Jerzy Romanowski „Drań”

Archiwum Historii Mówionej
  • Co pan robił przed wybuchem wojny, przed wrześniem 1939 roku.

 

Przed wrześniem 1939 roku skończyłem szkołę na Sandomierskiej, pracowałem w Zakładach Mechanicznych Ursus. 7 dnia Niemcy robili wywiad lotniczy nad terenem zakładu i rozpuszczono nas do domu. Większość młodzieży na apel radiowy wstąpiła ochotniczo do armii w mundurach szkolnych przysposobienia obronnego, ponieważ byliśmy przeszkalani przez 36. Pułk Piechoty na ulicy 11 Listopada.

  • To było w czasie przygotowania do wojny?


To już była wojna, to już był dziesiąty dzień wojny. Tam na 11 listopada dostaliśmy częściowo uzbrojenie i jako 336. Pułk Piechoty szliśmy na obronę Starej Miłosnej i Wiśniowej Góry, tam byliśmy okopani, bo już od północnego-wschodu atakowali Niemcy, minęli Warszawę i z tamtej strony atakowali. To było tylko kilka dni dlatego, że pułk się wycofał na Otwock a nas zostawił w tych dołkach. Musieliśmy kombinować jakoś żeby przebrać się w takie stare wiejskie ubrania. Później nikt się nami nie interesował, udaliśmy się w kierunku północno-wschodnim, bo tam w harcerstwie znaliśmy gospodarstwa jednego z dziedziców. To była miejscowość.., już nie pamiętam. Tam się udaliśmy, ale niestety Niemcy nas złapali. Zobaczyli, poznali, że jesteśmy przebierańcy. Przywieźli nas samochodami do Wawra, w Wawrze już bardzo było dużo ludzi. Na tej ulicy jak skręcają autobusy do Międzylesia, tam teraz jest już dom wybudowany, a to był pusty plac. Patrzymy a tam cały plac ludzi. Postawili nas na boku, bo posądzili nas, że myśmy Niemca zabili przy studni, tam gdzie nas złapali. Ale szedł oficer i wypędził nas, że powinniśmy być w całej grupie. Przyszedł ten, co poszedł nas zameldować i szukali nas, i nie znaleźli nas, bo to był tłum ludzi, myśmy się mieszali. Przyjechały samochody z pociskami artylerii, trzeba było [rozładować], między drzewa żeśmy kładli i później nas w te samochody załadowali. Wywieźli nas do Mińska Mazowieckiego. Oczywiście zaczął deszcz solidnie padać. Dojechaliśmy do Mińska Mazowieckiego do koszar a tam tłum ludzi, nie tylko w ujeżdżalni koni, ale i na gołej ziemi. I na mokrej ziemi siadaliśmy, bo ile można stać. Na drugi dzień wywieźli nas do Ostrołęki. Tam trzymali nas w kościele, nawet, dali nam krótkie, małe, polskie sucharki. Dali nam po garści takich sucharków. Po południu zaprowadzili nas czy przewieźli, już nie pamiętam, na tory kolejowe, do rampy takiej do transportu towarów. Zaczęli ładować, ale my po warszawsku – do tyłu, a tam mnóstwo było wojska i cywilów. To my do tyłu, do tyłu, wagony załadowali, wróciliśmy już wieczorem, znów do tego kościoła. Przetrzymaliśmy następny dzień. Widocznie tak się złożyło, że pod wieczór widocznie ściągali gdzieś wagony i znów nas wyprowadzili. Była taka szarówka, dla nas warszawiaków nie ma nic lepszego. I rzeczywiście tak było, że znaliśmy te uliczki idące na rampy kolejowe , Niemiec był daleko, wachmani byli daleko. Udało nam się we czterech zbiec za domki przy tej uliczce, a dalej już były pola i sady.

  • Pamięta pan tych kolegów?


Tak. To był Zenek Kozłowski, Jurek Anszperger i Stasiek Skorupski. Stasiek Skorupski to był nawet kuzyn posła Arciszewskiego, tego który był później premierem w Londynie. Tak dotarliśmy do Warszawy.

 

Później [w czasie] okupacji, to normalnie pracowałem w szkole na Sandomierskiej, ale tam finansowo nie było za bardzo dobrze to zmieniłem prace prywatnie.

  • Znaczy z tej pensji nie można było się utrzymać?


Nie można było się z tej pensji utrzymać. Oczywiście mieliśmy tam takie możliwości. Robiliśmy maszynki do ładowania papierosów, to były metalowe rureczki otwierane, tam się kładło tytoń, zamykało, później do gilzy i nabijanie tych papierosów ale to nie był zarobek. Potem [zatrudnił mnie] prywatnie taki pan, który produkował jasne meble z sosnowego drewna, takie jak teraz są modne. Niemcy brali bardzo dużo, robił łóżka zestawowe. Mieliśmy nawet jakieś deputaty. Dostawaliśmy wódkę, papierosy, co tam mogli Niemcy dać...

  • Gdzie znajdował się ten zakład?


To były dwa zakłady. Jeden na Czerniakowskiej, drugi na Siedleckiej. Ja pracowałem na Siedleckiej. Miałem do pomocy kolegę ze szkoły Sandomierskiej Janka Nowaka, z którym razem wstąpiliśmy do organizacji, na Żoliborzu. Przez znajomego, to byli dwaj panowie którzy pracowali w AWF-ie, za Niemców. Byliśmy przeszkoleni.

 

  • Oni zaproponowali panu przystąpienie do organizacji?


Nie, mieliśmy taki kontakt z jednym ze sportowców, który tam pracował.

  • Pan mi opowiadał, że właśnie na tej Siedleckiej robił jeszcze jakieś łódki.

 

Tak, tak. Ale to chciałem właśnie opowiedzieć. W tym czasie oprócz tej pracy, wieczorami na Kleczewskiej i na innych ulicach na Żoliborzu, na [Próchnika] chyba, w kilku miejscach mieliśmy takie szkolenia. Szkolił sierżant, szkolił jeden z kapitanów. To było Zgrupowanie „Żubr”, kompania porucznika „Łosia”. Dowódcą plutonu był porucznik „Brzoza”. Przez całą okupację to były takie ogólne szkolenia, w Puszczy Kampinoskiej. Już jak się zbliżało do Powstania to mieliśmy wydzielone tereny i między innymi mój kolega – Janek Nowak mieszkał na Czerniakowskiej, ponieważ zakład zakonny, który był tam na Czerniakowskiej częściowo zajęli Węgrzy, więc bardzo z Polakami zgodnie żyli.

 

Nawet byłem na takim przyjęciu u Janka Nowaka, zapoznaliśmy tych Węgrów i oni nam, już nie pamiętam, ale kilkanaście chyba karabinów dostarczyli, sporo nawet materiałów wybuchowych i to mieliśmy za zadanie przenosić.

  • Oni dali to w prezencie?


Tak. Bardzo dobrze współpracowali z nami Węgrzy. Było tego sporo.

W międzyczasie jak zacząłem pracować na Siedleckiej, dyrektor zażądał, żeby zrobić dla dwóch chłopców żaglówkę. Zdecydował, że dwie. Jedna będzie dla tych pracowników a druga dla chłopców. Ale kto tam z pracowników myślał o żeglarstwie, tylko ja i ten Janek. Więc jedną sprzedał, a druga została dla chłopców. Ale oczywiście trzymaliśmy te łódki, w takiej kawiarni na wodzie – pływającej kawiarni, „Marlena” się nazywała. Tam mieliśmy swoją przystań.

  • Gdzie to tak mniej więcej się znajdowało?


Tu przy moście kolejowym a Poniatowskiego. Później dokupił jeszcze sobie „Bajkę”, to przenieśliśmy się na „Bajkę”, bo tam mieliśmy duże pomieszczenie na sprzęt żeglarski. Ja skończyłem, zrobiłem tą łódkę u Sosnowskiego. Bardzo dobrze ta łódka wyszła, Sieradzki uszył żagle do tej łódki. Tam jeszcze działali dwa moi instruktorzy z wioślarstwa, mistrz świata w jedynkach Roger Verey i mistrz Polski w jedynkach Jerzy Ustupski. Ustupski był góralem. Pewnego razu mówi: „A będziecie siedzieć tu na święta, przyjedźcie do mnie do Bukowiny Tatrzańskiej”. Pojechaliśmy rzeczywiście z klasą szkolną, nawet z instruktorem z wojska z 11 Listopada, który nas szkolił. Było oczywiście takie zarządzenie. Czytałem w książce chyba dwadzieścia lat później, że był zakaz pływania na Wiśle, że były łapanki. Owszem były łapanki, ale ja tyle lat pływałem, nawet do samego Powstania pływałem na tej łódce. Część tego sprzętu z Czerniakowa trzeba było przewieźć na Żoliborz. A jak? Tramwajem? Nic prostszego. Nawet gdyby pokazali się Niemcy. Nigdy nie widziałem, żeby Niemcy pływali na motorówkach. Ci, co nie wiedzą to chyba tak zmyślają, żeby bogatsza była książka czy coś. Tyle lat, zawsze po pracy i rodzina moja przychodziła, szwagier i siostrzenice.

  • Spokojnie można było pływać?


Pływaliśmy. Owszem łapanki był, ale na drugiej stronie, tam gdzie były plaże. Ponieważ tam były takie piaszczyste wyspy i nawet na tej wyspie kiedyś uczyłem młodszego syna dyrektora wiosłować […]. I okazało się rzeczywiście, ja już akurat do tej wyspy dopływałem i złapałem dwie osoby. To była Niemka, gruba okropnie i Niemiec. Jedno do jednej burty, drugie do drugiej burty i jakoś ich doholowałem do brzegu. Dziękowali nam po niemiecku.

  • To były lata okupacji?


To były lata okupacji.
Ale żeby tak nie wieźć sprzętu, który nam dostarczyli ci Węgrzy… Ten kolega Janek, już chyba z osiem lat nie żyje, jest na Powązkach pochowany. Żeby nie wieźć i nie być narażonym, bo kiedyś rzeczywiście coś wieźliśmy, no i ten Janek troszkę wystraszył się. On był taki potężny, wielki, włosy piękne, więc nie był taki do działania dobry, bo można go było łatwo zaobserwować. Ale mieliśmy o tyle dobrze, że Wisłą dopłynęliśmy do Żoliborza tam, gdzie jest teraz przystań „Spójni”, tam chłopaki przychodzili brali to wieczorkiem, a my sobie z powrotem pod prąd oczywiście jak był wiatr. Nikt nas nie zaczepił i to było najbezpieczniejsze.

  • A jakieś kontrole były niemieckie na „Bajce”?


Nie, nigdy. Właścicielem był pan Kuczewski, który miał wspaniałą restaurację „Boccaccio” na Śródmieściu. Ona się mieściła bliżej Brackiej, nie pamiętam dokładnie w którym to miejscu było. Nie byłem w [czasie] okupacji żeby zobaczyć, ale był właścicielem tej restauracji.

  • Pamięta pan swoją przysięgę AK?


Tak, ale słów dokładnie nie pamiętam. Tak, w swoim mieszkaniu była składana przysięga.

  • A gdzie pan mieszkał?


Na Bednarskiej.

  • Mieszkał pan z kimś?


Bednarska 11. Mieszkałem z mamą, siostrą i szwagrem na pierwszym piętrze.

  • Kto utrzymywał rodzinę?


Oni osobno prowadzili gospodarstwo, my osobno. Jak to kobieta wolała żeby..

  • Jak zaczął pan pracować w tym zakładzie stolarskim to można było z tego się utrzymać?

 

Tak. Wtedy mało [potrzebowałem] żeby [się] utrzymać. Tam były deputaty, na przykład były papierosy, była wódka. Mój szwagier był wojskowym, to często nawet mama przekazywała ten deputat. Po co mnie papierosy. Raz jak skończyłem robotę, dyrektor był taki zadowolony, łódka gotowa, to była wódka, wypiłem jeden czy dwa kieliszki. Koledzy: „Zapal, zapal...”. Pijany byłem okropnie. Drugi raz w obozie. Koledzy: „Zapal, zapal...”. Oczywiście tylko wtedy, jak była jakaś pewna okazja. Dlatego, że te zakłady, które pracowały dla Niemców albo Niemcy brali produkcję, na przykład ci, co pracowali na Rakowieckiej w koszarach też otrzymywali deputaty.

Na przykład koledzy, co byli w kompani motorowej na Starówce, to kilku z nich było przeszkolonych w warsztacie samochodowym na Belwederskiej, chyba to się nazywało Blumberga – ja z pamięcią nie jestem taki dobry. W każdym razie zakłady gdzie remonty były. Oczywiście w tych remontach to chłopaków dobrze podszkolili. Ci, co brali udział w zamachu na Kuczerę, to na pewno tam przeszli przeszkolenie. Często spotykałem Issajewicza, bo odbieram znaczki na Elektoralnej, on też. Także spotykaliśmy się czasami. Poza tym często była msza na Krakowskim Przedmieściu.

  • Pan przechodził te przeszkolenia i było przygotowanie do Powstania?

 

Tak. Przeszkolenie to my otrzymaliśmy już w przysposobieniu wojskowym łącznie z miesięcznym obozem w lasach. Następne szkolenie na Żoliborzu to było w Puszczy Kampinoskiej.

  • To były umówione jakieś wyjazdy?


Nie to było umówione, tak po kilku chłopców, był sierżant. Mam dokumentację, mogę pokazać, mam nawet zaświadczenie świadków. Szkolił nas sierżant i jeden z kapitanów zgrupowania. […] Ja byłem u „Żubra”. Byłem w plutonie porucznika „Brzozy”. Broń, którą żeśmy dostarczali, właśnie najbliżej Akademii Wychowania Fizycznego była przechowywana. U ludzi w prywatnych domach w piwnicach.

 

  • Pana mama wiedziała, że jest pan w konspiracji?


Nie, nie wiedziała.

  • A pana siostra?


Nie, nikt nie wiedział. Wiedziała, że mam kolegów, że nad Wisłą ciągle jestem. Siostrzenica poświadczyła, bo była parę razy ze mną na łódce. Janek przychodził do mnie. Tak że mama wiedziała, że nie jesteśmy jacyś tam, że źle się zachowujemy, tylko byliśmy porządni chłopcy.

  • Zbliżało się Powstanie, jakieś rozkazy przyszły, przygotowanie?


To były tylko przygotowania, ale kiedy [wybuchnie] nie wiedzieliśmy. Wiadomo tylko, że front się przesuwał, ale nic więcej. Polegało tylko na przechowywaniu uzbrojenia i ci co nie byli przeszkoleni byli przeszkalani. Dobrze było, że ludzie byli tacy, no poświęcali się po prostu. Proszę sobie wyobrazić. AWF – sześciuset pilotów, dobrze uzbrojonych i mamy teraz atakować. Mamy atakować, kilka kompani ma atakować AWF z różnych stron.
Może wrócę do przedpowstańczej koncentracji.

Była bardzo dobrze zorganizowana. Łączniczki ślicznie obsłużyły wszystkich także byliśmy wieczorem na ulicy Cegłowskiej, przy Alei Wyzwolenia. Znaczy cała zachodnia strona była nasza, po stronie AWF nie mieliśmy żadnego budynku zaprzyjaźnionego dlatego, że mieszkańcy powiedzieli, że tam Niemcy niektórzy nocują, przebywają czasami. Jak dostaliśmy przez łączników rozkaz stawienia się to mimo, że kolega Janek mieszkał na Czerniakowskiej, to zdążył. Prawdopodobnie ta sama łączniczka powiadamiała, co i mnie. Mniej więcej przeliczyłem jak ona mogła tramwajem dojechać z Czerniakowskiej i dostałem się tam. Już było bardzo ciasno w tramwajach. Było widać, że dużo młodzieży przedostaje się tam, już wtedy można było coś wywnioskować.

  • Jak wychodził pan do Powstania, to powiedział pan mamie?


Zaraz. Jeszcze o tym chciałbym dokończyć.
Do tego stopnia, że zajmowaliśmy po kolei wszystkie domy, żeby było róg Alei Zjednoczenia, bo ostatni narożnik, dom był z balkonem. Tak że była dobra sytuacja do bronienia się, a nawet do wsparcia, gdyby trzeba było mieć odwrót. To był porucznik „Brzoza”. On głównie po tych wszystkich, oczywiście zaprzyjaźnionych z nami i chłopcy znosili broń do tego pierwszego budynku, z tego budynku miał być atak. Wiedzieliśmy, znaczy ci nasi co tam mieszkali, wiedzieli, że to jest jakiś pracownik miejski z gazowni czy elektrowni, już dzisiaj nie pamiętam. W każdym razie z gazowni, elektrownia mała swoje czapki. [O] taką czapkę oczywiście myśmy się postarali i było tak, że jeden z chłopców, chyba nawet sam porucznik „Brzoza”, zapukał do tego domu. Pani zobaczyła przez wizjer, że to czapka gazowni miejskiej, otworzyła drzwi. Oczywiście powiedział, że to niestety zbliża się akcja, że zajmujemy ten dom i [chcielibyśmy] zająć narożnik, nie pamiętam czy to była kuchnia czy pokoik, w każdym razie narożnik, który nie wychodził ani na Aleje Zjednoczenia ani na Cegłowską, tylko na ogródek. Ponieważ ja znałem dużo chłopców, gdyż częściej brałem udział w szkoleniach, […]. Byłem w drużynie strzeleckiej w szkole na Sandomierskiej, nawet w zawodach też brałem udział. [Chodziło o to, żeby] po kolei wszyscy z domów, przeszli do tego domu narożnego, bo z tego narożnego miał być atak. Już mieliśmy wszystko, dużo sprzętu było przeniesione, nawet mieliśmy PIAT-a, pociski do PIAT-a. Ale porucznik „Brzoza” nie pozwalał nam tych pocisków otworzyć i pokazać . W każdym razie broń był czyszczona w dużym pokoju, na pierwszym piętrze narożnym. Na balkon był wystawiony stolik i erkaem był postawiony, że w razie kiedy pójdzie atak - a broń Boże cofanie, to będzie obrona wracających możliwa. Chłopcy siedzieli, przygotowywali, czyścili broń. A tu na raz przychodzi nad ranem odwołanie i co my mamy z tym zrobić. To było koło pięciuset kilo wszystkiego.
Kolega wpadł na pomysł, kolega, który mieszkał na Żoliborzu – ale nie pamiętam dzisiaj jego nazwiska. Mówi: „Pójdę po takiego gościa, który ma dwukołowy wózek z dyszlem i się ciągnie”. I rzeczywiście poszedł. My patrzymy, a on przyprowadza nie tylko pana z wózkiem ale przyprowadza chłopca tego pana, taki chłopak z dziesięć–dwanaście lat. Ja mówię: „Czyś ty oszalał? Dziecko do tego?”. A ten ojciec mówi: „Proszę pana to jest najlepsze zabezpieczenie, biedne dziecko tak raniutko ciągnie taki wózek żeby zarobić”. Ale tego było sporo, mieliśmy to porządnie zapakowane, a teraz nie było czasu. Co i raz porucznik „Brzoza” wysłał kogoś pojedynczo. Ale to też mogło się rzucić. Rzeczywiście jeżeli tam by się znalazł Niemiec, który by obserwował, bo mówili, że w niektórych budynkach czasem są Niemcy. Wszystko powynosiliśmy, pojechaliśmy na Żoliborz, niedaleko, budowali kościół. To wszystko załadowaliśmy, przy ładowaniu ci, co byli potrzebni, to zostali ale po kolei ktoś został przez porucznika zwolniony i tak się rozeszła cała nasza grupa niezauważona.

  • Wrócił pan do domu?


Tak.

  • Następny rozkaz przyszedł...


Następny rozkaz przyszedł, ale równo dla Janka. Ta sama łączniczka musiała być, bo ten sam czas żeby dojechać z Czerniakowskiej, tu gdzie jest ten klasztor zakonny, on mieszkał trzeci dom od tego domu. Wtedy i później to w tym samym czasie on był powiadomiony i ja. Widocznie zaraz po niej wyjechał, ona do mnie i razem żeśmy się spotkaliśmy na placu Krasińskich. Ale to nie pierwszego dnia spotkaliśmy się na placu Krasińskich, tylko drugiego dnia. Ja dotarłem do placu Krasińskich ale tam już był spokój. Przystąpiłem do kompani porucznika Leszka, który zorganizował barykadę przy wylocie Miodowej do placu Krasińskich. Były tramwaje. Porucznik Leszek zorganizował grupę, która budowała barykadę. Ale ponieważ on tworzył już kompanię, to zostawiliśmy to ludności cywilnej. A my przeszliśmy na Senatorską, na Krakowskie Przedmieście. Na Krakowskim Przedmieściu ktoś do apteki Wendego od Koziej. Zapomniałem powiedzieć, że miałem pistolet Vis. Ten pistolet dałem porucznikowi, bo on nie miał, a my tak bez broni. Pilnowaliśmy i obserwowaliśmy Niemców. W każdym razie dużo dziewczęta z sanitariatu wybierały. Myśmy pomagali wybierać, pomagaliśmy robić paczki, było pakowane w pudełka i wszystko noszone było na Długą. Tam doktor Piotr zaczął organizować szpital.

 

  • Ale na placu Krasińskich, kto się zgłaszał, przychodził do dowództwa po przydział do oddziału i złożenie przysięgi...


Tak, tak. Z tym, że był taki podział, że ci, co byli w konspiracji nie musieli zdawać przysięgi. Była msza, ale to już nie tego dnia, to było następnego chyba dnia. Ci, co byli to składali przysięgę i na te dokumenty nawet była później defilada, dosyć duża na ulicy Długiej.

  • Tam ktoś stał, rozdawał opaski?


Niektóre opaski były przygotowane. Jakieś kobiety zaczęły szyć i ktoś rozdawał. Na przykład ja dostałem zupełnie inną opaskę, nawet nie z Żoliborza. Ponieważ widocznie nie dotarli do swojego zgrupowania to rozdawali te opaski. Były zupełnie bez napisów. Później, nawet od nas jeden z kolegów zrobił taką pieczątkę WP i stemplował szyte opaski. Nawet pamiętam, że byliśmy na ulicy Krzywe Koło po jakieś opaski, kobieta jakaś szyła. Dlatego pamiętam, że szwagier tam mieszkał, jego matka mieszkała na Krzywym Kole.

  • Pierwsze dni Powstania, pan swojego Visa oddał...


Oddałem porucznikowi. Ale trzeciego dnia wjechał samochód ciężarowy, niemiecki, dwóch Niemców z Nowego Zjazdu, z Krakowskiego Przedmieścia […]… Zobaczył, że młodzież do niego doskoczyła, zatrzymali się ci Niemcy i dwa karabinki były zatknięte przy kierownicy. To jeszcze poczęstunek był wspaniały.. Porucznik przyznał mi od razu jeden karabinek.

  • A to drugiego dnia Powstania pan był ranny?


Trzeciego dnia. Był ostrzał. Niemcy zaczęli nawet granatnikami ostrzeliwać, wdarli się na te gruzy ministerstwa od Krakowskiego Przedmieścia. Także wtedy nie można było już pobierać leków z apteki Wendego; były dosyć obszernie wybrane. Granatniki niemieckie zaczęły do nas sypać z Krakowskiego Przedmieścia i jeden z granatników jak byliśmy przy.. To był dokładnie trzeci dzień dlatego, że już szykowaliśmy się do ataku na pałac Blanka i na Ratusz. Wtedy [dostałem odłamkiem] z granatników, to prawdopodobnie nie był odłamek metalowy, tylko jakiś odłamek cegły. Tak że miałem zabandażowaną głowę, bo obficie mi krew leciała, dostałem w jakieś czułe miejsce.

  • Sanitariuszka wzięła trochę krwi na opaskę...


Tak, robiła mi opatrunek i umoczyła w krwi na czole, i na tą opaskę żeby była pamiątka.

  • Jakie warunki panowały na Starym Mieście?


Pierwsze dni... Przede wszystkim zaraz wieczorem pierwszego dnia był okropny deszcz. Trzeba było robić obserwację. Mam nawet taki planik, narysowałem, gdzie mieliśmy wgląd na plac Zamkowy i na Nowy Zjazd. Róg Miodowej a Senatorskiej, tylko ten narożnik od Zamku Królewskiego. Tam było takie malutkie wejście, długi korytarz a później było podwórko i przez podwórko ktoś nam pozwolił dojść do witryn sklepowych. Można było bardzo dobrze obserwować, co się dzieje na placu Zamkowym, to raz. A po drugie, że mieliśmy jakie takie schronienie od tego deszczu, bo polało solidnie i byliśmy zmoknięci. To się wcześniej działo. Później było jak samochód wjechał w Miodową prowadzony przez dwóch żołnierzy. W samochodzie były buty i chleb. Nam tylko zostały te dwa karabiny. Jeden dostałem ja, jeden dostał kolega. W związku z tym porucznik pozwolił odprowadzić jeńców, mnie i jeszcze jednemu koledze – „Wicher”, taki młody chłopak. Bo obóz jeniecki był zorganizowany na Starym Mieście, od Freta – jest taka mała uliczka – Koźla. Tam przejęto od nas tych dwóch Niemców.

  • Pamięta pan, jak ci Niemcy byli w niewoli traktowani?


Nie, ja tam byłem tylko pięć minut. Tyle co przekazałem, zapisali kto i co, i koniec. Raczej u nas nie było takich możliwości żeby się mścić. Nawet u nas były srogie kary za złe zachowanie, [aż] do degradacji.

  • Jeżeli ktoś...


Tak, jeżeli ktoś niewłaściwie się zachowywał. Czasami było za dużo pijaństwa, to też były odpowiednie kary.

  • A jakie warunki były tam, gdzie panowie spali? Czy cały czas trzeba było trwać na barykadach?


Byliśmy na zmiany, tylko był rozkaz żeby broń zostawić. Raziło nas to, że bardzo dużo było żandarmerii. Właśnie mój kolega Nowak, był w żandarmerii u „Barrego”, oni byli dobrze uzbrojeni. 4 sierpnia był atak na pałac Blanka i Ratusz. Już w pałacu Blanka coś tam nie bardzo zaczęło się dziać, bo ci dowódcy między sobą… Te starszości brane pod uwagę. Mnie to się nie podobało, bo tu jest walką, a tam są targi. Ale to chyba głównie „Barry” chciał opanować wszystko. A on był tylko do stworzenia żandarmerii. Także wiem, że były jakieś tam zmartwienia. Później był atak na ratusz. 4 sierpnia jeszcze przez pałac Blanka przelatywaliśmy i tam był ranny Krzysztof Kamil Baczyński, dostał w głowę i został pochowany na terenie Ratusza.

  • Pan był przy tej śmierci?


Nie, ja tak jak wszyscy przelatywałem tam. Były nisko okienka i trzeba było się pochylić. Do nas doszła wiadomość, że on ze swoją grupą... zapomniałem z jakiego zgrupowania był.

  • Prawdopodobnie nie pochylił się?


Tak. Bo pierwsza wersja była, że on był na wieży ratusza i wypatrywał. Owszem był jakiś czas posterunek na wieży ratusza, ale do czasu kiedy Niemcy się zorientowali czym to grozi i zaczęli ostrzeliwać.

  • Później przyszła do pana wiadomość, ze Baczyński zginął?


Tak, ogólnie było wiadomo, że ktoś zginął, ale kto, to dopiero później się dowiedzieliśmy jak był pogrzeb.

  • Był pan na pogrzebie?


Nie, byłem na stanowisku cały czas. Do komendy naszego dowództwa na Długa 15, byłem tylko chyba w piątym dniu.

  • Pamięta pan czy jak przebiegali, to wszystkim udało się przebiec?


Tak, wystarczyło się tylko pochylić. Przede wszystkim to najpierw, chyba mówiłem, zaczęły się te targi – „Barry”, porucznik Leszek i któryś z oficerów, chyba Kalinowski, kto ma dowodzić. To też nie bardzo się podobało. Tak że zryw był wspaniały, ale później były jakieś takie targi. Najgorsze to było bohaterstwo. Nas uczyli w konspiracji: „Nie wystawiaj głowy na darmo”. A młodzież szalała, naprawdę. Bohaterstwo to było, ale trzeba było to logicznie rozwiązywać, czy to bohaterstwo się opłaca czy nie.

  • Pamięta pan jakieś takie bohaterskie zachowania tej młodzieży?


Tak, były takie. Poza tym telewizja kiedyś pokazywała takiego wspaniałego strzelca wyborowego, ja też byłem strzelcem wyborowym. Nawet na Śródmieściu miałem taki karabin dłuższy, francuski „Lebel”, który pozwalał dosyć dokładnie strzelać, bo te mauzery były dobre do takiej walki…

  • Mówił pan, ze narażali się strzelcy wyborowi.


Nie. Podawali w telewizji, że był taki strzelec wyborowy. Miał stanowisko strzeleckie i obraz wstawiał, później obraz odstawiał, strzelał i znów obraz zastawiał. Kto to powiedział, to ja nie wiem. Jak można było takiego gościa pochwalić? Bohaterstwo. Chyba to było piątego dnia. Nie wiem czy to ta piosenka o tej dziewczynie mówi. „Pod czołg idzie z butelką dziewczyna”. Tak było. Wyrwała się dziewczyna, były butelki przygotowane na Podwalu. Wyrwała się dziewczyna na plac Zamkowy, rzuciła na czołg i była bardzo poważnie ranna, ściągnęli ją chłopcy, ale zmarła w szpitalu po krótkim czasie. Takich bohaterstw było za dużo. Między innymi na Długiej. Od Starówki przebiegła łączniczka do dowództwa, które było na ulicy Barokowej. Chłopcy jej meldują, żeby nie, bo od pałacu Mostowskich ciężki karabin maszynowy bez przerwy strzela, dają jej znać żeby nie przebiegała, bo co chwila się podrywa. Niestety, ona musi dostarczyć. […] Ja tam nie byłem, ale koledzy byli. Częściowo z naszej kompani, porucznik Leszek, część nas została tutaj, a część poszła do pomocy. Niemcy bardzo atakowali Pasaż [Simonsa]. To było właśnie tam, a ona ma rozkaz. Nie pomogło jej, że wszyscy jej wskazują, żeby nie przebiegała i słyszy, że co chwila seria z karabinu. Przebiegła i seria ją sięgnęła. Jeszcze się ruszała i co chwila do niej strzelali. Tak że za dużo było bohaterstwa, za mało było oficerów, którzy przestrzegali, żeby tak nie szafować swoim życiem. Oczywiście oficerowie wszystkich nie mogli dojrzeć, ale w wolnych chwilach troszkę. U nas dobre było, że nam dużo dało to przysposobienie wojskowe.

  • A właśnie, mieli panowie wolne chwile na Starym Mieście?


Wolne chwile były, takie zmiany.

  • Co ile?


Nie było takiego określenia. Tu jak byliśmy na Senatorskiej przy Daniłowiczowskiej, jak skręca autobus 160 jadąc na Pragę, to w tym domu w piwnicy pracowałem po wojnie, w biurze projektów. Tam było fajno, bo w tamtej piwnicy był zegar. Także dyżurny służbowy nie mógł zasnąć, bo co chwila musiał ten zegar nakręcać i wtedy można było sobie pozwolić na pospanie. Ale też to był taki odcinek bardzo trudny, bo przecież Niemcy już tak sobie pozwolili, że przy Teatrze Wielkim postawili działo polowe i rąbali do nas jak do kaczek, dosłownie. Nawet takie małe działko polówka ustawili podczas Powstania, ten budynek narożny miał numer 10. A naprzeciwko był sklep i Niemcy do tego sklepu dostali się od Focha z działkiem polowym. Przy czym nasi zrobili szturm. Tam zginęła, taka rodzina – dwóch braci i siostra. Rachwalscy się nazywali. Jeden z nich pierwszy atakował Niemców w tym sklepie, ale Niemiec strzelił i dostał w szyję. Brat pomógł w tym ataku, nie wiem jako on, w każdym razie tych Niemców przepędzili, ale tego brata już nie uratowali. A jeszcze siostra łączniczka też tam była.

  • A na przykład noclegi, jak było ze spaniem, z wyżywieniem?


Po zdobyciu magazynów na Stawkach, poszliśmy tam i przebraliśmy się wszyscy. Byłem w pełnym mundurze esesmana. W każdym razie wszyscy byliśmy przebrani. Bez hełmów oczywiście, hełmów nie było i bez czapek, czapek nie mieliśmy. Później stopniowo na Niemcach się zdobywało. Hełmy, panterki i buty były w magazynach. Dostałem po nogach, a miałem buty wojskowe niemieckie i jeszcze miałem tak zwany spinacz, szerokość chyba dziesięć centymetrów, żeby nie to, to miał bym tych odłamków, albo w ogóle miałbym ścięte nogi. Buty i spodnie były do wyrzucenia.

  • A kiedy dostał pan ta serię?


Tą serię dostałem jakieś dziesięć dni przed zakończeniem Powstania. Ale to już było w Śródmieściu, to nie było na Starówce,

  • Wróćmy jeszcze do Starówki. Jakie tam było na przykład wyżywienie?

 

Dokąd były magazyny na Stawkach, to było dobre wyżywienie. Później też było dosyć, nie było dobre, ale dostawialiśmy posiłki. Najczęściej dokąd ludzie mieli, to szykowali posiłki. Później jak były w magazynach na Stawkach konserwy, to były rozdzielane i na ulicy Kapucyńskiej 3 były kuchnie, te kuchnie gotowały i tam dostawaliśmy posiłki. Z chwilą jak nam zało prowiantu, to księża kapucyni nas zaopatrywali w chleb, bo piekli chleb. To zawsze kawałek chleba się zjadło.

 

  • Jakie było nastawienie ludności cywilnej?


Początkowo było takie pełne oddania. Później niestety jak zobaczyli, że i samoloty przeszły na Starówkę… Dosłownie co dwadzieścia minut leciały eskadry samolotów. Poleciały na Okęcie, załadowały i patrzysz już są. I to sztukasy, to są samoloty, które lotem nurkowym, tak że jak on chce sobie wybrać miejsce to wie gdzie bombką uderzyć. Tak między innymi został zbombardowany szpital, chociaż była wywieszona flaga Czerwonego Krzyża, ale to im tylko właśnie ułatwiło. […] Okropnie, tam był doktor Piotr naczelnym lekarzem.
A ten odpoczynek – to naprawdę było różnie. Gdzieś na gołej podłodze, przy jakimś balkonie, obserwując, co Niemcy robią. Poza tym zawsze trzeba było patrzeć, jaki jest kierunek obstrzału. Granatnik trudno wyczuć. Jak nie stanę w oknie, za jakimś murem to łatwiej uniknąć tego.

  • A miał pan wtedy kontakt z rodziną?


Nie. Miałem kontakt z rodziną na Starówce, na Sapieżyńskiej mieszkali. Byłem. Nawet dostałem mundur, bo szwagier był wojskowym. Jeden z mundurów, jak nieśliśmy na Długą 15 umundurować chłopaków, to zostawił, bo wojskowi mieli nakaz włączenia się. Ale w tych nerwach zapomniałem, że on był bardzo chorowity, nie mógł brać udziału w takich zadaniach i musiał być pod opieką, i dwie córki tam były. Byłem tam tylko w tym momencie, kiedy dostarczyłem ten mundur, później nie miałem już kontaktu.

  • Dochodzimy do kapitulacji Starówki. Przyszedł jakiś rozkaz?

 

Przed kapitulacją dowództwo podjęło decyzje, że tacy zdrowsi, którzy mogą jeszcze podjąć walkę na Śródmieściu… Wybierali niektórych, nie wiem jak to się działo, w każdym razie dużo takich, lekko rannych było skierowanych na Śródmieście. Oczywiście, co tylko mogliśmy, to zabraliśmy: jakieś uzbrojenie, część opatrunków i przeszliśmy kanałami, z tym, że już część ludzi wcześniej przechodziła. Dużo ludzi zabierało ze sobą bagaże. Jeszcze „Barry” nie pilnował kanałów, zresztą wszystkich nie pilnował tylko głównie przy placu Krasińskich. I niósł, niósł aż w końcu... Wie pani jakie są wymiary kanałów? To przecież nie można było chodzić wyprostowanym, bo najwyższy miał dziewięćdziesiąt centymetrów. Niech teraz ktoś weźmie jakąś torbę, jakieś coś. Zresztą podłoże nie było płaskie tylko ten kanał to było jajo. Więc nogi stawiało się najlepiej w środku i teraz z obciążeniem jak stawiać nogi. A stawiało się na boki, to ciałem rzucało na lewo i prawo. Poza tym wtedy jeszcze było sporo nieczystości, szczególnie w tych dzielnicach, gdzie Niemcy byli, to mieli jeszcze wodę, jakoś nie pozamykali dopływów wody. Ta grupa była wybrana najczęściej z takich, którzy mogliby jeszcze podjąć walkę. Z poszczególnych batalionów. Tak że od nas szło wtedy ze trzydziestu ludzi, równocześnie weszliśmy do kanałów. Ponieważ mieszkałem na Powiślu, obawiałem się przejścia przy hotelu Europejskim i Bristolu. Tam było zejście po schodkach do kanału i były takie dwie klapy drewniane. Często jak ci, co czyścili kanały wchodzili, to było otwarte, ja schodziłem po schodkach i przyglądałem się jak oni po tych kanałach chodzą. To co jest w muzeum zrobione to ja nie wiem kto to zrobił… Zrobili aleje kanałowe czy jak... Niechby chociaż wstawili fragmenty kształtu na wierzch jakie były te kanały. Jak ja chodzę z rodziną i pokazuję to oni „Nie…”, ja mówię: „Poczekaj, ja ci potrzymam, nachyl się i przejdź”. A przecież tak jak my musieliśmy jeszcze z czymś przejść.
Meldowałem jak wchodziliśmy – „Uważaj!” – żeby uważali, bo robiliśmy przerwy, żeby tam, gdzie były włazy, pojedynczo [przechodzić], bo przecież Niemcy wrzucali granaty i benzynę zapalali. Wszystkim przy wejściu powiedziałem, że znam ten fragment i trzeba uważać, bo wystarczyło klapy otworzyć i wejść. Ale przeszedłem i nawet nie wiedziałem kiedy, gdzie te klapy były. Kto wie, czy to był fart...
Doszliśmy do Wareckiej, wyszliśmy.

Wzięli nas na Chmielną, tam było jakieś kąpielisko. Zaraz nas dziewczyny pomyły, dały nam bieliznę. Później przeszliśmy na drapacz chmur, który jest na placu Napoleona, dzisiaj na placu Powstańców – hotel „Warszawa”. Tam nawet kolega jeden, który też uczestniczył, może też chętnie coś powie, nawet był tam ranny. Zajęliśmy kwatery Bracka 23, Bracia Jabłkowscy – ten budynek. Część nas było na ulicy Przeskok, w komisariacie. A jeśli chodzi o zadania, jakie mieliśmy, to były walki na ulicy Chmielnej, z tym, że bardzo dobrze były rozwiązane tam przejścia. Do samej Marszałkowskiej wchodziło się piwnicami, wychodziło się na podwórko, znów piwnice, znów na podwórko – bardzo sprytnie to ludzie zrobili. A takie cofanie było bardzo pomysłowe. Przy Cristalu było najwięcej walki, to był ten odcinek. Później byliśmy na Chmielnej przy Nowym Świecie z porucznikiem „Ogórkiem”. Tam zginął porucznik „Ogórek”. Ale wcześniej byliśmy róg Nowego Światu i Chmielnej, nie pamiętam, jaki to był dom, w każdym razie, musieliśmy od podwórka wchodzić żeby ostrzeliwać Nowy Świat. Ale dom na Nowym Świecie Niemcy już zajmowali na dole i baliśmy się, że nam odetną drogę powrotu. Była taka łączniczka Wanda Bąk, taka odważna dziewczyna. Niemcy atakowali nas a my już nie mieliśmy czym się bronić. Oczywiście dosłano nam, ale kto tam wejdzie, a na dole Niemcy grasują. Albo musieliśmy się bronić i wycofać albo jakoś przedostać. Ktoś tam wynalazł jakąś wielką deskę i jak były te budynki pod kątem ustawione, tak że dwa okna były blisko siebie, tak że z jednego okna na drugą się rzuciło deskę i Wanda Bąk przeszła z zaopatrzeniem dla nas. Odważna dziewczyna była, to było drugie piętro czy trzecie, ale było wysoko.

Byliśmy też na ulicy Widok, tam Niemcy atakowali, podpalili restaurację „Bachusa”, tam dobre zaopatrzenie mieli chłopcy, ile tam wódek było, tego wszystkiego, Cacao-Choix, co ja lubię teraz. Przynieśli chłopaki Cacao-Choix i starą Starkę. Bracia Pakulscy też byli, ale jeszcze byliśmy na Starówce, jak się chłopacy dostali do piwnic i tam jakieś były leżące butelki. Tak że nie sięgali wysoko tylko brali tu gdzie sięgnęli i wszystkie się zawaliły. Podobno tam po wódce chodzili chłopaki, ale potem zamknęli to i nie pozwolili brać.

Niemcy atakowali ulicę Widok. Wtedy właśnie dostałem francuski karabin „Lebel”, taki dłuższy karabin. Do dzisiaj jest na ulicy Widok taki balkon jak się patrzy od Brackiej, z takimi słupkami. Tam był pusty lokal i tam dowództwo miało narady. Kiedyś taki kolega, który bardzo lubił sobie wypić, patrzy tam są butelki z wódką dla dowództwa. Nie wiem czy takie rzeczy można opowiadać… Był sklep Siudeckiego, gdzie mieliśmy obronę barykady, przejście z jednego Śródmieścia na drugie Śródmieście. Ponieważ tunel przeszkadzał w wykopie to od południowej strony Alej można było głęboko wykopać. Wykop plus nasyp [i] ludzie już mogli lekko pochyleni przechodzić. Natomiast tu od strony północnej nie dało rady, bo był tunel. Trzeba było więc worki z piaskiem, ale skąd te worki? Ludzie dawali poduszki, ale później poduszki nie. Był więc sklep Siudeckiego, gdzie były torby papierowe, ale to już później. Aha, bo już zacząłem mówić o tym ataku Niemców na Widok.

  • Mówił pan o tym, co był ten balkon, z wódką dla dowództwa...


To było później. Niemcy, jak atakowali podpalili restaurację „Bachus”, ale tam ich z innego oddziału przepędzili. Takie balkony były dwa i ja na tym pierwszym balkonie, było pomieszczenie gdzie dowództwo [spotykało się]. Puste było pomieszczenie tylko jakiś stolik stał, pakamera gdzie były środki czystości. Ten karabin, ponieważ przed Dworcem Głównym były baraki drewniane i były okiennice, to Niemcy często mieli zmiany. Nie orientowali się, że można dostać. A jakieś tam światło musieli mieć, bo jak przyszli na kwaterę, to sobie to światło jakoś [wyciemniali]. Niektórzy zasłaniali okiennice, a inni nie wiedzieli – się dowiedzieli to parę strzałów już dostali. Później z kolei z porucznikiem „Prutem”, nazywał się Wieczorek, dostaliśmy obronę przejścia barykady, bo tam Niemcy puszczali „goliaty”. Cała nasza kompania plus Orlęta dostaliśmy Bracką przy Alejach. Tam było nawet jeszcze wybudowane stanowisko policjanta, który kierował ruchem, tam nasi chłopcy siedzieli, ale tam nie było bezpiecznie, bo Niemcy z BGK mieli duże możliwości strzelania. Tam jak myśmy przybyli, to była taka sytuacja. Leży Niemiec na środku jezdni i kto go podejmie. Powinni go podjąć Niemcy. Niemcy chcą go podjąć nasi strzelają, jak tu nie strzelać jak jest okazja. Potem słyszałem, że jakoś uzgodnili, że pozwolili Niemcom go ściągnąć, nie wiem czy to od Orląt, czy to nasi byli. Takie sytuacje były. Reszta czasu, dokąd nie zostałem ranny byliśmy głównie na obsłudze przejścia na drugą stronę barykady. Po Powstaniu widziałem jeszcze części tego „goliata”, który burzył barykadę. Nazywają „goliatem” ten, co był na placu Zamkowym. To nie był „goliat”, [tylko] samochód normalnie był wyładowany ładunkiem wybuchowym. A kierowcą był nawet mój kolega z młodych lat Zdzisiek Salwa – pracował w warsztacie samochodowym u Niemców. Jak można dopuścić do tego, żeby rozebrać barykadę, usunąć tam trochę żeby wjechać i wprowadzić do środka miasta niesprawdzony pojazd. To był okropny błąd dowództwa.

  • Czy ma pan najgorsze wspomnienia z Powstania, jakiś taki moment który najbardziej się utrwalił?


Ratowanie ludzi.

  • Zasypanych, rannych?


Tak.

  • Pan mówił, że sanitariuszki były tak zmęczone, że pan był przeszkolony sanitarnie.


Tak, ale to już jak drugi raz byłem ranny. W Śródmieściu, to były tak pomęczone, że dziewczęta obsługiwałem też. To co mogłem. Byłem w harcerstwie przeszkolony i w żeglarstwie byłem przeszkolony. I jak mówiłem pani o tej pracy u pana Sosnowskiego, w tej stolarni. Ponieważ Niemcy jak brali produkty to dostawaliśmy deputaty... Zostałem skierowany z warsztatu pana Sosnowskiego do przeszkolenia – pierwsza pomoc w wypadkach. Szkolenie odbywało się na Uniwerku Warszawskim, prowadził profesor [ ]. Jego imieniem nazwano szpital na ulicy Banacha.

  • Jak był pan ranny, że właśnie pan sanitariuszkom pomagał? A pan leżał w szpitalu jak drugi raz był pan ranny?


To nawet nie był szpital, to była już piwnica. Leżałem nawet naprzeciwko drugiej piwnicy, gdzie widziałem, że na normalnych drzwiach chirurdzy operowali rannych.

  • Pamięta pan, w którym to było miejscu, gdzie ta piwnica była?


To było tak, że przy ulicy Widok jak teraz patrzycie z Brackiej, to była barykada dobrze zrobiona, bo była dosyć wysoka. Niemcy nie tylko z tego baraku mogli atakować chłopaków, którzy byli przy Marszałkowskiej. Natomiast w Dworcu Głównym przedwojennym, to były takie okienka, do których właśnie my strzelcy wyborowi [celowaliśmy]. Jak Niemiec wystawił się, nie wiedział, że możemy go sięgnąć w tym okienku. Ci, co byli na dole, w barakach przed Dworcem Głównym nie bardzo się orientowali i wychodzili zamykać okiennice i czasami też się udało takiego upolować. Ten szpital był zorganizowany. Takie było przejście trzeba było nachylić się, bo barykada była wysoka, ale wszystko jedno, bo taki był rozkaz żeby nachylać się pod barykadami. Przeszło się to... Było to w jakimś domu, to było jakieś duże podwórko przy Alejach.

  • Długo pan był w tym szpitalu?


To było później, najpierw byłem jeszcze na tym stanowisku, tej budowie, obsłudze barykady. Braliśmy worki na podwórku tego domu w Alejach jerozolimskich, to był numer chyba 22. Tam kopaliśmy w podwórku piasek i tym piaskiem ustawialiśmy. Raz tam go Niemcy rozłożyli i trzeba było poprawiać. Trzeba było regulować przejścia, poza tym przepustki były, trzeba było sprawdzać. To byli tacy, którzy specjalnie sprawdzali przepustki. Niemcy już zaczęli bardzo atakować ten punkt przejścia i w ogóle Bracką. Tam między innymi była młodzież nasza z Orląt. Był taki atak Niemców na Bracką, tu naroże Bracka – vis-à-vis banku BGK. Przez Bracką numeru nie pamiętam, chyba 20 lub 22, takimi piwnicami, docieraliśmy. Niemcy atakowali i my kontratak wypuściliśmy. […] Samorzutnie tak, nasz dowódca mówi: „Trzeba im pomóc”. Oczywiście Niemcy zostali wyparci, przeszli z powrotem do BGK i zostawili jakieś skrzynki, ucieszyliśmy się, otwieramy – granaty. Ale jak się okazało – łzawiące. Nie mieli co zostawić, może by się przydały, ale nie wiem, nikt z naszych nie używał tych granatów. Później zaczęli to naroże bombardować nieustannie, bez przerwy. Ściany były dosłownie metr, tu gdzie teraz jest dom dziecka „Smyk”, naroże od Nowego Światu, takie były potężne mury. Nam też się dostało. Była taka wielka kotłownia, jak Niemcy zaczęli bombardować, to wszyscy cywile uciekli do tej kotłowni. Zawalone wyjścia i nie można dostać się do tych ludzi. Ale jako harcerz zapamiętałem, widziałem, że jest taki właz do zsypu węgla do kotłowni. Odwaliliśmy gruzy, dostaliśmy się w to miejsce i tych ludzi powoli wyciągaliśmy na linach, bo to pomieszczenie na koks było głębokie. Mnie się trafiła taka grubsza pani, a trzeba było nosić, mimo że człowiek był wygłodzony, wychudzony. Jak założyłem sobie po harcersku – to się kładzie na ramię, jak worek, do samej Chmielnej doszedłem bez zatrzymania. To była łączniczka „Wanda”.

  • Czy w pana oddziale, w pana otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym? Czy były jakieś msze?


Były ale przede wszystkim na Starym Mieście. Jest w dokumentacji, że była msza. Ci co nie składali przysięgi to była przysięga, była msza, była defilada. Z tym, że ja już nie brałem w tym udziału, bo byłem zaprzysiężony. Nawet w moim mieszkaniu były składane przysięgi.

  • A w Śródmieściu były jakieś msze święte?


Były, ale my już tam nie bardzo uczestniczyliśmy. Nawet na Chmielnej, co mówiłem, że tak dobrze było atakować Niemców, bo tylko piwnicami... Tam przyłapałem jednego Niemca, odprowadziłem go do obozu jeńców. Obóz jeniecki dla Niemców był na Brackiej – tu, gdzie jest sklep Wedla, jak się od Szpitalnej patrzy to widać, tak daleko, daleko w podwórku – to była jakaś wytwórnia wody kolońskiej.

  • Od Górskiego...


W okupację było tam wejście, teraz jest od Szpitalnej. Tam go odprowadziłem, nawet miałem zdjęcie zrobione z tym Niemcem. Ponieważ go nie ukatrupiłem, to dowódca mówi: „Chodź, chcą ciebie wynagrodzić”. Dali mi taki mały flakonik, to był jakiś olejek zapachowy. W każdym razie to, co sobie posmarowaliśmy to ciągle było, mimo, że się prało, to ciągle ten zapach był.

  • Aromat.


Tak. Tam był obóz jeńców, a później widziałem jak prowadzili tych jeńców. Dlaczego to nie wiem, ale zaprowadzili gdzieś na ulicę Górskiego. Nie, nie na Górskiego – Tamka, od Tamki... W każdym razie jak jest szpital dziecięcy na Kopernika.

  • Na Litewskiej.


Nie, nie na Litewskiej. Szpital jest na Świętokrzyskiej. W każdym razie tam gdzieś był nowy obóz jeniecki. Bo już tak się składało, że będzie koniec i będą przekazani władzom niemieckim.

  • Kiedy przyszedł rozkaz, że jest kapitulacja Śródmieścia?


Powiadomiono nas, że jest już kapitulacja, że dowództwo rozpatruje jak będą rozwiązane sprawy obozów jenieckich, szpitali. Zaczęli nas segregować, kto z rannych, kto może przejść, kogo trzeba przewieźć. Wtedy jeszcze miałem nogę nie w porządku, tak że nas przewozili na Marszałkowską i tam były transporty, przewozili nas na Dworzec Zachodni. Tam stały wagony przygotowane dla Niemców, były prycze zrobione w wagonach, cztery po lewej stronie i na górze, po prawej też cztery na górze i cztery na dole. Była skrzynia, były naczynia, dziewczęta jakoś samorzutnie – różnie nie tylko z naszego oddziału, ale te co jechały do obozu, skorzystały z działek kolejowych ugotowały nam zupę, z warzywami, nie pamiętam czy była okraszona czy nie. Mieliśmy na wagonie dwie sanitariuszki. Jedna z nich to była Helcia Grossówna, a ponieważ spałem na górze, bo byłem taki inwalida, że mogłem się wdrapać na górę, to spałem przy okienku. Nie przy wejściu, tylko w samym końcu górnym na lewo. A Helcia Grossówna jak przychodziła spać to [mówiła]: „Odsuń się, ja tu chcę przy okienku spać. Bo te ramy nie są przyjemne”. Tak że spałem koło Helci Grossówny. Ale był ksiądz, któremu Helcia Grossówna bardzo się podobała. Jak się okazuje, ksiądz w 1939 roku był w niewoli, po czym go księża niemieccy przywieźli z powrotem do Polski, do Generalnej Guberni i po raz drugi znalazł się w niewoli.
Jedziemy... Nie pilnowali nas, owszem byli wachmani, byli wartownicy. Gdzieś tam chyba sto kilometrów czy więcej, zatrzymał się pociąg. Ktoś za potrzebą, to niestety, dziewczęta na lewo, chłopcy na prawo. Zatrzymał się pociąg w Poznaniu i tak było, że kto wyszedł to wyszedł, Niemcy nie reagowali. Ja nie wiedziałem, bo rodzina szwagra tam była. Także żebym znał ten adres, wtedy nie wiedziałem, to bym sobie wyszedł normalnie i poszedł do nich. Ksiądz naopowiadał, że rozmawiał z Niemcem i że jedziemy na wymianę jeńców. Bajka była wspaniała... to jedziemy. On był w niewoli w 1939roku, od kogoś się dowiedział, powiedzieli mu tak może, żeby nie uciekać. Gdzieś nas zatrzymali za Poznaniem w szczerym polu, przywieźli nam jeść, jakąś zupkę niemiecką nam dali. I jedziemy sobie, słoneczko ładnie [świeci], na Zachód jedziemy, fajno, w porządku. Naraz patrzymy, coś nie dobrze, tu słońce – a ja jeszcze harcerz, to się orientuję. Jak w lesie byłem, jak byłem w partyzantce to dowódca mówi: „Dam ci chłopaka, on cię oprowadzi”. A ja mówię: „Kapitanie, poproszę sztabówkę i ja go będę oprowadzał”. Bardzo dobrze w lesie się orientuję. „Coś nie dobrze” – mówię. Wszyscy się zorientowali. Akurat ten ksiądz, często u nas bywał, bo bardzo lubił Helcię Grossównę i często z nią rozmawiał, też się zaczął zastanawiać.

Wyglądał przez te wrota rozsunięte i mówi: „O rany, chłopaki, to jest szpital przyobozowy zaraz będą wielkie koszary, a to jest szpital [Gross-Lübars]”. Na szczerym polu baraki prowadzone, nie dla nas – dla Ruskich, dla Włochów. Francuzi i Holendrzy byli w baraku. Dojeżdżamy do tego [obozu], akurat deszczyk zaczął padać, nie zważali na to, kto tylko mógł wychodził. A jak ktoś, tak jak ja byłem ranny troszkę, to pytali się, był taki ktoś kto po niemiecku pytał, czy ja mogę [chodzić]. Powiedziałem, że tą nogą wolałbym nie stąpać. To mnie wynieśli na błoto rozjeżdżone przez czołgi. Na błoto, na ten deszcz, ale ciężko rannych wozili sanitarką, taką dużą, mnie się nie trafiło. Z oddziału Legii Akademickiej taki porucznik, też był bardzo bohaterski chłopak, ten, co na Starym Mieście uratował nas z sytuacji. Niemcy podpalili naszą oficynę i przystępowali do szturmu. On przyszedł ze swoim oddziałem i przepędziliśmy Niemców.

  • Jak on się nazywał?


Szulecki, „Kania” miał pseudonim, porucznik „Kania”. Był później dyrektorem ZOO i myśliwym. Był ranny w rękę u nas na stanowisku na Senatorskiej, później na placu Teatralnym leżał karabin. On się wyrwał do tego karabinu i został postrzelony w obie nogi. Leżał razem ze mną na jednej sztubie właśnie, tam nas zawozili. Później jak była nas część rannych, to były wielkie koszary niemieckie. To była artyleria niemiecka, także były stajnie po koniach i ci, co zdrowieli w szpitalu Gross-Lübars to później byli odsyłani do stajni, a że stajni bardzo często do Arbeitskommando. Przyjechał taki z monoklem w oku i mówi: „Potrzebuję na swoje gospodarstwo, będziecie mieli mleko, masło, będziecie dobrze odżywieni. Wystąp”. Nie ma nikogo. „Wystąp”. Nie ma nikogo. „To ten, ten” – wyprowadzili za siatkę. Patrzymy podjeżdża samochód ciężarowy, bo chyba z siedemnaście czy więcej osób wybrał. Za samochodem łazik wojskowy, karabin, no to już jadą. Pojechali na równanie dołów po bombach lotniczych na lotnisku. Nie wiem, kto z nich przeżył, podobno bardzo mało. To samo było z cukrownią. Zabrali do cukrowni. Ruskie mówią: „Ty słyszysz, towariszcz, dzisiaj zjedz jedną kostkę, jutro dwie, pojutrze trzy, ale powiedz głodnemu”. Także owrzodzenia dostali i jednego przywieźli do obozu i położyli go koło Francuza. Francuzi dostawali takie sucharki. Francuz mu dawał, głodny, to nie czekał... Człowiek głodny to śliny nie ma, te gruczoły nie pracują tak i połknął. Jak połknął to ropa i uratował się chłopak.

  • Warunki były fatalne?


Tak. Też zostałem wybrany później do fabryki czołgów na Arbeitskommando. Dostaliśmy stare mundury niemieckie, takie zielonkawe, paskudny kolor. Na plecach „K G” – Kriegsgefangene, wielkości dwadzieścia parę centymetrów. Zawieźli nas do fabryki czołgów, barak ohydny. Obóz był, oczywiście półtora kilometra od fabryki. Ohydny barak, po ruskich, po Francuzach. Te baraki były strasznie dziadowskie. Były pokopane rowy strzeleckie, więc jak nalot był to budzili nas i trzeba było być w tych rowach. A tam woda, nie obchodziło ich, trzeba było stawać w wodę. [Jak] szliśmy do tej fabryki, to po lewej stronie było takie piękne jezioro, a po prawej wille pracowników zarządu fabryki. Tak czyściutko... W Niemczech system był taki, że każdy swój chodniczek kładł. Tu był drewniany, tu był taki... Fajne to było. Te gospodynie raniutko już z fartuszkiem... Byliśmy zatrudniani na hali specjalnej. Hala była ogrodzona i z jednej strony były okna, z drugiej był korytarz, ale od korytarza jeszcze była siatka. Był tylko majster i pani do dokumentacji. Udawaliśmy, że pracujemy, bo to już był taki koniec wojny. Patrzymy coś pod workiem leży, a to malutki silnik od samochodu. Już taki był prawie gotowy. Chłopak rozmawiał z tym, bo był tylko majster i ta dziewczyna do dokumentacji – „A to dla syna dyrektora, ten samochodzik mały, tylko trzeba zrobić koła”. Ja mówię: „Dobrze, niech tylko postarają się o sklejkę i klej, i blachę, to zrobimy”. I zrobiliśmy. Wytoczyliśmy na [tokarce], później taką rolkę obtacza się, blachę na obrotach, zrobiliśmy, pospawaliśmy. Ale było tak, że kolega poszedł do ubikacji. Tak byliśmy zmęczeni, że przysnął. A kanarek chodził w tym korytarzu za siatką. Kolega wychodzi, a kanarek go w głowę, jak to warszawiaka. „Ach ty szkopie jeden...” i fangę. Była heca. Wzywa dyrektor winowajcę, pyta jak to było, tego Niemca odesłał. „Proszę żeby to się więcej nie powtórzyło”. Patrzymy potem, napisał na zakładzie, że do jeńców nie wolno stosować żadnych kar.

  • Jak pana wyzwolenie przebiegło?


Zaraz powiem. Dyrektor przebaczył. I zainteresował się nami. Co tam mieliśmy z paczek, co nam zostało to temu dyrektorowi. Kakao, papierosków troszkę, a dyrektor przyniósł nam bochenki chleba w teczce. To my mu jeszcze coś, to on nam znowu jakąś większą paczkę przyniósł. „Tego rannego” – mówi, bo mnie noga nawaliła, „to ja wyślę do obozu”. Zamiast mnie korzystniej zostawić tam, bo tam przynajmniej był chleb, była zupa. Z powrotem do tego obozu, że mnie tam wyjmą odłamki i wrócę z powrotem. I mnie do obozu z powrotem. […]

  • A wyzwolenie?


Jak mnie przywieźli z powrotem do obozu, to już nie wróciłem do Arbeitskommando [Kirchmesel], tylko zostałem na tym terenie. Mieliśmy Niemca rannego w nogi [który miał] protezę, Wolfa, Wilk [się nazywał]… To był cholerny wilk. Z tą lachą, to na jednej nodze każdego dogonił i przylał. Bo były apele. Jak ktoś został na górnej pryczy, schował się, jak zobaczył, to wdrapał się i potrafił przylać. Taki był łobuz.
Później już takie było rozluźnienie, można było więcej handlować z Rosjanami, Francuzami. Francuzi to byli nieprzyjemni dla nas. Holendrzy byli [mili]. Holendrzy jak tylko przyjechaliśmy do obozu, zaraz się zainteresowali, postarali się o jakąś odzież. Był taki Holender, który miał instrument. Był taki Kazio Karnawał, który po wojnie oprowadzał wycieczki, był przewodnikiem po Warszawie. Więc on śpiewał, a ten Holender pisał nuty i grał. Kazik mu gdzieniegdzie poprawił. Holendrzy co mogli, to przynosili, można było ich odwiedzać, Francuzów – nie. „Zamknij drzwi z tamtej strony”, nie można było do ich baraku wchodzić. Podsypaliśmy barak, żeby było cieplej, bo stał na wysokich cegłach, zaraz Francuzi donieśli, przyszedł Niemiec z Francuzem. A my – „Taki ty katanie…”. Jak mieliśmy okazję, był apel ogólny to im po warszawsku trochę dokuczaliśmy.
Pani pyta o koniec. Było rozluźnienie, jakaś uroczystość była, chyba były urodziny czy imieniny Hitlera. Niemcy bardzo uroczyście obchodzili, budowali coś, mówimy: „Cholera, chyba szubienice...”. Jakąś uroczystość urządzali. Był taki ksiądz, który chodził do naszego szpitala i do obozu, kursował trzy kilometry, nie wiem, czy go podwozili […].
Aha, jeszcze nie powiedziałem: tu, gdzie byłem, w szpitalu w Gross-Lübars, na polu pod ziemią była fabryka amunicji. Jak niemieccy cywile jechali do pracy pociągiem, to nam grozili, a myśmy na nich zawsze pupę [wypinali], bo była taka latryna z belek odkryta. Zrobiłem tę latrynę, jest w muzeum. Były takie budki wiejskie, jak w Polsce, ale nie dla jeńców. Położyli tam belki okrągłe, dobrze, że się szło [raz?] na tydzień... Ale jak jeden szedł, to dwóch musiało iść, żeby go przytrzymać, bo jak na tych okrągłych belkach... Więc wypinaliśmy na nich pupy.

  • Gołe?


Tak. Przecież nie w spodniach!
Ale mówiłem o tej fabryce amunicji. Jeżeli chodzi o Niemców, to widocznie też robili sabotaż. Przed nami był teren poligonu i były takie betonowe słupy z drzwiami, z otworkami, takie bunkry, tam Niemiec obserwator wchodził, obserwował przez te szczeliny i strzelali. Słychać było odpalanie – wybuch, odpalanie – wybuch, odpalanie – nie ma wybuchu, odpalanie – nie ma wybuchu. Niemcy podobno też sabotowali już, mieli dosyć tej wojny. Tak przynajmniej Niemcy mówili, że specjalnie ludzie [tak] robią. W fabryce amunicji pracowali tez Polacy.
I właśnie koniec. Mamy uroczystą mszę, 3 maja. Prawie się msza kończy, a jakieś samochody jeżdżą dookoła ogrodzenia z drutu kolczastego, coś rzucają. Rzuciliśmy się do tych siatek, bo rzucali papierosy i kto palił to skorzystał. Nie wszystkim się udało tych papierosów dostać, bo tak dużo nie rzucali. Zaraz potem przyjechały samochody z zaopatrzeniem. Niemcy uciekli gdzieś tam w kierunku Elby, ale Amerykanie ich nie przyjęli, kazali im wrócić do obozu gdzie spełniali rolę komendy obozu. Więc wrócili.

Według konwencji genewskiej zostaje wybrany najstarszy stopniem, jeżeli jest kilku to najstarszy wiekiem. I ruski pułkownik Panow objął stanowisko. Te samochody, które przyjechały, to my nic nie dostaliśmy. Ruski pułkownik powiedział: Wy uże kuszali i dał swoim. Prawda, że Rosjanie byli głodni, [ale] myśmy mało dostawali. Mam spisy paczki. Jak była paczka, niech pani rozdzieli pięć kilo na dwudziestu siedmiu, na czternastu nawet. Ci co byli na zachodzie dostawali o wiele większe paczki. Może dlatego, że Niemcy nie mieli, byli już zgrupowani do środka. To co robiło wojsko? Dawaj działo, rąbnęli w taki wagon, wiadomo, było napisane, że Czerwony Krzyż, były nalepki Czerwonego Krzyża. Po prostu szabrowali to. Ale naprawdę myśmy bardzo mało dostawali tych paczek. W innych obozach mieli bardzo dobrze, jeżeli chodzi o wyżywienie. Także się rozbiegliśmy, tylko tyle, że zorganizowali nam kuchnię. Zaraz tych baranów natłukli. Rozsądny to trochę zjadł i pół dnia odczekał. Ale byli tacy, co wzięli menażkę pięciolitrową, ze szpitala niemieckiego. Nabrał taką pięciolitrową. Je, je – ale się zmęczył, siedzi, siedzi trochę, je, patrzy na dnie jest. Rozchorowali się.
Później mieliśmy wyjście na koszary niemieckie. Widziałem urządzenia lotnicze. Była wielka mapa Niemiec i nie tylko Niemiec, podobno, tak jeden z Niemców, który później z nami rozmawiał, że mieli przelot wszystkich samolotów na tych mapach. To były takie wąskie pokoiki, że tylko człowiek wchodził. Po lewej stronie pełno tych elektrycznych i po prawej, kilka takich pokoików było. Tam właśnie były te pięciolitrowe menażki, tam szpital był. Ci chytrzy, to od razu wzięli taką pięciolitrową.

Później powrót był ciekawy. Wywieźli nas, bo ci co chcieli jechać na Zachód to wsiadali bez problemu, a ci co do domu, to do domu. Wywieźli nas z osiemdziesiąt kilometrów na wschód. Chyba Beluk ta miejscowość się nazywała. W takiej szkole byliśmy. Ale też nie opiekowali się nami. Prawie wcale. Patrzymy – dużo Polaków jedzie. A mieliśmy troszkę papierosów. Z Niemcami trochę handlowaliśmy. Trzeba było dużo kombinować żeby kupić chleb. Nie mieliśmy tego dużo, ale oszczędnie żeśmy gospodarowali. Był taki moment. Idziemy sobie spacerkiem, patrzymy jedzie taka nie bryka ale karoca. Na górze siedzi dwóch wojskowych, z tyłu dwóch wojskowych i dziewczyna w środku taka sobie korpulentna, a za nimi jedzie wózek pchany przez dziewczęta i ciągnięty przez dziewczęta naładowany walizami. Patrzymy a to Francuzi. Jak te dziewczyny zobaczyły nas... Bo myśmy już mieli mundury amerykańskie. Rosjanie nam z blachy powycinali orły, także byliśmy już Polacy. Zaczęły płakać, że Polaków spotkały. No fajno. „Dokąd jedziecie?” „Do Polski. A gdzie byłyście?” Osiemdziesiąt kilometrów ich Francuzi prowadzili w odwrotną stronę. To już nie będę mówił, co myśmy z Francuzami [zrobili], z kozła żeśmy pościągali tych oficerów, reszty już nie dopowiem... Dziewczyny zabraliśmy do siebie. Zabraliśmy z pola konie i przyczepę, dorobiliśmy dyszel żeby dwa konie [prowadziły] i taką małą furkę, bo była na polu co woda w bańkach, taka długa beczka na wodę. I taką małą furką zabraliśmy dziewczęta z Łodzi, które były wywiezione do Niemiec do pracy, szesnastolatki, siedemnastolatki, szły na ciężkich maszynach.

  • Ta droga do Polski była bardzo trudna?


Była trochę niebezpieczna. Przecież nie mieliśmy mapy, ale mniej więcej orientowaliśmy się gdzie to jest, bo to było trochę za Berlinem. A dostać się jeszcze… Poza tym nie wszędzie można było jechać. Polaków było tam przecież mało. Niektórzy Niemcy cywile, nas informowali jak jechać, jak najlepiej się wybrać. Im bliżej Polski tym więcej było, bo i Rosjanie nas informowali, wiedzieli gdzie można [jechać]. Bo pociągi w środku Polski były nieczynne. Musieliśmy do Koszalina aż dotrzeć. Stamtąd dostaliśmy pociąg do Wrocławia, we Wrocławiu jeszcze trupy leżały na ulicach. Ktoś nas przestrzegł, że nas ruskie hapną w tych mundurach, [powinniśmy] przebierać się. Ale w co? W co się przebrać? Po drodze jak jechaliśmy, nocowaliśmy w różnych willach, to dziewczęta wymieniały sobie jakieś pościele.. Ale my tam – nie. Wille takie wspaniałe, że jachty motorowe to pod dom podjeżdżały, pod werandę taką wielką. Na granicy, Szczecin to był chyba. Dopiero ze Szczecina do Wrocławia szły pociągi. Powiedzieli nam, że musimy się meldować we wszystkich miejscach, gdzie się zatrzymamy. We Wrocławiu poszli chłopaki do komendy miasta i nie wrócili. W następnym miejscu, już nie pamiętam gdzie się pociąg zatrzymał, poszli chłopaki, a na przeszpiegi za nimi poszły dwie dziewczynki. Patrzę dziewczęta wychodzą, a chłopaków gdzieś zatrzymali i nie wypuścili, może później, ale myśmy nie mogli czekać.

  • Pana powrót do Warszawy kiedy nastąpił?


Zaraz powiem. Dni to nie pamiętam. Byłem w Czerwonym Krzyżu rejestrowany. W każdym razie to trwało ze dwa tygodnie.

 

  • Czy był pan represjonowany za to, że był pan w Armii Krajowej i brał pan udział w Powstaniu Warszawskim?


Tak, ale tak nie bardzo... Jak zwykle.

  • A pana brat?


Tak. On siedział, dostał karę śmierci. Jest opisany.

  • Może pan powiedzieć jak się nazywał?


Stanisław Romanowski, miał pseudonim „Kajtek”. Jest opisany.

  • A zgrupowanie?


Zgrupowanie „Radosława”.

Brat dostał karę śmierci, ale on przepłynął Wisłę, był ranny, w Otwocku go wyleczyli. A że on był w pułku na Rakowieckiej – tu gdzie mój szwagier, był szkolony, był majstrem samochodowym, nawet był dwukrotnie na manewrach, był dowódcą plutonu naprawczego. Miał takie samochody, na których były maszyny i można było nawet w polu zrobić remonty jakieś, poprawki. Był dobrym kierowcą. Jak również tych Polaków akowców wypytywali, jakieś mieli chęci i niektórzy byli aresztowali. Jemu jakoś się udało, że go [zapytali]: „Wsiadaj na samochód i pokaż co umiesz jeździć”. Co dla niego było usiąść na samochód, nawet na Willisa i pokazać jak się jeździ. Przydzielili do pułkownika Grosza. To była żandarmeria wojskowa, jeszcze nad UB. I niestety, co słyszał, to donosił do „Radosława”. I dostało się za to i „Radosławowi” i jemu.

  • Był sądzony?


Tak, dostał karę śmierci. Zmniejszali mu, już dokładnie nie pamiętam, chyba na dwadzieścia siedem lat. Jak Gomułka doszedł do władzy, to po jakimś czasie został wypuszczony.

  • Ile lat siedział w więzieniu?


W ciężkich więzieniach siedział. Później go z więzienia przesłali do jakiegoś zakładu, na południu Polski. Bo jako samochodziarz to się przydał, jako więzień. Ale tam już miał znośne warunki.

  • Siedemnaście lat siedział w więzieniu?


Już nie pamiętam.

  • Pan przez te siedemnaście lat ile razy odwiedził brata?


Raz tylko na Rakowieckiej. Nie dało się rozmawiać.

A siostra często była. Siostra najstarsza jeździła, jak się dowiedziała, gdzie [jest]. Pojechała. „Nie, nie ma go, przeniesiony”, to jechała tam. I bardzo często odwiedzała go. I w większości przypadków to jakoś pozwoli na spotkanie i czegoś podanie.

  • A jeszcze z pana rodziny szwagier przeżył w ruinach, sto sześćdziesiąt cztery dni?


Tak, jest pamiętnik.

  • On pisał pamiętnik?


Tak, jest pamiętnik w Muzeum Warszawy na Starym Mieście.

  • Jak się nazywał?


Tadeusz Mironik.

  • On przeżył...


Sto sześćdziesiąt cztery dni na Bednarskiej.

  • Razem czy był sam?


Nie, był z grupą Żydków – Milstein się nazywali. Ale Żydki jak to Żydki, dużo można by jeszcze...

  • Niech mi pan na zakończenie powie, skąd ten pana pseudonim Drań?


Bardzo proste. Jakiś taki byłem dowcipus, a szczególnie z tego Janka, z tego kolegi. Zawsze podgrywałem, bo on był taka ciepła klucha. Ze Starówki, z Czerniakowa to się zawsze nabijaliśmy, były bójki takie nawet, o dziewczyny, że ktoś przyszedł. On mnie tak przezwał, bo mu nieraz dokuczałem. On mnie przezwał „Draniem”.

  • Czy chciałby pan dodać coś na zakończenie o Powstaniu?


Troszkę za mało młodzież wie o tym. Ale widzę, że... Ze cztery razy byłem [w Muzeum] tak popatrzeć, z kimś i sam często bywam. […] Coraz więcej można wiedzieć na ten temat. To są naprawdę osiągnięcia dla nas.

Warszawa, 8 marca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama

Jerzy Romanowski Pseudonim: „Drań” Stopień: starszy strzelec Formacja: Batalion „Gozdawa” Dzielnica: Żoliborz, Stare Miasto, Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter