnej). Dziwnym trafem pocisk nie przeleciał przez mur, tylko trafił w spojenie ściany z tą ścianą, gdzie były drzwi. Wszystko zmiotło i przewaliło się na mnie. Ocknąłem się dopiero na dole, jak mnie polewali wodą. Przygniotło mnie, uderzyło w kręgosłup – do dnia dzisiejszego mam pamiątkę. Mam na sobie pas, żebym chodził bez bólu.

  • Czyli druga akcja też była wyrazista…


Była wyrazista. Potem brałem udział w obronie Arsenału. Zaraz obok pasaż Simonsa – duży, pięciopiętrowy budynek zresztą też żydowski, gdzie mieli wszelkiego rodzaju towary. Przede wszystkim płótna, szmaty, damską bieliznę. Myśmy tam szabrowali. Nie było męskiej, tośmy zakładali na siebie damską bieliznę, żeby [cokolwiek mieć]. Nie było wody, nie było się gdzie myć. Raz [przełożony] powiedział (to była noc): „Słuchajcie, chłopaki. Tam trzeba iść, zobaczyć, czy tam są Niemcy, czy nie. No i kto pójdzie?”. Akurat ja poszedłem. Znałem język niemiecki, tak że jakbym usłyszał tę mowę, to bym wiedział, że tam są Niemcy. Był maleńki szkopuł. Tam była piwnica, w której przedtem stały przy ścianie żelazne łóżka. Potem były rzucane byle jak, jedno na drugie. Żeby przejść pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów, to czołgałem się między żelastwem. Delikatnie, żeby broń Boże nie było żadnego huku, bo jak będzie Niemiec, rzuci granat i po zabawie. To była druga akcja.

  • Tylko pan szedł?


Tam jeden był potrzebny. Odległość była może pięćdziesiąt metrów (bo poszedłem jeszcze trochę dalej), a na zwiadzie, tak to nazwijmy, byłem ponad półtorej godziny. Czołgałem się bardzo powoli, miałem jeszcze broń ze sobą. Nie chciałem niczego potrącić, żeby nie było żadnego huku. Dlatego tak długo to trwało.



  • Pana zadaniem było zorientowanie się, czy są tam Niemcy.


Zorientowanie się, czy są Niemcy i ewentualnie, gdzie są. Jak wróciłem, to powiedziałem: „Panie poruczniku, tutaj, na tym [odcinku] nie ma. Poszedłem tam dalej… też nie ma”. Leżałem i nie słyszałem żadnego głosu. Raz, jak się Niemcy wdarli do pasażu od tamtej właśnie strony, to słyszałem, jak jeden Niemiec mówił przez mur do drugiego Herr Oberwachmeister i wtedy się zorientowałem, że to jest żandarmeria. Wachmeister to określenie niemieckie. To byłoby wszystko.

  • Czy w wyniku pańskiego rozpoznania nastąpił wasz szturm, czyli „Chrobrego I” na pasaż Simonsa?


W pasażu Simonsa staliśmy od samego początku. To była od samego początku nasza kwatera. Z tym że potem musieliśmy opuścić Arsenał. Była przeprowadzana akcja przebicia się siłą do Śródmieścia. U nas w batalionie było dość dużo ludzi, to część poszła się przebić. A moja drużyna i jeszcze jakieś inne, [została]. Znałem tylko kolegów z drużyny, a z innych nie znałem; przez jakiś okres czasu byli u nas żołnierze między innymi z „Kampinosu”.


  • Kiedy było to przebicie?


Przypuszczalnie… 30 albo 31 sierpnia, nie pamiętam. Dostali tak silny ogień, że musieli się cofnąć. Jak wrócili nad ranem, to się położyli spać, bo bractwo było skonane. W międzyczasie był nalot. Zbombardowali pasaż i zginęło tam bardzo dużo ludzi.

  • W wyniku bombardowania?


Tak, w wyniku bombardowania. Według dokumentów z ekshumacji żołnierzy poległych w pasażu Simonsa przeprowadzanych między innymi przez PCK, jest czterdzieści pięć nazwisk i ponad czterdzieści zwłok tak zniekształconych i spalonych, że nie wiadomo, kto to jest. Z tym że nie wszyscy ludzie, którzy tam poginęli, zostali ekshumowani. Zostawili to i teraz już są pewnie same kości.

  • Zginęli, bo to było wasze miejsce postoju?


To był nasz główny punkt, gdzie było dowództwo i opór. Potem przeszliśmy do tak zwanego małego pasażu.

  • Gdzie to było?

 

Też na Starówce, gdzieś na Długiej między placem Krasińskich a pasażem. W nocy (zdaje się, że 31 sierpnia) przeszliśmy kanałami do Śródmieścia.

  • Szliście kanałami z placu Krasińskich?


Tak. Jest tam jeszcze nawet tablica.

  • Jak długo trwało przejście?


Trwało parę godzin, dlatego że musieliśmy iść tak, by nie było żadnego plusku ani żadnego szumu. To po pierwsze.

  • Mieliście przewodnika po kanałach?


Na pewno był, z tym że mieliśmy kilku naszych chłopaków – a to poturbowanych, a to co innego. Musieliśmy ich przecież wszystkich zabrać. Potem wyszliśmy na ulicę Warecką.

 

Jeszcze przedtem był atak Niemców na pasaż. Na Długiej był czołg, który nas ostrzeliwał. Niemcy opanowali Arsenał i z Arsenału robili wypady na pasaż. Myśmy się tam jakoś bronili. Było tam dużo rannych ludzi, zwłaszcza sanitariuszek. Jak ktoś był ranny, to sanitariuszka musiała iść go opatrzyć. Część tych rannych trafiła do szpitala na Długą. Po wojnie okazało się, że tych wszystkich rannych Niemcy wymordowali i spalili. To jest wojna, normalna rzecz, barbarzyńska, bo barbarzyńska… Cześć naszych rannych została, ale schronili się w kościele świętego Jacka, zdaje się. Była później akcja, że wszystkich rannych Niemcy zabrali i wywieźli do szpitala. A tych na miejscu zabili. Wiem, że od nas zabili dwie dziewczyny. Wiem, bo sam [brałem udział] w tym, jak się ją dostarczyło do szpitala. Gdyby żyła, to by mnie na pewno znalazła. Tym bardziej że po powrocie do Polski byłem u jej rodziny. Nie było po niej śladu życia. W Śródmieściu nie było żadnych specjalnych akcji.


  • Jakie dano wam zadania, gdy wyszliście na Wareckiej?


Przede wszystkim rozdzielono nas na poszczególne stanowiska, bo wszyscy mieli broń. [Mieliśmy] czekać na ewentualny atak. Na szczęście jakoś się nie doczekaliśmy. Z tym że jak wystawiłem głowę z włazu, to zobaczyłem rzeczy, które mnie bardzo zdziwiły. Po pierwsze, w oknach są wszystkie szyby. Może to będzie śmieszne, ale zobaczyłem (to było już rano), że jedna pani wyszła na spacerek z pieskiem. To było takie śmieszne, że człowiek mógł się tylko roześmiać. Potem to już normalnie, kapitulacja. Ale przedtem jeszcze Niemcy bombardowali samolotami nasze stanowiska. My staliśmy na ulicy Moniuszki, to tam rzucili bombę z bardzo niskiego pułapu. Nie poszła od razu w dół. Uderzyła nie w dach, ale w pierwsze czy drugie piętro, przebiła to i wybuchła w piwnicy. Tam byli ludzie ranni i chorzy, i tam poginęli. Tam było coś rodzaju szpitala. Pamiętam, że mnie potem wyprowadzili, bo nie było tlenu, zemdlałem, to mnie koledzy wyprowadzili i ocucili. Chcieli mi wlać do ust trochę wody. Podobno miałem tak zaciśnięte zęby, że otwierali mi bagnetem. Nie mogli mi otworzyć ust. Mieliśmy panterki. Był na Starówce taki zwyczaj, że na szyi nosiliśmy apaszki – jakie były, na przykład jedwabne. Nie dla urody, broń Boże, ale dlatego, że jak po strzelaninie opadał kurz, dostawał się między szyję a koszulę, to drażniło. Jak mnie wynieśli, to w usta miałem wciśniętą apaszkę.

  • Nie zraniło pana wtedy?


Nie. Potem przez dość długi czas byłem nieprzytomny i straciłem [pamięć]. Pamiętam, jak się obudziłem, dziewczyna siedząca przy mnie pyta się: „Jak się nazywasz?”. Powtarzam: „Jak się nazywam? Nie wiem”. – „Jaki masz pseudonim?”. Powtarzałem jak papuga: „Jaki mam pseudonim? Nie wiem”. – „Z jakiego jesteś zgrupowania?”. – „Z jakiego jestem zgrupowania? Nie wiem”. Nic nie wiedziałem. Dopiero potem wyrzuciłem z żołądka cały kurz i tak dalej, poleżałem i później dwie dziewczyny zaprowadziły mnie do szpitala na drugą stronę Alej. Tam był normalny szpital. Obie pamiętam po dzień dzisiejszy. Dlatego że jak mnie prowadziły przez jakieś podwórze, oparły mnie o mur, powiedziały: „Nie ruszaj się, my zaraz przyjdziemy”. Prawie nie mogłem sam chodzić, nie nadawałem się do chodzenia. Jak ludzie przechodzili, ktoś mnie potrącił, upadłem i nie miałem siły się podnieść. Jak przyszły, podnoszą mnie, [ale nie mogą podnieść] i zaczęły płakać. Nie wiedziałem, dlaczego. Podniosły mnie jakoś z pomocą innych ludzi i zaprowadziły do szpitala. Pytam się jednej, to była Hanka (a druga była Iga, Jadwiga): „Dlaczego tak płakałyście na tym [podwórku]?”. – „Słuchaj, bo byłeś taki ciężki, żeśmy cię nie mogły podnieść”. Śmieszne. Potem żadnych akcji jako takich już nie było. Koniec Powstania i do obozu.

  • Koniec Powstania zastał was w Śródmieściu?

 

Tak, zastał nas w Śródmieściu. Z tym że jest jeszcze jedna rzecz. Czytałem różne wspomnienia. Jest tak samo „Chrobry II”. Jak to było… Z Haberbuscha na Starówkę poszedł Chrobry I, zabierając tych ludzi, którzy mieli broń. Wszyscy inni ochotnicy zostali, bo dla nich nie było broni. Powstał potem „Chrobry II”. Czytałem ich broszurę i dowiedziałem się, że „Chrobry II” poniósł największe straty w ludziach. To jest nieprawda. Naszych zginęło prawie 300 osób, a nie było jeszcze pełnej ekshumacji. […]

  • Wróćmy do zakończenia Powstania. Jak wyglądał wasz wymarsz?


Po prostu było powiedziane: „Słuchajcie, o godzinie tej i tej – wychodzimy?” – „Wychodzimy”. – „Kierunek na Wolę”.

  • Który to był dzień października?


Nie wiem. Wiem, że była piękna, słoneczna pogoda, każdy miał broń. Przy Kercelaku był punkt zdawania broni. Część ludzi psuła broń, pogniotła. Rzucaliśmy broń i szliśmy dalej. Zaprowadzili nas do fabryki do Ożarowa. Tam był nocleg.

Potem nas wsadzili do wagonów i zawieźli do obozu… za Opolem. Nazywał się… Lamsdorf. Obóz budowany przez jeńców rosyjskich i zanim go zbudowali, to zginęło ich około 40 000. Był budowany na bagnach. Stamtąd była potem wysyłka do poszczególnych obozów macierzystych. Część trafiła do Niemiec, ja trafiłem do Austrii do obozu Markt Pongau, Stalag XVIII F. To był obóz, przypuszczam, między Salzburgiem a Innsbruckiem. Stamtąd ciągali nas do pracy przymusowej na komenderówki. Wytypowali po prostu: „Ten, ten, ten, ten – idziemy!”. Byłem na komenderówce w Salzburgu. „Na komenderówkę!”. – „Gdzie?”. – „Co was to obchodzi? Na miejscu zobaczycie”. Zaprowadzili nas do Salzburga. Były tam dwa niemieckie baraki dla obsługi. Chodziliśmy oczywiście pod eskortą i robiliśmy. W Salzburgu jest duża góra, skała. Niemcy robili tam fabrykę broni. Do wywozu urobku po wybuchach to mieli jeńców. Jak był wybuch dynamitu, który kruszył skały, to potem nie można tam było wejść, nie było czym oddychać, w powietrzu był ten wszystek pył. Miałem tam pecha, bo jeszcze raz dostałem w plecy kawałkiem i zabrali mnie stamtąd. Przerzucili mnie do grupy pracującej przy robotach ulicznych. […] Pamiętam, że w dzień wigilijny około godziny dwunastej wyszła z budynku jakaś kobieta. Niosła duży dzban z gorącą zupą. Nic nie powiedziała, tylko nam postawiła i poszła. Okazało się, że to jest gorący rosół. Kaloryczne to nie było, ale gorące. Tak że byli wśród Austriaków porządni ludzie. Był drugi taki wypadek: po drugiej stronie ulicy stanął kolejarz i przypatrywał się, jak pracujemy. Pracowaliśmy wolno, nieefektownie, bo człowiek był głodny, był ziąb, nie miał się w co ubrać. W pewnej chwili on kiwnął na mnie ręką. Podszedłem i pytam się (a znałem język niemiecki): „Słucham pana? Co jest?”. Nic nie powiedział, popatrzył na mnie, otworzył swoją torbę i dał mi swoje śniadanie. Podziękowałem mu i jeszcze życzyłem, że jeśli ktoś z rodziny jest na froncie, to żeby wszyscy wrócili cało i zdrowo do domu. Pierwszy raz miałem taki wypadek i [wcześniej] ten z kobietą.



  • Jakie warunki panowały w samym obozie?


Tam były dwa obozy. Był tak zwany obóz południowy – przeznaczony dla Anglików i Francuzów. O ileś setek metrów oddalony był obóz północny, gdzie byli Rosjanie, podoficerowie francuscy, którzy odmówili pracy i nas wkitowali. Byliśmy stłoczeni w jednym baraku, w którym początkowo nie było ani drzwi, ani okien. Było parę piętrowych prycz, ale nas było bardzo dużo, tak że początkowo spało się na betonie. Dopiero później, jak przyjechała komisja z Czerwonego Krzyża, to wstawili nam szyby, wstawili okna i tak dalej… Jedzenie… Jak opowiedziałem wnukowi mojego kolegi, co tam dawali jeść, to powiedział: „Wujku, niemożliwe! Po tym, to można po tygodniu umrzeć”. Zanim dostaliśmy paczki z Czerwonego Krzyża, to człowiek musiał jeść. Nie zapomnę, co dostawaliśmy na porcję dzienną. Wieczorem był podział chleba. Była zrobiona waga z drewnianych patyków na sznureczku, żeby była równowaga. Było mniej więcej po dziesięć deko chleba. To był czarny chleb, a co w nim było, tego nikt nie zgadnie. Do tego było albo jedno deko margaryny, albo łyżka… marmolady z jabłek. Do tego dwa razy dziennie mieliśmy po kubeczku lury, która nazywała się herbatą (ale to były jakieś ziółka) oraz pół litra zupy. Zupa na ogół była gotowana na zepsutych warzywach. To w ogóle nie było do jedzenia, ale człowiek jadł. Jeszcze jak nas zawieźli do Lamsdorfu, to dali nam jedzenie. Kto miał jakieś naczynie, dostał, kto nie miał, to nie dostał. Była kapusta, wśród której były długie białe robaki. Ale wiadomo, robak, to białko, tośmy to zjedli. A co miał człowiek robić, jak był głód. Dopiero potem zabrali nas z komenderówki do obozu i po pewnym czasie znów nas wysłali na komenderówkę do miejscowości, zdaje się Czupach [fonet.] […]. To był obóz w stronę granicy szwajcarskiej. Dodam, że w obozie w Markt Pongau mieliśmy barak otoczony dookoła drutem kolczastym, tak że nigdzie nie można było wyjść. Jak było trochę mrozu, to nie było wody. [Uważali, że] po co jeńcom woda? Muszą się myć? Wcale się nie muszą myć. Jak się człowiek umyje, to jest mu bardziej zimno. Przedtem w obozie dostawaliśmy część paczki amerykańskiego Czerwonego Krzyża – same dobre rzeczy. Pracowaliśmy tam przy irygacji dużej łąki pod linię kolejową, która miała tam być przeprowadzona. Niemieccy cywile, którzy tam byli mówili nam, że tę linię kolejową zaczęli budować podczas I wojny światowej. Była taka, nazwijmy to: legenda, że nie skończą jej nawet podczas II wojny światowej. „Tak że wy się nic nie martwcie, bo tu już zaczyna się robić troszeczkę niedobrze, to niedługo stąd wyjdziecie”. Stamtąd odstawili nas do Szwajcarii.


  • Tam też był obóz?


Nie, tam byliśmy po prostu internowani. Był obóz jako taki, że początkowo nie mogliśmy się sami nigdzie poruszać. Mieliśmy przeprowadzoną dezynfekcję, czy ktoś nie jest chory i tak dalej, bo w obozach były różne warunki. Potem z niego wyszliśmy. Izolatka była gdzie indziej, w podgórskim miasteczku. Pamiętam, że końcówka nazwy to „wald”. Jeździło się tam kolejką wąskotorową. Potem nas znowu przenieśli gdzie indziej. Tam też pracowałem. Żeby zarobić parę franków, to pracowałem przy wydobyciu torfu.

  • Nie byliście już wtedy jeńcami?


Nie. Tam byliśmy internowani. Szwajcaria była neutralna, więc [nie byliśmy jeńcami]. Pracowałem tam, mogliśmy się poruszać. Było tam miasteczko Neuchâtel. Po jednej stronie były baraki, tam spaliśmy. Potem część przesłali na drugą stronę jeziora i tam spaliśmy w jakimś starym budynku. Mogliśmy tam na przykład iść do kina, zwiedzić coś – już wolno było to robić. Pewnego dnia przychodzi do mnie dwóch kolegów, to byli bracia i mówią: „Słuchaj, Jurek. Nie pojechałbyś do Włoch?”. Mówię: „Oczywiście, że bym pojechał”. – A nikomu nic nie powiesz?” – „Nic nie powiem”. – „To słuchaj. Tego i tego dnia się spakuj i czekaj na nas. Tylko nie bierz dużo rzeczy”. Umówionego dnia przygotowałem się. Przyszli wieczorem: „Chodź, idziemy”. Ktoś nas zawiózł czy zaprowadził na stację kolejową. Dał nam bilety kolejowe i [powiedział]: „Jedźcie do końca”. Przy włoskiej granicy jest piękne jezioro, zapomniałem, jak się nazywa. Po wyjściu z pociągu zobaczyłem na ulicach po raz pierwszy w życiu palmy i się zdziwiłem, że jak to, palma w takim miejscu? Tam czekał na nas przewodnik. To była jeszcze Szwajcaria. Mówił: „No, chłopaki, zbierzcie trochę siły, bo musimy iść przez góry”. Zaprowadził nas, ale nie przez szczyty, tylko przez szlak trochę trudniejszy niż turystyczny. W pewnej chwili mówi: „Słuchajcie, wszyscy włazić pod mostek”. – „Dlaczego?”. – „Patrol idzie”.

  • Jaki to był patrol?


Szwajcarski. Chłopak chodził tam nie po raz pierwszy i znał to na pamięć. Potem mówi: „O, już poszedł daleko. Idziemy dalej”. Przeszliśmy na stronę włoską. Tam już na nas czekały samochody. Zabrali nas do Mediolanu. W Mediolanie pobyliśmy parę dni i zawieźli nas do małej miejscowości San Giorgio nad Adriatyk, a druga miejscowość to Civitanova. Pobyliśmy tam parę dni i przyszli oficerowie z oddziałów: „Chłopaki, kto idzie do mnie?”. Nasza trójka mówi: „A, idziemy!”. I poszliśmy.

  • Czy wiedzieliście z góry, że to się wiąże z dalszą służbą wojskową?


Każdy wiedział, że jak tam jeszcze jest armia, cały korpus, to się tam nie idzie na wycieczkę.

  • Który to był miesiąc?


Do Szwajcarii wyszliśmy w maju. Maj, czerwiec, lipiec, sierpień – do Włoch trafiliśmy chyba we wrześniu. Normalna służba wojskowa, ćwiczenia i tak dalej. Tam w wojsku było tak, że w sobotę można było powiedzieć szefowi: „No, szefie. Ja przyjdę w poniedziałek rano”. – „A gdzie idziesz?”. – „A, mam tam znajomych”. Człowiek się gdzieś urywał, w międzyczasie zapoznało się Włochów. W wojsku mieliśmy jeszcze szkoły jazdy. Każdy musiał mieć prawo jazdy na samochody osobowe, ciężarowe i ciągnikowe. Dlatego że na wyposażeniu były u nas [także] pojazdy gąsienicowe. Szedłem raz szosą, patrzę, a przy samochodzie stoi jakiś Włoch i niesamowicie przeklina. „Czemu tak klniesz, amico?”. – „A, nie mogę zapalić samochodu!”. Mówię: „Poczekaj, odsuń się”. Byłem akurat po szkole, jeszcze wszystko pamiętałem. „Proszę, zapalamy teraz”. Zaczął mi dziękować i mówi: „Wiesz co, jedziemy do mnie”. – „A gdzie ty jesteś?”. Myśmy stali w małej miejscowości… mniej więcej trzy kilometry od miasteczka Macerata. Stało tam dowództwo dywizji pancernych. Zawiózł mnie do siebie. Okazało się, że to jest człowiek, który prowadzi plantację i wytwórnię win. Zapamiętałem go, dlatego że zaprowadził mnie do piwnic o długości gdzieś czterdziestu pięciu metrów, szerokości chyba z osiemnastu metrów. Po jednej stronie stały duże beki, po środku z dwóch stron i znowu po drugiej stronie.

  • Były jak ziemianki?


Tak, w ziemi. Żeby się tam dostać, wchodziło się przez różne zamykane drzwi, żeby temperatura się nie zmieniała. Powiedział: „No, amico, w podzięce za to – patrz, co chcesz, to pij”. Nie piłem, ale już miałem znajomego, do którego często chodziłem.

  • Jak długo to trwało?


Byłem u nich od września do… chyba października. Wiem, że 11 listopada następnego roku byłem już z powrotem w Polsce.

  • Czyli w 1946 roku?


Tak, w 1946 roku.

  • Co wpłynęło na decyzję, żeby wrócić?


Z Anglii napisałem list do rodziny ojca. Moja mama miała z nimi kontakt i przysłała mi list, że jest i tak dalej. Pomyślałem: „To gdzie ja będę tam włóczył się po świecie, jak mam jeszcze rodzinę tutaj”. Były propozycje, żeby zostać w Anglii. Potem można było jechać do Kanady. Poza tym, w ramach jednostek angielskich można było jechać gdzieś na Bliski Wschód. Myślę: „Cholera, to mnie nie interesuje”. Wróciłem do kraju.

  • Jak wyglądał powrót?


W Anglii staliśmy ostatnio w mieście Newcastle niedaleko granicy ze Szkocją, były tam duże stocznie. Tam wsadzili nas w pociąg.

  • Jak się pan znalazł w Anglii?


Okazało się, że mamy być przysłani do Anglii. Powiedzieli nam to jakiś czas przedtem i część dywizji popłynęła statkami z Neapolu do Anglii. Wsadzili nas w pociąg i przez Włochy, Austrię, Niemcy, Francję do Calais. Tam stateczkiem do Anglii. Od razu po wylądowaniu znowu do pociągu. Początkowo do małego miasteczka niedaleko morza – może dlatego, żebyśmy mogli trochę odpocząć – a potem do Newcastle. Stamtąd statkiem „Sobieski” wróciłem do Polski. Jak przybił do molo, to pierwszy widok, jaki rzucił mi się w oczy, to całe molo obstawione wojskiem.

  • Kompania honorowa?


Tak, bo nie wiadomo, kto to wraca. Spisali [różne dane] i w pociągu dostaliśmy bilety do [miejscowości], gdzie kto miał dom. W końcu znalazłem się w domu.

  • Dojechał pan do Warszawy?


Tak, z tym że wówczas moja mama nie mieszkała już w Warszawie. Chałupa była zniszczona, więc mieszkała w małej miejscowości podwarszawskiej. Zatrzymaliśmy się tam i potem zaczęło się normalne życie. Szukałem pracy.

  • Normalne życie?


Normalne jak normalne, bez wojska, bez obozu, bez niczego. Co człowiek jadł, to jadł, ale nie był już głodny. Szukałem i szukałem pracy, potem znalazłem. Jak przyjęli mnie do pracy, to od razu dostałem dwie grupy niżej niż inni.

  • Czyli pana udział w Powstaniu miał wpływ na dalsze życie?


Ktoś, kto mnie przesłuchiwał, powiedział mi: „To, żeście byli w Powstaniu, no to machnijmy ręką. Ale żeście byli u tego zdrajcy ojczyzny, Andersa, no tego wam Polska Ludowa nie wybaczy”.

  • Co panu Polska Ludowa zaproponowała?


Początkowo mi nic nie zaproponowała. Szukałem pracy i nie mogłem dostać. Podczas okupacji chodziłem na tajne komplety. Trochę się tam uczyłem łaciny i dobrze się nauczyłem. Nie chwaląc się, czytałem „Sztukę kochania”… w oryginale i rozumiałem. A wtenczas miałem piętnaście lat. Znałem język niemiecki i miałem smykałkę do matematyki. Podczas okupacji dostałem dwie książki. Jedna nazywała się „Śladami Pitagorasa” – to była matematyka. Druga to była geometria. Przewertowałem je. Miałem dobrą pamięć i mając piętnaście lat opanowałem program prawie że szkoły średniej. Tylko bez wyższej matematyki, bez całek, różniczek i tak dalej. Dawałem z tego korepetycje i jakoś się utrzymywałem. Było ciężko, ale jakoś szło.

  • Kiedy pan zdążył zrobić maturę?


Wymyśliliśmy z mamą, że muszę iść do szkoły. Zapisałem się. Pytam dyrektora: „Panie dyrektorze, nie mam żadnych papierów”. – „A to zaraz zrobimy taki egzamin”. Pamiętam, że oblałem z biologii, bo mnie przedtem biologii nie uczono. Powiedział: „No, to pan dostanie dobrego nauczyciela u nas z biologii”. Chodziłem do wieczorówki dla dorosłych. Rok szkolny obejmował program dwóch lat. Semestr to była jedna klasa, był egzamin i przechodziło się dalej. Zdałem i potem dostałem maturę. Z maturą i znając jeszcze języki mogłem się już gdzieś starać o pracę.

  • Czy przeszłość zaważyła na pana dalszym życiu? Czy dotknęły pana represje?


Przyznam szczerze, że specjalnie mnie nie dotknęły, bo się pilnowałem. Mnie powiedzieli koledzy i dziewczyny… Spotykam się z niektórymi paniami, mają po osiemdziesiąt parę lat i mówimy, że to jest dziewczyna. Dlaczego? U nas w Powstaniu nie mówiło się [po imieniu], człowiek nie znał żadnych imion, o nazwiskach nie było mowy, o miejscu zamieszkania nie było mowy, był tylko pseudonim. Czasami się mówiło: „O, idź do tej dziewczyny. Ma takie ładne warkocze”. I już. Pilnowałem się, zresztą mnie ludzie pouczyli, zwłaszcza „Ostoja”. Dużo mi pomógł. Mówił: „Uważaj na to, na to, na to. Nic nie mów na ten [temat]”. Raz miałem pecha. Byłem gdzieś (nie wiem gdzie) i spytałem się jednego oficera: „Panie poruczniku, niech pan powie tak szczerze, jak to było z tym Katyniem? Kto tych Polaków w Katyniu zamordował?”. On patrzy, patrzy, patrzy i mówi: „Słuchaj, jeszcze raz mnie się o to zapytasz, to cię aresztuję”. No i przestałem. To było trefne i wiem to dlatego, że dyrektor szpitala zakaźnego na Woli brał udział w ekshumacji oficerów zabitych w Katyniu. Jak potem przyszli Rosjanie, to ślad po nim zaginął. Jak miałem wypadek w straży pożarnej, to nie słyszałem na lewe ucho. Dopiero po dwóch i pół miesiącach w obozie zacząłem troszeczkę słyszeć. I tak mi zostało, że na prawe ucho słyszę lepiej. Nie mam też tej pamięci, co miałem przedtem. Od uderzenia coś się w mózgu pokiełbasiło. Represje były takie, że początkowo nie mogłem dostać pracy. Potem dostałem, bo było powiedziane, że w Polsce ludowej każdy musi pracować. To mnie przyjęli.

  • Czy mógł pan ukończyć studia?


Nie. Studia nie były dla nas. Potem się ożeniłem. Powiem szczerze, że przez przyjaciółki mojej żony dostałem się do Państwowej Szkoły Technicznej imienia Kasprzaka. To była trzyletnia radiowa pomaturalna szkoła techniczna. Wówczas nie mówiło się elektronik, tylko radiowiec. Skończyłem ją i miałem już fach. Jak potem przyszły telewizory, spojrzałem na schematy i już wszystko wiedziałem. Zacząłem pracować jako elektronik. Dopiero potem jakoś mi się to wszystko ułożyło.



Warszawa, 27 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Jerzy Felczak Pseudonim: „Kame” Stopień: strzelec Formacja: Batalion „Chrobry I” Dzielnica: Wola, Stare Miasto, Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter