Jerzy Lipowicz „Smok”

Archiwum Historii Mówionej

Jerzy Lipowicz, urodzony 9 czerwca 1927 roku w Bydgoszczy. Pseudonim „Smok”, kapral podchorąży, zgrupowanie „Ruczaj”.

  • Proszę powiedzieć co pan robił przed wybuchem wojny?

Przed wrześniem 1939 roku byłem uczniem. Chodziłem do szkoły. Byłem harcerzem.

  • Gdzie pan mieszkał, bo urodził się pan w Bydgoszczy?

Mieszkałem w Chodzieży to jest na linii Poznań – Piły, blisko Noteci. Harcerzem byłem i przed samą wojną mieliśmy dyżury przy telefonie. Takie małe zadania.

  • Urodził się pan w Bydgoszczy, a potem rodzice się przeprowadzili?

Ja Bydgoszczy nie znam. Urodziłem się w Bydgoszczy ale mieszkałem, to co pamiętam, w Chodzieży w poznańskim.

  • Czym zajmowali się pana rodzice?

Ojciec był głównym inżynierem powiatowym, a matka przed zamążpójściem była nauczycielką.

  • Miał pan rodzeństwo?

Nie byłem sam. Jedynak.

  • Do jakiej szkoły pan chodził?

Do szkoły podstawowej. Tam byłem zuchem potem harcerzem. Mam do dzisiejszego dnia wielką pamiątkę, bo mam krzyż harcerski i służbową książeczkę harcerską.

  • Pamięta pan, gdzie ta szkoła się znajdowała, na jakiej ulicy?

Na jakiej ulicy nie wiem. Mieszkałem na Krasińskiego... ale szkoła nie pamiętam na jakiej była ulicy.

  • Gdzie pana zastał wybuch wojny?

Wybuch wojny zastał mnie w Chodzieży. Szybko wróciłem z wakacji. Byłem niedaleko u stryja w majątku. Wróciłem i przed samym wybuchem wojny część miasta, nie tylko miasta, ale ta część, została objęta tak zwaną ewakuacją polską. To znaczy były podwody, które przed wybuchem wojny nas wywoziły. Z wielką radością wszyscy jechaliśmy, było bardzo ładnie, pogoda. Wszyscy byli zadowoleni. W pewnym momencie jakiś samolot leci, a więc wszyscy brawo to na pewno polski albo alianci, a to się okazało że to niemiecki. On na szczęście wtedy nie strzelał. Dopiero zaczął strzelać jak byliśmy dalej w lesie. Wtedy był krzyk, gaz. Wszyscy pod wozy. Chustkę z ziemią do nosa i broniliśmy się przed gazem. Myśmy jechali na wschód i całe szczęście, że nie udało nam się dojechać aż prawie pod Warszawę. Uniknęliśmy kotła. W pewnej chwili Niemcy nas tam zajęli i powrót do domu był dość smutny. Widziało się jak Niemiec na rowerze ciągnął jakiegoś Polaka. Wróciliśmy. W Chodzieży nasze mieszkanie (to był dom Niemki) było nie tyle zajęte, tylko podczas naszej nieobecności byli tam Niemcy. Naumyślnie pozostawili na przykład jabłka na dywanach, żeby to się niszczyło. Długo w tym mieszkaniu nie mogliśmy mieszkać. Najpierw przyszli Niemcy, że potrzebują dywany do ich domów i wzięli dywany. Później Niemka przyszła powiedziała, że to mieszkanie potrzebuje i musieliśmy się z matką wyprowadzić. Znaleźliśmy u znajomego lekarza mały pokój gdzie mieszkaliśmy. W międzyczasie Niemcy brali młodzież do zbierania kartofli, młodszy kolega Niemiec złapał mnie na ulicy i mówi dawaj swój fiński nożyk, bo teraz ja go będę nosił. I takie historyjki. Potem w 1940 roku przyszli Niemcy i krótko powiedzieli któregoś dnia, że o godzinie szóstej [mamy się stawić] na dworcu z walizką. Matka, która mówiła świetnie po niemiecku zaczęła się nie tyle wykłócać [ale mówiła], że nie tak o szóstej bo musi coś zapakować. Znaleźliśmy się na dworcu z matką. Ojca nie było, ojciec umarł w 1935 roku. Znaleźliśmy się na dworcu. Pociągiem [pojechaliśmy] do obozu w Łodzi. Byliśmy wysiedleni. Byliśmy w okropnym obozie. Matce Niemka ściągnęła brylantowy pierścionek, wszystko pozabierali, zegarek, nie tylko Rosjanie zabierali, jak się okazuje. Po jakimś czasie (to była jesień), [zapakowali nas] w pociągi nie wiadomo gdzie i znaleźliśmy się w Bródnie pod Warszawą, gdzie nas przyjęła Rada Główna Opiekuńcza. Zajęła się nami w ten sposób, że zawieźli nas do szkoły. Szkoła była przygotowana, myśmy w niej mieszkali. Zresztą niedługo, bo rodziny polskie [mieszkające] na Bródnie, tam moc kolejarzy mieszkało, jedna z tych rodzin zaoferowała się że weźmie nas do siebie. Mieszkałem u tej rodziny. Potem udało nam się znaleźć jakieś mieszkanko.

  • Pamięta pan, jak się nazywali ci ludzie?

Nie pamiętam. W tym mieszkanku mieszkaliśmy przez jakiś czas, matka cały czas szukała zajęcia. Cały czas pomagał jej język niemiecki. Pierwsza praca była w Warszawie w Urzędzie Wojewódzkim w Biurze Rozdziału Kart. Miałem dodatkowe karty co bardzo pomagało. I tak żeśmy żyli. Zacząłem chodzić do szkoły. Później się przeprowadziliśmy z Bródna do Warszawy. Zacząłem chodzić na komplety i do szkoły.

  • Gdzie pan zamieszkał z mamą?

W Alejach Ujazdowskich. To był dom zajęty przez Niemców i była służba i matka była kierowniczką służby tego domu i w związku z tym mieliśmy tam mieszkanie dwa pokoje. Zacząłem chodzić na komplety i do szkoły do Konarskiego na Sandomierską. To było otwarte wtedy, bo uważane było za gimnazjum i liceum rzemieślnicze. Przy okazji [były] komplety i wszedłem do organizacji AK w 1943 roku. Zostałem zaprzysiężony przez dowódcę batalionu „Kiliński” pana (wtedy rotmistrza dzisiaj pułkownika lub majora) Roycewicza w szkole na Kruczej. Dlatego na Kruczej, że kierownik tej szkoły pan Sitacz był dowódcą plutonu w batalionie „Kiliński”. Należałem do VII kompani batalionu zmotoryzowana „Iskra”. W związku z tym, że zmotoryzowana to mieliśmy specjalne prace u Konarskiego na warsztatach. Mieliśmy zajęcia żeby rozbierać motory i tak dalej. W konspiracji byłem w batalionie „Kiliński”.

  • W którym roku?

W 1943. Koniec 1943 roku. Tam przeszedłem kursy podchorążych. I w ten sposób doszedłem do Powstania.

  • A mama wiedziała, czym pan się zajmuje?

Mama wiedziała.

  • Nie bała się? Był pan jedynakiem.

Nie. Zawsze mówiła „uważaj”. Trudno było się ukryć tym bardziej, że uważałem się za głowę rodziny. Jako że matka sama była. [...]

  • Jak pan zapamiętał moment wybuchu Powstania Warszawskiego?

Wybuch Powstania Warszawskiego zapamiętałem bardzo dobrze, bo ja dlatego żeby mieć jakieś dowody w Warszawie udało mi się znaleźć pracę (przez matkę) w Urzędzie Miejskim w Warszawie w Dziale Administracyjno-Technicznym. To była praca biurowa, odbieranie telefonów. Gdzieś coś komuś nawaliło, potrzebny ślusarz, trzeba iść i tak dalej. Wielką zaletą tego było głównie to, że po pierwsze była legitymacja, a przede wszystkim była czapka miejska, która była podobna do czapki tramwajarzy i oprócz tego, jako że to był urzędnik, ze złotym sznureczkiem który wyglądał na kontrolera. Nieraz jak wchodziłem do tramwaju to ludzie którzy nie mieli biletu zaczynali uciekać. Poza tym to pozwalało jeździć tramwajami przy motorniczym, to znaczy po niemieckiej stronie. Kilka razy uratowało mnie to od łapanek przy przejazdach przez mosty jadąc na Pragę. Cztery czy pięć dni przed Powstaniem były zarządzone alarmowe dni. Moja kompania była w rejonie Srebrnej, Złotej, Leszno. To były zadania batalionu „Kiliński” i naszej kompani. Myśmy tam przez jeden dzień siedzieli, ale potem było odwołanie. Było to dość komiczne. Wszyscy widzieli zebranie jak wszyscy się schodzili. Jeszcze pamiętam do apteki biegali, bo ktoś się dowiedział, że w aptece można kupić bandaże więc jeden poszedł, drugi a potem do domu trzeba było wrócić. Przed samym Powstaniem w dzień pierwszego byłem na Placu Teatralnym w biurze rano, i widzę, że jest coś dziwnego. Do magistratu, który był tam wtedy zaczynają wchodzić panowie w oficerkach, zaczynają coś nosić. Cisza. Dzwonię do matki czy był do mnie jakiś [telefon], nie było żadnego telefonu. Po południu myślę sobie, trzeba ruszyć do domu. Tramwajów już prawie nie było. Kawałek tramwajem dojechałem i zaczęły się strzały. Doszedłem do domu w Aleje i utknąłem. Zaczęła się strzelanina i zaczęło się Powstanie. Pierwsze dni Powstania przesiedziałem w domu i co się działo wiedziałem tylko z radia z wiadomości londyńskich.

  • Pan słuchał radia nielegalnie?

Oczywiście. Po Alejach widziałem jak jeździły czołgi, ale nie było mowy żeby nos z domu wystawić. Po trzech dniach przyszli Niemcy i wszystkich mieszkańców tego domu, Polaków, zebrali najpierw na dole i później jak wyszliśmy z domu to prosto na Szucha. Poszliśmy na Szucha. Pomału tłum się zwiększał, bo ze wszystkich domów wyciągali Polaków i na Szucha. Na Szucha kobiety osobno, mężczyzn osobno. Kobiety na bok poszły, mężczyźni na tył... Pamiętam, że poszedłem wtedy z moją czapką nierozłączną i jak się znalazłem tam, to po jakiejś króciutkiej chwili przyszedł Niemiec... Idąc było widać jak na Koszykowej stały czołgi i domy się paliły, a w bramach stali jeszcze żandarmi gotowi do strzału. Niemiec przyszedł i wybrał pięciu. Chodźcie. Wasi bandyci założyli barykady (to była barykada na Koszykowej i Mokotowskiej), waszym zadaniem, macie tu butelki zapalające, macie pójść rzucić i spalić barykadę, którą ci wasi bandyci zrobili. Czołgi są z tyłu będą was ochraniały. To wszystko trwa sekundy. Wszyscy zdenerwowani. Jeden człowiek z tej piątki był starszawy, co dużo znaczy bo człowiek jak młody nie zdawał sobie sprawy. Starszy troszkę bardziej się denerwował. Był roztrzęsiony. Z butelkami biegniemy. Co mamy robić. Z tyłu [Niemcy, a z przodu] jak już byliśmy blisko [to krzyczą:] „Co wy robicie?

  • A jak pan biegł z tymi butelkami, to Polacy do pana nie strzelali?

Nie. Tylko krzyczeli. Może by strzelali jakby było to dla nich groźne, ale to nie było groźne. Butelkę się rzuciło jak ona się zapaliła wystarczyło piasku trochę rzucić. Zresztą byliśmy za daleko od tego.

  • Został pan przyjęty do „Ruczaja”?

Od tego czasu zostałem u „Ruczaja” w batalionie w kompani „Tadeusz”. Już zostałem na tamtych pozycjach. To były pozycje na Koszykowej 18 w Ambasadzie Czeskiej (która do dziś dnia jest), czerwony budynek, z tyłu na Dolinę Szwajcarską, później Natolińska. I byliśmy ze dwa trzy razy na Placu Zbawiciela. Nocą zaszliśmy, pamiętam jak znalazłem się na balkonie na Placu Zbawiciela i dopiero jak się jasno zrobiło to zobaczyłem gdzie jestem.

  • A po drugiej stronie została pana mama?

Tak. Moja mama została, nie miałem żadnych wiadomości. Później się okazało, że mojej mamie powiedziano (bo czapka została na Szucha, spadła czy zostawiłem, już nie pamiętam), że nie żyję. A matka... po kilku dniach kobiety, o czym nic nie wiedziałem, Niemcy zabrali i pędzili przed czołgami na Plac Zbawiciela. I wtedy tym kobietom też udało się przejść. Już nie pamiętam w jaki sposób, zdaje się że też w pewnej chwili nie strzelali nasi, grunt że przeszły. Matka znalazła się po tej dobrej stronie niedaleko mnie. Nic o tym nie wiedziałem. Dopiero po dłuższym okresie ktoś znajomy przechodził, zobaczył mnie na Kruczej i powiedział mi, że matka jest tutaj. Okazało się że matka była na Skorupki i tam zorganizowała kuchnie dla ludzi, co nie mieli domu i kilka tych pań tam urzędowało. I tam się z matką spotkałem. Radość była niesamowita.

  • A brał pan udział w zdobyciu małej PAST-y?

Nie. Myśmy pośrednio byli w to zamieszani dlatego, że Niemcy pod koniec... mała PAST-a była otoczona, i ci Niemcy nie mieli już tam jedzenia, a z drugiej strony chcieli ich odbić od strony Alei Ujazdowskich to znaczy Piusa czy Aleją Róż. Więc Niemcy zadecydowali (to było 22 sierpnia), że z jednej strony uderzą z zewnątrz i tamci w tym czasie będą próbowali wyjść. Żeby ich odbić, żeby przejść. Zrobili to w nocy. Szli po cichutku, w obwiązanych butach szmatami, żeby było cichutko kompletnie. Zdaje się, że przez pierwszą barykadę udało im się przejść, ale dowódca kompani „Tadeusz” miał pomysł żeby oświetlić. Więc [wzięli] butelki zapalające i wtedy jak się oświetliło to się zobaczyło co się dzieje. Niemcy w tym czasie na barykady wypuścili małe goliaty, więc była straszna strzelanina u nas na barykadach, co pozwoliło potem części batalionu zdobyć PAST-ę. Ale ja nie byłem tam.

  • Jaki był pana najgorszy dzień w czasie Powstania Warszawskiego?

Mój najgorszy dzień w czasie Powstania Warszawskiego to chyba na końcu. Matka została ranna, leżała w szpitalu. Jak byłem ostatni raz nie wiedziałem, że będę ostatni raz w życiu matkę widział, w szpitalu żeby się pożegnać, bo wiedziałem że za kilka godzin wychodzimy. To chyba był najgorszy dzień.

  • A gdzie mama leżała w szpitalu?

Na Lwowskiej. W Sano.

  • Ona była ranna jako cywil?

Była ranna w nogę, od odłamka. Rana była dość ciężka, trzeba było [założyć] wyciąg na nogę. Z tym że mama miała problem sercowy, więc w związku z warunkami prawdopodobnie nie przeżyła. Z tym, że do dziś dnia nie wiem kiedy umarła i gdzie umarła, gdzie jest pochowana. Nic nie wiem, dlatego że miałem wiadomości że część szpitala została ewakuowana do Krakowa. W Krakowie byli tacy którzy powiedzieli, że matkę widzieli. Ale ja nic nie wiem. Tak że ślad zaginął.

  • Jak mama miała na imię?

Stanisława.

  • Tak, że wtedy ostatni raz się pan widział z matką?

Przepustka była krótka, było zawieszenie broni i można było do matki pójść.

  • A ma pan dobre wspomnienia z Powstania? Z czym się panu dobrze Powstanie kojarzy?

Dobrze też może jak matkę spotkałem. Tych dobrych, szczególnie po tylu latach... wtedy się było bardzo młodym, właściwie wszystkie lata wspomina się dobrze. Mimo tego, że było tak okropnie.

  • Miał pan kolegę, przyjaźnił się pan z kimś?

Miałem, z którymi dość długo nawet tutaj korespondowałem, ale teraz wszystko się urwało poginęli z horyzontu, nie wiem co się stało.

  • A sympatię?

Sympatię specjalnie nie. Miałem koleżanki, ale wielkiej sympatii nie miałem.

  • Teraz proszę sobie przypomnieć moment kapitulacji. Pan się zdecydował wychodzić z ludnością cywilną czy jako żołnierz?

Jako żołnierz. To była strasznie smutna chwila, jak się dowiedzieliśmy, bo to był okres, jeśli chodzi o amunicję, o broń to mieliśmy dużo. Czego na początku nie było. Na początku było wiadomo, że się ma kilka naboi, którymi nie wolno strzelać. Można strzelać tylko do celu a tak to nie można strzelać, bo więcej nie ma. A pod koniec były nieudane zrzuty, ale jednak troszkę ich było, więc mieliśmy broń. My młodzi byliśmy entuzjastami. Uważaliśmy, że przetrzymamy jeszcze, i tak dalej. Jak się okazało, że jest koniec, to było przybicie. Pamiętam pierwsze godziny zawieszenia. Cisza, raptem. Cisza niesamowita. Potem wyjście. Podziwianie pól po drodze do Ożarowa. To nie do uwierzenia, ale u nas było kilku rannych, którzy się wybierali... w Dolinie Szwajcarskiej były małe ogródki i tam pomidory rosły. Kilku było w ten sposób poranionych. Jak się szło i się widziało te pola to niesamowite, że to wszystko istnieje, wszystko żyje.

  • A z Ożarowa dokąd pan został wywieziony?

Z Ożarowa do Lamsdorfu. Po drodze udało mi się rzucać listy z pociągu, które doszły do rodziny w Częstochowie. W Ożarowie siedzieliśmy dość krótko. W Ożarowie Niemcy zaczęli robić zbiórki małoletnich. Więc lecimy do małoletnich, bo małoletni mieli wracać do Polski z powrotem. Niemcy zobaczyli ile jest tych małoletnich, to zabrali tych małych a reszta z powrotem. Później podchorążowie do oflagu.

  • Pan był w tej grupie małoletnich?

Poszedłem, ale Niemcy uznali że nie za bardzo małoletni. Wybrali kilku rzeczywiście młodych, a reszta do obozu. Któregoś dnia transport. Był nas cały pociąg z pięćset chłopa. Na dworcu załadowali nas do wagonów bydlęcych. Przedtem rewizje. Nikt nic miał nie mieć. Ale każdy miał jakiś nóż. Więc wagony stały, Niemcy co chodzili to słyszeli [chroboty] co jakiś czas, wiec wpadli odbierać noże. Zamknęli wagony. Po chwili wpadli mówią: „Zdejmować buty!” Zdjęli nam buty. Wszystkie buty z pociągu dali do jednego wagonu. Myśmy jechali bez butów bo oni uważali że bez butów nie można uciec. W Czechach zatrzymał się pociąg, rano były już przymrozki, Niemcy nas wypuścili, pół-cywile opaski, ale bez butów. Kolejarze czescy się za głowy łapali co to jest. I tak dojechaliśmy do Austrii, do obozu w Markt Pongau w Tyrolu (to właściwie jest już za Tyrolem) i tam Niemcy, jak to było w niemieckim zwyczaju, wywalili wszystkie buty na kupę i wagony otwierali kolejno i schnell, schnell zabierać swoje buty. Mój wagon był na końcu więc w ogóle buty trudno było znaleźć. O tyle znalazłem, że miałem buty żandarmów niemieckich i to prawy od lewego była trochę różnica lekka. W obozie dopiero znalazłem. W obozie przez kilka dni wszyscy chodzili i patrzyli na nogi, „słuchaj to moje buty, oddawaj, bierz te”. W ten sposób znalazłem się w niewoli, w której przesiedziałem prawie do końca. W międzyczasie zostaliśmy przewiezieni pod Sale w Austrii. Notabene w Austrii było bardzo ładnie. Najpierw pracowaliśmy u Messerschmita w podziemiu. To też jest komedia duża, bo Niemcy niemieckim zwyczajem zaczęli robić spis. Chodzili co kilka dni. Zawód. Zawód to był tancerz, rolnik, artysta. Niemcy wszystko grzecznie pisali. I w końcu wszyscy znaleźliśmy się w fabryce i wszyscy mieli napisane ślusarz. Udawaliśmy, że nikt nic nie rozumie. Tylko jeden rozumiał. Robiliśmy wszystko. Niemcom chodziło wtedy o każdą blaszkę, wiec myśmy robili najgorzej jak można. Pamiętam jeden z kolegów narobił moc... miał dziurki robić, które były wyznaczone gdzie to robił wszystko jedno jak. Jak przyszedł Niemiec na koniec, to się za głowę złapał. Krzyczy. On mówi spokojnie, że przede wszystkim nie rozumie. Gdzie jest tłumacz. Tłumacz przyszedł, to on mówi powiedz temu panu, że jestem szewc. Jak on mi karze buty zrobić, to mu zrobię a [takiej] maszyny nigdy nie widziałem. W końcu wyrzucili nas z tej fabryki do budowania drogi co było dla nas o wiele przyjemniejsze.

  • Gdzie pana zastało wyzwolenie?

Mnie wyzwolenie nie zastało. To znaczy zastało, ale w Szwajcarii. Myśmy byli na granicy Szwajcarskiej, nad jeziorem Bodeńskim. Tam też różne przygody. Tam mieszkaliśmy w małym baraku zresztą bardzo ładnym. Czterdziestu nas było. Niemcy w pewnej chwili, co nas pilnowali, uciekli. Zostaliśmy sami. Nie wiedzieliśmy co robić. Później oddziały SS przychodziły, to dowódca pyta, co ma zrobić z jeńcami. Tam się pyta – co to za jeńcy. Polacy. No to co zrobić, rozstrzelać i koniec. Więc on przerażony... W końcu okazało się, że Niemcy dostali rozkaz jeńców odprowadzić do granicy szwajcarskiej do Szwajcarii. Zaczęliśmy się zastanawiać. Bo jak byliśmy w górach, bo kolejką liniową dojeżdżało się, można było drogą, ale to było w górach. Jesteśmy w górach, to tu można zwiać, a jak zejdziemy na dół do miasta to koniec. Iść nie iść. Wierzyć Niemcom czy nie. W końcu uwierzyliśmy i rzeczywiście odprowadzili nas do granicy szwajcarskiej. Niemcy, którzy nas odprowadzali chcieli przejść to Szwajcarzy powiedzieli nie [niezrozumiałe]. W Szwajcarii byłem trzy tygodnie na kwarantannie w obozie. Oczywiście nie było porównania z obozem jenieckim w Niemczech. Ciekawa historyjka, Szwajcarzy karmili nas sardynkami. To jest ciekawe dla Szwajcarii. Mieli widocznie jakieś zapasy, więc tyle co sardynek najadłem się w Szwajcarii, to nigdy w życiu się nie najadłem. W Szwajcarii byli internowani z 1940 roku dywizja druga, poza tym byli wrześniowcy, a wtedy we Francji było po już wyzwoleniu... Koniec wojny zastał mnie w Szwajcarii. W obozie w Szwajcarii. We Francji była armia polska, więc myśmy transportem ze Szwajcarii przyjechali do Francji. Przez całą Francję lorami przejechaliśmy, do armii polskiej. We Francji potem byłem jeszcze trzy lata.

  • Dlaczego pan zdecydował się zostać tutaj?

Dlatego, że z jednej strony byłem sam, o matce nie miałem żadnej wiadomości. Z korespondencji z rodziną wiedziałem, że nigdy matki nie znaleźli. A poza tym warunki i okoliczności, nie chciałem wracać do komunistycznego raju. I zostałem.

  • Co pan sądzi o Powstaniu Warszawskim?

Są ludzie, którzy mówią, że tego nie powinno być, że można było uniknąć. Według mnie nie można było tego uniknąć. Będąc w Warszawie, żyjąc, widząc ostatnie dni jak to wyglądało, to sobie nie wyobrażam, że można było zapobiec. Można było zapobiec w ten sposób, że zaczęłoby się sporadycznie, tu i tam bez rozkazu. Wtedy szkody byłyby o wiele większe.

  • Poszedłby pan drugi raz do Powstania Warszawskiego?

Chyba tak.

  • A skąd pana pseudonim „Smok”?

Już sam nawet nie wiem skąd, jak to się stało. Dlaczego „Smok”. Później mówiono do mnie „Smoczek”, nawet ofiarowano mi w czasie Powstania smoczek, który długo miałem. Nie smok, a smoczek który nosiłem.

  • A był pan w muzeum Powstania Warszawskiego?

Byłem.

  • Jakie miał pan wrażenia?

Bardzo dobre, wspaniałe. Byłem na początku. Wiem, że teraz jest ono ładniejsze i większe i stale się powiększa. I najważniejsze, że jest to zrobione dla młodzieży. To nie chodzi o to, żebyśmy my tam chodzili. Wiem i widziałem na samym początku, że tam bardzo dużo młodzieży przychodzi i się tym interesuje. Widziałem jak oglądają eksponaty, broń, mundury. To dużo mówi. Całe szczęście, że wreszcie się o tym mówi. Pamiętam, byłem w Polsce po raz pierwszy po dwudziestu latach w 1964 roku, gdzie się o niczym nie mówiło. Pamiętam w Warszawie, byłem samochodem, chciałem zobaczyć Ambasadę Czeską. Zatrzymałem się, gdzie nie bardzo można było się zatrzymać. Przyszedł milicjant, mówi: „Proszę pana, tu nie wolno stać.” Widział że francuski samochód. Mówię, że ja tylko na chwilkę, bo podczas Powstania tu walczyłem. I on mówi „To niech pan idzie”. A potem pięćdziesięciolecie też było wzruszające, ale sześćdziesięciolecie to było już niezwykle wzruszające wszystko. Na pięćdziesięciolecie to na ogół [ludzie byli] dobrze ustosunkowani, ale nie wszyscy. Zresztą do dziś dnia wielu ludzi uważa, że tego nie powinno być, że straty, zniszczenia. Ale nie widzę, w jaki sposób można było tego uniknąć. Za mało dobrze było przygotowane. Prawdopodobnie. Ale my entuzjastycznie do tego podchodziliśmy. Wreszcie po tylu latach, myśmy inaczej to widzieli. W tej chwili możemy być trochę zawiedzeni tym, co się w Polsce dzieje. Bo myśmy Polskę inną widzieli. Ale to jest zupełnie coś innego.
Francja, 6 kwietnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Jerzy Lipowicz Pseudonim: „Smok” Stopień: kapral podchorąży Formacja: zgrupowanie „Ruczaj” Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter