Jerzy Majkowski „Czarny”

Archiwum Historii Mówionej
Jerzy Majkowski. W Powstaniu strzelec, następnie starszy strzelec i kapral po zakończeniu Powstania. Batalion „Gustaw”, kompania „Anna”. Zaczynałem na Woli, na Starym Mieście, następnie na Śródmieściu, a ze Śródmieścia do obozu. Rocznik 1928.

  • Jak pan pamięta okres przed wybuchem wojny?

Pamiętam szczęśliwe dzieciństwo, bo rodzina była cała, to znaczy mój brat, mama i tata, i to się układało bardzo dobrze. Dzieciństwo wspominam bardzo mile, wyjeżdżałem na wakacje do babci na wieś, tak że to była dodatkowa przyjemność.

  • Proszę opowiedzieć coś o rodzicach, rodzeństwie.

Mam młodszego ode mnie o dwa lata brata, więcej dzieci mama i tata nie mieli. Ojciec urodził się w Bogatym tak jak i ja, natomiast dziadek [urodził się] w Majkach, gdzie są wszyscy Majkowscy. Mój ród jest z Majk obecnie się nazywają Majki-Tykiewki i to jest rodzina szlachecka, herbu Lubicz. Dane o Majkowskich są od 1407 roku. Pierwsza adnotacja jest taka, że Majkowski (już nie pamiętam, który z nich) nie zgłosił się na jakieś spotkanie oddziałów (nie wiem w jakim celu nawet) i przedstawił zwolnienie lekarskie. Ponieważ je jestem lekarzem, to troszkę dla mnie było to dziwne, że wtedy też były zwolnienia lekarskie. [...] Mój dziadek opuścił Majki ze względu na to, że chciał żenić się z osobą, która wtedy nie była szlachcianką. To były takie zwyczaje w XIX wieku mniej więcej czy w pierwszej połowie, że groziło mu wydziedziczenie lub ślub – wziął ślub. Przeniósł się do Bogatego i był zarządcą majątku Mączyńskich. Mój ojciec w latach 1914-1915 wyjechał do Krakowa, był w Strzelcu, potem były POW i legiony, tak że brał udział przez całą wojnę. Po wojnie wrócił ponownie do Bogatego. Obok Bogatego jest wielka cukrownia Krasne-Szczuki, założona przez Krasińskiego i ojciec był kierownikiem kolejki wąskotorowej, która rozwoziła buraki i różne rzeczy. Do 1934 roku przeniósł się do Warszawy z mamą, to już po naszych urodzeniach, moich i brata. Tutaj pracował w dyrekcji kanalizacji i wodociągów. [...] Był typowym piłsudczykiem, był w orkiestrze smyczkowej Związku Peowiaków. Marzeniem ojca było, żebym grał na skrzypcach. Przychodził pan Sylwestrowski bodajże, kapelmistrz i uczył mnie do roku 1939, jak wybuchła wojna, ale potem to nie miało już żadnego sensu i skończyło się. Oczywiście nie gram ani nie mam skłonności w tym kierunku, to była taka ambicja ojca.
Historia rodzinna skończyła się wraz z wybuchem wojny. Ojciec poszedł na wojnę, potem do obozu jenieckiego, był chory. Przypuszczam, że był załamany, bo jego nastawienie to było takie jak większości peowiaków, że mówił do mamy: „Marysiu, za tydzień to ja już będę z powrotem, już Niemcy przegrają”. Był załamany i prawdopodobnie miał jakieś inne sercowe problemy i został zwolniony w końcu 1942 albo 1943 roku, tego nie jestem pewien, mam wątpliwości. Mam fotografię z tego okresu, jak ojciec wrócił, i tam jest data poprawiona na dwójkę. [...]
Jak wrócił, był załamany i dopiero po roku doszedł do siebie i wtedy wybuchło Powstanie. Uciekali z mamą z Woli na Stare Miasto, bo tam była siostra ojca i ostatni raz widziałem ojca na Starym Mieście. Myśmy się też wycofali z Woli i tam ostatni raz widziałem ojca i matkę. Zabrano ich do obozu koncentracyjnego. Ojciec zginął w obozie koncentracyjnym we Flossenbürgu, mam dane z 1945 roku, w styczniu był jeszcze i zginął. Mama też [została] zabrana do Ravensbrück, potem Bergen-Belsen, gdzie spotkałem mamę po 1945 roku, chyba w 1946 albo na początku 1946, ale o tym później powiem. Mama wróciła z Bergen-Belsen, bo nie wiedziała, gdzie jest mąż. Brat młodszy został w Polsce, a ja jeszcze zostałem rok dłużej... Mama zmarła dopiero półtora roku temu w wieku 102 lat.

  • Jak pan zapamiętał wrzesień 1939 roku?

Pamiętam bombardowania i chowanie się w piwnicy, stąd też prawdopodobnie zachorowałem na zapalenie płuc. Przychodził i leczył mnie lekarz, którego pamiętam do dziś, leczył mnie okładami, poceniem się i tak dalej. Jego sylwetkę doskonale pamiętam. [Przychodził] z takim sakwojażem, jak to lekarze wtedy mieli. Potem jak już weszli Niemcy, to pamiętam takie sceny jak był głód w październiku i listopadzie. Niemcy przywozili chleb ciężarówkami, tłumy ludzi rzucały się do klapy i Niemcy wyrzucali po bochenku chleba.
To był przejściowy okres dezorganizacji, a potem społeczeństwo zaczęło się organizować. Mama i nas dwóch – była w sytuacji trudnej, bo musiała się nami zająć, wychować. Jak wojna wybuchła, chodziliśmy do szkoły, byłem w piątej klasie szkoły podstawowej na Karolkowej. Ta szkoła jeszcze jest. Potem mama musiała coś zarobić, to uczyła się szycia i umiała szyć, bo nas ubierała (tak się sprofesjonalizowała) i szyła, z tego nas utrzymywała.
Skończyłem szkołę podstawową. Był mój wychowawca, taki profesor Bolesław Zadrożny (mówiło się profesor, a to był może nauczyciel), który był w Armii Krajowej i on organizował (w 1939 roku byłem w zuchach i potem harcerstwo), włączył nas w grupę, która była w szkole, a potem byliśmy na kompletach, w gimnazjum uczyliśmy się. Byłem w gimnazjum Tomasza Niklewskiego przy ulicy Złotej 58, ale to były komplety, dawniej tam była szkoła i był dyrektor i biologia na przykład, a tak każdy przedmiot był gdzie indziej, na takich pięcioosobowych kompletach zwykle, rozsianych wszędzie. Najwięcej lekcji było na kolonii Staszica.
I tak upływał ten okres mniej lub bardziej spokojnie. Oczywiście były łapanki, ale myśmy mieszkali przy Młynarskiej, tam była zajezdnia tramwajowa, więc byłem specjalistą od wyskakiwania w biegu, tak zwanym tyłem [tramwaju]. [Tramwaj] był [sterowany] na korbę, na „dziewiątkę” jak jechał, to już było bardzo szybko, ale można było wyskakiwać nie przodem, dlatego że wtedy jeszcze się leci kawałek drogi, a tyłem. I wtedy się staje, dwa kroki się zrobi i idzie się w przeciwnym kierunku. Tak upływała moja młodość. Żeby mieć papiery, to miałem legitymację ze szkoły handlowej, która też mieściła się na Złotej 58. Ważniejsza była legitymacja, w kenkarcie miałem napisane, że jestem uczniem ślusarskim i pracuję w fabryce Frageta. Fabryka Frageta to była tak jak fabryka Norblina, która jest na Elektoralnej, i tam było też środowisko akowskie, dwóch braci Dąb (nawet z naszej kompani, ale to przypadek jest, byli w kompanii „Anna”. [niezrozumiałe] On miał dwóch bratanków, obaj zginęli, też z Batalionu „Gustaw”). Udało się, że mnie nie złapali nigdzie. Raz jeden może miałem taką chwilę na Filtrowej (na Mazowieckiej była matematyka). Wtedy się rozchodziły wieści lepiej niż dzisiaj. Dowiedzieliśmy się że tutaj jest obstawiona dzielnica – Filtrowa, aleja Niepodległości, Krzywickiego – i trzeba było uciekać w swoją stronę. Poszedłem Filtrową w kierunku alei Niepodległości, pusta ulica i mniej więcej na wysokości dawnej Akademii Medycznej (to chyba jest numer trzydzieści), stał esesman i wyciągnął pistolet, zawołał mnie i przystawił mi pistolet do brzucha (to takie nieprzyjemne uczucie) i krzyczy na mnie: Jude!. Byłem czarny, miałem ogromną fryzurę, śniady byłem, więc mogłem uchodzić z Żyda. [Niemiec] krzyczy: Jude!, ale nikt mi wcześniej tego nie mówił, więc ja mówię: Ich bin keine Jude. Tłumaczę mu, to powtarza się kilka razy, ale w końcu mnie puścił. Dałem mu oczywiście kenkartę, popatrzył, oddał mi. To był jedyny taki nieprzyjemny moment bezpośredniego zagrożenia. Tak specjalnie to nie było.
Życie upływało w harcerstwie, to znaczy to jest taki dodatek (chociaż nie wiem, co jest dodatkiem) do gimnazjum. Wyjeżdżaliśmy do Milanówka i uczyliśmy się składania broni, różnych chwytów, alfabetu Morse’a, [obowiązków] sanitariusza. Takie rzeczy, które są potrzebne.

  • Kto pana wciągnął do harcerstwa?

Sam się wciągnąłem. Byłem w harcerstwie i przed Powstaniem do mojej mamy przyszła druga mama mojego kolegi z tego samego zastępu i powiedziała, że w naszej konspiracyjnej grupie jest syn [granatowego] policjanta. Wszyscy wpadli w popłoch. [...] Powiedzieli, żeby zawiesić kontakty. I przez kilka ostatnich miesięcy nie mieliśmy kontaktów. Ponieważ były wakacje i myśmy wyjechali za Koło – Gorce, las, glinianki – grupa kolegów z podwórka i ja. Wyjechaliśmy pierwszego i wracamy stamtąd, patrzymy, a Warszawa się pali i zorientowaliśmy się, bo już tu płonie, tu płonie, dymy straszne widać i postanawiamy wrócić. Jest ciemno, deszcz strasznie padał, nie było wiadomo, gdzie iść. Wiemy, że tu są Niemcy, bo już ludzie nam mówili. Przenocowaliśmy w stodole i musimy dostać się do Warszawy. Dochodzimy, ale wiemy, że tam są Niemcy i że oni nas nie wpuszczą. W tej grupie nas sześciu był z podwórka nasz kolega Waldek Lietter, który był folksdojczem. Jego ojciec był majstrem w „Gerlachu”, oni przez całą okupację nie chcieli przenieść się do dzielnicy niemieckiej, mieszkali na Młynarskiej 10/12. Wtedy on nam pomógł przejść. Jak przeszliśmy przez linię niemiecką, no to on wpadł w popłoch, że jak on jest niemieckim... Myśmy powiedzieli, że on nam pomógł i w porządku. W ten sposób wróciłem do domu. To było 2 sierpnia rano. Mama była przerażona, ale już się to wszystko uspokoiło. Wiedziałem, że w piecu kaflowym mamy [ukryte] dwa pistolety. Mama mi dała te pistolety... [...]

  • Wróćmy do okresu okupacji. W którym roku miał pan kontakt z harcerstwem?

Kontakt z harcerstwem to 1942 rok. Z chwilą jak skończyliśmy szkołę podstawową, to pan Bolesław Zadrożny wprowadził nas, bo już organizowano wtedy [konspirację]. Już byliśmy wtedy niezależni, jak gdyby w oparciu o te komplety i środowisko szkoły, ale już ze szkołą nie mieliśmy nic wspólnego. Byłem w grupie siedmiu – zastęp miał siedem osób. Drużynowym był Zenek Matusiak.

  • Rozumiem, że ze względu na wiek był pan „Zawiszakiem”?

Tak. Było nas sześciu, z których dwóch przeżyło, zginął Matusiak, już po wojnie – nie wiem gdzie – Zawadzki Jurek... [...] Wtedy właściwie w związku z Powstaniem z tym wypadkiem myśmy stracili kontakt z wyjątkiem dwóch kolegów.

  • Wtedy był też moment zaprzysiężenia.

Tak.

  • Czy pamięta pan przysięgę?

Nie pamiętam.

  • Mam na myśli okoliczności przysięgi, miejsce.

To był Milanówek, bo jak myśmy tam wyjeżdżali zdobywać sprawności, to potem, po uzyskaniu pewnych sprawności z zakresu wiedzy było to zaprzysiężenie. Drugim miejscem, gdzie się spotykaliśmy, była bodajże Pawia, przy Okopowej, gdzie mieszkał Zenek Matusiak, i tam przychodził starszy harcmistrz, pseudonim „Biały”. Nie przywiązywałem specjalnie wagi do tego, kto jest kim, stąd też znam tylko jedną osobę, ale być może nas nie informowano o tym, jedynie uczenie się i potem co mieliśmy robić, to pamiętam.
Z takich podstawowych rzeczy, które pamiętam, to jest to, że na placu Piłsudskiego przed Grobem Nieznanego Żołnierza był pomnik Poniatowskiego. I był taki zwyczaj, że jak się przechodziło przed pomnikiem, to się zdejmowało czapkę. Było nas dwóch i naszym zadaniem było zwracać uwagę ludziom, którzy nie zdjęli czapki. I tak było dwa dni. Na ogół ci ludzie [mówili] „dziękuję” i szli. Część ludzi zdejmowała [czapkę]. Myśmy stali we dwóch [z różnych stron] pomnika i jak ktoś przechodził [obok mnie] i nie zdjął czapki, to ja mu zwracałem uwagę, a jak przechodził [obok kolegi], to on mu zwracał uwagę. Pewnego razu ktoś nie zdjął czapki i zwróciłem mu uwagę, a to był Niemiec. Zaczął na mnie wrzeszczeć, krzyknął! Więc po dwóch dniach skończyło się.
Z takich ważniejszych rzeczy, które były przydatne, to było rysowanie domów, które mają dwa podwórka, że można było przejść na sąsiednią ulicę, wchodząc do jednej bramy. Takie rzeczy – rysowanie na ścianach: Deutschland kaputt.

  • Skąd wziął się pana pseudonim?

Pseudonim nadano mi w kompani „Anna”. Mnie by nie przyjęli jako strzelca ze względu na wiek. Chcieli, żebym był łącznikiem, a ja chciałem być normalnie żołnierzem. Z moim kolegą Stasiem Nagłowskim mieliśmy broń – to były „piątki”, taka maleńka broń bez żadnego znaczenia, ale przyjęto nas jako normalnych żołnierzy. Przyjął mnie podchorąży Jurek Siwiec (miałem z nim wtedy pierwszy kontakt), było to na Obozowej, 2 sierpnia po południu. Nasza kwatera była naprzeciwko cmentarza ewangelickiego.
  • Jak wyglądały spotkania harcerskie podczas okupacji? Co robiliście?

To tak jak w harcerstwie. Po ucieczce z obozu byłem w harcerstwie w Niemczech, ale to był już koniec wojny. Trzeba było zdobywać sprawności, na przykład sprawność wywiadowcy, sprawność sanitariusza – jak na złamaną nogę położyć klepki, jak wiązać, jak zrobić opatrunek przy złamaniu ręki, jak tamować krew, [poznawanie] alfabetu Morse’a, strzelanie. Do strzelania mieliśmy drewniane instrumenty. Jedynie do składania i rozkładania broni mieliśmy autentyczne pistolety typu ręcznego.
W Milanówku z reguły jechało się kolejką EKD, wysiadało się i pojedynczo szliśmy do lasu, robiliśmy podchody i różne historie. Wracało się w tym samym dniu oczywiście.

  • W jakiej dzielnicy pan mieszkał w czasie okupacji?

W czasie okupacji mieszkałem na Młynarskiej 10/12.

  • Niedaleko getta?

Do getta był kawałek drogi, bo to była Przyokopowa i zaraz kawałek drogi, może kilometr, może mniej po prawej stronie było getto.

  • Czy miał pan jakieś epizody z Niemcami? Był pan świadkiem jakiejś groźnej sytuacji?

Byłem świadkiem rozstrzelania na Towarowej, gdzie był wysoki na trzy metry, czerwony, ciągły mur po prawej stronie, bo nie było zabudowań. Rozstrzeliwano tam ludzi z łapanki w 1942 roku. Widziałem, że mieli z tyłu związane ręce, natomiast prawdopodobnie mieli usta zagipsowane (nie widziałem tego), szli na ogół tylko w koszulach. Drugi wypadek, który widziałem, to byli powieszeni naprzeciwko sądu – to znany epizod – długo wisieli, kilkanaście osób chyba. Jeszcze w innych miejscach widziałem łapanki i ładowanie do budy. Mnie się zawsze jakoś udawało uciec z łapanki. Kilkakrotnie łapali na Woli, na moście Kierbedzia, w okolicach Nowego Światu, w tych miejscach, gdzie chodziłem, czy to ze względu na komplety, czy towarzysko na spotkania z kolegami. Mieszkałem na Świętej Barbary przy kościele w ślepej uliczce Poznańskiej, idącej w kierunku Emilii Plater. W okupację już mieszkaliśmy na Młynarskiej. Tutaj były często łapanki, ale to mnie nie zagrażało bezpośrednio.

  • Miał pan po prostu szczęście.

Tak. Mnie parę razy złapano na ulicy, ale sprawdzano dokumenty. Miałem w kenkarcie napisane, że pracuję u Frageta, a Fraget wtedy częściowo robił jakieś tuleje dla Niemców, bo to była fabryka platerów, ale przy okazji prawdopodobnie na tej zasadzie...

  • Czy kilka dni przed Powstaniem czuło się już atmosferę zbliżającego się Powstania?

Tak, widać było bardzo żywy ruch. Oczywiście każdy przypuszczał, że będzie Powstanie, tylko kiedy? Pamiętam to rozporządzenie wydane na kilka dni przed Powstaniem, żeby chyba sto tysięcy mężczyzn wyszło kopać rowy – to było jasne, co do tego nie było wątpliwości. I wiedzieliśmy również, że tutaj będzie ważny odcinek, dlatego że Niemcy będą się wycofywać na zachód drogą przez Wolę – Chłodna, Wolska i tak dalej. Ruch na ulicach był zwiększony. Pamiętam sprzed Powstania na rogu Młynarskiej i Wolskiej... Niesłychanie bogate było życie towarzyskie, spotkania, śpiewy na ulicach. Teraz to jest dzielnica wymarła, tu zupełnie nie ma ludzi. W czasie okupacji, przed wojną to była niesłychanie żywa część miasta. To było zaraz po Monte Cassino – ktoś śpiewał na rogu ulicy „Czerwone maki”. Strasznie mi się to podobało. Pierwszy raz usłyszałem, nie bardzo wiedziałem o tym [ta pieśń]. Widziałem, że zdobyli to, ale gdzie, co – „Czerwone Maki”. To jedyna rzecz, którą tak dobrze zapamiętałem, ponieważ ta melodia jest taka ładna; mówiono, że to nasze zwycięstwo, Andersa.

  • To miało bardzo symboliczny wydźwięk.

Tak.

  • Podnosiło na duchu, ale pewnie tym bardziej napięcie przed Powstaniem rosło.

Wzmacniało się, ale w czasie całej okupacji ani w czasie Powstania nie miałem jakiegoś lęku. To wynika z tego, że jak człowiek ma szesnaście lat czy jeszcze mniej, to nie zdaje sobie tak do końca z wszystkiego sprawy. Właściwie nigdy wobec Niemców nie miałem ani strachu, ani jakiegoś takiego [poczucia], że oni są jakąś potęgą.

  • A odwrotnego, czyli że w końcu przyjdzie ten moment, kiedy im „dokopiemy”?

To było zawsze. To była tylko sprawa czasu.

  • Przejdźmy do momentu wybuchu Powstania, godzina „W”.

Byłem poza Warszawą, musieliśmy przejść w nocy przez dwie linie i ze względu na broń, którą przyniosłem do naszego miejsca postoju Batalionu „Gustawa”, akurat była to kompania „Anna” (to jest przypadek, że jestem w „Annie”, ale tak się złożyło) i tam z bronią przyjęto nas obu. Ta broń do niczego się nie nadawała. Pierwsze zadanie, które dostałem, to oczywiście butelki. Dostałem butelki, ponieważ znałem dobrze tą dzielnicę, a czołgi jechały...
Jeszcze jedna rzecz jest taka, mianowicie jak przechodziłem, to już zobaczyłem, że 2 sierpnia robiona była barykada na rogu (ona prawdopodobnie zaczęła być robiona 1 sierpnia w nocy), żeby przeciąć właśnie ten ciąg ulicą Wolską na dole. Przewracano tramwaje, znoszono meble i tam była ta barykada, ale czołgi szybko ją zniszczyły, bo to były duże czołgi, więc moim zadaniem było, żeby je zapalać. Na rogu Młynarskiej i Wolskiej była niska zabudowa, to się nie nadawało do obrony. Następne już były dwa domy kilkupiętrowe i można było już gdzieś na górze [się przyczaić], bo trzeba było być wyżej, żeby na czołgi rzucać. Z drugiego piętra rzucało się butelki. Czołg jechał osiem, może dziesięć metrów od ulicy, chodniki były szerokie – to się rzucało butelki. Ponieważ Niemcy wiedzieli, że są tego rodzaju akcje, to karabin maszynowy tylko „chodził” [z jednej strony na drugą], bo oni wiedzieli, gdzie i skąd może być [nasz atak]. Rzucało się jedną, dwie butelki i szybko trzeba było zbiegać na dół, bo Niemcy strzelali od razu w to miejsce. Ten dom był już praktycznie zniszczony, wobec tego trzeba było przesunąć się o jeden [dom] dalej. Rzucało się te butelki przez dwa dni. [Rzucało się] również granaty „filipinki”. Niestety „filipinki” nie zawsze wybuchały, czołg przejechał po nich... Czołg się zapalał kilka razy, ze trzy czołgi zapaliłem, ale to było bez efektu, bo trzeba było prawdopodobnie znacznie więcej benzyny, żeby [ogień] wniknął do środka. Co z tego, że na gąsienicę spadła [butelka]. Musiała by dotrzeć na wieżyczkę, żeby wcieknąć do środka. Tyle że to było utrudnienie dla Niemców, hamowanie ich działań i angażowanie części tej machiny wojennej na ten malutki odcineczek przed Młynarską.

  • Ile czołgów udało się panu zapalić?

Dwa, trzy czołgi najwyżej. To były „Pantery”. Jednego dnia, drugiego dnia to samo. Spalonego czołgu tam nie widziałem.

  • One szły dalej czy zapalone się zatrzymywały?

Nie. One stały, strzelały do tego domu tak długo, aż uważali, że wszyscy już uciekli, i potem ruszały. Nie było tak, że zapaliło się go i on jechał, nie. One jechały wolno, przed Młynarską często stawały, bo wiedziały, że tam już są nasze placówki, z tym że szybko zostały wycofane z Młynarskiej i Wolskiej w głąb, dlatego że tu była zbyt duża masa Niemców i „kałmuków” (w armii niemieckiej oczywiście) i oni bardzo aktywnie walczyli. Myśmy się wycofali już 4 sierpnia... 4 sierpnia w nocy był zrzut broni w nocy na Młynarskiej na nasze podwórko.
Był taki śmieszny epizod, bo nas ciągle uczono strzelać krótkimi seriami, bo zwykle przy zdenerwowaniu to pociąga się za cyngiel i cały magazynek z pistoletu maszynowego wylatuje. Uczono nas strzelać [oszczędnie] pojedynczymi, krótkimi seriami albo pojedynczo. Jak rzucili w nocy spadochrony, to ci koledzy, którzy byli wtedy wartownikami myśleli, że to jest desant. Jest to śmieszne, ale tak myśleli. Strzelali do tych pojemników. To były niskie zrzuty i [strzelając,] wypróżniali cały magazynek. Zdobyliśmy trochę broni, część trzeba było oddać do dowództwa, ale część koledzy pobrali sobie. Poradziliśmy sobie i wtedy tej broni było już więcej. [...] To był taki początek, krótkie dni, a potem były walki już na cmentarzu.

  • Ile było tych osób, które rzucały butelkami?

Dwóch kolegów ze mną było.

  • Ale tak było w jednym domu?

Głównie rzucaliśmy z Wolskiej 16/18 po parzystej stronie. Rzucaliśmy butelki, granaty. Granaty też niewiele robiły [szkód], to była raczej taka demonstracja, jak nawet siekacz wybuchł to po tym czołgu popryskał odłamkami, ale to było bez znaczenia. Niemcy oczywiście nie wychodzili z czołgów, tak że ja nie zetknąłem się z Niemcami.

  • Czyli po 4 sierpnia musieliście się wycofać z tego odcinka. Gdzie trafiliście?

Już nie chodziłem na Wolską, ale koledzy walczyli bardziej w kierunku Płockiej, tam były tereny rolnicze, a kwatera była na Obozowej. Potem myśmy się musieli wycofać za mur cmentarza ewangelickiego i tam byliśmy przez następne dwa dni. Tam były ciężkie walki. Miałem wtedy karabin szybkostrzelny, krótki, automatyczny, magazynek się wkładało...

  • Po zrzucie dostał pan ten karabin?

[...] Nie, to był Mauser, on nie był ze zrzutu, musiał być zdobyty, [to była] bardzo nowoczesna broń.
  • Co było dalej?

Były walki. Na cmentarzu ewangelickim było bombardowanie. Wszystko wyglądało groźnie. Zginęło sporo kolegów. Sporo było rannych. Wycofaliśmy się przez getto na Stare Miasto.

  • Którego dnia?

Z 6 na 7 sierpnia. Myśmy wychodzili jako ostatni na Stare Miasto i na Starym Mieście w pierwsze dni był wielki spokój. Tam żeśmy się odżywili troszkę, bo były jeszcze zapasy żywności, a na Woli było już bardzo mało. Zajęliśmy kwaterę na Kilińskiego 3. Dostaliśmy przydział na Ślepej i to była moja placówka przez cały okres Powstania. Było nas kilku i to był właściwie cały II pluton kompanii „Anna”. Naszym głównym zadaniem było pilnowanie, żeby Niemcy nie weszli od placu Zamkowego. Często szliśmy na tak zwane akcje wsparcia, więc byliśmy w kilku miejscach. Najczęściej te akcje były albo w kościele Świętego Marcina na Piwnej (to też była nasza placówka, tylko innej kompanii), albo częściej w katedrze Świętego Jana na Świętojańskiej.
Tam było kilka takich nieprzyjemnych dla mnie incydentów. Najgorszym [incydentem] był wybuch czołgu. Myśmy wrócili z barykady na Ślepej. To był dzień, przyszliśmy popołudniu, spaliśmy i koło piątej obudził nas kolega, krzycząc: „Zdobyliśmy czołg! Zdobyliśmy czołg!”. Ciągnął mnie, żeby zejść zobaczyć. Nie chciałem schodzić na dół, mówię: „Zobaczę z okna”. Patrzyłem przez okno, jak jechał. Jechał Podwalem, na [rogu] Kilińskiego i Podwala była przed naszym domem barykada i ten czołg nie mógł przejechać. To nie była duża barykada, taka z półtora metra. Musieli rozebrać tę barykadę z prawej strony i przejechał. Zapamiętałem to, że on spadł, przechylił się, z przodu była skrzynia, która się urwała. Pamiętam błysk. Ale huku i nic więcej nie pamiętam. Straciłem przytomność, bo rzuciło mnie o ścianę tak jak wszystkich, którzy tam byli. Jakoś mnie tak rzuciło, że miałem zupełnie zmiażdżony nos. Zaniesiono mnie do szpitala i tam się obudziłem po dwóch dniach. Nie wiem, czy ja byłem nieprzytomny, czy spałem, bo człowiek był niedospany, więc pewnie i jedno i drugie. Po dwóch dniach odnalazł mnie tam kolega, to było w piwnicy, ale ja się wcześniej już obudziłem. Słyszę: „Obudził się”. To wiem, że pewnie o mnie mówią, a ja nie wiem, co się dzieje, nie jestem zorientowany. Otwieram oczy – a ja nie mogę otworzyć oczu! Myślałem, że oślepłem. Straszne przeżycie.

  • Tym bardziej że pamiętał pan błysk.

Tak, ale wtedy nie kojarzyłem tego, nie wiedziałem, co się stało. [Ogarnęło] mnie przerażenie. Wiem, że jest Powstanie i co ja zrobię, jak jestem niewidomy? To chyba była najtragiczniejsza sprawa w moim życiu. Przejechałem ręką [po twarzy], a tu skorupa jest i uświadomiłem sobie, że nie widzę, bo nie mogę otworzyć oczu. Byłem zalany krwią i na nosie miałem bandaż, przez tydzień jeszcze chodziłem z opaską na nosie. [Jak się obudziłem], przyszła siostra, ja jeszcze nie widziałem, bo miałem skorupę na twarzy i było bombardowanie [szpitala]. Ta siostra mnie przeprowadzała. Byłem sprawny, bo nic mi nie było, tylko [nie wiedziałem]. Było jakieś bombardowanie i ta siostra dostała odłamkiem, więc mnie wzięła druga [siostra], ja nadal nic nie widziałem. [Przeszliśmy] do drugiej piwnicy. Byłem tam dzień czy ileś. Przemyli mi [ranę] i czułem się w porządku.

  • Ta piwnica to był punkt opatrunkowy?

To był szpital na Długiej.

  • Czy w tym wybuchu zginęli jacyś pana koledzy?

Ooo! Kilku z kompani „Anna”. Z moich najbliższych to taki „Jureczek”, mój kolega z Powstania. Ten sprzed Powstania nie doznał żadnych uszczerbków. Mówiono wtedy, jak już wróciłem do kompanii, że zginęło około pięćset osób. Rzeczywiście koledzy mówią, że na Miodowej znajdowano części ciała, to był rzeczywiście ogromny wybuch.
Z tego wynika, że miałem niepamięć wsteczną, ale bardzo krótką. Dlatego że ten czołg nie wybuchł w tym miejscu, tylko pod domem, kilka metrów dalej. Czyli on przejechał jeszcze, a ja musiałem zapamiętać błysk, ale już to oderwanie, a ten błysk musiał być później. Widzę fragmenty w swojej pamięci, bo on przejechał jeszcze ze cztery metry.

  • Czyli nie wybuchł w momencie, kiedy skrzynia się oderwała?

Nie. Lej był podobno widoczny dalej. Jak przyjechałem, to wszystko było tak zniszczone, że trudno było się połapać. Były też bombardowania tej kwatery, byli też ranni, ale to takie mniejsze.
Natomiast z takich ciekawszych rzeczy, to poszliśmy na wsparcie do katedry, bo Niemcy atakowali od strony zamku. Od strony Zamkowej do katedry była wybita dziura, tak że można było przechodzić. Jak się przechodzi na taką placówkę to jest zawsze niebezpieczna sprawa, dlatego że nie zna się sytuacji centymetrowej, gdzie to jest. Powiedziano, że nasi się będą wycofywać spod chóru i musisz uważać, bo potem na pewno będą Niemcy. Rzeczywiście, stoję w oknie na Kanoniej, patrzę przez drugie okno i widzę biegnącego żołnierza, ale tak samo ubrany jak i my. Ja też chodziłem w panterce, w hełmie, to nie było różnicy. Miał zawinięte rękawy, więc nawet nie wiadomo, czy miał opaskę, czy nie. Nie widziałem opaski, ale myślałem, że to nasz, jeden z ostatnich, który biegnie. On bardzo szybko przebiegł pochylony z krótkim karabinkiem podobnym do mojego, podbiegł do konfesjonału blisko ołtarza po prawej stronie, schował się. Ja miałem myśleć, że to jest nasz. Upłynęło dwie minuty on wyskoczył, złożył się i „pach” – strzelił do mnie. Tak szybko [to się stało], że ja byłem zdenerwowany tym i nadal przekonany, że to ktoś od nas. Byłem w hełmie niemieckim, nie wszyscy mieli hełm niemiecki, być może on mnie wziął za Niemca, ale tak sprawnie to zrobił, że... Oczywiście mnie nie trafił. To była ekrazytówka, ten pokój to była cela albo pokój księdza, bo tam było kilka malutkich pokoi, za mną ze dwa metry najdalej wisiał obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, wtedy były takie płaskorzeźby z metalu wytłaczane i twarz cała była rozmazana. Te odpryski mnie uderzyły w [skroń] i w ręce, w kilku miejscach miałem czarne punkciki, ale nic mi się nie stało. Natomiast zdenerwowałem się, że to mój kolega strzela do mnie, zacząłem wrzeszczeć, że co oni zwariowali! Okazało się, że to już byli Niemcy. To był taki nieprzyjemny moment.
Te walki trwały kilka godzin. Niemcy się wycofywali, potem my, oni wstawili w pewnym momencie karabin maszynowy. Był mój przyjaciel, który mnie przyjmował, taki podchorąży starszy ode mnie (cztery lata to była już ogromna różnica), Jurek Siwiec, on miał pistolet maszynowy, ja miałem swój. Weszliśmy na gzyms i żeśmy zlikwidowali gniazdo cekaemu. To znów nasi weszli. Przy mnie zginął właśnie porucznik Czesław Stiller, to był pierwszy dowódca II plutonu, mojego plutonu, Stiller, pseudonim „Czech”. Myśmy się wycofywali do bramy, to wszystko dzieje się na Kanonii. On dostał w udo i bardzo [krwawił], jakaś rana szarpana. Strzelanina była straszna, w tej bramie tylko byłem ja i on. Wołaliśmy sanitariusza, żeby przyszedł. Być może zabrał go sanitariusz, tego nie wiem, bo nie opuszczałem [swojego stanowiska]. Wiem, że zginął. Praktycznie widziałem, jak krzyczał, żeby go ratować.

  • Kiedy to było?

Około 25, 26 sierpnia, pod koniec sierpnia.

  • Pamięta pan, jakie oddziały brały udział w walce na Kanonii?

Nie pamiętam, ale my to tylko chodziliśmy na wsparcia. Kompania „Anna” miała tylko [za zadanie bronić] odcinek: Miodowa, Podwale, Piwna, Ślepa i Świętojańska. I myśmy go utrzymali praktycznie do końca.
Też był taki śmieszny incydent. Myśmy sąsiadowali z Niemcami. Była ślepa uliczka, która też nazywała się Ślepa. Jakieś dwadzieścia metrów przed domem się kończyła, a potem to już był tylko mur, była zrobiona barykadka. Myśmy byli w domu za barykadą, a dwa domy po drugiej stronie byli już Niemcy. Oni byli w innym domu, ale nawet podchodzili domami pod tą barykadkę. I tam miałem z lewej strony tej ulicy dom i okna z prawej i obstrzał w kierunku [przeciwnym]. Z prawej strony nie było domów, był obstrzał na Podwale, ale i z Podwala Niemcy mogli strzelać. W związku z tym, jak byłem na pierwszym piętrze, to byłem bezpieczny, ale jak wchodziłem na drugie piętro i strych, żeby rzucić granat, to był już obstrzał, bo dach był rozwalony z prawej strony. Było to bardzo niebezpieczne, ale trzeba było te granaty rzucić. Na szczycie domu, cegła i otwory wentylacyjne. Ponieważ jest obstrzał, to trzeba wejść szybko, ale nie za długo tam być, wobec tego starałem się jak najszybciej i jak najbliżej podejść i rzucić. I raz nie wcelowałem w ten otwór. Najprawdopodobniej z tego napięcia, że mogą mnie trafić, no to nie trafiłem i ten granat spadł. Nim rzuciłem ten granat, to był sikacz, to odkręciłem zakrętkę, wyciągnąłem plombę ze sznurkiem, pociągnąłem i granat zaczął strasznie syczeć. To była sytuacja nieprzyjemna, bo głośno syczał i z tego powodu też prawdopodobnie już nie doszedłem do tego otworu, już nie wrzuciłem spokojnie na dół, tylko wrzuciłem odbił się i spadł. Jak on spadł, to wiem, że wybuchnie. Wobec tego ja w tył zwrot, przebiegłem ze trzy metry, upadłem, [granat] wybuchł. [Zrobiło się] czarno, bo [dużo] kurzu na strychach było i ja wyszedłem czarny jak Murzyn, ale nic się nie stało.
Myśmy robili [różne] wypady. Owijałem sobie buty, żeby nie robić szumu, delikatnie wychodziłem domami przed barykadkę, żeby nie na wprost, żeby zobaczyć, gdzie są Niemcy? Jak się idzie [w stronę barykady], to ostrożnie. To jest dwadzieścia pięć metrów do przejścia, ale idzie się długo, trzeba uważać, czy mnie nie słychać, idzie się powolutku. Z powrotem już szedłem pewnie i myślę sobie – zobaczę dalej. Przeszedłem jeden czy dwa pokoje i szedłem z powrotem. Już byłem w połowie drogi, czyli miałem z dziesięć metrów do nas – siedzi dwóch Niemców na stoku cegieł, w odległości jakiejś z piętnaście metrów, wszystko było rozwalone. Siedzą, trzymają broń i rozmawiają. Nie przypuszczali, że ja mogę być, a ja nie przypuszczałem, że oni mogą być. Schowałem się – oni byli pewnie zdziwieni, coś się ruszyło i po wszystkim. Mogłem to inaczej rozwiązać, a oni mogli też inaczej rozwiązać.

  • Czy te wypady były samodzielne?

Nie, to było za wiedzą mojego kolegi. Trzeba było zobaczyć, czy są, czy nie ma.

  • Sam pan wychodził, nie wychodziliście we dwóch?

We dwóch to nie, to byłoby wtedy dość ryzykowne. Dwóch to za dużo. Jednemu jest łatwiej, bo można się schować w każdy kąt.

  • Ale jakby dwóch wyszło...

W otwartej przestrzeni [to tak], ale w ciasnej przestrzeni to już [jest ryzyko]. Szło się z piwnicy do piwnicy, małe pokoje, powolutku, za drzwi. Wszystko było praktycznie wypalone, były tylko mury, chyba żeby drugi szedł po drugiej stronie.

  • Czy było trochę wolnego czasu na Starym Mieście?

Nie było wolnego czasu. W pierwszych dniach Powstania na Woli był radosny moment. Dom dalej [byli cywile i] zobaczyli, że jesteśmy powstańcami, zaprosili nas na herbatę. Było nas ze czterech, pięciu. To była taka przyjemna chwila. Myśmy nie mieli wiele jedzenia, bo na Woli było słabo z jedzeniem, ale poczęstowali nas jakimś jedzeniem, herbatą, były śpiewy. Byliśmy może z pół godziny.
  • Jak było z cywilami na Starym Mieście?

Na Starym Mieście już było inaczej. Pamiętam, dostałem rozkaz, żeby budować barykadę na Piwnej. Budować, to znaczy, żebym wziął ludzi z piwnic...

  • A czego się robiło barykady?

Z wszystkiego: meble, piecyki, płyty [chodnikowe]. Najlepsze były płyty. W Śródmieściu już były zorganizowane worki z piaskiem, ale oni mieli dużo czasu na te zabawy. Tam takich sytuacji nie było. Więc budowano z czegokolwiek, ale płyty były podstawową sprawą, dlatego że one chroniły. Zszedłem do piwnicy i mówię, że proszę mężczyzn, żeby wyszli... Miałem szesnaście lat, a to ludzie starsi, bo na ogół ci starsi nie byli w Powstaniu. Mówię, żeby ci mężczyźni wyszli budować barykadę. Strzelanina była bez przerwy. Nikt nie chciał wyjść, zaczęli mówić, że już mają dosyć. Troszkę byli nieprzyjemni. Wyciągnąłem pistolet do góry i mówię: „Proszę wychodzić!” czy „Wychodźcie!”. Już nie wiem, jak to było, ale wyciągnąłem ten pistolet i mam nieprzyjemne z tego powodu wspomnienia. Kilku mężczyzn wyszło i budowali barykady. To nie była przyjemna sytuacja.

  • Nikomu nic się nie stało?

Nie, ja nie strzelałem.

  • A jak wyszli?

Nie. Buduje się pod obstrzałem. My pilnujemy. Po obu stronach ulicy jest wojsko.

  • Jak było na Starym Mieście z żywnością?

Początkowo było wszystko dobrze zorganizowane. Było kwatermistrzostwo, każdy batalion miał swojego kwatermistrza. Najwięcej mieliśmy czerwonego wina. Natomiast były te wszystkie jęczmienne rzeczy – kaszka „pluj” się mówiło wtedy.

  • To mieliście już na Starym Mieście?

Na Starym Mieście już też, ale głównie na Woli, bo brali z Haberbuscha. Potem już były puszki, konserwy. Nie pamiętam jakoś specjalnie, żeby był głód. Tego nie było. Było tak duże zaangażowanie w to, co się dzieje, że te sprawy schodziły zupełnie [na drugi plan]. Pamiętam tylko to wino, którego nie bardzo mogłem pić, bo byłem za młody.

  • Skąd było to wino?

Może od Fukiera? W magazynach wszędzie można było znaleźć te rzeczy. Mowy nie było o wolnym czasie. Jak się nie było na barykadzie albo na wsparciu, to była sytuacja taka... Między Ślepą a Podwalem trafiła bomba w dom i go zawaliła. Koledzy mówią, że są tam dzieci i trzeba je ratować. Od nas idzie jedna osoba, druga, trzecia przychodzi i mówi: „Nie mogę tam tego robić”, no to ja mówię, że też pójdę. Poszedłem tam, był niewielki otwór, że trzeba było się wczołgać, bo reszta była zawalona gruzem. Wchodzi się przez ten otwór i jest sklepienie, które ma z metr do góry. Słyszymy krzyk, jęk, bo to była piwnica: „Ratunku! Ratunku!”. Jest duszno, świeczka gaśnie, bo żeby było coś widać, paliło się świeczkę. Otwór jest nieduży, pomieszczenie duże. Wczołgałem się i słyszę ktoś krzyczy „Niech pan mnie ratuje! Niech pan mnie ratuje!”. Jest to chłopiec. Odrzucam cegły, ale [słyszę] „Niech pan na mnie nie rzuca!”. Odrzucam cegły gdzie indziej. Wyciągam tego chłopca i słyszę: „Niech pan ratuje mojego brata!”. – „ A gdzie jest twój brat?”. – „Pode mną”. Oczywiście był nieżywy. Straszna rzecz. Trwało to dość długo, bo trzeba było wychodzić, bo nie było czym oddychać, ludzie mdleli. To było straszne przeżycie, w tej piwnicy, piekło. Jak się walczy na froncie, to są ranni i to się przewiduje, ale tutaj… takich cywilów – to była nieprzyjemna sprawa. Takich rzeczy było dużo, ja zetknąłem się tylko z tym [przypadkiem].

  • Proszę opowiedzieć, jak poszedł pan się spotkać z rodziną, jak znalazł konia.

To było na początku, jak przyszliśmy na Stare Miasto z Woli. Wyszedłem ze Starego Miasta, żeby zorientować się, co z moją rodziną. To było za wiedzą [dowódcy], ale nie miałem zrobić żadnego rozpoznania, tylko zobaczyć, co z moją rodziną. Przeszedłem Lesznem, nic już nie było, bo wszyscy uciekli lub cywile z Woli zostali zabrani do obozów koncentracyjnych. Moi rodzice przeszli na Stare Miasto, dopiero później ich tam odszukałem. Wracając, zobaczyłem konia i tego konia przeprowadziłem z domu na ulicę. Potem z prawej strony był obstrzał od strony Sądów na Lesznie. Szedłem za koniem, koń mnie osłaniał i oddałem go. Tylko barykadę musieli rozbierać, żeby tego konia przepuścić – taki epizod.
Pewnie około dziesiątego odszukałem swoją rodzinę na Starym Mieście i tam była moja mama i tata.

  • I brat?

Nie. Brat był gdzie indziej u rodziny poza Warszawą. Wtedy to było ostatni raz, kiedy widziałem ojca. Pamiętam, jak ojciec prosił mnie, żebym nie szedł do Powstania, bo zginę. Mama też – to było ostatnie moje widzenie się z ojcem. Potem mamę widziałem już po wyzwoleniu.

  • Jak wyglądały ostatnie dni sierpnia na Starym Mieście?

Myśmy przeszli kanałami ze Starego Miasta do Śródmieścia z 1 na 2 sierpnia. Poprzedniego dnia też była próba przejścia...

  • A przebicie...

Przebicie się nie udało, ale ja nie byłem w tej grupie. Byłem w patrolu osłonowym, który wycofał się ostatni. To było z 31 na 1, to było odwołane. Myśmy w nocy wrócili ponownie na swoją placówkę i z 1 na 2 sierpnia wycofaliśmy się już kanałami z placu Krasińskiego na Warecką. Przejście było tak, jak wiadomo.

  • Czy mógłby pan to opisać?

Było o tyle nieprzyjemne to przejście... Zaczęło się od takiego epizodu prawie że humorystycznego, o ile tak można powiedzieć. Nam nie powiedziano, gdzie są klamry we włazie, tylko trzeba było stanąć tyłem żeby zejść. Nie miałem czego chwycić, bo nam tego nikt nie powiedział. Wobec tego zsunąłem się i spadłem parę metrów. Przede mną spadł tak samo kolega, tylko on był o wiele grubszy, miał pseudonim „Złotko”. Spadłem na niego, on ledwo jęknął, myślał, że coś się stało. Na szczęście nic [się nie stało].
Sytuacja w kanałach była taka, że to co było nieprzyjemne, to dwie rzeczy: co chwila stawanie, nie wiadomo dlaczego, i druga rzecz to odgłosy strzelaniny, huk. Nie bardzo wiadomo, czy to już rzucają granaty? Myśmy wiedzieli, że rzucają granaty, bo na Mokotowie to robili. Myśmy wiedzieli, że jak trzeba było przechodzić i jak jest otwór, to trzeba przechodzić bardzo cicho, bo są tam Niemcy i mogą rzucić karbid czy granaty. Była taka denerwująca sytuacja, że nic nie było wiadomo, czy stajemy, bo już coś rzucili, bo są huki; potem ruszamy i nie wiemy, czy nie idziemy na... Trwało to dość długo, było dość męczące, bo trzeba było iść pochylonym.
Po wyjściu na Wareckiej jedyna nieprzyjemna rzecz, która była, to nogi do [kolan] były w smole, w jakimś czarnym tłuszczu. Trzeba było to myć i myć. Te ścieki, które tam były – być może to była ropa, może jakiś tłuszcz.

  • Jaki był zapach w kanale?

Nie było specjalnie zapachu takiego, jak byśmy oczekiwali, jakby szambo czy coś, tego nie było. Był zapach taki troszkę mdławy i była woda z tłuszczem. Wszyscy mieli to samo, mimo że mieliśmy spodnie. I po przejściu ze Starego Miasta do Śródmieścia to się wydawało, że jesteśmy w oazie spokoju.

  • Czy wejść do kanału było łatwo?

To już był teren tylko stu metrów na placu Krasińskiego, trzeba było tam wskakiwać, dlatego też między innymi wpadłem szybko, bo myśmy [wchodzili] skokami. Czekaliśmy od Długiej, od strony zachodniej przebiegało się z rogu, parę metrów, to nie było dużo, ale wokół była strzelanina. Było już troszeczkę chaosu. Był taki major „Barry” z żandarmerii, który pilnował [porządku].

  • Nie miał pan żadnych nieprzyjemności z ludźmi żandarmerii?

Z samym „Barrym” nie miałem, ale wiem, że myśmy mieli takie antagonizmy tam, nasza kompania czy środowisko moje. Mówiono różne rzeczy.

  • Czy zetknął się pan na Starym Mieście z AL-owcami?

Owszem, słyszałem, że są na Starym Mieście, ale z AL-owcami się nie zetknąłem. Wiem, że zginęli w czasie bombardowania na Freta. Natomiast wiem o takiej rzeczy, że... To były ostatnie dni, zbliżają się Rosjanie i była u nas sugestia, że jak się będą zbliżać, żeby zniszczyć legitymacje. Chodziło o to, że organizacja, w której byłem, była prawdopodobnie najmniej mile widziana w AK przez Związek Radziecki. W związku z tym był negatywny stosunek do AL-owców. Pamiętam, oni zaczynali wyrażać zadowolenie z tego powodu, ale to są wiadomości, które mam od moich kolegów. Bezpośrednio nie stykałem się z nimi. Byłem w zgrupowaniu majora „Roga”. [...]

  • Wychodzimy z kanałów na Wareckiej, jakie to uczucie?

Jak byśmy byli w oazie spokoju. Było tam uporządkowane. Na Złotej było kino, kawiarnia, był spokój. Taktyką Niemców było bombardowanie: Wola, Starówka potem Śródmieście. Pierwsze dni były dobre, spokojne. Potem dostaliśmy placówkę na rogu Traugutta i Czackiego, tam było pierwsze moje stanowisko. Pierwszy raz zetknąłem się z „goliatem”. Na Starym Mieście nie było „goliatów”, natomiast tu puszczono „goliata” z Krakowskiego, Traugutta i Czackiego (myśmy mieli stanowisko na Czackiego w banku). Oczywiście szyb ani drzwi już nie było. Staliśmy we dwóch z Jurkiem „Sikstonem” (już nie żyje), mój bliski przyjaciel. Myśmy się nie stykali z „goliatami” i nie wiedzieliśmy, w którym momencie on wybuchnie. Nie było sensu, żeby oni mieli robić przy nas wybuch, bo tu nie było nic specjalnego. Wobec tego żeśmy z duszą na ramieniu przetrzymali, bo nie wiadomo co robić, on może w każdej chwili wybuchnąć. Nie chcieliśmy się zdradzać, że jesteśmy, i strzelać do tego kabla, nie było sensu, wobec tego on wybuchł dalej... To było moje pierwsze [zetknięcie się] z „goliatem”.
Na Czackiego był dla nas przyjemny epizod, ponieważ w piwnicach [banku] znaleźliśmy pięciolitrowe metalowe puszki. Na wierzchu było [dużo] marmolady, a w środku czarna czekolada. To była niesłychana zdobycz. Myśmy oddali to do dowództwa, bo było tego dużo, kilka puszek ze dwadzieścia kilogramów tej czekolady. Potem miałem stanowisko na placu Napoleona i tam... Kwaterę mieliśmy na Jasnej przy placu Dąbrowskiego, przy „Zachęcie”. [...]

  • Czy w tych pierwszych dniach na Śródmieściu był pan na jakimś pokazie filmu, na koncercie?

Nie byłem. Wiem, że były takie [sytuacje] bodajże na Złotej, ale poza tym, że byłem w kawiarni czy eleganckiej stołówce, to się nie zetknąłem. Tam był już porządek, rzeczywiście. Jest nawet zdjęcie w Muzeum Powstania Warszawskiego, jak na placu Dąbrowskiego kilku naszych kolegów zrobiło gulasz. Przeszedłem do nich i mówię: „Skąd macie mięso?”. – „Upolowaliśmy królika”. Ja mówię: „Królika?”. – „No tak, ktoś chował”. A to był kot. No i zjadłem tego [kota], nic nie wiedziałem, bo to był gulasz. Takie historie były na porządku dziennym. Głód już był na Śródmieściu, bo ludność już nic nie miała. Czyli ten spokojny okres pierwszych dni w Śródmieściu szybko minął.
Potem mieliśmy barykady w różnych miejscach, pilnowaliśmy Ogrodu Saskiego, potem w Prudentialu. Tu było troszeczkę spokojniej, nie ma porównania do Starego Miasta. Aczkolwiek ciągle był człowiek niewyspany. Pamiętam, że ciągle mówiło się: „Zasnął na stojąco” – ja tego doświadczyłem. Miałem wartę w bramie i zasypiałem, stojąc – okropne uczucie. Zmęczenie też było duże.
  • Starówka upadła, mamy wrzesień – jakie były nastroje w oddziałach?

Na Starym Mieście była obawa, że zginiemy. Mówiło się: „I tak czapa, i tak czapa, czy wejdą ci czy ci, to wszystko jedno”. Tutaj już nie było takiego nastawienia. Było widać, że Niemcy i tak przegrają, i była szansa, że będziemy traktowani jako żołnierze, wobec tego już takiego lęku nie było.

  • Lęku nie było, ale nadziei też.

Na wygraną – nie, to absolutnie nie.

  • Czy nie było myślenia – skończmy już z tym...

Nie, tak nie było, walczyć trzeba do końca. Było wiadomo, że Warszawa się nie utrzyma, tam są Rosjanie, front daleko – to nie było mowy. Wtedy była raczej sprawa taka, czy pójdziemy do obozu koncentracyjnego, czy do obozu jenieckiego. Wiadomo, że ponieważ podpisano Konwencję Genewską i uznano nas za żołnierzy-kombatantów wobec tego to już było jak gdyby takie uspokojenie. Mała część kolegów uciekła po drodze, bo można było łatwo uciec. Myśmy składali broń na placu Narutowicza...

  • Co myśleliście o Rosjanach?

Wiadomo było, że Rosjanie nie wejdą, bo czekają, i że to jest sprawa na wyczerpanie, na wylanie krwi.

  • Czy to wynikało z rozmów między kolegami, czy to były sygnały od dowództwa, że tak oceniają sytuację?

Miałem bezpośrednie wiadomości od mojego wąskiego grona. Miałem kilkanaście lat, wobec tego mój dostęp do dowództwa był praktycznie żaden. Byłem zwykłym szeregowym żołnierzem. Natomiast dowódcy mogli mieć informację oczywiście. [...] Było takie nastawienie, że Rosjanie chcą, żebyśmy się tutaj wykrwawili i tyle. Wejdą, ale co dalej, to trudno powiedzieć.

  • Drugi znaczący moment wrześniowy na Śródmieściu to moment zrzutów.

Zrzutów było kilka i na Starym Mieście, i na Śródmieściu. One dodawały otuchy, aczkolwiek były krytykowane, szczególnie w Śródmieściu, ale i na Starym Mieście. Widzieliśmy mnóstwo spadochronów. Myśmy mieli za małe terytorium i większość [zrzutów] przeszło na niemiecką stronę. Rosjanie też rzucali spadochrony z bronią, ale oni rzucali z „kukuruźników”, a to były długie, okrągłe pojemniki metalowe bez spadochronów. Wobec tego jak zrzucali na przykład rusznice przeciwczołgowe, to one były powyginane i nie nadawały się do strzelania. Czyli z długiej broni ze zrzutów myśmy nie korzystali. Tego nie było dużo, ale te „kukuruźniki” krążyły często, miały charakterystyczny dźwięk.

  • Czyli ten moment wielkich zrzutów 18 września nie zrobił na was dużego wrażenia.

Nie. Każdy widział, że to jest niecelowe, bo to za daleko i z tego nic nie ma. Obszar, który zajmowaliśmy, był za mały, żeby przyniosło to jakieś korzyści. Oczywiście aspekt solidarnościowy, że my tutaj, ktoś tam myśli i tak dalej – tak, aczkolwiek było duże rozczarowanie, że wcześniej nie było pomocy.

  • Pamięta pan jakieś zetknięcie z cywilami na Śródmieściu?

Z cywilami takich jakichś kontaktów, odbioru wrażeń złych czy dobrych nie pamiętam. W Śródmieściu nie mieliśmy już takich problemów z tym. Były dni, kiedy cywile mogli wychodzić i tutaj to przenikanie opinii czy wyrażanie opinii między cywilami właściwie nie istniało. Nasza najbliższa grupa, pluton, w którym byłem, koledzy, to nie mieliśmy kontaktów [z cywilami]. Każdy miał jakiegoś znajomego. Ja też odszukałem znajomego, ale to było na zasadzie radości, że się kogoś spotkało czy odszukało. Pisanie listów, karteczek, ale [na Śródmieściu] nie było czegoś takiego jak na Woli, gdzie ludzie niesłychanie entuzjastycznie byli nastawieni w pierwszych dniach [Powstania] i potem troszeczkę ta radość była stłumiona, a nawet już pewna niechęć do tego narażania się, bo gdybyśmy się poddali, to Niemcy by weszli. Ludzie nie zdawali sobie sprawy z tego, że to, co było na Woli – nic by nie pomogło poddawanie się. Niemcy niszczyli wszystkich, rzucali granaty... Zresztą na Starym Mieście było to samo, na Podwalu, jak Niemcy weszli. To były nieuzasadnione nadzieje, że jakby się przerwało Powstanie i Niemcy by weszli, to ludność cywilna by nie ucierpiała. Być może, że gdyby nie było Powstania, nie byłoby zniszczenia Warszawy i całej kultury, która tu była, bo rzeczywiście miasto było piękne. Nie ma różnicy między wielkimi miastami na Zachodzie. Architektura była bardzo podobna i ulice, bogactwa tego wszystkiego. Teraz tego nie ma. [...] Nie ma praktycznie Warszawy takiej, jaka była.

  • Przejdźmy do zakończenia Powstania.

Wyszliśmy zaraz za dowództwem...

  • A jeszcze aspekt emocjonalny. Kiedy się dowiedzieliście, że jest koniec Powstania, to co czuliście?

Była pewna ulga, bo [walka] już nie miała sensu – tak i tak czapa. Tu jest nowe otwarcie, nowe możliwości, było to przyjęte z zadowoleniem. Nie zdawaliśmy sobie jeszcze wtedy sprawy, że będzie Verbrennung Kommando, które będzie dobijać Warszawę, bo wtedy było jeszcze sporo domów. Wszyscy, którzy przeszli ze Starego Miasta, musieli zrzucić swoje panterki, bo nie mogliśmy iść w nich, bo Niemcy mogliby to źle przyjąć, zresztą nie było sensu. Jak ktoś chciał uciekać, to musiał jako cywil, a nie jako wojskowy. Łatwo było w domu znaleźć ubranie, takie jakie się chciało mieć. Wszystkie domy były opuszczone. To było przyjęte jako normalna rzecz.

  • Oddaliście broń?

Nie. Myśmy broń wcześniej schowali gdzie indziej. Zakopałem na placu Dąbrowskiego [broń] i aparat fotograficzny. Wtedy na placu Dąbrowskiego był wielki basen przeciwpożarowy i była w nim woda, zakopałem [broń] pod drzewem. Oczywiście jak przyjechałem, to niczego już nie było. Bardzo mało oddawaliśmy broni. [...] Już nie pamiętam, czy coś oddawałem. Stał kosz i do niego się wrzucało.

  • I co dalej?

Marsz do Ożarowa, po drodze część [ludzi] uciekła, ale niewiele. Nie było pewności, co będzie dalej, czy wejdą Rosjanie, czy wejdą Niemcy. I tak i tak źle, a tu już była konwencja – wobec tego Ożarów. W Ożarowie wszyscy stłoczeni. Przez głośniki Niemcy nawoływali nas, żebyśmy się połączyli z Niemcami to dostaniemy to, tamto, owamto i będziemy walczyć wspólnie z Rosjanami. Oczywiście nikogo to nie [obchodziło], oni sobie mówili...
Potem zabrali nas do pociągów towarowych i pojechaliśmy do Fallingbostel to był mój pierwszy obóz. On [był] w zachodniej Westfalii. To zrobiło wrażenie – duży, ogromny obóz jak miasto ciągnął się kilometrami. Weszliśmy do bramy, był jakiś marsz... Jak żeśmy wyszli z dworca, to [szliśmy] kolumną do obozu wąską asfaltową drogą. Obóz jeniecki, nazwa – Fallingbostel XI B. Pierwsi, którzy byli w obozie, to byli Rosjanie, [oni byli] osobno za drutami. Następnie Amerykanie, [którzy] zupełnie inaczej wyglądali i byli w innych warunkach. Potem otwierał się już ogromny obóz na wszystkie narodowości. Byli Włosi, a Polaków chyba było najwięcej.
Polacy byli świetnie zorganizowani. Były tam sklepy, krawiec, szewc jakiś ślusarz, zegarmistrz. Praktycznie było wszystko. Można było wszystko kupić i dostać. Wychodząc [z Powstania], każdy żołnierz dostał jakąś tam odprawę i mieliśmy troszkę pieniędzy. Wobec tego można było zaopatrzyć się, w co się chciało. Jako młodociany byłem w korzystniejszej sytuacji, dlatego bo myśmy dostawali więcej paczek z Czerwonego Krzyża, w których była czekolada, mleko w proszku, margaryna, konserwy wołowe, biskwity, masło, takie bardzo słone. Myśmy jako młodociani dostawali to dodatkowo, bo taka była konwencja, a nie dobra wola Niemców. [...] To było tak dobrze zorganizowane, że od razu chodziłem tam do szkoły, uczyłem się języka angielskiego (na kompletach niemieckiego się uczyłem). Środowisko Polaków było bardzo dobrze zorganizowane.
Po miesiącu zostałem przesłany do obozu Dorsten, tam była rejestracja – jaki zawód. Każdy podawał – ogrodnik, dlatego żeby nie wzięli go do miasta czy do jakiejś fabryki. Z Dorsten od razu nas rozsyłano na komenderówki. Trafiłem do Krefeldu.

  • Czy trafiał pan w te miejsca wraz z kolegami?

Z kolegami. To było bardzo ważne. Trzymaliśmy się taką grupa z Powstania. Z mojego plutonu to do samego końca, nawet w Krefeldzie to była ta sama grupa, nawet w izbie, bo w Krefeldzie ta komenderówka liczyła jakieś 120 osób i jedna sztuba to byli wszyscy moi koledzy, z którymi i teraz mam kontakt (coraz mniej ich jest). Ta komenderówka to była praca taka już, że musieliśmy pracować. Mieliśmy z tyłu napisane wymazane KG (Kriegsgefangen), mieliśmy cywilne ubrania. Część miała angielskie battledressy, bo Polacy w obozach przehandlowywali i kupowaliśmy od nich, tylko bez żadnych dystynkcji. Potem pracowałem w browarze i pracowałem jak były bombardowania... Tam były bombardowania dywanowe, to był koniec 1944 roku, jesień. Najpierw kopaliśmy rowy przeciwczołgowe i widziałem tam po raz pierwszy i jedyny w życiu walkę samolotów niemieckich i chyba angielskich w powietrzu. Pięknie to wyglądało.
Na dużej wysokości było sześć samolotów – tyko świst, strzelanina i spadły ze dwa, nawet nie wiem jakie. To było rzeczywiście fantastyczne. Kopaliśmy rowy w taki sposób, że jak on się odwracał (był taki hitlerowiec w żółtym ubraniu z opaską – Rytter się nazywał), to wszyscy stawali z łopatami; jak szedł w naszą stronę, to my [pracowaliśmy]. Takie żeśmy stosowali techniki. To było krótko ze dwa tygodnie i potem już [pracowałem] w różnych miejscach, tam gdzie było trzeba. Dostałem przydział do browaru. To był taki plus, że mogłem przynieść dwie butelki piwa do baraku i dać kolegom, ja nie piłem, to można im było dać. Brano nas na dodatkowe akcje. Na przykład było bombardowanie, dużo było zabitych ludzi i trzeba było kopać groby. Brali nas na cmentarz i trzeba było kopać groby. Ponieważ na cmentarzu jest już duża przestrzeń, to łatwo było uciec. Myśmy mieli kawę, bo jednym z takich skarbów w paczkach amerykańskich były małe kawy Nescafe – pięć uncji. Za tą kawę Niemcy dawali cztery kilo chleba, albo Lindemalz można było od nich dostać – syrop do chleba. Myśmy uciekali z cmentarza, mieliśmy takie miejsca, gdzie ci czekali na tą kawę, braliśmy chleb pod pazuchę czy do plecaka i wracaliśmy do obozu. Miałem tam incydent, że raz lagerführer przyjechał na inspekcję i zobaczył, że żeśmy uciekli, że nikogo nie ma przy grobach. Jak wracaliśmy i dowiedzieliśmy się, że jest lagerführer, to każdy pobiegł do tego grobu, żeby coś kopać. On przyszedł do grobu, [przy którym] byłem, wyciągnął pistolet i zaczął krzyczeć, że mnie zastrzeli, bo uciekam, ale nic nie zrobił. To był już końcowy okres i lagerführer był w stopniu sierżanta, on był bez nogi, miał sztuczną nogę. [...]
Wszyscy z nich coś mieli – był taki wachman, który ważył ze sto kilo. Taka zasada była, że jak jest alarm, to nas wypędzano do schronu, wachmani mieli rozkaz, żeby wszystkich pilnować. Ja nie chciałem wychodzić do schronu, wobec tego właziłem pod prycze, prycze były dwupiętrowe. On wiedział, że ja tam jestem, i kazał mi wyłazić, ale nie mógł się nachylić. To wyglądało komediowo. [...] To już była taka zupełna degrengolada ze strony Niemców. Tym bardziej że to już była Nadrenia i było sporo ludzi francuskiego pochodzenia.
Raz zetknąłem się z taką sympatią. Porządkowaliśmy ulice i szła Niemka, starsza pani i dawała mi znaki, mrugała. Przeszła jeszcze z dziesięć metrów i położyła kanapki w opakowaniu. Dawała mi znaki, to patrzyłem, co ona [robi]. Były oznaki [dobroci] tej ludności, ale specjalnie nie mieliśmy żadnych kontaktów z Niemcami. Cały obóz był męczący, ta praca w drewniakach.
Pamiętam jedną rzecz, która mi utkwiła w głowie i stale o tym myślałem. Patrzyłem w okna, [w których] pali się światło, i widziałem świecące żyrandole, i wiedziałem, że tam jest rodzina. Ten świecący żyrandol w nocy… To mnie tak długo utkwiło w głowie. Do dziś pamiętam to jako takie wydarzenie, które mi utkwiło z tamtego okresu. Jakieś ciepło rodzinne – mi było tego prawdopodobnie i tak mi zostało.

  • Jak zakończył się pobyt?

Zakończył się w ten sposób, że front amerykański nadciągał i nas ewakuowano przez Ren. Potem szliśmy piechotą, całą kolumną ze dwieście osób. Nocowaliśmy w cegielniach, które były wypełnione blokami słomy. To był pewnie początek marca, umówiliśmy się w kilku, że uciekamy. Uciec było najłatwiej, bo już front przechodził, strzały było słychać dobrze. Schowaliśmy się głęboko w tą słomę. Rano jest apel, że wyruszamy dalej i oni się nie doliczyli ze dwudziestu osób. Nie wiem ilu dokładnie, ale kilkunastu osób się nie doliczyli i zaczęli szukać. Wiedzieli, że gdzieś tam jesteśmy, bo nigdzie nie mogliśmy uciec. Szukali bagnetami, ale my byliśmy głęboko [schowani] i wobec tego nie było żadnego problemu. Oni musieli w końcu ruszyć dalej, a myśmy wyszli w dzień, ale czekaliśmy do nocy. Nie wychodziliśmy poza tę [cegielnię]. Zbliżyła się noc, wyszliśmy i szliśmy w kierunku zachodnim do lasu. Padał deszcz, było okropnie. Byliśmy w lesie noc i dzień. Niebezpiecznie było [wychodzić z lasu], bo była otwarta przestrzeń. Przeszedł front i jesteśmy już po stronie amerykańskiej. Pierwsza rzecz, jaką zobaczyliśmy, jak wyszliśmy z lasu, to był strącony samolot „Liberator”, siedział czubem w dół, na nim napis „Krakowski”. Obok leżał spalony pilot w uniformie. Weszliśmy do samolotu, poszedłem w górę, był tam karabin maszynowy. Znaleźliśmy jeszcze w samolocie racje [żywnościowe] dla pilotów, jakieś słodycze ze śmietaną. Było nas ze trzech, bo każdy się rozproszył. Te racje dla pilotów były takie, żeby było dużo energii, a mała objętość. Szliśmy do najbliższej wsi, zaczęli się schodzić inni koledzy, w sumie było nas około dwudziestu. Dowiedzieliśmy się, że Niemcy jednego pilota zabili. Potem przyjechała żandarmeria i nie wiem, jak to się skończyło. Myśmy dopiero tam zaczęli się odżywiać, rekwirowaliśmy Niemcom świnie.
Jeden z kolegów nazywał się Wilk, poszedł do Niemców, którzy nie chcieli dać [świni] i ten Niemiec uderzył go w głowę i on miał wylew podpajęczynkowy. Już wtedy tam była żandarmeria amerykańska i myśmy [ich] zawiadomili. To było kilka kilometrów od Hameln. Byłem tam potem parę miesięcy. Zatrzymano [naszego kolegę], przewieziono go do Anglii i przeżył. Myśmy poszli już jako grupa z tamtej wioski do Hameln. Utworzyła się grupa około sześćdziesięciu osób w ciągu dwóch tygodni. To były niemieckie koszary, w których Amerykanie gromadzili ludność z obozów czy takich różnych środowisk ludzi, którzy zostali wywiezieni na roboty. Było tam około czterech tysięcy ludności cywilnej różnych narodowości i naszym zadaniem jako żołnierzy było pilnowanie porządku. Były tam magazyny UNRRA, bo trzeba było tych ludzi wyżywić i myśmy tego pilnowali.
Już w czerwcu dostałem wiadomość, że jest utworzona szkoła w Hohenwepel – to jest wioska koło wielkiego obozu, oflagu Doessel (znany obóz, bo z niego było dużo ucieczek w czasie wojny). Oficerowie tego obozu zorganizowali szkołę średnią imienia Słowackiego. Miałem skończone trzy klasy gimnazjum w czasie dwóch lat przed Powstaniem i poszedłem do czwartej klasy. Skończyłem czwartą klasę. Jeszcze wcześniej w Hohenwepel oficerowie zorganizowali zespół taneczno-rozrywkowo-śpiewaczo-deklamacyjny i byłem w takiej grupie czterech par i żeśmy tańczyli tańce ludowe. To wszystko było po to, żeby jeździć po obozach cywilnej ludności polskiej, żeby dawać im jakąś rozrywkę. Na tej zasadzie spotkałem moją mamę w Belsen, dlatego że wtedy zespół wyjeżdżał i miałem też jechać. Byłem przeziębiony, to była jesień, i nie pojechałem, ale mój kolega Stasio Nagłowski, który też był w gimnazjum w Hohenwepel pojechał. Pojechały trzy pary i mama była na sali w Bergen-Belsen i go poznała. Wobec tego mówi: „Stasiu, gdzie jest Jurek!?”. – „A, pani Majkowska, Jurek jest ze mną”. I jak on wrócił, to ja na autostop i pojechałem (bo po Niemczech jeździło się świetnie autostopem wojskowymi samochodami) i odszukałem mamę w Bergen-Belsen. Oczywiście nie poznałem mamy, dlatego że mama była zawsze szczupła, a ja zobaczyłem osobę jakby opuchniętą, tęgą. To było kilka miesięcy po wyzwoleniu, ale mimo wszystko jeszcze nie doszła do siebie po tej zmianie, bo tak to głodowała. Była w Ravensbrück, potem w Bergen-Belsen. Oczywiście poznałem ją, ale nie w pierwszej chwili, tak byłem zaskoczony. Ustaliliśmy z mamą, że mama wyjedzie do Polski, a ja przyjadę później. Z tym że nie byłem pewien, czy przyjadę, ale raczej tak.
Żeby jednak szybciej mieć za sobą maturę, to wyjechałem do Maczkowa, bo tam się zaczynało wcześniej liceum. Pierwsze klasy liceum [zaczynały wcześniej]. W Maczkowie skończyłem pierwszą [klasę] liceum i szybko wróciłem tutaj i przeszedłem na drugi rok. W 1947 roku, w połowie [roku], miałem już maturę. W Maczkowie prowadziła tę szkołę dywizja generała Maczka i było bardzo dobrze, dobrzy nauczyciele, dobry kontakt, zresztą tutaj tak samo. Dużo się jeździło po terenie, to były czasy, że Werwolf działał, że robili różne historie jak przeciąganie drutów przez drogę dla kurierów na motocyklach, którym ucinało głowy. To był teren okupacyjny Polski, to był jedyny obszar pod kontrolą Polaków, generała Maczka. Ci Niemcy byli niesłychanie... Haren Maczków, tylko Polacy tam mieszkali, to było też dobrze zorganizowane. Myśmy mieszkali w internacie, była stołówka, tak że to było już zorganizowane zupełnie dobrze.

  • Kiedy pan się zdecydował na powrót do Polski?

W trakcie matury była sytuacja taka, że wiedziałem, że będę studiował medycynę. Przed wojną miałem iść do szkoły kadetów do CW Sanu studiować medycynę. Już miałem to zaprogramowane wewnętrznie. Chciałem studiować medycynę, tylko pytanie gdzie? Przyjechał do Niemiec prezes Polonii Amerykańskiej Rozmarek i młodocianym akowcom oferowano bezpłatne studia medycyny w Ameryce i wtedy medycynę można było tak samo studiować w Hiszpanii. Nie chciałem jechać do Ameryki, bo mi się wydawało, że za daleko, że stracę kontakt z rodziną. Chciałem jechać do Hiszpanii, ale Hiszpanie mówili, że na piętnaście lat trzeba podpisać kontrakt pracy po zakończeniu studiów, to nie chciałem się z tym wiązać. Można było robić inne studia, bo kryteria doboru studiów były warunkowane tym, co dany kraj oferował. Na przykład Holandia [oferowała] wyższe studia [na kierunkach] gospodarczych. [...]
W końcu tak, do Ameryki nie chciałem jechać, bo za daleko mi się wydawało i nie wiem, co dalej będzie; do Hiszpanii nie mogłem, bo [kontrakt] na piętnaście lat i zdecydowałem, że wrócę. Wtedy przyjechał profesor Pasierbiński z Polski do misji repatriacyjnej i występował tam... Wtedy na Zachodzie już był taki klimat, że powinniśmy wracać. Widzieliśmy, że w Anglii Polacy są traktowani nienajlepiej, że jak się jest wyższym oficerem, to się myje srebrne naczynia, a jak jest się młodszym oficerem, to się myje zwykłe naczynia. To było już [wielkie] rozgoryczenie wśród tamtejszych żołnierzy Maczka i przenosiło się na polskie siły zbrojne. Zdecydowałem, że jednak przyjadę [do Polski]. Pasierbiński zachęcał, mówił, że medycynę możemy [studiować]. To był taki sympatyczny profesor, potem już nie miałem z nim żadnego kontaktu. Warunkiem było, żeby zdać maturę ponownie w Niemczech, w misji repatriacyjnej. No to zdawaliśmy tam... Maturę w Hohenwepel zrobiło nas z grupy dziesięciu czy dwunastu osób cztery osoby: ja i jeden mój przyjaciel Jacek Szafran (nie żyje niestety) i dwie koleżanki. One były starsze – nie wiem, co się z nimi stało. My dwaj wróciliśmy. Wróciłem i w 1947 dostałem się od razu na studia medycyny w Warszawie.

  • Czy miał pan jakieś nieprzyjemności?

Przyjechałem w mundurze. Nie wiedziałem, że jestem kapralem! Wiedziałem, że jestem starszym strzelcem, bo taki był awans po Starówce i tam miałem Krzyż Walecznych. Natomiast był awans ponownie po zakończeniu [wojny] i wtedy dostałem kaprala i drugi raz Krzyż Walecznych.
Sytuacja była taka – miałem [napis] „Poland”, mundur angielski, bo nie miałem innego ubrania, to mnie przezywano, że jestem faszysta od Andersa. Ja nie byłem u Andersa i dla mnie wtedy jeszcze to słowo faszysta – nie bardzo wiedziałem [co to znaczy], ale potem się zorientowałem. To było na pierwszym roku. Potem już tego nie było, ale to było takie już troszkę nieprzyjemne.

  • Kto pana nazywał w ten sposób?

Koledzy z mniejszości. Nie wszyscy, tylko taka mała grupka, ale uchodziłem za faszystę od Andersa.

  • Z władzami nie miał pan nieprzyjemności?

Z władzami Urzędu Bezpieczeństwa nieprzyjemności to może za dużo powiedziane, ale byłem przesłuchiwany o szpiegostwo dwa razy. Raz w 1952 czy 1953 roku zawezwano mnie na komendę policji na Karowej... Jak wchodziłem [na komendę], to zobaczyłem jeszcze dziewczynę, która płakała. Twarz mi się wydała znajoma, ale nie bardzo [mogłem sobie] skojarzyć. Wchodzę do pokoju, za biurkiem siedzi w mundurze jakiś [urzędnik], otwiera szufladę, wyjmuje rewolwer i kładzie na biurko. To mnie rozśmieszyło, bo to taka zagrywka. Pyta się o dane osobowe – to mówię. Pytanie zasadnicze: „Gdzie pan pracował, jak pan przyjechał z Niemiec?”. Ja nie ukrywałem, że byłem w Niemczech, w takiej organizacji. Wiedziałem, że to wszystko i tak wiadomo, więc pisałem wszystko tak jak jest. Mówię: „Nigdzie nie pracowałem”. – „No niech pan pomyśli”. I to trwa tak z pięć, dziesięć razy on to powtarza. Mówię: „Panie, to ja wiem lepiej, czy pan wie lepiej?”. No to on mówi: „Nie pracował pan u Fantulisa?”. – „Tak, pracowałem”. Zapomniałem o tym, bo to nie była specjalnie praca, i skojarzyłem te dziewczynę, to była jego sekretarka. On mówi: „I co pan tam robił?”. – „Szukałem, żeby coś zarobić. To on mi zaproponował, żebym sprzedawał wino w restauracjach, bo mają hurtownię win i ja będę miał prowizję z tych win”. To było na Chmielnej, był zakład krawiecki plus wina. Pamiętam, był taki pan, który to prowadził. Z tych win nic nie wyszło. Byłem parę miesięcy, to mi się nie opłacało i przestałem, ale o tym zupełnie zapomniałem. [...] On się mnie jeszcze pytał: „Czy coś pan nosił, gdzieś jakieś paczki?”. Ja mówię: „Tak, raz nosiłem”. Powiedziałem, jaką paczkę gdzieś tam nosiłem. „A co w niej było?”. Ja mówię: „Panie, ja nie mam pojęcia!”. Nie przypuszczałem, że to jest w ogóle jakaś taka sprawa. „No niech mi pan powie, o co tu chodzi?” – „To był szpieg”. To był Grek. Więcej z tym nie miałem nic wspólnego.
Innym razem jako lekarz też byłem przesłuchiwany, że mam związek z jakimś panem, który niewiadomo dlaczego przyjeżdża do Polski. On się zgłosił do mnie jako pacjent. To był Austriak, miał chorobę Parkinsona, przepisywałem mu leki. On przyjeżdżał do Polski dwa, trzy razy w roku, nie wiem. I jak był, to przyjeżdżał do mnie. Wtedy mieszkałem na Wilczej. Któregoś razu przyjeżdża i nogę ma w gipsie. Pytam: „Co się stało?” – „Złamałem nogę”. I kilkakrotnie był u mnie jeszcze z tym gipsem...

  • W związku z nim pana przesłuchiwano?

On pod tym gipsem przenosił informacje. On mówi: „Czy nie uderzyło pana to, że on tak długo nosi ten gips?”. – „Może i uderzyło, ale cóż ja mogę powiedzieć”. Jeszcze gorsza sprawa, bo on napisał do mnie list, że miał przesłuchania gdzieś tam, że go źle potraktowali i to było napisane idiotycznie. Dawniej były kalki pół czarnej i pół czerwonej i niektóre słowa były pisane w tym liście czerwonym, to wyglądało jak szyfr, więc takie śmieszne rzeczy…
Warszawa, 19 stycznia 2009 roku
Rozmowę prowadził Sławomir Turkowski
Jerzy Majkowski Pseudonim: „Czarny” Stopień: kapral Formacja: Batalion „Gustaw-Harnaś” Dzielnica: Śródmieście, Wola Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter