Jerzy Matusiewicz „Jerzy”

Archiwum Historii Mówionej

Jerzy Matusiewicz, urodzony 9 marca 1926 roku w Warszawie.

  • Pan jest warszawianinem od urodzenia, proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym. Czym się zajmowali rodzice? Ile pan miał rodzeństwa, gdzie mieszkaliście przede wszystkim?

Ojciec i mama wstąpili do armii podziemnej już w 1940 roku. Tata był wojskowym, później przed samą wojną objął po dziadku firmę układania kafelek i terakoty.

  • Na jakiej ulicy mieszkaliście przed wojną?

Na 6 Sierpnia, a urodziłem się na Sandomierskiej […].

  • Szkołę powszechną pan skończył jeszcze przed wybuchem wojny?

Tak, szkołę powszechną skończyłem, chodziłem na ulicy Szucha, to był olbrzymi gmach, bardzo dobra szkoła.

  • Tata był zmobilizowany we wrześniu 1939?

Nie.

  • Jak pan zapamiętał wybuch wojny, jak wpłynął na losy pana, pańskiej rodziny?

To był szok dla dziecka, wtenczas miałem trzynaście lat, to było tragiczne, zresztą nas troszeczkę przyzwyczajali w drużynach harcerskich.

  • Czyli jeszcze przed wojną należał pan do harcerstwa?

Tak. Brat był harcmistrzem, wciągnął mnie w harcerstwo.

  • Ile rodzeństwa pan miał?

Brata tylko, Ludwika.

  • Starszy był od pana?

O pięć lat.

  • Już należał pan wtedy do harcerstwa.

Należałem do harcerstwa prawie że przed wojną, to nas ćwiczyli: marsze, podchody, jak to w harcerstwie. Przed samą wojną, już na początku września, to nawet z przysposobienia wojskowego [jako] strzelec; dostaliśmy karabiny, uczono nas, jak się po prostu posługiwać. Ale de facto najważniejsza dla nas taka określona działalność to była w czasie wojny pomoc dla ludności cywilnej, dla rannych żołnierzy. Ta dziedzina była nam najbardziej wpajana, a dziewczęta przechodziły szkolenia jako sanitariuszki.

  • Co pan pamięta z września z 1939 roku? Był pan wtedy jeszcze chłopcem, jak pan to zapamiętał?

Byłem chłopcem, [pamiętam] straszne bombardowania. Zresztą w nasz dom, to był dom pana Żeromskiego, dawniej budowali [kamienice] w kształcie takiego okrąglaka, podwórko, tak że pocisk artyleryjski trafił w czwarte piętro, burząc naprzeciwko nas całe mieszkanie. Piwnica, jęki, płacze, modlitwy, to wszystko nie bardzo.

  • Ktoś z sąsiadów zginął wtedy?

Nie, z naszych sąsiadów nikt nie zginął. Tak właściwie poza tym pociskiem to ta ulica nie była zburzona.

  • Pan jako harcerz miał jakieś zadania wtedy już w 1939 roku we wrześniu w oblężonej Warszawie?

We wrześniu oblężonej?

  • Tak, już będąc w harcerstwie?

Tajne spotkania po prostu [były], myśmy się spotykali, omawiali sprawy bieżące w mieście, na świecie, ale to było tajne, trzeba było bardzo uważać. Jeździliśmy na Żoliborz, jeździliśmy do Międzylesia. Między Międzylesiem a jakąś następną stacją były duże lasy, żeśmy się spotykali. Pociągiem elektrycznym dojeżdżaliśmy pojedynczo, żeby nie w grupach, w wyznaczonym miejscu w lesie, za kościółkiem w Międzylesiu żeśmy się spotykali.

  • W czasie okupacji?

W czasie okupacji.

  • Kiedy pan zobaczył po raz pierwszy niemieckiego żołnierza? Pamięta pan moment, jak wkroczyli do Warszawy?

Żołnierza niemieckiego to [zobaczyłem] dopiero, jak weszli do Warszawy, a tak to nie.

  • Kontynuował pan naukę w czasie okupacji?

Tak, na takie do [nauczanie] pierwszej klasy gimnazjum chodziłem, to były tajne komplety, jeździłem na Żoliborz, tak że przejeżdżałem codziennie przez getto z jednej i z drugiej strony, zdaje się to był [tramwaj] „trzynastka” czy coś takiego. Po roku czasu zlikwidowali, ojciec mnie powiadomił, że już kursy nie będą prowadzone przez profesorów, bo dwóch profesorów zostało aresztowanych i skierowali ich do Pawiaka. Wtenczas później [prowadziłem] działalność [konspiracyjną], nauka już odeszła, że tak powiem, w las.

  • Poszedł pan do pracy jako młody chłopiec?

Tak, chodziłem, Załatwił mi wujek, który mieszkał vis à vis na tym samym piętrze, w „Tele-Elektro”. To była prywatna firma, myśmy zakładali w gmachach niemieckich, w urzędach, a nawet na placu Unii Lubelskiej. […] Na placu Unii Lubelskiej róg Szucha był bank, myśmy zakładali instalację alarmową, z tym że próby odbywały się w ten sposób, że kierownik banku dzwonił do jednostki Schutzpolizei, na tą [jednostkę] właśnie obok, na Szucha, mówił, że robimy próbny alarm, że przyjdzie pracownik, ja albo kolega, bo chyba raz w tygodniu myśmy takie próby robili. Tam chodziliśmy, była taka specjalna sygnalizacja z czerwonymi lampkami, w razie napadu to ktoś w banku naciskał, miała interweniować właśnie jednostka Schutzpolizei.

  • Firma telekomunikacyjna, w której pan pracował, współpracowała w jakiś sposób z podziemiem?

Najprawdopodobniej tak. Jeden z tych inżynierów.

  • Jaka była nazwa firmy?

„Tele-Elektro” na ulicy Widok. Wiem, że do jego ojca na politechnikę bardzo często woziłem rozmaite pisma, ale to miało być cicho, najprawdopodobniej tak, ale wśród tych kolegów, co z nimi pracowałem, to nikt nie należał.

  • Kto pana wciągnął do działalności konspiracyjnej?

Do armii podziemnej?

  • Tak.

To był taki wypadek, że siedząc w mieszkaniu, bardzo często musiałem się cicho zachowywać, bo do ojca przychodzili panowie z dowództwa „Żaglowca”, bo to interesy, nie-interesy. Któregoś dnia ojciec był w pokoju, w swoim gabinecie z bratem. Wszedłem bez pukania, zobaczyłem, że na biurku u ojca leży parabellum i granat. Do matki z pretensją, że nie dowierzają mi, że są na pewno w organizacji, mama mówi: „Słuchaj, to jest chwila namysłu dla ciebie, myśmy cię nie angażowali, dlatego że w razie czego miałbyś do nas wielką pretensję, sam zadecyduj i dasz znać”. Po dwóch dniach ja ze swoim bratem stryjecznym „Henem” (pseudonim „Hen”) żeśmy porozmawiali, żeśmy się zgodzili. U tego właśnie wujka naprzeciwko [sklepu] Maksa Piotrowski [??], złożyliśmy przysięgę, żeśmy wstąpili po przysiędze do Armii AK.

  • Starszy brat też działał w konspiracji?

Tak. On wcześniej działał w konspiracji.

  • Praktycznie wszyscy członkowie rodziny byli zaangażowani?

Między bratem a mną na ten temat nie było rozmowy, to było tabu, nie można było nawet z najbliższymi rozmawiać. Ojciec wiedział, matka na pewno wiedziała, tak, przypuszczam, że wiedziała, tak jak wiedziała, że już wstąpiłem.

  • Odbywał pan szkolenia, które przygotowywały pana do konspiracji?

Ojciec później mnie uczył, karabinu nie było w domu, na razie nie było, ale wiem, że była „parabelka”, wiem, że były granaty obronne, zaczepne, to wszystko ze zrzutów angielskich z Puszczy Kampinoskiej. Uczył mnie obsługiwania, jak z zawiązanymi oczami trzeba było „parabelkę” czy visa rozłożyć, a później mi ojciec podarował visa. Były szkolenia, harcerstwo uczyło nas takich marszów, podchodów. Natomiast ojciec [szkolił] z broni w zasadzie mnie i tego właśnie brata stryjecznego.
  • Jak wyglądało życie w okupowanej Warszawie jeszcze przed Powstaniem?

Jak to wyglądało? To była dżungla. Człowiek szedł, w zasadzie Niemcy polowali, człowiek nie wiedział, kiedy wpadnie w jakąś łapankę czy zaczepi go patrol, ludzie musieli żyć normalnie, to jakoś takie się stawało dla ludzi nienaturalne, ale potrzebne. Trzeba było przecież pójść do sklepu, trzeba było załatwiać pewne sprawy. Jak miałem z pracy do domu jechać, dzwoniłem do mamy, że wyjeżdżam, w razie czego, żeby ojciec czy znajomi ojca mogli w jakiś sposób interweniować, o ile by się to oczywiście udało. Ale dzięki Panu Bogu jednak jakoś ani ojciec nie był aresztowany, ani ja, ani brat. Matka przenosiła meldunki do dowództwa w rozmaity sposób – a to był wałek do ciasta wydrążony, rączka wkręcana, tam były meldunki, jeszcze w inny sposób; albo ubezpieczał ją jakiś pracownik, który przodem szedł, jak miała większą korespondencję czy ulotki; albo ojciec nieraz, jak miał wolny czas, to prowadził mamę.

  • Wspomniał pan na początku wywiadu, że przejeżdżał przez getto, może pan coś powiedzieć o wydarzeniach, które miały miejsce?

Jak się wjeżdżało do getta, to była brama. Niemiec wchodził, wszystkie okna roletą zasłaniał, konwojował tramwaj do następnej bramy, ale mimo że ta roleta była zasłonięta, to człowiek widział. To się nie da opowiedzieć, nie da się zrozumieć, jaką tragedię przeżywali. Trupy na ulicach, na chodnikach, wszystko takie wygłodniałe, w żaden sposób człowiek nie mógł jakiejś kromki chleba czy coś rzucić, nie, bo to groziło zaraz kulą w łeb. Szczęśliwie pasażerowie tego tramwaju już, jak się wyjeżdżało za bramę, już przejeżdżało się getto, to każdy z ulgą oddychał, bo nie wiedząc, to było takie jakieś nienaturalne, człowiek ciągle w stresie. Ale, jak to się mówi, lata zrobiły to, że człowiek się stawał nie obojętnym, ale jakoś przygotowanym, ale bojącym też. Nie powiem, żebym się nie bał czy inni ludzie się nie bali, wszyscy się chyba bali. Życie w Warszawie było nie do pozazdroszczenia.

  • Powierzano panu jeszcze przed Powstaniem jakieś zadania, chociażby małego sabotażu?

Nie. O ile chodzi o to, to nie. Meldunki tylko trzeba było nieraz podwieźć, wiem, że matka, jak szlufki są takie do paska, to zrobiła przecięcie, między spodnie a podszewkę się wkładało meldunek, w razie jakiejś wpadki czy coś, to człowiek przy sobie nie miał nic.

  • Zawarł pan jakieś przyjaźnie w czasie konspiracji?

Raczej nie. W zasadzie się kolegowałem z tymi pracownikami rówieśnikami z „Tele-Elektro”, wzajemnie się odwiedzaliśmy. Brat miał swoje towarzystwo, trochę starszych dziewcząt, chłopców. Ponieważ on grał na kilku instrumentach i miał kolegów, którzy grali, to zawsze za zgodą rodziców, którzy wychodzili, urządzał (też brałem udział) takie zabawy taneczne. Cichutko [muzyka] na patefonie, w skarpetkach [byliśmy], nie w butach, i żeśmy się zabawiali. Z tym że było ciężko, każda z dziewcząt musiała coś przynieść, razem z matką w przeddzień piekły, wódki nie było, bo ani ja, ani mój brat nigdy żeśmy w życiu wódki nie pili.

  • Jaka była atmosfera w Warszawie przed Powstaniem?

Była atmosfera nerwowa, to znaczy ludzie wyczekiwali, że coś się stanie. Myśmy wiedzieli, żeśmy się spotykali na Żoliborzu, wiedzieliśmy, że to Powstanie rzeczywiście ma wybuchnąć. Przed samym Powstaniem, gdzieś tak lipiec chyba, może czerwiec, ojciec nam wydał polecenie z rozkazu naszego kapitana „Jura” − komendanta Zgrupowania „Żaglowiec” – że prawie naprzeciwko, ale niezupełnie, na ulicy 6 Sierpnia był posterunek policyjny polsko-niemiecki, że mamy się udać z bratem (z tym bratem stryjecznym „Henem”) i mamy przenieść broń. Okazało się, że już w kocach były zawinięte karabiny, w koszu wiklinowym, przykrytym jakimiś płachtami były granaty i amunicja. W tym czasie tych Niemców chyba nie było, bo myśmy tylko weszli na same schody, do tego pierwszego pokoju, to wszystko było naszykowane, brat i ja wzięliśmy karabiny, bo to chyba po cztery się brało, żeśmy na piechotę do naszego domu [wracali], to był numer 21 na 6 Sierpnia, przenosili klatką nie tą normalną, tylko kuchenną, bo to była mniej uczęszczana klatka i po cichutku. Ojciec już wcześniej wybudował skrytkę, w tą skrytkę broń żeśmy wzięli, to było chyba ze trzy czy cztery razy takiego chodzenia. Nam to podawało dwóch policjantów, najprawdopodobniej byli [w strukturach konspiracyjnych]. W jaki sposób zorganizowali broń, to nie wiem, w każdym bądź razie myśmy osiemnaście karabinów, 3000 amunicji, granaty obronne, „filipinki” ze zrzutów, to wszystko w tych koszach wiklinowych żeśmy przenosili do domu. Dzięki Bogu, w biały dzień, w rannych godzinach, nic się nie stało.

  • Ta broń została wykorzystana w czasie Powstania?

Jak żeśmy byli prawie skoszarowani, bo Powstanie wybuchło we wtorek, a myśmy już w niedzielę mieli zbiórkę tego plutonu, to było na Żoliborzu na placu Inwalidów, ulica Mickiewicza i placu Inwalidów, taki narożny duży dom, myśmy mieli obiad. Była rozmowa kapitana „Jura” i mojego ojca, jak broń dostarczyć, w jaki sposób. Tak to wszystko utknęło, że 1 sierpnia, to znaczy w rannych godzinach powiadomiono mnie, że mam jechać z bratem przewieźć broń i amunicję. Pojechałem rowerem do domu, żeśmy zaczęli [pakować] broń, dozorca miał taką rikszę, to była riksza towarowa. Na spód były układane karabiny, później była rozsypana amunicja, żeby to nie w było w koszu, żeby to było płaskie; na to brezent, przysypane to było ziemniakami a na ziemniakach różnego rodzaju warzywa: marchew, pietruszka, kapusta, to wszystko. Myśmy w rannych godzinach (to było tak chyba koło dziewiątej) pchali z bratem rikszę przez plac Zbawiciela, zaraz na lewo Mokotowska, później Krucza, tak prosto (to mam na mapie wykreślone), przez Ogród Saski na przełaj. Dawniej za Ogrodem Saskim było duże getto, jeszcze później to jednak zmniejszyli, tak że ta część pozostała dla ludności cywilnej. Bokiem, żeśmy broń przewieźli poprzez wiadukt kolejowy do miejsca postoju tego naszego plutonu.

  • Niemcy ani razu was nie zatrzymali?

Dzięki Bogu. Jak chcę sobie nieraz przypomnieć, jak to było w tych etapach, kiedy pchałem, kiedy brat pchał, bo trzeba było na ubezpieczeniu iść, to było ciężkie. To się tak zdaje, ale przecież patrole przejeżdżały niesamowicie [często], różne patrole były pieszo, ale jakoś tak się dziwnie złożyło, że patrol był po drugiej stronie po lewej, myśmy po prawej jechali tym wózkiem po jezdni. Z chwilą, kiedy zjechaliśmy z wiaduktu zmęczeni, przestraszeni, serce dygotało, brat na rowerze wrócił do Śródmieścia, a o godzinie jedenastej podjechała jednostka wojskowa Wermachtu, zamknęli wiadukt. Kto miał przy sobie jakąś broń czy jakieś papiery, czy coś podejrzanego, to albo go zabili, zastrzelili, albo rzucali po prostu na tory, tak że tu było wielkie szczęście.

  • Gdzie pan i pańscy koledzy mieliście wyznaczone miejsce zbiórki w pierwszym dniu Powstania?

To było tak zrobione, że wieczorem… Powstanie, w zasadzie, takie zaczepne było wcześniej, już koło godziny jedenastej na Żoliborzu, bo na Marymont, na Bielany jak się jechało, pewna grupa Powstańców przewoziła broń, natknęli się na patrol niemiecki, zaczęła się strzelanina, tak że już wcześniej Niemcy byli bardziej zorientowani, że to już jednak wybuchło.
U nas był spokój. Na placu Inwalidów, na wprost był taki olbrzymi gmach, stacjonowali lotnicy niemieccy, ale nie strzelali do nas, bo do okien w ogóle żeśmy się nie zbliżali, czekaliśmy na jakieś meldunki. Wreszcie około godziny jedenastej czy dziesiątej przyszedł meldunek, a już Powstanie rozpoczęło się o siedemnastej, wszędzie były strzały, huk niesamowity, działa, karabiny maszynowe wszędzie na tych placówkach, już różne placówki wyznaczone miały swoje miejsca i atakowały.
Między innymi nie udał się atak na Cytadelę. Chodziło o to, że przyszedł meldunek z dowództwa „Żywiciela”, żeby je przekazać do oddziału stacjonujących na wprost Cytadeli. Rzeczywiście porucznik „Gama” (był podchorążym, później chyba awansował) polecił mi, żebym zaniósł meldunek. Dla mnie Żoliborz, mimo wszystko to był teren obcy, nie bardzo znałem, tak jak w Śródmieściu to każdą ulicę, bo [znałem] od dzieciństwa… Przez podwórko (nie przez bramę, bo przecież to wszystko było od strony wiaduktu, ulica Mickiewicza była pod obstrzałem) na śmietnik, ze śmietnika przez parkan, każda ulica – szkło, huki, łuny pożarów. Miałem się skierować w lewo, był taki duży żywopłot, a naprzeciwko już były bloki, w pewnej chwili słyszę: Hände hoch – zamarłem. Podnoszę rękę – Papiere – jakiś był między innymi ze Śląska czy może z innych terenów, który umiał łamaną polszczyzną po polsku mówić. Mówię, że mam tubot [w kieszeni], bo bardzo często, wiem z doświadczenia, opowiadania kolegów, że sięgali po broń, wtenczas strzelał. Wyjął mój portfel, zobaczył mój bilet, bo w sobotę wróciłem z Krakowa, bo w Krakowie właśnie instalowali w banku sygnalizację alarmową, mówię, że powróciłem z Krakowa, nie mogłem się dostać do domu, idę do ciotki. „A gdzie ciotka mieszka?”. – „Naprzeciwko, w tym bloku”. Coś między sobą po niemiecku rozmawiali, ale oni byli tak samo wystraszeni jak ja, może ja bardziej, nie wiem. Po namyśle dał mi portfel i mówi: „To idź”. Szedłem, ale z myślą, że jednak puści serię i nie dojdę do wyznaczonego miejsca, ale szedłem. Serce prawie do gardła dochodzi. Widzę żywopłot, przeskoczyłem przez żywopłot, położyłem się na ziemi, zacząłem dopiero oddychać. Oni się jeszcze pytali, gdzie strzelają, powiedziałem im, że strzelają raczej nie tam, gdzie nie strzelają, tylko tam, gdzie strzelają, żeby w tym kierunku [szli], myślę – koledzy chyba ich złapią.
Wszedłem do tego bloku, bo wszystko było na parterze otwarte, szyby wybite, drzwi balkonowe pootwierane, zszedłem do piwnicy − Jezus, ludność cywilna zapłakana, modląca, pełno rannych, pełno zabitych. Jezu Chryste, to jakoś tak wstrząsnęło mną. Pytam się jednego z mieszkańców, jak przejść, mówi: „Ulica od strony Cytadeli do następnego bloku, dosyć szeroka ulica, jest pod ciągłym obstrzałem”. Nawet leżą trupy ludzi, czy to cywili, czy Powstańców, których nie można było nawet zabrać, bo strzelali bez przerwy. Jeden karabin maszynowy cichł do załadowania, następny strzelał. Położyłem się na chodniku, bo się podczołgałem, zacząłem się żegnać, modlić, teraz, teraz, nie, tak co chwilę, a to teraz. Wreszcie w mię Ojca i Syna, ciach, przeleciałem szczęśliwy, hasło, odzew, wciągnęli mnie poprzez parter do środka.
Zobaczyłem jeszcze większą tragedię, bo oddziały, które szturmowały Cytadelę, przecież strasznie dużo ludzi poległo, masę rannych, Jezus, takie to na mnie przykre wrażenie zrobiło. Zobaczyłem ojca, zobaczyłem porucznika „Leszcza”, bo on w tym czasie dowodził, kapitan „Jur” się chyba nie mógł przedostać, inni oficerowie zrobili naradę, bo meldunek zaniosłem, nie wiedziałem, co w tym meldunku było. Ale ojciec wyszedł, mówi: „Słuchaj, to jest meldunek z dowództwa, że wyruszamy do Kampinosu, wycofujemy się”. – „Jezus kochany, kiedy?”. – „Dzisiaj w nocy”. – „Wszyscy?”. – „Tak, wszystkie oddziały otrzymały rozkazy, wszystkie oddziały do Kampinosu”. Nie ma broni, to pierwsze uderzenie było tak straszne i niesamowicie jakoś tak niebezpieczne, że pełno ludzi, mało doświadczonych Powstańców, którzy mieli broń, którzy lecieli z jednym granatem, bo nie mieli więcej broni, amunicji zało, widocznie „Żywiciel” – komendant tego zgrupowania – myślał, że jak pójdziemy do Kampinosu, to zasilimy się w broń ze zrzutów angielskich. Ojciec mówi: „Musisz meldunek z powrotem zanieść”. – „Ja już nie idę, już mnie Niemcy złapali, jak oni gdzieś będą tkwili, to mnie wezmą i rozwalą”. – „Słuchaj, tak nie można, przecież niestety popatrz, ludzie oddają życie, rozumiem, będę się modlił za ciebie, ale musisz meldunek zanieść z powrotem”. To była taka powrotna droga, taka prawie sama jak w tamtą stronę, pełno strachu, pełno obawy, ale jakoś nikogo nie spotkałem. W każdym razie, jak przyszedłem, to mnie koledzy, dziewczęta uściskały, ucałowały, że wróciłem szczęśliwie, bo nierzadko się zdarzało, że z meldunkami dziewczęta czy chłopcy nie wracali żywi. Meldunek od nas znowu do dowództwa zaniosła jedna z dziewcząt, już pozostałem na miejscu. Nie wiem, czy w ogóle myśmy coś jedli przez cały dzień, naprawdę nie wiem. O godzinie bodajże chyba dwunastej, wychodzimy.
  • W nocy, rozumiem oczywiście?

Tak. Na wyznaczoną ulicę kolumnami idziemy na punkt zborny, to jest tak gdzieś na Bielanach. Tych terenów nie znam, wiem, że myśmy poprzez Muranów, Bielany (patrzyłem na mapie, to już teraz tych wsi żoliborskich, dawniej należących do Kampinosu, w zasadzie nie ma, jakiś cmentarz jest wybudowany olbrzymi). Zaczęliśmy maszerować. Wszyscy, co mieli broń, to usytuowani zostali na czołach kolumny, to znaczy po bokach, czoło, ubezpieczenie tylne, przednie, boczne, to wszystko. Tak żeśmy [szli], deszcz lał niesamowicie, człowiek tak był ubrany [jak wyszedł], najlepsze ubranie zostawiłem w domu, miałem pantofelki, miałem sweterek, spodnie i to wszystko, beret, tak byli ubrani niektórzy inni. Żeśmy tak nad ranem doszli do Puszczy Kampinoskiej, to była wieś Sieraków. Żeśmy zaczęli w chałupach suszyć ubrania, ludność nas dosyć serdecznie przyjęła, wiem, że jakaś strawa była gorąca, ale kto gotował, to już teraz nie pamiętam. Zjedliśmy obiad, taki rzeczywiście treściwy, odbyła się msza. Broni, jak się okazało, nie dostaniemy żadnej, bo w tym czasie, kiedy myśmy szli do Puszczy Kampinoskiej, to oddziały Puszczy Kampinoskiej razem z kawalerią ruszyły zdobywać na Bielanach lotnisko. To wszystko się nie udało, bo były czołgi, a broni pancernej nie było za dużo, tak że to się nie udało. Myśmy nawet nie czekali, jak wrócili, tylko z u amunicji żeśmy nocą szli z powrotem. Taka sama droga, ciemno, deszcz, jeden drugiego trzymał, żeby się nie zgubić, tak rękę na ramieniu, pół śpiąc, pół idąc, bo przecież snu nie było żadnego już drugą noc.
Tak żeśmy nad ranem doszli do „Zdobyczy Robotniczej”, to były domki przed wojną, takie á la willowe domki, dla ludności robotniczej wybudowane, żeśmy na miejsce doszli. Zaraz kapitan „Żaglowiec” umieścił rozmaite linie obronne w razie czego, ale żeśmy spokojnie po prostu zjedli to śniadanie, trochę żeśmy się umyli, raptem ogień, artyleria, karabiny maszynowe. Jakiś oddział niemiecki od strony CIWF, była fabryka chyba samolotów czy coś, bo był i „Opel”, nie wiem, w każdym razie był gmach [Akademii] Wychowania Fizycznego, stacjonowali Niemcy. Nasi ich po prostu ogniem odparli, ale to nie trwało długo, bo artyleria z lotniska (to było Burakowo chyba), z tego CIWF-u zaczęła okładać budynki, taki pocisk jak runął w budynek, to nie było nic. Wiem, że z kolegą żeśmy wyskakiwali przez okno, dostałem chyba cegłą (może więcej jak cegłą) w hełm, ogłuchłem zupełnie, wiedziałem, że mam z tym kolegą przeskoczyć do następnego domu, widziałem, jak piasek się rozsypuje, ale nic nie słyszałem. Tak leżymy, już tak trochę do świadomości człowiek doszedł, biegniemy. Jakoś szczęśliwie żeśmy dotarli do takiego, dosyć duży był budynek z czerwonej cegły. Spotkałem ojca, ociec do mnie mówi, a ja nic, ojciec mówi: „Co się stało?”. Kolega mówi: „Ogłuchł, po prostu dostał czymś w hełm”. Po jakimś czasie pomału słuch powracał. W każdym razie Niemcy ponowili znowuż atak, tak że wszyscy, którzy mieli jakąś broń (to znaczy nie chodziło o pistolet, miałem karabin, bo jeden z tych karabinów i trzysta pocisków, to sobie do chlebaka włożyłem, należało się w każdym bądź razie), żeśmy się zaczęli po prostu bronić, ogień był niesamowity. Najgorzej, jak przyjechały czołgi, to harcowały, a myśmy nie mieli żadnej broni przeciwpancernej. Ale Niemcy nie podeszli za bardzo blisko, tak że było kontruderzenie jakiegoś oddziału, bo Niemcy zaczęli wdzierać się nasz na teren, [a oni] odgonili tych Niemców.

  • Cały czas byliście na „Zdobyczy Robotniczej” czy przeszliście dalej?

Nie, to wszystko się działo na tej „Zdobyczy Robotniczej”, to był drugi dzień Powstania. Już pod wieczór czołgi się wycofały, nastąpił zmrok. Wiem, że przyszedł rozkaz, to znaczy rozkaz był w ogóle wcześniej wydany przez „Bora” Komorowskiego, żeby jednak „Żywiciel” z tymi swoimi Powstańcami wracał na Żoliborz z powrotem. Teraz żeby co − taka narada wśród dowódców: przebić się w stronę Puszczy Kampinoskiej (czyli do Puszczy Kampinoskiej, bo byliśmy okrążeni) czy przebić się na Żoliborz? Były takie i takie głosy. Ojciec przyszedł do mnie, mówi: „Słuchaj, idziemy jednak na Żoliborz, przekradamy się”. W drodze (prawdopodobnie w drodze, to nie wiem, tak później słyszałem) oddział Powstańców spotkał jakieś kompanie Węgrów, porozmawiali, Węgrzy jakoś odstąpili. Myśmy [szli] poprzez działki (nie powiem jakie), jakieś rowy, jakieś tory, to wszystko żeśmy cichcem [pokonywali], żeby żadna część broni nie hałasowała.

  • Poszliście z powrotem na Żoliborz?

Z powrotem na Żoliborz. Przyszliśmy na Żoliborz szczęśliwie, na razie na Żoliborzu był spokój.

  • Który odcinek obstawiliście na Żoliborzu?

Na razie to myśmy trafili na ulicę Suzina, nawet do mieszkania koleżanki, która we Wrocławiu mieszka, tego „Kubusia”. Tam żeśmy zjedli śniadanie, przespali się, dopiero żeśmy zostali zakwaterowani na ulicy Pogonowskiego, to jest bardzo blisko placu Inwalidów, między placem Inwalidów a placem Wilsona. Inne oddziały pozajmowały po prostu wyznaczone tereny, tak jak Bielany, Muranów, Nabrzeże Wiślane, od strony wiaduktu też szkoła, Dworzec Gdański. To wszystko było już przygotowane, zaczęły się umocnienia. Myśmy z meldunkami co chwilę latali to tu, to tam, a wszystko było pod obstrzałem. W pierwszych dniach niektóre samochody niemieckie wjeżdżały, błądziły, bo motocykliści zostali albo złapani, albo w jakiś sposób udało im się uciec i przejeżdżały przez Żoliborz. Po paru dniach już się wszystko zmieniło. Wiem, że dnia 20 na 21 sierpnia przyszedł rozkaz, że wszystkie zgrupowania, a przede wszystkim Powstańcy, którzy mieli broń, wszyscy [zostaniemy] wcieleni w rozmaite kompanie i będziemy zdobywali Dworzec Gdański, tory, żeby połączyć się ze Starówką, coś takiego było. Ale nasz wywiad mało co wiedział, pełno bunkrów, pełno artylerii, pociąg pancerny, to przecież była jatka po prostu, to się w głowie nie mieści. Były strzały, wybuchy, strzały i wybuchy. To się nie udało, takie powstanie – to przejście się załamało.

  • Wielu z pańskich kolegów zginęło?

Oj, wtenczas dużo ludzi zginęło. Ja bym powiedział, że gdzieś około czterdzieści procent, straszne. Przyszły oddziały z Puszczy Kampinoskiej świetnie uzbrojone, myśmy z zazdrością patrzyli na ciężkie karabiny maszynowe, na lekkie karabiny maszynowe, na ich pistolety, karabiny; z zazdrością, bo człowiek co – miałem visa, karabin. Dwudziesty na 21 sierpnia to się załamało, 21, 22 sierpnia ponownie razem z oddziałami z Puszczy Kampinoskiej za uzgodnieniem Warszawy, oczywiście generała „Bora”, mieliśmy się znowuż przebijać. Podobno tak było uzgodnione, nigdzie się nie mogę doczytać ani nic, że od strony Warszawy czyli od Starego Miasta, miało też wyjść uderzenie, żeby [atakować] z dwóch stron, ale to nie nastąpiło, tylko Żoliborz wystąpił. Tak że pewne oddziały, które miały górą przejść nad torami, część koło Dworca Gdańskiego, część dalej gdzieś taki był klasztor zakonnic czy coś takiego, w każdym razie różne miejsca, a niektóre oddziały musiały w ubezpieczeniu innych terenów. Niestety, to się też nie udało. Przyjechał pociąg pancerny. Jak zaczęli walić z karabinów maszynowych, jak zaczęli strzelać z dział szybkostrzelnych, nie było nic, tylko świst, huk, świst, huk, jęk, płacz, wszystko, tylko karabiny. Oddziały leśne nie bardzo jednak się wykazały. Chodziło o to, żeby przyjść z zaskoczenia, a oni jak się poderwali, to tak jak po prostu w polu: „Hura, hura”. Zaczęli krzyczeć – „hura”, to Niemcy przygotowali się, wiedzieli, a tak to może z zaskoczenia by się coś udało, chociaż wątpię, bo przecież artyleria [strzelała] z Burakowa, z lotniska, z Cytadeli. Prócz tego [był] pociąg pancerny, to wszystko waliło na ten teren, przecież coś okropnego, Niemcy jeszcze czy umyślnie, czy pociski zapaliły, takie baraki koło Dworca Gdańskiego były, to przecież widno jak w dzień, coś strasznego, to się też załamało. A później trzeba było się wycofać na tereny, coraz okazywały się tereny mniejsze, bo Niemcy nacierali, broni owało.

  • Próbowaliście się przez kanały jakoś dostać do Starego Miasta?

Nie.

  • Może z drugiej strony, ze Starego Miasta, ktoś docierał do was?

Nie. Pewna grupa, około dwustu pięćdziesięciu ludzi z Mokotowa z 20 na 21 sierpnia przeszła kanałami, żeby po prostu pomóc w sile do ataku tych grup powstańczych, to były takie plutony dosyć zaprawione w boju, dobrze uzbrojone, ale byli tak zmęczeni, jak tymi kanałami przeszli, że po prostu bezsilni byli, nie mogli wziąć udziału i chyba nie brali udziału w tym drugim uderzeniu.

  • Docierały zrzuty alianckie do pańskiego oddziału na Żoliborzu?

Nie, o ile chodzi o zrzuty, to były tylko na Puszczę Kampinoską, 17 września, o ile się nie mylę. Chyba we wrześniu, gdzieś w połowie, patrzymy: niebo zasłane samolotami. Boże! Gdzie [człowiek] spojrzał, tylko samoloty, spadochrony. Wreszcie liczyliśmy, że oddział Sosabowskiego, spadochroniarze przyszliby z pomocą, ale to nic by nie dało, chyba by wytłukli i tak. Okazało się, że [zrzuty spadły] na tereny powstańcze i większość na tereny niemieckie. Poprzez wiatr wszystkie zasobniki z bronią, amunicją, z żywnością przeszły w ręce Niemców.
Jeszcze nie wspomniałem, że w czasie tych walk na Żoliborzu, już tak chyba na początku września, zaczęły latać kukuruźniki z Pragi, zrzucali przede wszystkim dla AL-u (bo była też armia AL na Żoliborzu) zasobniki z bronią przeciwpancerną, to takie olbrzymie karabiny z długimi lufami i pociski. Na spadochronach nie zrzucali, tylko w takich pojemnikach, więc albo się potłukła część, albo zrzucili karabin, a gdzie indziej zrzucili amunicję. Z żywnością to wiem, że myśmy nawet z kolegą jeden taki zrzut zachachmęcili, bo był głód jak cholera, to były puszki z konserwą, wspaniałe, jakaś konserwa, tuszonka czy coś takiego. To były chyba zachodnie konserwy.

  • Co może pan powiedzieć o postawie ludności cywilnej w czasie Powstania?

Zachowywała się naprawdę bardzo dobrze mimo takich strat. Były niektóre odgłosy, że po prostu po co Powstanie, przecież ludność będzie cierpiała, chociaż ludność tylko już wtenczas żyła w samych piwnicach, o ile miała się czymś wyżywić, bo jeszcze w wojsku [były] jakieś suchary czy coś, myśmy jakąś zupę dostawali, to jakoś tak było, ale ludność cywilna musiała się sama zaopatrywać. Myśmy mieli na Żoliborzu jedną oliwiarnię – jak zupę gotowali, to z oliwą. Ta olejarnia kiedyś została [zdobyta] przez „własowców”, [którzy] wszystkich rannych powrzucali do tego kotła. Nasi przyszli, później olej z innych beczek nieskażonych trzeba było już w mniejszej ilości rozdawać oddziałom, żeby gotowały jakieś potrawy, ale był głód. W zasadzie żadnych składów żywnościowych na Żoliborzu nie było, to była dzielnica oficerska, to były wille ludzi bogatszych. […] Nie można było znikąd zdobyć żywności. Nieraz to z tych wiosek Muranowa czy coś [Boernerowa? – red.] wieśniacy przynosili dla ludności rozmaite ziemniaki czy jakieś warzywa, czy coś. Ale jak w Muranowie Niemcy weszli, to przecież wszystkich około trzy tysiące ludzi pomordowali, ich tam nie było.

  • Braliście niemieckich jeńców do niewoli?

Tak, jeńców niemieckich, o ile chodzi o zwykły Wermacht, to tak, o ile chodzi o SS, to prawdę powiedziawszy, jak mi ojciec opowiadał, to nie brano esesowców do niewoli. Ale Wermacht miał się dobrze, nawet Wermacht się upominał o dobre traktowanie. Jeńcy byli dobrze byli traktowani, ranni byli opatrywani w szpitalu. Wreszcie, już kończąc, nastąpił znaczy kryzys, coraz mniejszy teren pozostawał w rękach Powstańców, tak że jak plac Wilsona, Mickiewicza, park Żeromskiego, takie forty były, był szpital w koło tego, Powiśle, te tereny to wszystko się zmniejszało.

  • Desanty ze strony praskiej docierały na Żoliborz?

Ależ skąd.

  • Jacyś oficerowie łącznikowi?

Nie, już wtenczas nie, wtenczas byliśmy w kotle, w zasadzie można powiedzieć, że już od 25 września Niemcy przypuścili na wszystkich odcinkach szturm: czołgi, wozy pancerne, artyleria, moździerze, wszystko, co mieli do dyspozycji, tak że już było się trudno [bronić] z u amunicji. Trzeba było na bardzo bliską odległość podpuszczać Niemców do punktu bronionego, żeby strzał był celny, po prostu to było ryzyko. Albo Niemcy się przedrą, albo nie – to jest ryzyko, żeby za bardzo blisko nie podpuszczać. Teren się bardzo zmniejszył. Plac, już nawet wtenczas, plac chyba Inwalidów, pozostał już w rękach niemieckich, bo od Cytadeli ruszyli, od wiaduktu, z Muranowa, z Bielan, Powiśle. Wiem, że to była ulica Krasińskiego, Mickiewicza, Krasińskiego.

  • Jak wyglądały ostatnie dni Powstania na Żoliborzu?

To było naprawdę straszne. Niemcy szturmowali z każdej broni, my, jak już zaznaczyłem, z u amunicji i z u wyposażenia wojskowego nie bardzo mieliśmy już czym [walczyć]. Niemcy nawet używali tak zwane goliaty, po prostu z czołgu wysyłany był taki mały czołg, który miał w sobie pięćdziesiąt kilo trotylu czy coś, wjeżdżał w dom, następował wybuch, cały dom się zawalał. Wtenczas już pozostawały gruzy, ale w gruzach nawet żeśmy się potrafili bronić. Z kolegami na ostatniej reducie, to było na wprost właśnie tego parku, (myśmy mieli [stanowisko] na wprost parku), patrzę, w parku był fort, taki nasyp, że Niemcy wchodzą i działko czy karabin maszynowy ciężki, coś ustawiają. Raptem samolot nadlatuje, ale to z Pragi, nasi chyba piloci byli, rakiety czy bombę rzucił, nie było nic, wszystko wyleciało w powietrze, dzięki Panu Bogu. To był dom, w którym myśmy się utrzymywali, dom niewybudowany, czyli ściany, surowa podłoga, tak że jakoś nie ucierpiał od pocisków, tylko postrzelane od kul karabinowych. Nasi zniszczyli parę czołgów, bodajże dwa czy trzy. To było gdzieś około godziny piątej, odbywały się narady między „Wachnowskim” a wojskami niemieckimi, żeby po prostu [ogłosić] zawieszenie broni. Już wtenczas zawieszenie broni miało Śródmieście, a Niemcy mimo wszystko przedłużali to porozumienie, żeby nas wytłuc. Muszę przytoczyć to, co wyczytałem kiedyś z książki „Rapsodii Żoliborskiej”, bardzo ciekawe są opisane tam wszystkie walki.

  • Kiedy dotarła do pana wiadomość o kapitulacji? Jak pan to przyjął?

Jak przyjąłem? Już teraz to nie pamiętam, ale człowiek był tak zdenerwowany i tak już przygotowany na to, że coś nastąpi. Ojciec mi zawsze mówił: „Pamiętaj, jeden pocisk musisz mieć w kieszeni, bo Niemcy nie tylko że zabijają, ale bagnetami kłują, trują, w każdym bądź razie bardzo źle się odnoszą z jeńcami”. Przyszła ta wiadomość raptem, ktoś krzyczy z dołu: „Przerwać ogień!”. Wtenczas wiem, że któryś z kolegów przyniósł pepeszę, dałem mu karabin, wziąłem pepeszę, żeśmy się kładli na podłodze, do okna podmurowanie, jak żeśmy zobaczyli jakiś ruch Niemców, to żeśmy ostrzeliwali. Ale później się dowiedziałem, że ta pepesza to strach na wróble, nie była dosyć skuteczna, w każdym bądź razie samo ładowanie siedemdziesiąt jeden pocisków do bębenka, nie było maszynki, tylko musiał palcem, to później już palca się nie czuło, a strzelać to tylko ciach i już. Raptem z dołu krzyczą, żeby przerwać ogień. Zwariowali czy co – jak „przerwać ogień”?. Kolega się wychylił − przerwać ogień. Mówi: „Jurek, przerywamy ogień”. Schodzić, żeśmy po drabinie zeszli, cisza, ale ta cisza się zdawała nienormalna, człowiek w ciszy się czuł zagubiony, przyzwyczajony był bez przerwy do tych huków, do tych strzałów, cisza jakoś tak załamała człowieka. I co, do niewoli, poddajemy się, rozkaz. Jakoś „Wachnowski” przy pomocy jakiegoś oficera niemieckiego przedostał się, bo w ogóle machali, jak mi ojciec opowiadał, płachtą białą, ale Powstańcy myśleli, że to jest jakiś kamuflaż po prostu ze strony Niemców, co to dwóch cywilów czy jeden Niemiec, zobaczyli przez lornetkę, pruli jednak z tych karabinów maszynowych. Wreszcie któryś z oficerów: „Przerwać ogień”. Wtenczas „Wachnowski” przyszedł do pułkownika „Żywiciela” („Żywiciel” był ranny), że jednak [musimy przyjąć] warunki kapitulacji, że nic nam nie zostało. Niemcy już o wszystkim wiedzą, wszystkie ugrupowania zostały otoczone, nic nam nie pozostaje.
O ile chodzi o rzekomą pomoc ze strony Pragi, co miał być desant, okazało się, że to była wielka lipa. Część oddziałów AL nie skorzystała z tego, żeby się poddać [i iść] do niewoli, chcieli się przedrzeć, ale Niemcy przecież mieli na Wisłostradzie ustawione czołgi, broń maszynową, masę ludzi potłukli, część się z powrotem wycofała, część wskoczyła podobno do Wisły – część powystrzelali, część się utopiła. Jak nas Niemcy wzięli do niewoli, w każdym razie, broni niepopsutej nie dostali albo lufę się odkręcało, wyrzucało, albo się ją łamało, pistolet, to wszystko. Mieli takie kosze rozstawione, to Wermacht, bo tak było uzgodnione. Wermacht nas wziął do niewoli, ale jak nas prowadzili wieczorem, to już się ściemniało i artyleria ze strony Pragi się odezwała, zaczęła strzelać w nasze tereny. Niemcy nas prowadzili i się śmieli, że: „Jednak wasi przyjaciele was chcą wytłuc”.
Nas wzięli do niewoli, wiem, że chyba gdzieś (nie mogę tego znaleźć ani sobie dobrze przypomnieć) część naszego oddziału przewieziono do jakiegoś kościółka. Na terenie tego podwórza były wykopane rowy. Nie wiem, po co rowy były wykopane, ludność cywilna zamknięta, przez szyby pokazywali nam. Niemcy zaczęli fotografować, dawać nam suchary ze zrzutów; myśmy nie brali, powiedzieli, żeby nie brać. Postali, co później mieli zamiar z nami zrobić, to nie wiem, czy nas rozwalić, nie wiem, bo przyjechał jakiś samochód, wyszedł wyższy rangą oficer, coś porozmawiał. Część tych Niemców odeszła, część została, podjechały samochody, zawieźli nas do Pruszkowa. W Pruszkowie żeśmy tylko noc przebyli na suchej podłodze, trochę siana było, głodni, nic żeśmy nie jedli. Rano koło godziny dziesiątej czy dziewiątej załadowano nas w bydlęce wagony, zawieźli do Altengrabowa.

To było chyba w dzień, żeśmy podjechali na miejsce, ale która to była godzina, ile żeśmy jechali, to nie powiem, dwa dni czy trzy dni. Wiem, że gdzieś w okolicach Berlina postawili nas i przez okna zakratowane Powstańcy widzieli, jak cała obsługa Niemców ucieka do schronów. Przyleciały alianckie bombowce, zaczęły bombardować, oni nie wiedzieli, że Powstańcy są, jak widzieli jakiś transport kolejowy, to walili. Jakoś, dzięki Bogu, pociski (też tylko szrapnele) tak przelatywały, ale naszego wagonu nie trafili. Przywieźli nas do Altengrabow. Muszę powiedzieć, że o ile chodzi o tych Niemców, co nas konwojowali, to byli dosyć grzeczni, nie krzyczeli nic. Rannych to trzeba było pomóc [przenieść], po ciężko rannych przyjechały samochody niemieckie i do szpitala w Altengrabowie zabrały, a część lekko rannych przy pomocy tych zdrowych [przenieśli] do Altengrabowa na plac, nas ustawili. Ojciec mówi: „Słuchaj, wy z łączności podajcie się jako podchorążowie, bo was wezmą w baraki nieoszklone albo pod namioty”. Myśmy się razem z oficerami ustawili, podchorąży, podchorąży, oficerowie. Prosiłem swojego wujka Maksa, żeby też się podał jako podchorąży, żeby nie szedł z żołnierzami, ale on wolał z żołnierzami, nabawił się zapalenia płuc. Nas skoszarowali, kazali nam się rozebrać, wszystko zostawić, myśmy poszli do łaźni, to oni wszystko przeglądali. Nic cennego nie miałem, nic nie ukradli, jeszcze miałem tylko zdjęcie swojej matki, miałem dwa zdjęcia z Powstania Warszawskiego. Zakwaterowali nas w takich stajniach, były prycze, jeden koc, na gołych dechach, chyba dostaliśmy pierwszy raz jakąś zupę z buraków czy cholera z czego to było, to nie wiem, jakieś łodygi też pływały, jakieś robaczki, wokół robaczków były oczka tłuszczu.

  • Jeńcy z innych krajów też byli w tym obozie, w którym pan przebywał?

Tak, to był obóz międzynarodowy, wiem, że z nami [byli] chyba Francuzi. Jakoś tak przez druty żeśmy [się porozumiewali].

  • A żołnierze z września 1939 roku byli w obozie?

Byli też, ale muszę powiedzieć, że dopiero przykre doświadczenie zdobyłem w Moosburgu, już jak nas zwolnili. Myśmy się zapisali z kolegami na wyjazd. Oficerowie w jakiś sposób jednak wykreślili, przyszedł jakiś oficer wyższy na apel, myśmy się znowu zgłosili. Nas chyba piętnastu czy może [więcej] (już nie pamiętam liczby), zgłosili do cukrowni, ale jak nas nocą wieźli, to najsampierw gdzieś w Górach Harzu zatrzymaliśmy się na noc w jakiejś kopalni rudy. Myślę sobie − żeśmy trafili, ale to był tylko nocleg. Rano z powrotem na przyczepę traktora i w to zimno (myśmy nie mieli takiego ciepłego okrycia, Boże, jeden do drugiego się przytulał, żeby nie zmarzł) zawieźli nas do cukrowni. Gmach cukrowni był centralnie ogrzewany, rzeczywiście był taki dosyć [ciepły], też były prycze, koce, ale wszy, Jezus, niesamowite wszy.
Zaraz następnego dnia rano, pobudka o szóstej godzinie, zrywają nas, taki wachman z psem chodzi, jak ktoś się spóźnił, to pies go po tych nogach zębami pogryzł. Ustawialiśmy się na placu tego gmachu, przez okno odsłonięte, oświetlone widzieliśmy, jak pan kapitan oddziału (już wtenczas robotniczego) je śniadanko, a myśmy tylko mieli kawę, a na miejscu mieliśmy dostać chleb, liczyliśmy na cukier, ale nie mieliśmy dostępu do cukru. Po godzinie do pracy. Były takie zwały miału węglowego, był taśmociąg, trzeba było na taśmociąg węgiel, miał wrzucać, który taśmociągiem leciał gdzieś do paleniska, dopiero tworzył się cukier. Jak się kampania skończyła, to nas dali do czyszczenia kotłów. Wchodziło się do kotła, dostał taką drucianą szczotkę i czyściło się bez żadnej maski, Boże! Coś okropnego, nie było czym oddychać. Wiem, że jakiś z nami pracował Włoch, mówi: „Część z was wywiozą, a część pozostanie, lepiej pozostańcie, bo nie wiadomo, czy was do lasu nie wywiozą i nie rozstrzelają”. To była taka narada z moim stryjecznym bratem, jedziemy czy zostajemy, jedziemy czy zostajemy. Jedziemy, zapisaliśmy się, że jedziemy. Załadowano nas też w taki bydlęcy wagon, ale nas było dwunastu czy coś, zimno jak cholera. Dwie kromki chleba żeśmy dostali na drogę, a jechaliśmy chyba dwa dni. Prowadzili nas w tych wagonach, to już gorączki dostawaliśmy. Z tych okuć wewnątrz, tych okuć takich żelaznych, żeśmy zeskrobywali szron, żeby po prostu popić.
Wreszcie żeśmy zajechali do obozu w Moosburgu, to był obóz międzynarodowy. Na razie paczek niestety nie było. Z 1939 roku żołnierze (to co powiem, to jest nie dosyć chlubne) wychodzili na roboty i otrzymywali paczki, mieli do dyspozycji na cały barak jeden żelazny piecyk. Chodziło o to – weź, stań, to ugotuję mleko albo zrobię jajecznicę, to ty mi zajmij ogonek, to później zjemy. Myślę sobie, mleko, co on zwariował, jakiś proszek, to nie wiedziałem, że z proszku się mleko albo jajka [robi], coś niesamowitego. Ale żeśmy stanęli, przyszła kolej, że on zaczął pitrasić, zjadł, a cośkolwiek z menażki podaje, żeby jeść − ja świnia czy co, do czego to jest podobne, jak tak można? Zrezygnowaliśmy. Wiem, że nawet koło kuchni była taka sterta ziemniaków zmarzniętych, to myśmy ucierali na tarce, gotowali, trochę soli gdzieś zdobytej, tak żeśmy [się] pożywiali. Później dostaliśmy paczki, bogaci ludzie, paczki były, kawa nie kawa, czekolada, łomy czekoladowe, biskwity nie biskwity przeróżne, paczki egipskie, ryż, mąkę, na miejscu się pitrasiło, żeby już nie jeść tego niemieckiego jedzenia. Wachmani przychodzili nocą, przynosili pod pelerynami chleb w zamian za kawę, za czekoladę, papierosów mieliśmy też dużo, po takiej paczce gdzieś się dostawało koło siedemdziesiąt czy stu papierosów (wtenczas paliłem), w każdym razie można było zahandlować. O ile chodziło o jakiś świeży chleb, byliśmy bogaci. Było kino, były filmy amerykańskie. Zapoznałem się z jednym majorem amerykańskim polskiego pochodzenia, który ze mną spacerował.
Kiedyś, nie wiem, to chyba w Halle było, strasznie zbombardowali, nie patrzyli, czy to oficerowie, czy nie oficerowie, wszystkich wygnali, on się zgodził, pojechałem za niego. Taki był zadowolony, opowiadał mi, że dostał wiadomość, że jego syn, gdzieś na Filipinach jako lotnik zginął. Kiedyś tak nieostrożnie mówi − czy bym się zgodził, żeby pojechać jako przybrany syn. Nie bardzo to mi się uśmiechało, myślę sobie, on, a co będzie z matką, syn to zawsze jednak wspomnienia są, to nie, czyjeś miejsce zająć to tak nie bardzo.
Miałem też w obozie kolegę sierżanta amerykańskiego polskiego pochodzenia, Mieczysław Burda. On tak przychodził do nas, żeśmy opowiadali, później pojechał do Ameryki, z nim korespondowałem, z jego siostrą później zacząłem korespondować, mi mówił, że miał siostrę, ich zabrali. Wtenczas, kiedy się już kapitulacja zbliżała, to nas Powstańców, Serbów, właśnie lotników amerykańskich, między innymi jego, przenieśli z dala od obozów do takiego wykopanego, olbrzymiego dołu, gdzie pobierali żwir. Ustawili namioty, dali jeden koc, człowiek z tego gruzu kamieni robił sobie taką jak gdyby trumienkę, na tym kładł koc i tak się spało. Miałem też takiego przyjaciela indyjskiego, był porucznikiem w Armii Brytyjskiej, Belasing, nawet mam jego zdjęcie, coś napisane, bardzo taki życzliwy, przekupił wachmanów, żeby pozwolili mu razem z wachmanem przejść, że chciał się ze mną i naszymi kolegami spotkać. W takiej wdzięczności dostałem od niego srebrną… nie obrączkę, coś na rękę.

  • Kiedy pański obóz, miejsce w którym pan przebywał, zostało wyzwolone przez aliantów?

Wiem, że w maju.

  • To były jakie wojska − amerykańskie, brytyjskie?

To były wojska amerykańskie. Dlaczego nas skierowano pod namioty? Po to, że jakieś oddziały SS, które się broniły, będą się wycofywały i mieli nas wymordować. Ale przed samym zakończeniem nad obozem krążyły bez przerwy myśliwce amerykańskie, jedne odlatywały, drugie przylatywały. Nie wiem, czy jakąś wiadomość rzucili do komendanta, że w razie jakikolwiek zginięć z rąk Niemców to całe miasteczko będzie zniszczone i zburzone. Wojska nie zdążyły przyjść, tylko wcześniej przyszły wojska amerykańskie. Taka była polana duża koło obozu, siatki, lekkie samoloty zwiadowcze zaczęły lądować, zaczęli żywić nas białym, wspaniałym chlebem. Żeśmy jakiś czas byli, stamtąd już żeśmy do Bambergu pojechali.

  • Ostatecznie trafił pan do polskiej armii na Zachodzie?

Tak.

  • Jak ta droga wyglądała, jak pan się tam znalazł?

Pojechałem do Murnau z kolegami z plutonu, to był tylko oficerski obóz, a u góry był gmach, gdzie byli generałowie. Były „Pestki” z Powstania, te dziewczęta, my. Olbrzymie jezioro, żeśmy jakiś czas byli, pływali, wypoczywali. Przyjechały samochody z 2 Korpusu, co przywoziły, to nie wiem. Patrzą się na naszych młodych, czy nie chcielibyśmy do armii. „Jak to nie − pewnie, że byśmy chcieli”. Przez granicę szwajcarską, wzgórza Tyrolu, to wszystko, nas przewieźli. Droga do Maceraty, to gdzieś tak w połowie Włoch.

  • Do jakiej jednostki pan trafił?

Do 65. baonu piechoty. Stamtąd skierowany zostałem do szkoły podoficerskiej, ukończyłem ją w styczniu bodajże, mam nawet świadectwo, zdjęcia, to wszystko. Później trafiliśmy do jednostki, która ubezpieczała transporty żywnościowe. Anglicy nie dawali sobie rady, po prostu działała mafia włoska. Jak w parowach pociąg zwalniał, to wskakiwali, rąbali dachy, wyrzucali, co było, cukier, mąka, wiedzieli nawet, co gdzie jest. Nawet były takie momenty, że na stacji, jak pobierała lokomotywa wodę, to podchodził taki Włoch i mówił, że ma kupę dolarów czy lirów i żeby wagon otworzyć, to oni sobie samochodem wywiozą. Nie można było, jak to tak. Na to żeśmy nie poszli.

  • Ile czasu pan spędził we Włoszech?

Od sierpnia 1945 do lipca 1946 roku.

  • Potem Wielka Brytania czy Polska?

Później przewiezieni zostaliśmy do Neapolu, najpierw przed Wezuwiuszem żeśmy byli w takiej jednostce polsko-brytyjskiej, stamtąd nas rozwozili. Później koło Afryki żeśmy zacumowali i łodziami oddział tych „szczurów brytyjskich”, 8. Armii Kanadyjskiej dołączył i też z nami popłynął do Anglii. W Anglii broń trzeba było zdać, bo z bronią nie można było chodzić, bo już Anglicy na to się nie godzili, myśmy wartę trzymali z bronią. Nawet mam zdjęcie, żona jakiegoś lorda wizytowała naszą jednostkę, wtenczas miałem oficera służbowego, wiem, że składałem jej meldunek. Mam nawet zdjęcia i to wszystko. Przyszły takie czasy, że zaczęli namawiać po prostu, żeby wracać, bo przecież mamy swoją ojczyznę, mamy swój rząd, żeby wracać.

  • Niektórzy wrócili, niektórzy nie wrócili; dlaczego pan się zdecydował wrócić do Polski?

Będąc w szkole oficerskiej we Włoszech wysłałem list do Amerykanina, do Burdy. Odpisała mi jego żona, przychodzi oficer służbowy, mówi: „Słuchaj, masz list”. − „Mam list, skąd?”. − „Z Ameryki”. − „Chyba pomyłka”. Zapomniałem, że przecież wysłałem. List mam nawet zachowany, ona pisze, że jest siostrą Mietka, że Mietek jest teraz w żandarmerii, czy ona może ze mną korespondować. Tak żeśmy ze sobą korespondowali, aż przyszedł moment, że zaproponowała, żeby zawrzeć związek małżeński, bo żeśmy zdjęcia przekazywali, listy. Ale to tak telegraficznie, żebym uzyskał wizę w ciągu pięćdziesięciu sześciu dni, a tak trzeba było lata czekać, żeby dostać wizę Kanady czy Ameryki. Ale już wtenczas miałem łączność z rodzicami, napisałem do rodziców, rodzice mówili: „Nie, twoje miejsce jest przy nas, nie wiadomo, jak to wszystko będzie, wracaj”.
Wróciłem, a to nie było ciekawe, bo żadnej pracy [nie mogłem dostać]. Najsampierw u kierownika „Elektro”, współwłaścicielem przy dworcu świebodzkim był mój wujek Maks, [był] zatrudniony i mnie przyjęli do prac teletechnicznych.

  • Czy ubecja pana nękała po wojnie?

Jak już pojechałem do Gorzowa i zapisałem się do liceum, żeby ukończyć, to bardzo dużo ubeków było, bo to było gimnazjum raczej dla pracujących, to w Gorzowie Wielkopolskim. Wtenczas kiedy były egzaminy pisemne czy ustne to każdego wzywali. Pamiętam jeszcze jak dzisiaj, jak na Urząd Bezpieczeństwa, korytarz, miałem to wezwanie. Wychodzi jakiś ubek i: „A wy co tu?”. − „Dostałem wezwanie”. − „Jakie wezwanie?”. − „Pod pokój tutaj”. − „No to se usiądźcie”. Gdzie? Żadnego krzesła nie było. Wreszcie się drzwi otworzyły: „Chodź no tu, chodźcie”. Broń na biurku i zaczyna się, gdzie byłem, co robiłem, to wszystko wałkowali, mało, usiąść i teraz napisać to wszystko. No i tak było ciągle. Raz w miesiącu, raz na dwa miesiące. Wreszcie dostałem powołanie do wojska i dziwiłem się strasznie, w tym WKU do wojska. Zgłosiłem się do porucznika (czy to był wyższy rangą): „A wy co?”. − „Dostałem wezwanie do wojska, ale ja w wojsku byłem”. − „Jak to byliście?”. − „Byłem u Andersa”. − „Co do jasnej cholery, co oni mnie tu przysyłają, won!”. Dzięki Bogu, bo brali akowców do jednostek wojskowych, do kopalni, do tych innych miejsc i wykańczali. Były takie przecież rzeczy. Tak na ogół.

  • Dlaczego pan zamieszkał we Wrocławiu?

Później ożeniłem się z koleżanką, którą poznałem w 1943 roku, mieszkała w Sokołowie Podlaskim. Jak wróciłem do domu, to ojciec mówi: „Słuchaj, ona była u nas, bo dostała list z Ameryki”. Amerykanka prosiła, żeby odnaleźć nas, przyjechała w Warszawie i w jakiś sposób nas odnalazła, bo po prostu mieszkańcy danych domów czy danych dzielnic ponaklejali na gruzach czy na częściach domów plakaty − jestem tu, taka i taka. Ona tak trafiła, wtenczas nasz dom na 6 Sierpnia był już zburzony. Zatrzymali się u ciotki mojej na Rakowieckiej, róg Puławskiej i Rakowieckiej. Jak już ojciec się dowiedział o tym, że mają być jakieś aresztowania, to wraz ze swymi kolegami, dowódcami przeniósł się do Wrocławia. Założył przedsiębiorstwo przewozowe, kupił jakiś samochód i pracował. Powróciłem, namówili, żeby jednak pojechać do [miejscowości] Strzelce Krajeńskie, to jest między Gorzowem Wielkopolskim a Krzyżem, pojechałem, żeśmy się zobaczyli.

  • Dlaczego pan poszedł do Powstania, co panem kierowało?

Wychowałem się w domu w takiej tradycji narodowej, zresztą ojciec bez przerwy nam opowiadał o wojnie, bo przecież był trzy razy ranny, że jednak mimo wszystko to trzeba ojczyzny bronić, że trzeba ją ratować, że jednak to jest naszym obowiązkiem. Harcerstwo na to się nakładało, zresztą w harcerstwie byli bardzo przyzwoici młodzi ludzie, nie takie harcerstwo, jakie było dotychczas (chyba się teraz robi coraz lepsze, nie wiem). Były takie chwile, żeby jednak… ta mściwość za to, co Niemcy robili, za krzywdy straszne, żeby jednak odwet wziąć za to wszystko.

  • Gdyby znowu pan miał osiemnaście lat, poszedłby pan do Powstania?

Chyba tak, teraz gdybym miał dawniejsze lata − tak, poszedłbym.



Wrocław, 18 maja 2010 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon
Jerzy Matusiewicz Pseudonim: „Jerzy” Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie „Żaglowiec” Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter