Jerzy Lisiecki „Jerzy II”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jerzy Lisiecki. Z matki Nadziei z domu Ambatello – Greczynki i ojca Piotra Zygmunta Lisieckiego – warszawiaka od urodzenia. Ojciec mój jako obywatel carskiej Rosji, jak wybuchła I wojna światowa, powołany został do wojska, był w Mińsku Litewskim. […] To co ja pamiętam, bo muszę przyznać, że ja się tym bardzo mało interesowałem i bardzo żałuję, że tak się stało… Ojciec trafił wreszcie do Odessy i tam poznał moją mamę, która była córką Greka Spiridona Ambatello i mamy Polki, która była wnuczką powstańca z 1863 roku. […] Babci ojciec był w powstaniu styczniowym i tych Polaków, którzy byli mniej zaangażowani w konspirację, to rozsyłali po guberniach carskich, a tych bardziej [zaangażowanych] to na Sybir w katorgę. Rodzina mojej babci trafiła do Odessy nad Morzem Czarnym. Tam, nie wiem w jakich okolicznościach mój ojciec poznał moją mamę. Była bardzo piękną kobietą, pamiętam […] Ocalała metryka chrztu mojej mamy, tam właśnie w cerkwi greko-katolickiej Świętej Trójcy w Odessie nastąpił, w 1905 roku, chrzest mojej mamy. Rodzicami chrzestnymi byli obywatele tureccy – Mikołaj Kołagru, chyba przekręcam nazwisko, i jego córka Maria Kołagru. To jest ciekawe kuriozum, bo Grecy z Turkami nie bardzo żyli. To musiała być wielka przyjaźń… Ja się rozgadałem, może to nie jest istotne. Może to takie trochę romantyczne jest? Dość że mnie to nie interesowało. Dopiero w 1923 roku powrócili.
Mamy ojciec – Spiridon Ambatello miał kawiarnię czy cukiernię, był bardzo zamożnym człowiekiem. […] W 1917 roku dziadek z siostrą mamy Wierą i bratem mamy Mikołajem [wyjechali]. Jak w Rosji wybuchła rewolucja, to do Odessy przybijały okręty greckie, francuskie, angielskie; ewakuowali ludność, bo to był jeden z dwóch portów w Rosji – Petersburg i Odessa. Odessa to był na wschód Europy, a Petersburg to na północ. Petersburg był takim centrum handlowym, tam był wielki port i tam przybijały okręty wojenne, z literatury wiem, że angielskie, francuskie i greckie nawet, bo Grecja już wtedy miała niepodległość. Ewakuowali swoich obywateli i oni [rodzina Ambatello] pojechali do Aten. […] Mama została i opiekowała się swoją babcią – Polką. […]

  • Proszę nam powiedzieć, gdzie się pan urodził, gdzie się pan wychowywał, jak pan spędził dzieciństwo?

Urodziłem się w Warszawie na ulicy Niecałej 8, tam spędziłem dzieciństwo, parę lat – u babci. To był bardzo patriotyczny dom. Pamiętam, tam były reprodukcje obrazów Matejki, na przykład „Rejtan” z odkrytą piersią, po zebraniu Sejmu, gdzie ustalono rozbiór Polski, i „Wernyhora” – przepowiednia o losie Polski. Najbardziej to brat ojca jako osiemnastoletni harcerz, na czele swojej drużyny… Ojciec i bracia ojca chodzili do gimnazjum Kurskiego, wówczas takie było, zresztą do dzisiaj jeszcze jest szkoła imienia tego Kurskiego na Bielanach. Jako osiemnastoletni chłopiec brał udział w obronie pod Osowym; był tam ciężko ranny, obok księdza Skorupki… Był potem lotnikiem, skończyło się na tym, że był w 304 Dywizjonie RAFu, został czterokrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych i innymi odznaczeniami. […] Tak że rodzina była bardzo patriotyczna i ja wychowany byłem w tym duchu. Po ulicy Niecałej była Saska Kępa, Grójecka, potem Anin. Tam zacząłem chodzić do czwartej klasy szkoły powszechnej. Nie bardzo rozumiem dlaczego, ale pierwsza moja edukacja to była właśnie czwarta klasa w Aninie. Miałem tam kolegów, z którymi się przyjaźniłem aż do Powstania i po Powstaniu, no a takim najbliższym był Hubert Lenk – on był jednym z tych, którzy brali udział w zamachu pod Arsenałem. Niestety po zamachu schronił się w restauracji folksdojcza i tam ten folksdojcz zatrzymał go, i Niemcy rozstrzelali go potem. Potem chodziłem do szkoły podstawowej Zofii Szadebergowej w Warszawie, w 1935 roku to była prywatna szkoła. W 1937 roku wstąpiłem do Gimnazjum imienia Wojciecha Kurskiego i tam całą okupację… Wybuchła wojna w 1939 roku.

  • Jakie były nastroje przed wybuchem wojny? Co się dało odczuć? Jak pan to pamięta?

Pamiętam, że bardzo się cieszyłem, że damy Niemcom w skórę; nastroje były takie. Zajęcie Cieszyna Śląskiego, Zaolzia, wówczas aprobowałem to, dzisiaj tak trochę myślę, że nieładnie Polska zrobiła. Hitler zajął część Czechosłowacji i myśmy też złapali ten ochłap. Niby była tam większość polskiej ludności, ale dzisiaj tak myślę, że to nie było moralne. Wojna? No to ja może trochę wspomnę, że chyba 31 sierpnia to było, bo sierpień ma chyba trzydzieści jeden dni, były wakacje… Jeszcze w szkole powszechnej wstąpiłem do harcerstwa w 16 Warszawskiej Drużynie Harcerskiej imienia Zawiszy Czarnego przy Gimnazjum imienia Staszica na Polnej. Uczęszczałem do 16 WDH, to był rok 1935, kiedy wstąpiłem. Potem, w 1936 chyba, zapisałem się do YMCA, bo też miałem tam kolegów. Babcia nad tym bardzo bolała, mówiła, że to są masoni. Na obozy jeździliśmy do Kasiny Wielkiej […]. Pamiętam dobrze ten 31 sierpnia; w lipcu byliśmy na obozie YMCA, a w sierpniu byłem pod Głownem u stryja – on tam pracował w fabryce Norblina pod Głownem. Wróciliśmy [do Warszawy], bo już mówili, że wojna. Pamiętam tłumy, kiedy na Dworzec Gdański zajechaliśmy; pierwszy raz ten Dworzec Gdański widziałem. Tłumy ludzi, wielkie podniecenie.
Przyjechałem [do Warszawy] 31 sierpnia i mama do mnie mówi: „Jerzy, jedź do Radości, bo tam jest babcia, a stryj Wacek (ten lotnik, który był w 304 Dywizjonie Bombowym RAF-u) dostał powołanie i jedzie na lotnisko, żeby wracał i pożegnał się z babcią” – no to ja pojechałem. 31 sierpnia byłem w Radości. Żona mojego drugiego stryja Mariana była Amerykanką i miała małą posiadłość z domkiem i tam siedziała moja babcia. Babcię zabrałem i rano 1 września wsiedliśmy w Radości [do pociągu]. Pamiętam, że była taka duża kolejka do automatów, bo już były automaty telefoniczne. Siedzimy z babcią, jedziemy, wysiadamy na Dworcu Głównym i jest alarm. Ja nic nie wiedziałem, w pociągu cisza, nikt nie rozmawiał o tym, a tłum ludzi jechał. Nic nie wiedziałem, że już jest wojna. Alarm jest, ja mówię: „Babciu, to jakieś ćwiczenia są widocznie”. Ledwo wyszliśmy – drugi alarm i strzelanina. Ludzie zaczęli mówić, że wojna jest i przeciwlotnicze działa zaczęły strzelać, rozrywały się pociski – wojna. Wsadziłem babcię do tramwaju, babcia mieszkała na Sadybie. Jakiś szedł tramwaj, babcia pojechała do domu. Dowiedziałem się, że wojna, no i zaczęło się oblężenie. Podniecenie, że damy Niemcom popalić, myśmy wszyscy byli tego pewni – jeszcze jak 3 czy 4 września Francja przystąpiła do wojny i Anglia. Pamiętam, jakie były manifestacje przed ambasadą. Nie pamiętam, czy brałem udział, chyba przed francuską tylko, bo to niedaleko było. Myśmy mieszkali naprzeciwko sejmu, w 1935 roku przeprowadziliśmy się z Anina naprzeciwko sejmu – Wiejska 3, tam teraz jest pomnik Polskiego Państwa Podziemnego – w tym miejscu dokładnie. Oczywiście bombardowanie, coraz smutniej, Niemcy już 8 września są pod Warszawą – świat się walił w oczach naszych. Pamiętam taką komiczną scenę; alarm był, koło 9 września może, już Warszawa była oblężona, siedzimy w schronie, w piwnicy, huk straszny był, a obok mnie siedział żołnierz polski, taki dymnik był z kominów, gdzie sadze się gromadziły, jak pocisk się rozerwał na dachu, to podmuch poszedł w komin i on wstał czarny cały. Tam kilkanaście osób było, wszyscy w ryk, a on: „Pieron jeden, co mi narobił, to cholera jedna” – cały był czarny dosłownie; to taka była tragikomedia.

  • Jak zapamiętał pan pierwszych Niemców w Warszawie?

Mieszkałem bardzo blisko w Alejach, ja z tego nie korzystałem, ale pamiętam, że Niemcy w Alejach Ujazdowskich rozstawili takie kotły i tam wydawali zupę pewno i chleb czarny, i tam się niestety polskie kolejki ustawiały. Pamiętam, jak w czasie oblężenia, przy aptece na rogu Wiejskiej i Górnośląskiej, ludzie nożami krajali konia. W czasie oblężenia myśmy z bratem raczej nie latali nigdzie po mieście, raczej się trzymaliśmy naszego miejsca zamieszkania. Pamiętam, że była defilada, ale tam nikogo z obywateli polskich nie puścili, wszystkie te boczne ulice były zablokowane. Szok dla nas to był oczywiście, nie spodziewaliśmy się, że tak łatwo pójdzie Niemcom. Druga sprawa – Sowieci. Siedemnastego września przekroczyli granice Polski, drugi cios w plecy. To już czarna rozpacz była wtedy.

  • Co pana ojciec robił podczas okupacji?

Podczas okupacji ojciec prowadził warsztat rzemieślniczy – naprawa aparatów elektromechanicznych, a przeważnie rentgenowskich. To się ojcu dosyć opłacało, byliśmy zamożni. Skończył ojciec studia na Akademii Elektrycznej w Berlinie, więc znał dobrze język niemiecki. Wrócił przed samą wojną w 1914 roku. Przyjechał na wakacje do Polski, wybuchła wojna, wtedy zabrali go do wojska. Znał bardzo dobrze język niemiecki, bo studiował tam trzy lata, rodzinę mieliśmy tam. Co by pana jeszcze interesowało?

  • Proszę opowiedzieć o pierwszym roku okupacji?

Ojciec mój był bardzo rzutki, tak że kupił taką furę dwukonną z koniem, woźnicę miał – rotmistrza jakiegoś. Jeździliśmy parę razy do cukrowni. Ojciec miał znajomych w ambasadzie, wtedy ambasadora nie było już chyba, ale czynne były placówki, w obsłudze byli Polacy. W Alejach Ujazdowskich była ambasada amerykańska. Chyba w tym samym miejscu, ale zupełnie inne to były budynki, nie tak jak dzisiaj jest na ulicy Pięknej czy [dawniej] Piusa. Tam znajome panie pracowały – Polki. Nie wiem, czy tam ktoś z personelu amerykańskiego został, zresztą ciotka moja była Amerykanką, jak wspomniałem, żona mojego stryja. Ojciec handlował. Kupił samochód, jeszcze można było mieć samochód, to był Ford 10. Niemcy tego nie brali, oni jeszcze grymasili. To była taksówka, jeździło jako taksówka. Jeździliśmy do Karczewa po mięso. Tam ojciec kupował rąbankę i mieliśmy to na stanie. Do tego pamiętam, raz też jechałem z tym cukrem, z panem rotmistrzem, ojciec miał zaświadczenie takie, że jadę do ambasady… Potem ojciec kupił cały wagon śrub, one były częściowo uszkodzone i to się na bębnach takich obrotowych, ze żwirem i chyba trocinami, kręciło. To było parę ton tego. Potem ojciec otworzył na rogu Zielnej i Świętokrzyskiej sklep, był królem śrubek. Bardzo dobrze się ojcu powodziło w czasie okupacji. To był róg Zielnej i Świętokrzyskiej, teraz to się wszystko zmieniło, inaczej są te ulice zbudowane i tego domu, już nie ma. Do Powstania to prowadził.
W 1942 roku Niemcy nas wysiedlili, bo zrobili dzielnicę niemiecką. Pewnego dnia przyszli szwabi, obejrzeli nasze mieszkanie, spodobało im się, bo tam była winda na trzecie piętro. Myśmy na trzecim piętrze mieszkali, bardzo ładne mieszkanie było, oni je zajęli, a nam dali na Królewskiej 27. Tam też było pięciopokojowe, ogromne mieszkanie, a ponieważ nad nami i pod nami na dole byli Niemcy, na Królewskiej, to zawsze mieliśmy światło. Pół Warszawy było oświetlone w jeden tydzień, a potem zmiana była, tak że co drugi tydzień mieli światło niektórzy, a myśmy zawsze mieli ten luksus. Oprócz tego ojciec tak fikcyjnie prowadził na Nowym Świecie 27 warsztat naprawy, nie zlikwidował tego. Miał ten warsztat na Nowym Świecie, ale to tak… Opłacał to, bo to grosze się płaciło. Z Poznańskiego sprowadziła się nasza rodzina, przyjechali i ktoś z rodziny mieszkał tam.
Jeszcze wspomnę, jak w 1938 roku Niemcy zajęli Austrię, na wiosnę chyba to było. Zapomniałem wspomnieć, że ojciec otworzył w Alejach Jerozolimskich pierwszą polską fabrykę lamp rentgenowskich i tam współpracował z profesorem Groszkowskim – światowej sławy elektronikiem. Pamiętam, jak w radiu przemawiał, kiedy rodziła się Solidarność, pobeczałem się w swoim warsztacie. Miałem warsztat, ale dotrę do tego, jeszcze. Pewnego dnia przychodzi i mówi: „Słuchajcie, profesor z Wiednia przyjeżdża” – jakiś radiolog czy coś. Ojciec był w towarzystwie radiologicznym. To był ewenement, bo ojciec jeździł przed wojną; w 1935, 1936, 1937 roku do Francji, do Holandii, do Niemiec oczywiście, do Włoch, organizując tę fabrykę. To nie było takie proste, nie wiem, jak ojciec z tego wybrnął. Przyjechał pan profesor Tomberg, szczupły profesor pochodzenia żydowskiego. Wszyscy Żydzi uciekali z Austrii, jak Hitler zrobił Anschluss Austrii. Profesor mieszkał u nas tydzień, potem zaginął, ja po wojnie ojca pytałem się o to, ojciec powiedział, że on w Polsce coś nie mógł. Profesor Groszkowski, on był i rektorem Politechniki Warszawskiej, no ale coś nie wiodło mu się tam, bo podobno przed wojną jeszcze przed 1939 rokiem wyjechał do Norwegii. […] Jednym słowem ocalał.

  • Proszę powiedzieć, kiedy pan się zetknął z konspiracją?

To był 1941 rok, w gimnazjum Kurskiego. Jeszcze były kursy przygotowawcze do liceum pierwszego stopnia – tak to się nazywało, potem było w formie liceum drugiego stopnia, to były takie starsze już… Na początku gimnazjum Kurskiego trwało, ale po jakimś czasie – nie pomnę jakim – zamknęli to po prostu i potem była konspiracja, potem znowu otworzyli, zrobili kursy. Brata kolega był kadetem w korpusie kadetów, nie pamiętam czy I, czy II, we Lwowie i jak wybuchła wojna, [przyjechał] do Polski – Tadzio Trębicki. On zapoznał się z moim bratem, który był o rok niżej w klasie – brat się urodził w styczniu 1925 roku i on pewnego dnia w 1941 roku powiedział: „Jerzy, słuchaj, organizacje powstają, musimy się tu wziąć za robotę, szwabów wycedzić” – w tym sensie, że konspiracyjne wojsko powstaje, to był ZWZ. To tak trwało do 1943 roku; zbiórki.

  • Co pan robił na tych zbiórkach?

To było szkolenie – „Podręcznik dowódcy drużyny”, to się nazywało PDT, potem żeśmy skompilowali PDP, „Podręcznik dowódcy plutonu”. Pamiętam, żeśmy wchłaniali to, myśmy nawet zdobyli oryginały z bratem, kupiliśmy to. Brat w wolnej chwili trochę handlował książkami na Szkolnej, tam taki był bazar w Faliskach Kolec, to bardzo było święte. Myśmy tam mieli kolegów, którzy należeli do „Koszty”, Batalion „Koszta”. Ja nie wiedziałem, jak to się nazywa, ale wiedziałem, że oni są w konspiracji. Oni tam bardziej handlowali. Z „Kosztą” jestem związany – Kompania Ochrony Sztabu. Wszędzie miałem kolegów, i w „Zośce”, i w „Baszcie”, „Parasolu”.

  • Czym, poza konspiracją, zajmował się pan na co dzień w czasie okupacji?

Myśmy się uczyli.
  • Pracował pan gdzieś?

Fikcyjnie tak, miałem u ojca arbeitskartę. Ta arbeitskarta to mnie trochę pomogła, ale wcale tam u ojca nie pracowałem… Ja tam trochę zmieniłem z 3 na 8 i zrobił się rok 1928. Zameldowałem się na podstawie tej karty… Jak mnie AK wyzwoliło w Częstochowie, 17 stycznia, bodajże, to było, jeszcze się wtedy nie zameldowałem. Za dwa czy trzy tygodnie zobaczyłem te plakaty „AK – zapluty karzeł reakcji”. Nie byłem taki głupi znowuż, a ojciec Sowietów bardzo dobrze znał, że to dzicz. Siedział tam w Odessie, w 1923 roku wrócił z mamą, mama była już w ciąży ze mną. Znał dobrze Sowietów. […]
Jak wojna wybuchła, to ja do trzeciej klasy gimnazjum ówczesnego przeszedłem, potem komplety były, potem szkołę otworzyli Kurskiego znowu, potem znowu zamknęli, potem znowu otworzyli. Były tam kursy zawodowe pierwszego stopnia, potem drugiego stopnia do szkół zawodowych, a jednocześnie trzeba było chodzić na komplety, bo w tych klasach oficjalnych nie było historii, religii, polskiego. Dość, że szkołę zawodową drugiego stopnia skończyłem, a potem był egzamin, prawie jak matura, ale to nie była matura, bo nie było historii, polskiego, łaciny, niemiecki musiał być. […]
Zbiórki były aż do 1943 roku. Nie wiedziałem wtedy, że to był Batalion „Ruczaj”. Jak się później okazało, ta konspiracja, do której myśmy przystąpili w 1941 roku, to powstawał Batalion „Ruczaj”. Ja o tym zupełnie nie wiedziałem. Gdzieś w połowie lata 1943, kolega, mój sekcyjny, mój przyjaciel z klasy – Leszek Filipkowski, on był sekcyjnym i któregoś dnia mówi: „Mam fajnego chłopaka, przyprowadzę go”. Oni: „Dawaj go”. W 1943 roku mój brat kupił od kolegi – Janusza Chylińskiego [broń]. On poległ pierwszego dnia [Powstania], był w Kompanii Ochrony Sztabu, myśmy się z nim przyjaźnili. Wpada pewnego dnia w 1943 roku: „Chłopaki, trzeba 700 złotych, to parabelkę będziecie mieli, który z was ma?”, ja mówię: „Nie mam”. Ale brat miał i mówi: „To ja biorę!”. Stał się właścicielem ładnej parabelki, tam były dwa magazynki, niecałe, amunicji do niej. […] Ten kolega takie sympatyczne robił wrażenie, miesiąc przychodził, u nas była raz zbiórka, u Leszka Filipkowskiego na Zielnej. Pewnego razu wpada ten Leszek Filipkowski: „Słuchajcie, ja widziałem tego chłopaka z jakimś chłopakiem w mundurze Hitlerjugend” – no więc trwoga, co tu robić? Brat mówi: „Wyjąć spluwę i zastrzelić może” – takie były dywagacje. W końcu tego nie zrobiliśmy. Wprowadziliśmy się do stryja na Mokotów, Leszek Filipkowski miał powiedzieć, że stracił kontakt z naczelnym dowództwem, z wyższym stopniem wtajemniczenia, zbiórki się mamy, kontaktu, [oddział] rozwiązuje się. Zerwaliśmy po prostu z nim kontakt. Tak miesiąc przesiedzieliśmy, cisza była, nikt do nas nie przyszedł. A, i u nas się rozsypał ten Batalion „Ruczaj”.
Miesiąc, dwa, trzy mija i przyjaciel ojca, rotmistrz przedwojenny (oni się znali jeszcze z Odessy, bo tam było dużo Polaków z rosyjskiego wojska, oficerów; raz do roku były przyjęcia, chyba w „Bristolu” czy w „Orbisie”) i nam zaproponował, żeby przystąpić do NOW – Narodowej Organizacji Wojskowej i myśmy wstąpili do Narodowej Organizacji „Stolica” Romana Dmowskiego, to był nasz przywódca [duchowy] oczywiście. To działało wojskowo i jednocześnie politycznie. Musieliśmy znać status Stronnictwa Narodowego, przeczytać „Jestem Polakiem” Dmowskiego i po tym były egzaminy. Było też szkolenie wojskowe, ale podoficerskie… Kontakty towarzyskie mieliśmy z kolegami z „Koszty” czy z „Baszty”. Pamiętam, pewnego dnia wpadł do nas Staś Rybka, on był w „Zośce”, wpada i zostawił pistolet, visa. Mówi, że przed chwilą zrobili egzekucję na placu Starynkiewicza, obok zajezdni w Alejach Jerozolimskich. Cały był ranny, ale lekko, u nas się opatrzył. [Zrobili] egzekucję szwabów, bo oni byli bardzo dotkliwi – jak ktoś biletu nie miał, to Oświęcim czy inne rygorystyczne świństwa w stosunku do Polaków czynili, no więc w ten sposób trzeba ich było ukarać.
Potem przyjaźniliśmy się z dwoma kolegami Borowiczami, którzy opowiadali nam, że szkolą się w plutonie motorowym, jak się później okazało oni byli w kompanii „Giewont”, w Batalionie „Zośka”, obydwaj polegli. Oni byli z Białegostoku, mieszkali na Królewskiej 27, tam się poznaliśmy i wymienialiśmy gazetkami. Panie, które pracowały w ambasadzie, miały jakieś kontakty i zawsze mieliśmy najświeższy „Biuletyn Informacyjny”, a brat miał „Organizację i Walkę” i jakieś tam pisma Stronnictwa Narodowego, tak że mieliśmy dobrą informację. Tak to trwało. Szkoliliśmy się. […] Był taki okres, że trzeba było mieć świadectwo, no to do Szkoły Zgromadzenia Kupców, teraz SGH to jest. Chyba profesorowie tam wykładali, to na Wilczej było, no i papiery miałem, że uczeń jestem, bo szkoła Kurskiego to komplety same były, to nie dawała żadnego zaświadczenia. Był taki okres, że szkoła była, ale szkołę rozwiązali i wszystkich [wywieziono] do roboty do Niemiec, na Skaryszewską – taki obóz. Myśmy nie poszli, represji żadnych nie było. Rozpędziło się wszystko to bractwo, szkoła przestała istnieć, z profesorami nie wiem, co było. A tam represji żadnych nie było. Z tym chłopakiem z Hitlerjugend straciliśmy kontakt, Leszek Filipkowski przyłączył się do Powstania, potem zginął. Wiosną 1944 roku był egzamin, ja dostałem awans na starszego strzelca, a brat nie dostał nic, bo potem były egzaminy polityczne, a polityczne to nam nie bardzo pasowały, tam były na przykład „Myśli nowoczesnego Polaka”, poglądy Dmowskiego. Ojciec nie był za bardzo zwolennikiem Piłsudskiego, o ile sobie dobrze przypominam. […] Polska się zbroiła, Polska się gospodarczo poddźwigała, no ale ten cios spadł, trochę Niemcy nas uprzedzili jednak.

  • Kiedy zaczęło się dać odczuć, że Powstanie wybuchnie niebawem?

Ojciec to był bardzo wyczulony, bo znał bardzo dobrze z autopsji Sowietów. Katyń przecież był! Myśmy od początku nie uwierzyli tej propagandzie. Niemcy wykryli to w 1943, to szok był dla nas straszny, ale ojciec mówił, że to normalka u tych łotrów. Myśmy temu nie dali wiary, cała Warszawa – nikt nie wierzył, że nie jest to robota Sowietów, NKWD. Nas nie obchodziło, czy to NKWD – dość, że to robota Stalina po prostu.

  • Proszę opowiedzieć o wybuchu Powstania, gdzie pan wtedy był, jak to wyglądało?

Ze dwa tygodnie przed Powstaniem Sowieci zajęli Mińsk Mazowiecki. […] W lipcu już front się zbliżał, widać było, że już przekroczyli granice przedwojenne Polski, na Wołyniu, gdzieś w Sarnach chyba. Mieliśmy te „Biuletyny” najświeższe i „Walkę” – pismo Stronnictwa Narodowego… Miałem znajomego, tego, który nas prowadził, miałem radio, miałem wzmacniacz taki do odtwarzania płyt gramofonowych, pamiętam, że on trochę znał się na radiotechnice i ten wzmacniacz przerobił, ja antenę w pokoju zrobiłem, jak kręciłem kondensatorem obrotowym, to słyszałem „bum-bum-bum” – to na długich falach Londyn. Jeden jedyny raz złapałem Londyn, a ten kolega mówił, że on ciągle słucha Londynu. W Szkole Zgromadzenia Kupieckiego poznałem kolegę – Stasia Nachajskiego – jeszcze dziś pamiętam jego nazwisko. On miał szwagra i ten handlował bronią. Myśmy chcieli mieć jakąś broń, on nas zapoznał i rzeczywiście raz sztucer taki ładny kupiliśmy od niego z bratem. Potem go odsprzedaliśmy, bo stwierdziliśmy, że za duży trochę dla nas. […] Potem jeszcze sprzedaliśmy parę FN 6,35, bo były za małe. Potem FN 7,35, taki kaliber… Ze dwadzieścia naboi było do niego, ale były jakby takie skorodowane na wierzchu. To był już lipiec, no więc trzeba jechać wypróbować. Ale pytanie gdzie? Ja z kolegą Filipkowskim pojechaliśmy na plażę na Żoliborz, tam takie krzaki były i dalej plaża, ale to był pogodny dzień i tam było dużo ludzi. Nie można było spokojnie [postrzelać], no więc zajechaliśmy i wracamy. […]
Trochę się zasiedzieliśmy, początek lipca, wracamy, coś z tramwajami było, dość, że tramwaj jechał prosto Nowym Światem, ulicą Bonifraterską. Nie mieliśmy zegarków, ale już nikogo, żywej duszy nie było na ulicy. Na rogu Królewskiej i Krakowskiego Przedmieścia był przystanek, wysiadamy, bo ja do Królewskiej prosto, koło dzisiejszego hotelu „Wiktoria”, a on mieszkał na Zielnej, trochę dalej, ale on pracował w warsztacie prywatnym, który dla Wehrmachtu robił naprawy samochodów z frontu. Nawet parę naboi mi dał, bo mówił, że tam w tych samochodach to i krew była i parę pocisków dziewiątek nawet tam znalazł, ale siódemki nie było. Wracamy, na rogu Królewskiej i Krakowskiego Przedmieścia był przystanek, idziemy, tam taki dom był – w tym miejscy stoi właśnie hotel „Victoria” i jest ulica Mazowiecka – pałac Kronenberga. Budynek stał, ale był wypalony i zamknięty, nikt tam nie mieszkał. Jesteśmy w połowie placu Piłsudskiego i zza węgła wyłania się patrol niemiecki: policjant, żandarm z taką blachą i z feldżandarmerii [...]. Ja miałem tę FN 7, nie wypróbowaliśmy jej. Mówię „Leszek, ty w lewo, a ja strzelam do nich”. Blisko są, parę metrów idą, ja prosto w oczy im patrzyłem, nie wiem, jak Leszek. Mało tego, on miał buty podkute. Taką fajną resorową stal zdarł z samochodu i sobie podkuł, a ja niemieckie buty z gwoździami miałem i taki hałas te buciory robiły… Wtedy nie zwróciłem na to uwagi, dopiero później to sobie uświadomiłem, że musiał być hałas. Mijamy ich, ja mówię: „Leszek, teraz uważaj!”, bo tak mówili, że oni jak się mijają, to od tyłu wtedy: Halt, hände hoch!, przechodzimy, cisza, parę metrów tu, dalej (a ja mam do domu już sto metrów prawie), cisza, a w domu w sionce (to od kuchni było wejście, bo to była dwupodwórzowa kamienica, bardzo duże mieszkanie było), w nafcie moczą się dwie albo trzy FN-ki. Dotarłem do domu, Leszek też, ale zapomniałem dodać, że on miał przepustkę całodobową, bo on pracował dla Wehrmachtu wtedy.
Za tydzień – no to już trzeba jechać wypróbować broń. Ładna pogoda to nie ma co na Żoliborz jechać, no to jedziemy do Józefowa, bo tam Stasiek Kowalewski też z „Koszty” mieszkał i mówi: „Chodźcie chłopaki, przenocujecie się u nas, wykąpiemy się w Świdrze i wypróbujemy tą waszą FN-kę”. Pojechaliśmy z bratem, on wziął parabelkę, żeby też sprawdzić przy okazji, parabelka była w porządku, a ja tę FN-kę. W Józefowie to było pod Warszawą, na linii Otwockiej. Przespaliśmy się u niego, rano ja patrzę, a tory do Otwocka, co parę metrów, połamane podkłady, dziury w szynach. Szyny całe były powybijane, jakaś maszyna łamała te podkłady. […] Idziemy wypróbować nad Świder, to było kilkaset metrów, taka budka stała, już żywego ducha nie było na plaży, a ładna pogoda była, czuć było, że Sowieci się zbliżają. Brat wypróbował parabelkę, jeden strzał oddał i ona bardzo dobrze, a ja wyjmuje FN-kę i raz nic, repetuję, patrzę – spłonka zbita, nic. Tak ze dwadzieścia razy, wszystkie naboje, ani jeden nie odpalił. Do dzisiaj jak pomyślę, że oni by mi kazali: Hände hoch… Mało tego – nie przestrzegałem konspiracji, bo miałem wtedy dokumenty wszystkie przy sobie. Za piętnaście minut byliby u mnie w domu na Królewskiej, zabiliby nas na pewno. Z dwoma peemami, jeden miał visa, oni na ogół mieli visy, ta granatowa policja, a każdy z nich miał peema – i ten z feldżandarmerii, i ci dwaj.
Potem jeszcze raz pojechaliśmy do Staśka, nie pamiętam po co… Brat dostał kilka naboi od Leszka Filipkowskiego, który pracował w tym zakładzie samochodowym, i tam parę naboi gdzieś pod podłogą znalazł, wysypało się szwabowi. Żeby wypróbować, pojechaliśmy jeszcze raz tam, to było dokładnie 25 albo 25 sierpnia. Pamiętam, że FN-ka spisała się na medal, nawet w zero brat wcelował z kilkunastu metrów, te pociski były dobre. Wracamy, jechaliśmy na dachu kolejką, bo, jak wspomniałem, tory były połamane. Ciuchcią jechaliśmy do Józefowa, bo powiedzieli, że pociągi już nie jadą. W Józefowie zobaczyliśmy, że podkłady są połamane do wewnątrz i te szyny po bokach są powybijane, tak że pociąg nie mógłby w żadnym wypadku jechać. Wracamy, dojechaliśmy już na dachu tą ciuchcią z Józefowa i tam przy Skaryszewskiej i alei Zielenieckiej pojechaliśmy tramwajem do placu Waszyngtona i widzimy pochód: fury, kozacy w papachach, krowy, cała kawalkada – uciekają. To byli Rosjanie, Ukraińcy, niektórzy byli uzbrojeni, w tych papachach różnokolorowych to pewno stanice kozackie… Tak to waliło w stronę mostu Poniatowskiego, tak że myśmy musieli chyba iść piechotą… Widać było, że to już jest panika i że uciekają.
Potem, to był 27 lipca, stoję na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich i słyszę przez megafony, że wzywa się sto tysięcy osób do kopania okopów, oni to co jakiś czas powtarzali. Chyba coś poplątałem, bo 27 lipca mieliśmy zbiórkę, alarm był i musieliśmy się stawić z bratem na ulicy Kopernika, nie pamiętam już, jaki numer. Tam parę godzin siedzieliśmy, zbiórka, nie pamiętam już, czy mówili, że Powstanie wybuchnie, ale koło czwartej, trzeciej, rozpuścili nas, z tym że nie można się było oddalać od domu na cztery, pięć godziny, bo może być jakiś alarm i wezwanie. Nie słyszałem tego, że ma być wybuch Powstania, no ale chyba każdy tak przypuszczał, że coś takiego nastąpi. Myśmy wrócili do domu, potem było parę dni spokoju.

Jest 31 lipca, my rano idziemy na Żoliborz do koleżanek i kolegów. Byliśmy tam koło dziesiątej. Najpierw do kolegów Chylińskich, którzy byli w „Koszcie”, ale nikogo u nich nie było. Poszliśmy do koleżanek, one niedaleko mieszkały i one jeszcze były. Przywitały się i coś mówiły: „Jerzy, nie mamy czasu”, ale nie mówiły, że coś może być. One chyba wiedziały już, że jest Powstanie. One brały udział w Powstaniu, zresztą na Żoliborzu – Kołodziejska Barbara i Danuta. Wróciliśmy i mama mówi: „Słuchacie, natychmiast macie stawić się na Fabryczną”, bo już był ktoś po nas. No więc lecimy na tą Fabryczną, na Powiśle, na dół i dowiadujemy się, że mamy iść… Nie pamiętam dokładnie, mam tu przerwę w życiorysie, ale wydaje mi się, że na Sienkiewicza i róg Marszałkowskiej. Nie dotarłem tam. Tam się koncentrowała kompania „Grażyna” naszego Batalionu „Gustaw”, później się tego dowiedziałem. Brat musiał [być] na Kopernika chyba.
Nie miałem kontaktu z bratem przez dłuższy czas, nie było możliwości… [1 sierpnia] co piętnaście minut wychodziliśmy, ja ostatni wyszedłem. Nie miałem zegarka, ale nie spieszyłem się zbytnio, czekałem. Tu popełniłem błąd, przegapiłem czas. Co nastąpiło? Idę, tramwaju nie było, bo to był koniec ulicy Czerniakowskiej… Dość, że nie doczekałem się tramwaju, idę, nie śpiesząc się, koło akademika na Górnośląskiej, był tam wtedy akademik żeński – Niemcy zajmowali ten akademik. Widzę, że Niemiec leży pod samochodem i coś majstruje, idę koło małej PAST-y na Piusa, przechodzę na przystanek tramwajowy na Marszałkowskiej i rogu Piusa, czekam trochę na tramwaj, tramwaju nie ma, wobec tego idę na ulicę Sienkiewicza i róg Marszałkowskiej. Idę Marszałkowską i dochodzę na róg Wilczej i słyszę już pojedyncze strzały. Myślę, co tu robić? Dowódca mój mieszkał na Kruczej róg Wilczej i już chyba biegiem dopadam tego domu Wilcza róg Kruczej, lecę na piąte piętro, gdzie on mieszkał. Mieszkanie zamknięte, nikogo nie ma, zlatuję na dół. Strzałów rozlega się już pełno, widzę, że na rowerze jedzie środkiem Kruczej człowiek z opaską, nagle zatrzymuje się taki samochodzik, Opel Olimpia, wyskakują dwaj Niemcy, jak dzisiaj widzę: żołnierz kierowca i major wojskowy w mundurze i biegną naprzeciwko domu, w którym ja stałem, tam takie podwórko duże było. Oni tam wbiegli i za parę chwil chłopaki wylatują i już mówią, że jest Powstanie. Było ich chyba ze dwudziestu, ja zrozumiałem, że to już chyba jest oddział, no wiec zameldowałem się. Powiedziałem: „Starszy strzelec melduje się”. Zawołali: „Chodź!” – i się znalazłem w Batalionie „Ruczaj”, jak się okazało. Czekamy, okazuje się, że jedna część batalionu już poszła zdobywać ambasadę czechosłowacką – zdobyli ją. My czekamy, ale ostrzał był od ulicy Pięknej – tam był budynek tak zwanej małej PAST-y, jest ta stacja telefonów między Marszałkowską a Kruczą – ostrzał taki straszny, że nie można się było wychylić, tak że już parę zwłok leżało przy chodniku. To było dokładnie widać, bo to było jakieś sto metrów. Czekamy, żeby ten ostrzał wreszcie zmalał, bo mamy iść do tej ambasady czechosłowackiej, a tu jeszcze zabili kierowcę cysterny, benzyna z tej cysterny pali się – okropne płomienie, no i strzelanina już na całego. Tak do wieczora czekaliśmy.
Jak się ściemniło, to po kolei wszyscy przeskakiwaliśmy, żeby dostać się do tej ambasady na Koszykową. Nie obyło się bez rannych; jedna czy dwie osoby były ranne. […] Przeskoczyliśmy tę Piękną i jakoś dobrnęliśmy na Koszykową, ale ambasada już była wtedy zdobyta, tak że ja tę lornetkę zdobyłem, można powiedzieć na pół gwizdka, po prostu wszyscy się rozleźliśmy po tym budynku, już był zdobyty, gwoli prawdy. Radio takie ładne zdobyłem, w sumie to radio też nie zdobyłem, tylko wziąłem, mogę powiedzieć. Jakieś amerykańskie, to któryś z tych oficerów miał chyba. To radio się potem przyczyniło do mojej tragedii, która potem wynikła z tego, że moje losy się tak skomplikowały. Potem rozpoczęło się Powstanie na całego.
Byliśmy fantastycznie uzbrojeni; ja dostałem stena, cztery magazynki. Mieliśmy koło siedemdziesięciu pistoletów maszynowych, mało tego – samochód pancerny, dwa samochody pełne żywności, konserw, odzieży. Zafasowałem sobie pas [z napisem] Gott mit uns, próbowałem ścierać na różne sposoby ten napis, do góry nogami nosiłem go. Taki oficerski płaszcz to też tragiczny przedmiot w tym moim opowiadaniu będzie. Marynarkę niemiecką i koszulę przebrałem, bo ja nie byłem przygotowany tak bardzo. Przebrałem się, bo tam były popakowane tornistry – tłumoki po tych Niemcach, którzy poszli do niewoli, więc to wszystko żeśmy rozwalali. Na ogół to się szukało broni, ja lornetkę tam złapałem, no i ubranie, dostałem tego stena z czterema magazynkami, amunicji trochę i granatów trzonkowych parę, rakietnice z paroma pociskami. Taki szaber cały. Z tym rano zaczął się wymarsz. Ponieważ ja byłem obcy w tym zgromadzeniu i jeszcze kolega, który się tak przyłączył… Niestety tam paru kolegów z macierzystego oddziału poległo. Mieliśmy wyłom do ogrodu – Dolina Szwajcarska (tam latem były zabawy, a w zimie to tam sadzawka była i ślizgawka; dosyć droga, ekskluzywna, ona drożej kosztowała, na Agrykoli to dla młodzieży była zniżka, ja zawsze tam chodziłem, z Wiejskiej blisko i tam żeśmy jeździli na łyżwach w zimie). Rozkaz był pochować tego kolegę, wiec myśmy dół wykopali, krzyż zrobiliśmy i pochowaliśmy go. Jego przyjaciele nie mieli chęci tego zrobić i nas wyznaczyli, myśmy wykonali ten smutny obowiązek. Potem wymarsz.
Na rogu Kruczej i Wilczej mieliśmy kwatery. Zaczęła się moja służba w Batalionie „Ruczaj”, w plutonie 139, kompania „Tadeusz”. Już 2 sierpnia podali nam hasło, szliśmy na polowanie na „gołębiarzy”, bo „gołębiarze” dokuczali bardzo. Dwa, trzy dni chodziliśmy na strychy, ale tam nikogo się nie złapało. Piątego był atak na stację telefonów na Pięknej, no wiec zbiórka i idziemy zdobywać ją – cały pluton. Myśmy weszli, a przynajmniej ja tak pamiętam, od tyłu – tam jest Biblioteka Miasta Stołecznego Warszawy – ulica Koszykowa, gdzieś w tej okolicy. Tam na piątym piętrze, na strychu mnie ulokowano. Na strychu były dymniki i takie otwory wielkości jednej cegły co parę metrów, na górze dowódca mój, plutonowy podchorąży Gosiewski. Ja poznałem go, jak czasami na Bielanach starsi grali w koszykówkę, myśmy kiedyś jako młodsi się tam zjawili i on tam grał w koszykówkę – takie zawody, mistrzostwa Warszawy, nawet w czasie okupacji, w koszykówkę. Na Bielanach, na pętli był taki park. Poznałem go ku swojemu zdziwieniu, ale nie mówiłem mu, nie rozmawialiśmy na ten temat. On z pepeszą był, ja przez ten otwór w strychu wystawiłem swojego stena i widzę z tej oficyny centrali okna, zobaczyłem, że tam jakiś ruch był, posunąłem parę serii, ale nie wiem, z jakim skutkiem. Potem drugi raz i nagle krzyk, że zabity został dowódca Gosiewski pseudonim „Radlicz”. Tam była drabina przystawiona, dwóch weszło na dach i zniosło go. On był w hełmie i na środku miał ranę, widocznie jakiś strzelec wyborowy go ranił. Przyjaźniłem się z jego młodszym bratem, nie było go przy śmierci, tylko na pogrzebie był, miał 15–16 lat ten chłopiec i był łącznikiem, strasznie płakał, biedulek, na pogrzebie. Poszedłem z drugiej strony i nagle jak rąbnęło, patrzę – coś dostałem, patrzę – krew. Kawałek cegły odprysnął. Szwab, ten pewno, co zabił Gosiewskiego, wcelował w te otwory, cofnąłem peema i myślę sobie, że to nie żarty. […] Wyłom obok zrobili, dziurę wysadzili i tam wleciało dwóch żołnierzy w ten otwór – to był jakiś porucznik, nie pamiętam – i tam polegli w środku. Potem, jak zdobyli ten budynek kilka tygodni później, to zwłoki porucznika Stojewicza chyba tam leżały. […]
Potem zaczęła się normalna walka; stałem na barykadzie. Byłem na barykadzie, w dzień sprawdzało się przepustki, miałem taki przypadek, że idzie trzech jakichś facetów w opaskach, cywili. Ja: „Stój, podejść dla podania hasła”, a oni: „Co nas zaczepiacie?”, ja mówię: „Bo mi się panowie nie podobacie!”, a oni wyjęli legitymacje i to jacyś oficerowie byli. Pytali, gdzie jestem, podałem im, ale nic mi nie zrobili. Za bardzo swojego peema wysunąłem, nie podobało im się to. Potem było jeszcze obsadzanie, pamiętam, że któregoś dnia za jakiś czas ulica Natolińska była już ziemią bezpańską. Obsadzamy Natolińską, idziemy na Natolińską, w sąsiednich domach już [nie ma] żywego ducha. Potem można już było iść nie ulicą, nie chodnikiem, ale domami, piwnicami, były przekłute połączenia między domami. Nie trzeba było wychodzić, bo był straszny ostrzał, coraz bliżej końca Powstania miasto było strasznie ostrzeliwane. Z kolegą weszliśmy, nikogo nie było, zajęliśmy cały budynek, strych się palił. Jakiś dowódca przyszedł i kazał wszystkich spędzić, żeby ratowali swój dom, bo się pali. Znaleźli się jacyś mężczyźni, wiaderkami zaczęli gasić. Wyszliśmy na podwórko, żywego ducha nie było. Pamiętam, że tylko jakaś babka leżała w mieszkaniu.
Bezpośrednio, tak żebym widział przeciwnika i używał peemu, to nie walczyłem w tym okresie. Tak koło 7, 8 sierpnia, ja to radio miałem i w chwilach wolnych nastawiałem radio „Błyskawica” i słuchałem, że w czasie pożaru Królewskiej 27 odznaczył się jakiś komendant OPL-u, no to ja od razu następnego dnia idę do raportu i poprosiłem dowódcę o przepustkę, żeby iść dowiedzieć się, co tam z rodziną. Dostałem za dzień czy za dwa, hasło mi dali i w nocy przeszedłem po ciemku, chodnikiem. Co chwilę pytali o hasło, utkwiło mi, że raz było hasło „kilof”, odzew „Kielce”. Dotarłem tak aż do Alej Jerozolimskich, tam telefon mieli, kręcą korbkę i pytają, czy można przepuścić takiego jednego, ja oczywiście podałem hasło. Dostałem pozwolenie, powiedzieli: „Szykuj się, chłopie, jak damy znak, to biegnij”. Wydawało mi się, że Aleje mają pół kilometra, wszędzie szkło rozwalone. Nie było jeszcze wtedy żadnego okopu, dopiero później zrobili, wiec tak trzeba było przebiec. Przebiegłem, dostałem się na druga stronę, idę na tą Królewską, dochodzę do Kredytowej, Królewska była linią frontu i stamtąd nie było wejścia, bo w Ogrodzie Saskim byli Niemcy… Od Kredytowej chłopaki stali, przywitałem się z nimi, mówię, że chcę się dostać na Królewską 27, oni na to: „Chłopie, tam już nie masz po co chodzić, bo tam wszystko spalone”. Ale ja nalegałem, oni mówili, że mnie tam mogą namierzyć szwaby, ale miałem kilka naboi siódemek, wziąłem ze sobą trochę pocisków, myślałem, że brata spotkam może. Dość, że miałem sporo tych nabojów do siódemki i u jednego zobaczyłem, że ma siódemkę, to mu dałem te naboje, bardzo był mi wdzięczny i mi ułatwił, odprowadził mnie kawałek. Wlazłem tam, pamiętam jeszcze, że drzwi i schody drewniane były niespalone, ale za nimi była przepaść, zgliszcza. Wycofałem się i pytam, czy jest tu ktoś z mieszkańców, a oni mi na to, zwłaszcza ten wdzięczny mówi: „Tam naprzeciwko, na Kredytowej mieszkają ludzie, idź tam”. Wchodzę, a to już zaczęło szarzeć, rano było już, ale jeszcze ciemnawo, widzę, że na leżaku jakiś człowiek leży, nie spał, podchodzę, pytam się: „Pan może jest z ulicy Królewskiej?”. Nie pamiętałem go, bo tam były dwa podwórka i ogromny dom. Mówi: „Ja właśnie jestem komendantem OPL-u”, opowiedziałem mu historię, że został wymieniony w radiu i pytam się o Lisieckich, a on: „A! Pan Lisiecki to był moim zastępcą i mieszka w domu na Świętokrzyskiej 30, naprzeciwko drapacza chmur”. No wiec idę tam, jeszcze doszedłem, to może była czwarta czy piąta – coraz widniej. Usiadłem, nikt nie wychodzi z tej kamienicy, siedzę, siedzę, wreszcie drzwi na parterze się otwierają, wychodzi ktoś, patrzę, a to nasza służąca Franeczka. Wycałowaliśmy się z Franeczką bardzo, od razu powiedziała, gdzie są rodzice; mama, ojciec, wszystko spało jeszcze, do tego jeszcze państwo Borowicze byli, jeszcze znajomi jedni państwo z Królewskiej. Ucałowaliśmy się wszyscy – i opowiadanie.
Kilka razy tam przychodziłem, co dwa, trzy dni nawet, jeszcze jak byłem w „Ruczaju”. Dowiedziałem się, gdzie brat jest, powiedzieli mi, że jest w KKO na rogu Świętokrzyskiej i Czackiego. Poszedłem tam, jeszcze nie było tak źle z Warszawą, bo jeszcze domy stały i tam akurat cały oddział musztrę ćwiczy, oni wszyscy w czarnych mundurach, bo dzień czy dwa wcześniej zdobyli koszary policji granatowej, która wyposażona była w takie mundury czarne, jednolite. Na Ciepłej były koszary tej granatowej policji i tam się wyprawili pewnego dnia. Ucałowaliśmy się z bratem, dowiedziałem się, gdzie jest, w jakim oddziale, dałem mu trochę amunicji, rakietnicę mu dałem.
Zacząłem myśleć, że trzeba się postarać o powrót do swojej jednostki. Jeszcze byłem na Dolinie Szwajcarskiej, bo to różnie nas wysyłali, bo Batalion „Ruczaj” to był mniej więcej od Koszykowej do Natolińskiej, od Natolińskiej do placu Zbawiciela, od Zbawiciela przez Marszałkowską do Piusa, od Piusa do Wilczej, tu do Alej Ujazdowskich.
Raz kazali nam się szykować, bo czołgi wjechały w Aleje Ujazdowskie, no więc mamy się na wyprawę na czołgi szykować, ale alarm był odwołany. Czołgi albo przeszły, albo nie przyszły. Byłem w Dolinie Szwajcarskiej, Dolina Szwajcarska była dużym obiektem, chyba ze dwieście metrów się ciągnęła i po przeciwnej stronie dotykała ulicy Chopina, a tam już byli Niemcy. Zobaczyłem, że przeskakują szwaby, no więc posunąłem parę serii, nie wiem, z jakim skutkiem, natomiast oni mnie musieli zauważyć i posunęli też, ale na szczęście jestem i rozmawiam z państwem, nic się nie stało takiego. […] Następnego dnia stanąłem do raportu, nie chcieli mnie puścić stamtąd, dowódca, chyba porucznik „Czarny”, pytał: „Chłopie, co ci źle u nas jest?”, ja mówię: „Panie poruczniku, ja tam mam swoich kolegów.” […]
Stało [się] tak, jak się stało. Pamiętam, to był chyba 18 sierpnia, jeszcze dostałem hasło, kazali mi iść o zmierzchu do ruin… Myśmy już wcześniej opuścili ambasadę czechosłowacką na Koszykowej, bo była ostrzelana i częściowo zrujnowana przez czołgi i tam taki wyłom był na ulicę Koszykową, dalej w stronę Alej Ujazdowskich. Peem zdałem, bo to był służbowy, że się tak wyrażę, dali mi karabin, żebym obserwował, czy Niemcy nie atakują. Hasło mi podali i powiedzieli, że o dwunastej przyjdzie mnie ktoś zamienić i ja zejdę, już zwolniony, karabin zostawię temu, kto przyjdzie. Tak też się stało. W nocy nad głowami warkot, strzelanina straszna, tylko cienie zauważyłem, bo tam już był dach zerwany i widać było kawałek nieba, że rzuty były wtedy nad Warszawą. Serce rosło, że pamiętają o nas. Opuściłem tę placówkę i znowu [szedłem] przez Aleje Jerozolimskie, ale już część była rowem, a na części tunel nie pozwalał, żeby wykopać rów i trzeba było górą przebiegać. Bardzo było niebezpiecznie, ciągle ostrzeliwali, ale szczęśliwie udało mi się przebiec. […] Przeszedłem tam i dołączyłem się do kompani „Genowefa” na rogu Czackiego i Traugutta.
Akurat tego dnia trafiłem, że atak był na kościół Świętego Krzyża, ponieważ brat znał dobrze tamte ruiny, oni znali dobrze tamto zaplecze, tam podchodzili. Brat miał iść atakować kościół, a ja miałem zostać przy naszym budynku KKO, którego okna wychodziły… Tam jest teraz Akademia Sztuk Pięknych, tam już Niemcy byli, to była linia graniczna. Ponieważ naprzeciwko tego KKO, w ogrodzie, byli Niemcy, ja miałem zostać i z kolegami bronić linii, a brat mój prosił mnie, żebym mu dał ten oficerski płaszcz, który miałem. Nie wiem, po co mnie prosił, to było wbrew regule konspiracji, bo mogli go za Niemca uważać. Ponieważ ja pistolet – stena – zostawiłem tam, nie miałem broni, więc dostałem sowiecki pistolet „tetenkę”, jest taki pistolet, i włożyłem go w ten płaszcz oficerski. Mieliśmy taką kajutę, bo to KKO – Komunalna Kasa Oszczędności – miała swoje kajutki dla obsługi. Powiedziałem bratu: „To weź, tam leży gdzieś”. Brat bierze, ja słyszę huk straszny, brat pada i słyszę jęk brata. Podbiegam, bo parę metrów byłem od niego i słyszę: „Noga, moja noga!”. Ponieważ brat mówił, że Niemcy są naprzeciwko i zaraz atak się rozpoczyna, wprowadziłem nabój do komory nabojowej tego pistoletu i nie zabezpieczyłem go. „Tetenka” ma [do siebie] to, że z tyłu jest zderzak do iglicy, on upadł na ten zderzak, bratu przestrzelił nogę i brat się znalazł w szpitalu… Brat już nie wziął udziału w ataku, kościół został zdobyty, bo tam parę oddziałów różnych było. A myśmy tu zostali, czołgi wjeżdżały – pamiętam jak dziś – mieliśmy granaty własnej roboty, nawet w skarpecie z zapalnikiem tarciowym. Trzeba było potrzeć i rzucało się to. Pancerne auto przy nas było, rzucaliśmy w nie butelkami. Pamiętam, [że] trafiłem bardzo ładnie w ten wóz pancerny i zaczął się palić. On został w tym miejscu, po Powstaniu go chyba dopiero usunęli.



Warszawa, 1 marca 2010 roku
Rozmowę prowadził Michał Wojciechowski
Jerzy Lisiecki Pseudonim: „Jerzy II” Stopień: starszy strzelec Formacja: Batalion „Ruczaj”, Batalion „Gustaw-Harnaś” Dzielnica: Śródmieście Południowe, Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter