Jerzy Róża „Kaktus”

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych. Gdzie pan mieszkał, gdzie się pan uczył, zanim wybuchła wojna?

Mieszkałem na Woli, na ulicy Łuckiej pod numerem 14. Jest to dzielnica robotnicza, ulica składająca się głównie ze stajni i z ówczesnych środków transportowych – koni. Uczęszczałem do szkoły powszechnej najpierw na ulicę Towarową, potem róg Karolkowej i Dworskiej. Miałem wspaniałą nauczycielkę, panią Radowską, byłą major wojska polskiego, która już jako nasza wychowawczyni pierwszy raz nauczyła nas kochać naszą ojczyznę. W czasie nauki w szkole powszechnej uczyłem się dobrze. Przed wybuchem wojny w 1939 roku byłem w Warszawie. Trzeba powiedzieć, że w ogóle zimy spędzaliśmy w Warszawie, natomiast lato spędzaliśmy w Urlach. Tam moja mama miała pensjonat, tamtejszy dom wypoczynkowy, który składał się z szesnastu pokoi, i przyjmowała gości. Natomiast mój ojciec był mistrzem szewskim. Mieliśmy sklep, wytwórnię obuwia (na ulicy Łuckiej pod 14) – były robione nowe buty i były naprawy. Nasze mieszkanie było okropne, oczywiście w czasie zimy. Mieszkaliśmy na podwyższeniu nad sklepem o powierzchni gdzieś sześciu metrów kwadratowych i wysokości metr dwadzieścia. Na jednym łóżku spali rodzice, na drugim ja z bratem. Za półkami sklepowymi był rodzaj kuchenki. Tak żeśmy bytowali do czternastego roku [życia], do wybuchu wojny.

  • Jak pan zapamiętał wrzesień 1939 roku?

Oczywiście zapamiętałem bombardowania. Myśmy wtedy mieli drugi sklep na ulicy Siennej 13. Sklep na Łuckiej prowadził ojciec, a matka na ulicy Siennej 13 miała sklep z obuwiem, już z większym mieszkaniem. Niestety ten lokal został zbombardowany i spalony, musieliśmy w czasie ostatnich dni oblężenia Warszawy przenosić się z całym dobytkiem na ulicę Łucką. Po wkroczeniu Niemców pamiętam moje wycieczki na ulicę Towarową, gdzie była bocznica kolejowa i były różnego rodzaju materiały wojskowe. Ze względu na profesję mojego ojca przyniosłem z tych wypraw dwa siodła. Siodła są skórzane, jak wiadomo i można z nich coś zrobić. Zostałem przez ojca wyrzucony z tym zdobycznym dobytkiem. Ojciec nie znosił takich spraw.
Powracając do dalszych losów w czasie wojny… Warszawa była strasznie zniszczona. Między innymi zbombardowana i pozbawiona szyb była cała gazownia warszawska. Jako czternastoletni wówczas chłopak dostałem się do firmy, która czyściła ramy okienne, a potem szkliła całą gazownię. To były stalowe ramy, małe okienka, byli szklarze i myśmy później te szybki wstawiali. Tam się nauczyłem profesji szklarskiej. W czasie dalszego przebywania w czasie okupacji trudniłem się szklarstwem. Wstawiałem już szyby okienne, szyby wystawowe, najpierw w różnych firmach, a potem prywatnie za pomocą ogłoszenia wywieszanego w sklepiku u ojca. Tak że finansowo dość nieźle nam się powodziło.
Do szkoły oczywiście chodziłem, ukończyłem gimnazjum mechaniczne na ulicy Targowej róg Ratuszowej. Później zdawałem do szkoły samochodowej na ulicy Hożej 88. Egzamin zdałem i tę szkołę ukończyłem w czasie okupacji. Przed wojną należałem do harcerstwa, jeździłem na obozy. Trafiło mi się, że moim drużynowym był Władysław Skoraczewski, znany baryton z opery warszawskiej. Razem tuż przed wojną byliśmy na obozie w Krynicy. Tuż przed wojną byliśmy również na obozie… nad jeziorem Partęczyny. Pamiętam, że tuż przed wybuchem wojny robiliśmy bardzo duże wyprawy aż na granicę niemiecką i żeśmy przed szlabanem niemieckim śpiewali Rotę – „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz”. Stąd może moje przekonanie, że trzeba walczyć, trzeba się nie poddawać.
Z czasów szkolnych i harcerskich miałem powiązania z kolegami, którzy należeli, względnie zapisali się do organizacji „Szare Szeregi”. W „Szarych Szeregach” różnymi drogami doszedłem do szkoły… podoficerskiej, a potem szkoły podchorążych i skończyłem podchorążówkę. Na ćwiczenia, na wyprawy jeździliśmy do lasów przeważnie za Międzylesiem, do Lasów Miedzeszyńskich. Oczywiście to była musztra, to były ćwiczenia polowe, ale bez strzelania. Nie brałem udziału w żadnych spektakularnych akcjach, poza wyjątkiem przenoszenia magazynu broni, gdzie miałem pistolet i byłem w ochronie.

  • Skąd pan przenosił ten magazyn?

O ile dobrze pamiętam, to z okolic Ogrodowej na Powiśle. To była jazda dorożką, kilka waliz na dorożce, a ja byłem w ochronie. Poza tym był tak zwany mały sabotaż, czyli rozlepianie ulotek, roznoszenie gazetek – tego rodzaju sprawy no i nauka w szkole podoficerskiej i w szkole podchorążych.

  • Pamięta pan dowódców z tej szkoły?

Pamiętam, że dowódcą szkoły podchorążych był Wiśniewski. Zbieg okoliczności, bo mój kolega, z którym byłem w tej grupie, również był Wiśniewski, miał pseudonim „Wiśniewski”. Cóż jeszcze… Po szkole podchorążych dostałem przydział do tak zwanych oddziałów zrzutowych w celu uzyskania broni i później przekazania jej oddziałom. [Broń] pochodziła czy to z okolic podwarszawskich, czy ze zrzutów. Przynajmniej takie było przeznaczenie przydziału mojej jednostki.

  • Czy zapamiętał pan jedną taką akcję?

Nie zapamiętałem żadnej takiej akcji. W godzinie „W” zebraliśmy się po prostu, na miejsce zbiórki dotarły cztery osoby. Było to na ulicy Kaliskiej w domu numer 17. To jest dom przyfabryczny słynnego Nasierowskiego, wymienianego później w różnych publikacjach, nawet bardzo negatywnych. W tym domu mieliśmy zbiórkę i oczekiwaliśmy na sygnał. Kwaterę dostaliśmy na czwartym piętrze i kolejką WKD (Warszawska Kolej Dojazdowa) czy EKD (Elektryczna Kolej Dojazdowa) – tak się nazywała – miał przybyć transport broni. Uczestnik naszej grupy, Jerzy Nasierowski, powiedział, że dysponuje samochodem półciężarowym, który można by użyć do celów transportowych. Nie było wśród nas kierowcy i on również nie był kierowcą. Byłem jedynym, który skończył szkołę samochodową i miałem prawo jazdy. W tym stanie rzeczy poszedłem z nim na ulicę Joteyki, gdzie był garaż tego samochodu i usiłowaliśmy go uruchomić. Niestety ten samochód był na tak zwany holzgas, czyli opalany drewnem, gaz dopiero był spalany w silniku. Nie potrafiłem [go] uruchomić, naszarpałem się korbą, w różny sposób staraliśmy się uruchomić ten samochód, niestety nie udało się.
Ponieważ zbliżała się godzina „W”, jak wiadomo godzina piąta, wróciliśmy gdzieś koło szesnastej na miejsce zbiórki. Tam już nie zastaliśmy naszych kolegów. Otrzymali telefon, że właśnie ma nastąpić transport broni i mają się udać na ulicę Szczęśliwicką, żeby przechwycić ten transport. Niestety razem z nimi znikło moje zaopatrzenie powstańcze. Teczka z żywnością, z rzeczami osobistymi i [tym podobne]… Zostawili karteczkę, gdzie idą. Myśleli, że nie wrócimy, względnie chcieli nam w ten sposób pomóc i zabrali to ze sobą. Jak się potoczyły ich dalsze losy? Nie dostali tego transportu, natomiast pojawił się odkryty kabriolet z jakimiś oficerami. Trochę się przestraszyli i poszli w kierunku Opacza ulicą Szczęśliwicką. W ten sposób dostali się na Forty Szczęśliwickie, tam ich przechwyciła żandarmeria. Oni się wytłumaczyli, że uciekają z Warszawy objętej Powstaniem (bo w międzyczasie wybuchło), puścili ich. Przedarli się dalej. Jak znam ich losy, później przeszli przez Wisłę i dostali się na praski brzeg. W ten sposób skończył się ich udział w Powstaniu, a mój kontakt z moją macierzystą jednostką ustał.

  • Co było pana macierzystą jednostką?

Właśnie ta kompania, która miała się zajmować zrzutami. Już nie pomnę, czy ona miała jakiś numer, czy przydział – tego nie wiem.

  • W którym roku był pan zaprzysiężony?

To był rok 1941.

  • W jakich warunkach odbywała się przysięga?

Tego nie pamiętam. Natomiast pamiętam, że później mieliśmy sklepik na ulicy Twardej. Za tym sklepikiem była zrujnowana piekarnia. Tak organizowałem przysięgę następnej grupy ochotników, którzy mieli wstąpić – kilkanaście osób. W tej przysiędze uczestniczyłem. Ale kiedy to było, naprawdę nie pamiętam.

  • Powróćmy do losów powstańczych. Wybuchła godzina „W”, pan został bez przydziału…

Bez przydziału i bez żadnego kontaktu. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Zostałem z Jurkiem Nasierowskim. Bliżej tego człowieka nie znałem, widziałem go pierwszy raz na oczy. On miał kontakt ze swoją grupą macierzystą na ulicy Szczęśliwickiej. Zaproponował, że po prostu weźmie mnie ze sobą do tej grupy. Poszedłem z nim. Na ulicy Szczęśliwickiej, o ile pamiętam w okolicach ulicy Barskiej, w jakimś drewniaku była koncentracja. Tam rozdawano broń i opaski. Również dostałem opaskę, ale numeru plutonu już nie pamiętam. Broni było bardzo mało. Były karabiny, były Steny i były granaty. Granaty były swojej roboty, tak zwane sidolówki lub filipinki. Mnie, nieznanemu, przypadła niestety broń w postaci „sidolówki”. Wyglądało to po prostu jak lampka karbidowa. Z takim wyposażeniem wyruszyłem do walki.
Mieliśmy przejść w okolice placu Narutowicza i tam zaatakować dom akademicki. Nie szliśmy zwartą grupą, a raczej luźną. Tym niemniej z pozycji niemieckiej, z okolicy Dworca Zachodniego (wtedy były pola odkryte) otrzymaliśmy ostrzał. Grupa uległa rozsypce. Między innymi również ja, to były pierwsze strzały skierowane bezpośrednio do mnie. Zapadłem w bruzdę kartofliska. Dość długo trwał ostrzał. Potem, jak ochłonąłem, zobaczyłem, że już wokół mnie nie ma nikogo. Doczołgałem się do pierwszych domów chyba ulicy Kopińskiej albo Barskiej – już nie pamiętam. Ponieważ miałem opaskę, mieszkańcy mnie tam przyjęli bardzo serdecznie, napoili herbatą czy czymś takim, wodą, dali jakiś posiłek. Widzieli, że byłem zszokowany. Rzeczywiście byłem bardzo zszokowany. Nastały ciemności o tej porze, była gdzieś godzina szósta. Postanowiłem wrócić do Nasierowskiego, tam gdzie zaczynałem. Wróciłem tam. Niestety żadnych śladów po moich kolegach, żadnych śladów po Jurku Nasierowskim. Tak że przetrwałem do rana. Nie pamiętam, czy tam było jakieś łóżko, czy też [spałem] oparty o stół.
Rano zszedłem na dół i zapukałem do jedynych otwartych drzwi, wszedłem – jakaś dosyć duża sala. Nikogo tam nie było. Zszedłem jeszcze niżej. To były suteryny. Bardzo dobrze wyposażone – była pralnia i jakieś inne pomieszczenia. Na szczęście w pralni była woda. Pralnia była wyposażona w wanny kamienne, betonowe, widocznie do maczania bielizny. Napiłem się wody. Jak wróciłem na górę do tej sali, to już zastałem parę osób. Były to sanitariuszki i zastałem rannego żołnierza, powstańca z opaską. Był ranny w udo, miał bardzo przestrzelone udo, tak że to była bardzo poważna rana. Rada w radę sanitariuszki postanowiły, że odniosą go do szpitala na Wawelską, do [Instytutu] Radowego. Były nosze, więc cztery sanitariuszki wzięły te nosze i poniosły. Jaki był ich los, nie wiem. Po jakimś czasie pojawili się powstańcy z moim przyszłym dowódcą, porucznikiem „Gustawem”. Porucznik „Gustaw”, Andrzej Chyczewski, był w czasie przed Powstaniem oficerem broni. Z późniejszych publikacji wydaje mi się, że przed natarciem na plac Narutowicza miał organizować dowóz tej broni z okolic Towarowej. Niestety to mu się nie udało, przybył dopiero drugiego dnia Powstania, ale bez broni. W każdym razie zjawił się w naszym oddziale i w jakiś sposób nas zorganizował.
Ponieważ atak na dom akademicki z powodu u broni, również z powodu znacznych sił nieprzyjacielskich nie powiódł się, to (jak wiadomo z historii) podpułkownik „Grzymała”, dowódca odcinka nocą wyprowadził z Warszawy cały oddział, który miał atakować dom akademicki. Prawie cały oddział, wojsko z Ochoty dotarło przez Pęcice do Lasów Chojnowskich. Wymarsz był [w nocy z pierwszego na drugi dzień] Powstania. W czasie swojego wymarszu natrafili na majątek Pęcice, który postanowili zaatakować. Niestety atak się nie powiódł, zginęło wtedy masę powstańców. Niedobitki dotarły do Lasów Chojnowskich. Takie były ich losy.
Natomiast [jeśli chodzi o] nasze losy, to naprzeciwko domu przy ulicy Kaliskiej, naprzeciwko domu Nasierowskiego był mur. Za tym murem pomieszczenia… przy kościele Świętego Jakuba, tak zwany Antonin. Ten Antonin był już wcześniej zdobyty przez powstańców, Niemcy zostali z niego wygnani. Myśmy przebili mur dzielący nas od tego terenu i natrafiliśmy tam na kilka niemieckich samochodów ciężarowych dywizji „Herman Goering”, którzy tam stanowili obsadę. Prawdopodobnie byli przekierowani na front wschodni. W nasze ręce wpadło wtedy dużo amunicji, broni i żywności oraz wyposażenia wojskowego, rzeczy osobistych tamtych żołnierzy. Oczywiście również zdobyczne samochody.
  • Dostał pan w tym czasie karabin?

Nie, w tym czasie nie dostałem. „Gustaw” stwierdził, że jako gospodarz tego obiektu (do pewnego stopnia) – u niego się zameldowałem, (że tu właśnie miałem punkt wypadowy) mam się zająć zmagazynowaniem zdobytego sprzętu. Częścią wojskową zajął się sam czy też jego podwładni. Broń została rozdzielona między powstańców, a ja dla zdobycznego majątku urządziłem magazyn w pralni. Znoszono do mnie wszystkie te rzeczy i ja się tym opiekowałem. W czasie jednego rozpakowywania, natrafiłem na pistolet, który był pierwszym w moim życiu pistoletem. To była FN, ale małego kalibru. FN – to była „belgijka” z małą ilością amunicji, zaledwie kilka sztuk amunicji. Za zgodą dowódcy „Gustawa” zatrzymałem ten pistolet u siebie. Dalszą część [pobytu w] Reducie Kaliskiej: przebywałem w tym magazynie, wydając i przyjmując rożne rzeczy, przede wszystkim wydając umundurowanie, bieliznę i [tym podobne rzeczy] żołnierzom, powstańcom, którzy tam walczyli w oddziałach. Atak czołgów na Redutę widziałem osobiście z okna na pierwszym piętrze, natomiast atak „goliatów” na Redutę obserwowałem z bramy od ulicy Barskiej. Ten dom był połączony przejściami z ulicą Barską. To była druga brama, prawie róg Kaliskiej, więc widzieliśmy te „goliaty”, ostrzeliwali je moi koledzy. Byłem świadkiem tego, a z reszty [działań] miałem relacje. Ciekawostka dla rozrywki. Czołg, który był zdobyty, to była „Pantera”. Moi koledzy usiłowali uruchomić. Mam relację od kierowcy małego fiacika 508. Przyprowadzili samochód do tego czołgu. To było w nocy, chodziło o wzmocnienie akumulatorów czołgowych, żeby można było zapuścić ten czołg. Niestety tak się złożyło, że ktoś, kto był w czołgu nieostrożnie nacisnął spust i samochód został rozbity strzałem. To był ostatni strzał z tej „Pantery”. Nie uruchomili tego czołgu. Później został zniszczony właśnie między innymi „goliatami”.

  • Jak pan ocenia zaopatrzenie w żywność?

Zaopatrzenie w żywność było bardzo dobre. W Antoninie zostało bardzo dużo mąki. Był w Antoninie wychowanek zakładu, młody piekarz, który cały czas wypiekał chleb dla powstańców. Mieliśmy zdobyczne konserwy. Oprócz tego został zdobyty Monopol Tytoniowy. Po zdobyciu Monopolu w nasze ręce wpadło dużo amunicji, dużo żywności, zaopatrzenia między innymi w olbrzymią ilość spirytusu i papierosów. Tym byliśmy zaopatrzeni. [Wyżywienie] było bardzo dobre.
Dostałem polecenie wyposażenia każdego z żołnierzy. Plecak, przydział amunicji, manierka z czerwonym winem mszalnym, które również w Antoninie zostało zdobyte, środki opatrunkowe, bielizna osobista, [koce i tym podobne]. Tak zaopatrzeni pewnej nocy sierpniowej po beznadziejnej obronie, z u amunicji postanowiono o odwrocie i przebiciu się do lasów. Byliśmy zaopatrzeni i w ten sposób wyruszyliśmy.

  • Wielu żołnierzy poległo na Reducie?

Kilkudziesięciu. Dokładnie nie wiem, ale kilkudziesięciu. Byłem tam małym człowiekiem, więc nie bardzo wiem. Nie brałem udziału w żadnych naradach sztabowych, czy coś takiego. Byłem skromny tak jak szeregowy żołnierz.

  • Czy na Reducie był urządzony jakiś punkt sanitarny?

Nie na samej Reducie, ale w okolicznych domach były urządzone szpitale.

  • Miał pan okazję być w takim szpitalu?

Nie, nie miałem okazji.

  • Proszę opowiedzieć, jak wyglądało wyjście. Czy odbyło się pod osłoną nocy?

Oczywiście, to było pod osłoną nocy. Wyjście było zorganizowane w ten sposób, że w pierwszym rzucie szedł oddział, który się miał przebijać, wyposażony dość dobrze w broń. W środku byli mniej wyposażeni, a odwrót miał zamykać podporucznik „Pobóg”, jego oddział. To była zresztą główna postać, jeśli chodzi o zdobycie Monopolu i dalsze przetrwanie na Ochocie. Myśmy przeszli wzdłuż ulicy Szczęśliwickiej, między Szczęśliwicką a Białobrzeską. Mżył niewielki deszcz. Na szczęście przekroczyliśmy Opaczewską koło zajezdni tramwajowej. Z dala było tylko słychać okrzyki, jakieś zabawy, tańce, harmonię, śpiewanie, pijackie wrzaski „ukraińców”, jak ich wtedy nazwaliśmy (w rzeczywistości była to armia Kamińskiego). Czołówka tego oddziału przeszła wraz ze mną. Później niestety rozpętała się burza ognia. Żołnierze od Kamińskiego natrafili prawdopodobnie na nasze oddziały – patrol czy coś takiego. Wywiązała się walka. Na skutek tej walki oddział „Poboga” został odcięty, cofnął się na pozycję. Później został rozformowany, [przeszli] do cywila i jakoś przetrwał w różny sposób, przez Zieleniak … wyszedł z Warszawy, bo to różnie z tym było.

  • Co z pana oddziałem?

Nasz oddział przeszedł identyczną drogę, jaką przechodził pierwszy oddział z 2 sierpnia, czyli podpułkownika „Grzymały”, i doszliśmy właśnie do Pęcic. Ale myśmy Pęcic nie atakowali. Już z daleka dostaliśmy ogień karabinowy skierowany na nas.

  • Strzelali z tego dworku?

Z dworku. Dostaliśmy ostrzał i wycofaliśmy się. Kule świstały gęsto, pamiętam, że plecakiem zasłaniałem swoje ramię, żeby nie dostać postrzału. Wycofaliśmy się do jakiegoś lasku na szczęście bez strat. Ponieważ to były godziny poranne, myśmy byli bardzo zmęczeni, zapadliśmy na dzień – to był jakiś bagnisty lasek, nie wiem, w jakiej okolicy to było. Nazajutrz przeszliśmy do Lasów Nadarzyńskich. Być może, że już wtedy dotarliśmy do Lasów Nadarzyńskich – tego już nie pamiętam. W każdym razie dotarła nas nieliczna grupa. W moich wspomnieniach ciągle plącze się liczba siedemnastu. Ile nas w rzeczywistości było? Historycy oceniają, że było nas około czterdziestu, może pięćdziesięciu. Ja bym tego nie potwierdził. Właśnie w Lasach Nadarzyńskich było pierwsze uformowanie się resztek oddziałów, które zostały. Wszyscy byli podzieleni na drużyny, wyznaczeni byli dowódcy. Wtedy było wyjaśnione, kto jest jakiego stopnia, jakie szkoły wojskowe pokończył, coś takiego.
Byłem skromnym człowiekiem, nie przyznałem się, że skończyłem podchorążówkę. Nie czułem się na siłach, względnie uważałem, że ta podchorążówka, którą skończyłem, nie uprawnia mnie do tego w zasadzie, żeby być tym podchorążym. Podałem się za plutonowego z cenzusem, bo taki stopień rzeczywiście miałem, aczkolwiek miałem patent na podchorążego, ale jak mówię, te względy skłoniły mnie do tego, żeby tego nie ujawniać. Zostałem wcielony do 1. drużyny – nie tylko moim zdaniem najważniejszej w kompanii, to jest drużyna dowódcy. Dowódcą tej drużyny był wyznaczony wachmistrz „Hanka”. To był przedwojenny wachmistrz kawalerii – wachmistrz, to jest sierżant. Byłem wyznaczony jego zastępcą. Nasza drużyna składała się z dziewięciu czy dziesięciu ludzi. Stąd dalej te moje skojarzenia, że nie mogło nas być dużo, bo normalna drużyna w wojsku liczy około osiemnastu do dwudziestu ludzi.

  • Ile było wszystkich drużyn?

Może były dwie, może były trzy. Ale niepełne. Jedyna pełna była właśnie 1. drużyna, moja drużyna. Po sformowaniu się przeszliśmy lasami najpierw dniem, a potem nocą do Lasów Chojnowskich. W każdym razie nasza marszruta do Lasów Chojnowskich również odbywała się w nocy podwodami, które zorganizował „Gustaw”, chłopskimi wozami. Myśmy byli bardzo wycieńczeni, więc nas podwieziono do Lasów Chojnowskich. Tam żeśmy dotarli w okolicach chyba 13, 14 sierpnia. W moich wspomnieniach mówię, że w różnych publikacjach natrafiłem na inne daty, między innymi 11 sierpnia. To jest niemożliwe, po dwunastu walkach na Ochocie nie mogło to być 11 sierpnia.

  • Co się działo w Lasach Nadarzyńskich?

Przede wszystkim doszliśmy do Zalesia Dolnego, a potem Górnego. Tam osobiście natknąłem się na Zgrupowanie „Lanca”. To było w tamtejszych okolicach zgrupowanie partyzanckie. Charakteryzowało się tym, że byli oddziałem konnym. Akurat byłem szperaczem, kiedy trafiłem na ich oddział. Oczywiście hasło, kto, co, jak. Oznajmienie, że powstańcy, nie znamy hasła i tak dalej… Jak „Lanca” się nami zajął, to przekierował nas na Lasy Chojnowskie i tam dołączyliśmy do grupy, która wcześniej wyszła z Ochoty, do grupy „Grzymały”. Dobrze już nie pamiętam swojego pobytu w Lasach Chojnowskich, nie pamiętam, gdzie żeśmy spali, na czym żeśmy spali, w jaki sposób. To był koniec sierpnia, było dość ciepło. Na szczęście deszczu nie było. Pamiętam tylko, że „Gustaw” kupił świnię i pamiętam smak tego gotowanego mięsa. Było gotowane w kotle, nie było pieczone. W każdym razie nie głodowaliśmy. Z Lasów Chojnowskich pamiętam tylko nieliczne szczegóły. Oddział został tam zresztą przeformowany, kompania „Gustaw” została wzmocniona o oddziały leśne, które do nas dołączyły i o powstańców, którzy wcześniej wyszli z Ochoty. Nad wszystkim objął [pieczę] jako dowódca kompanii porucznik „Gustaw” Andrzej Chyczewski.

  • Dokąd udaliście się z lasu?

Nastąpiła decyzja powrotu do Warszawy, do ataku na Wilanów celem przebicia się do Warszawy. Jeszcze tu muszę powiedzieć, że „Gustaw” przed całą tą organizacją dał żołnierzom wolną rękę. Kto chciał, mógł iść do domu, udać się w swoją drogę. Mógł być zwolniony z oddziału. Między innymi taka propozycja spotkała mnie. Była to bardzo trudna decyzja. Do naszych oddziałów, szczególnie w Zalesiu Górnym, przychodziło dużo niewiast. Opowiadały nam, co się dzieje na świecie, jakie są losy dalszej walki powstańczej, [padały] propozycje kwater, kto by chciał. Przypadek zrządził, że moją jeszcze nie narzeczoną, ale dziewczyną była Niusia Włodarczykówna, która w tamtych okolicach miała rodzinę Stanisławskich w Piasecznie (bardzo znaną rodzinę), Kazubków w Żabieńcu, Pęksów w Wólce Kozodawskiej – to jest Zalesie Dolne. Niby miałem się gdzie udać, ale ja ich osobiście nie znałem, znałem ich z opowiadań. Nie chciałem ich po prostu narażać. Chłopak Niusi, nie narzeczony, nieznany im, nagle się pojawia u nich. Postanowiłem zostać. Naturalnie rozterki te były wsparte jeszcze młodzieńczą chęcią dokonania czegoś w czasie Powstania. Wprawdzie wyszedłem z kotła, ale trzeba było wrócić. Moje wychowanie przedszkolne, harcerskie dyktowało takie posunięcie.
Jednym słowem uderzyliśmy na Wilanów. To było naturalnie nocą […]. Brałem udział w ataku… w alei Sobieskiego, później żeśmy odboczyli i mieliśmy związać ogniem żandarmerię, która stacjonowała w budynku dawniejszej szkoły przy kościele, tam miała garnizon. Rzeczywiście do tego doszło. Myśmy zaatakowali ich placówkę od strony kościoła. Między placówką a kościołem był jeszcze przycmentarny murek. Mieliśmy więc dobre stanowiska. Pięćdziesiąt, może sto metrów od nas znajdował się budynek. Ale on zionął ogniem. To był budynek obsadzony przez silny oddział niemiecki. Naszym zadaniem nie było zdobycie tego budynku, tylko związanie ogniem, żeby ci, którzy będą przechodzić przez Wilanów (całe odziały) mogli swobodnie przejść. Losy tego natarcia potoczyły się [różnie]. Część oddziałów nie dotarła, część oddziałów zboczyła. Niepotrzebnie był zaatakowany pałac. Niepotrzebnie z dużą dozą brawury podpułkownik „Grzymała” poprowadził oddział do ataku na pałac. Tam dostał postrzał, został ranny, musiał zostać w Wilanowie, później zmarł. Jego losy tam się skończyły.
Po pewnym czasie nasz oddział [w okolicach] godziny, która była wyznaczona, postanowił przedzierać się dalej na Sadybę w stronę Warszawy. Tak żeśmy zrobili. Wzdłuż ulicy chyba Powsińskiej przeszliśmy do fortu na Sadybie, jeszcze pod osłoną nocy. O świcie doszliśmy do fortu na Sadybie i zastaliśmy go nieobsadzony. To były stajnie czy garaże z dużymi wrotami, przysypane ziemią – takie ziemianki. Była tam słoma, tak że zapadliśmy w tej słomie i przespaliśmy do rana, odpoczęliśmy. Później zostaliśmy rozlokowani w okolicznych willach na obrzeżach Sadyby. Tak się toczył nasz los na Sadybie do czasów wymarszu.

  • Były jakieś walki?

Walki były, ale akurat mnie osobiście one nie dotknęły. Walki były, były wypady, zdobycze samochodów przejeżdżających aleją Wilanowską. Były niemieckie ataki na Sadybę. Na szczęście, jak mówię, mnie osobiście to nie dotknęło. Nie brałem udziału w tych walkach. Sadybę wspominam raczej jako okres odpoczynku. Poznałem tam między innymi bardzo znanego aktora, który miał tam willę, Władysława Waltera. Jako jedną z ciekawostek powiem, że następnego dnia przyszedł do mnie „Gustaw” i wydał rozkaz, że mam objąć funkcję szefa kompanii. Ni z gruszki, ni z pietruszki. Szefem kompanii był „Bimber” – miał taki pseudonim, sierżant „Bimber”, robotnik z Ochoty. Nagle ja mam być [szefem] kompanii. Rozkazu się nie dyskutuje, tylko że ja o tym nie miałem żadnego pojęcia. Jak być [szefem] kompanii? Jaki jest jego zakres obowiązków, czynności? Przyznam się, że wtedy spanikowałem. Życie samo rozwiązało te sprawę. Po kilku dniach dostaliśmy rozkaz obsadzenia rejonu Czerniakowa w okolicach ulicy Chełmskiej, ulicy Czerniakowskiej, Kaszubskiej – tam dostaliśmy rozkaz. Dowiedzieliśmy się, że jest przygotowywany atak na koszary na ulicy Podchorążych.
Atak nastąpił w nocy. Miał na celu połączenie Śródmieścia z Czerniakowem. Od strony Śródmieścia koszary miały być atakowane przez oddziały ze Śródmieścia. Była wyznaczona godzina, kiedy to miało nastąpić. Z naszej strony atak nastąpił, ze strony Śródmieścia nie nastąpił z różnych względów. W każdym razie nasz atak na Podchorążych był na tyle skuteczny, żeśmy dobiegli do murów, żeśmy nawet rozbili mur wybuchem, ale koszar żeśmy nie zdobyli. W czasie tych walk byłem ranny. To było w nocy, upadł koło mnie granat i wybuchł. Byłem ranny w nogi pod uda i lędźwie. Poszedłem na opatrunek. Zrobili mi, blachy powyjmowali, bo to był granat [zaczepny]. Po opatrunku wróciłem do oddziału. Zaczęliśmy przeczesywać przedpole przed ulicą Podchorążych, ponieważ w ataku biegiem minęliśmy być może wysunięte niemieckie posterunki. To się okazało rzeczywistością. Odkryliśmy kilku ukrytych Niemców, między innymi odnalazłem Niemca, który był zagrzebany w popiele mniej więcej w tym miejscu, w którym zostałem ranny. Miał karabin, który potem stał się moją własnością. O dziwo był to karabin wyprodukowany w radomskiej fabryce broni. Na lufie były wyryte takie inicjały i był orzełek. To był karabin typu Mauser. Bardzo dobry karabin. Już go nie wypuściłem z ręki.

  • Co się stało z tym Niemcem? Wziął go pan do niewoli?

Oczywiście do niewoli. Wtedy do niewoli wzięliśmy kilku jeńców. Posiadając ten karabin, byłem już w oddziałach, że tak powiem pierwszych, liniowych. Do tej pory miałem tylko tę nieszczęsną FN, z której w Wilanowie oddałem kilka strzałów. Tyle miałem amunicji. To nie była skuteczna broń, między nami mówiąc. Były jeszcze FN tak zwane dziewiątki belgijki, które były skuteczniejszą bronią.
Zdobyliśmy klasztor na ulicy Czerniakowskiej. Ustawiłem sobie stanowisko na drugim piętrze i ostrzeliwałem teren koszar ze zdobycznego karabinu. Mocno przesadziłem wtedy, bo aż się lufa rozgrzała. Wiem, że trafiłem kilku Niemców. Między murem na Podchorążych a samymi koszarami, już na terenie koszar, były garaże czy stajnie. Tam odbywał się jakiś ruch. Miałem tam odległość dwustu, trzystu metrów. Z tej odległości trafiałem, bo kilka moich strzałów było skutecznych. Kazano nam się wycofać z rejonu klasztoru i obsadzić ulice. Cały czas na Czerniakowie walczyłem na ulicy Kaszubskiej róg Czerniakowskiej. Tam zostałem strzelcem wyborowym. Położyłem kilku Niemców. Z sąsiednich oddziałów do mnie przychodzono, jak zobaczyli coś ważnego. [Miało miejsce] zdarzenie, że Niemiec z odległości czterystu, pięciuset metrów z klatki schodowej lornetował przedpole i ja go zestrzeliłem. Dostałem oklaski – to obserwowali moi koledzy. Było mi bardzo przyjemnie.
  • Jak się dalej toczyła ta akcja?

Jako strzelec wyborowy miałem jeszcze ostrzał na stronę Siekierek. Po drugiej stronie Czerniakowskiej nie było żadnych domów i miałem [dobry widok]. Gdzieś w okolicach 1500–2000 metrów były oddziały niemieckie obsadzające Siekierki. Strzelałem do nich, ale bezskutecznie. Byli i bliżej, i jednego z nich dosięgłem strzałem. Ponieważ widoczność z drugiej strony ulicy z domów przy Czerniakowskiej była gorsza, postanowiłem przejść na drugą stronę, tą niezabudowaną. Przez jakiś dom, jakiś wykop się przedostałem. Zająłem stanowisko i zobaczyłem, że czterech żołnierzy dźwiga piątego, rannego na noszach. Zacząłem do nich strzelać. Na szczęście nie trafiłem, na szczęście. Przypomniało mi się, że przecież pierwszego dnia Powstania nasze cztery sanitariuszki niosły naszego – co by to było, gdyby one się spotkały z taką [sytuacją].
Kiedy wracałem z drugiej strony ulicy Czerniakowskiej, tym samym wykopem, [którym] szedłem pierwszy raz, zastał nas atak sztukasów. Dom, przez który przechodziłem, był zbombardowany. Tak że byliśmy zbombardowani, totalnie zasypani. To była kamienica gdzieś dwupiętrowa, może trzypiętrowa – już nie pamiętam. W każdym razie nie było wyjścia.
Co do zasypania… Niekiedy widzi się na filmach zasypanych, że tak powiem ludzi, którzy znajdują się w pomieszczeniach piwnicznych, są totalnie zasypani, ale ich widać. Nic podobnego. W czasie wybuchu bomb wzniósł się tak olbrzymi potencjał drobnego kurzu, pyłu ceglanego, cementu, różnych nieczystości, to wszystko fruwało w powietrzu, było zero widoczności. Niektórzy zapalili zapałki, ale zapałek, świeczek nie było dosłownie widać, tylko odblask. Oczywiście oczy zaczęły piec, łzawić, musieliśmy chusteczkami przykryć usta, bo wprost oddychać nie było można. Zasypanie to nie jest tylko zgroza, zwaliska murów, ale pył i atmosfera tam panująca. Kompletna ciemność i powietrza. Przede wszystkim powietrza. Na szczęście byli tam cywile, nieduża grupka, może sześcio, ośmioosobowa. Ktoś wpadł na pomysł, że może poszukać okienka piwnicznego, może nie jest zasypane. Rzeczywiście wydostaliśmy się przez okienko piwniczne. Żadne odwalanie gruzów nic by nie pomogło. Tak wyglądało moje pierwsze zasypanie. Drugie zasypanie nastąpiło w czasie ataku sztukasów. Trzeba powiedzieć, że nasza placówka obejmowała domy kompletnie wypalone, zrujnowane, gdzie sterczały tylko same mury, otwory okienne, klatki schodowe zerwane, wiszące. Między domami była komunikacja przez wykute w murach przejścia na wysokość gdzieś 180 centymetrów, żeby człowiek mógł przejść. Tak się komunikowaliśmy wzdłuż ulicy Czerniakowskiej. Niestety przy tym ataku sztukasów Niemcy widzieli nas dość dokładnie, myśmy widzieli sztukasy i atakujące, i pikujące na nas. Zaczęliśmy uciekać z tego miejsca właśnie przez te otwory. Pierwsza bomba, która trafiła w budynek, gdzieśmy się znajdowali, zastała mnie w momencie przejścia przez ten wyłom w murze z jednego domu do drugiego. Byłem zasypany po biodra. Moja noga tkwiła w wysypisku, druga noga tkwiła… w obrębie muru. Za moją nogę ktoś szarpał. Jakiś żołnierz, który nie potrafił, względnie nie zdążył uciec. Jak nastąpił wybuch, wszystko się zawaliło, kilku żołnierzy było niestety zasypanych. Mnie natychmiast odkopano i zaczęliśmy odkopywać następnych. Niestety nastąpił drugi atak sztukasów, drugi nawrót samolotów, którego myśmy już nie słyszeli, [byliśmy] ogłuszeni. Byłem już odkopany, uczestniczyłem w akcji ratowniczej, bo [czułem], że ktoś mnie szarpie za nogi. Niestety następne bombardowanie spowodowało to, że jakaś resztka muru rozerwała się, upadł cały podest klatki schodowej i po prostu nas przygniotło.
Mnie przygniotło już gdzieś po głowę. Na szczęście niektórzy, którzy jeszcze zostali, odkopali mnie. W jakim byłem stanie, to trudno opisać. Spadł mi na plecy jakiś załom muru. Na szczęście warstwa cegieł uchroniła mnie przed złamaniem kręgosłupa. Jednym słowem po tym bombardowaniu „Gustaw” odesłał mnie do szpitala. Byłem w takim stanie, że wprawdzie mogłem chodzić, ale do walki już nie byłem zdolny. Odesłał mnie do szpitala, który się znajdował w okolicach ulicy Dolnej przy Puławskiej. Musiałem przejść wzdłuż całej ulicy Chełmskiej. Za moje zasługi, udział w walce „Gustaw”, odsyłając mnie do szpitala, oznajmił mi, że przedstawił mnie do odznaczenia Krzyża Walecznych. Niestety tego krzyża do tej pory nie otrzymałem, nie weryfikowałem. Z goryczą mówię, że się niestety nie udało, to nie jest jedyny przypadek.

  • Proszę opowiedzieć, jak wyglądał szpital.

Zanim do szpitala, trafiłem w inny świat. Oddziały na Mokotowie zdobyły jakiś magazyn z szarymi kombinezonami. Wszyscy poubierali się w kombinezony. Tak że byli umundurowani. Inny świat. Ludzie na ulicach, ulicy Chełmskiej, Dolnej. Tam dopadł mnie dowódca jakiegoś oddziału i kazał mi robić przekop. [Mówił], że jestem maruderem, to, tamto, owo, z pistoletem w reku. „Ja wam tu karzę, oskard macie, macie robić przekop!”. Ledwie się ruszam, to trzeba robić w pozycji leżącej. Uderzyłem ze dwa, trzy razy, ziemia jak kamień, jeszcze z jakimś żużlem, luźnej ziemi w ogóle nie ma. Nie mogłem nawet podnieść oskarda do góry. Na szczęście nie pilnował. Po jakimś czasie rzuciłem ten oskard i poszedłem do szpitala. Tam mnie przyjęli bardzo serdecznie. Zaopiekowali się, dali łóżko, napoili, [dali] lekarstwa, jakieś okłady. Doskonale. W szpitalu wytrwałem jeden dzień czy dwa – już nie pamiętam. Potem wieczorową porą, o zmroku udałem się na górę, na ulicę Puławską w rejon Odyńca. Tam mnie zatrzymał jakiś młody chłopak z żandarmerii. Pilnował tam studni z wodą. Dałem się odprowadzić. Było między nami zdanie: „Co ty mnie zrobisz?”. Był wyposażony w „sidolówkę”, ja oczywiście karabinu nie miałem. Karabin zostawiłem w oddziale. Zaprowadził mnie do dowództwa. Tam go troszkę obrugano, że jestem żołnierzem frontowym, słyszeli o kompanii „Gustaw”. Podtrzymali mnie na duchu, dali rodzaj legitymacji i kazali wracać do szpitala. Zresztą ten sam żandarm odprowadził mnie do tego szpitala.
W szpitalu nie wytrzymałem. Chciałem się dostać z powrotem do oddziału. W czasie następnego dnia napotkałem chłopaków z mojej kompanii. Okazuje się, że oni się wycofali z Czerniakowa, bo już były takie ogromne ataki, że musieli się wycofać. Dzięki temu uniknąłem chyba najgorszej walki w domu na rogu Stępińskiej i Dolnej. W każdym razie tam strasznie dostali w kość. „Gustaw” też został ranny. Uściskaliśmy się serdecznie. Prosił mnie, żebym go ogolił. Ogoliłem go jakąś tępą żyletką. Też był ranny w głowę, ranny w policzek w czasie wycofywania się. Tak dołączyłem do oddziału. Wachmistrz „Hanka” przeżył.

  • Na Mokotowie?

Jeszcze na Dolnym Mokotowie, to była ulica Dolna. Tuż [przy] zjeździe [z Puławskiej] jest budynek i stoi do dzisiaj. Tam żeśmy się spotkali. Oddział miał za zadanie odpoczynek. Rozlokowali nas w willach koło skwerku na Odyńca i tam mieliśmy odpoczywać. Złudne nadzieje. Troszkę żeśmy odpoczęli, może dzień, może pół dnia. Potem nas wysłano na nocną służbę na Królikarnię. Służba na Królikarni wyglądała w ten sposób, że była skarpa, na skraju skarpy były wykopane rowy, a właściwie doły, gdzie się swobodnie mieściły trzy osoby. Było wykopanych kilka takich dołów. Trzeba było w nocy zająć stanowiska i było się zluzowanym dopiero następnej nocy. Cały czas obserwowaliśmy przedpole. Od czasu do czasu mieliśmy ostrzał granatnikami. To była parszywa służba. Toalety nie było żadnej, doły były piaszczyste, więc nieczystości musieliśmy zagrzebywać w piasku. Bardzo nieładnie wspominam ten okres czasu, tym bardziej jakby taki pocisk granatnikowy dostał się w nasz dół, to masakra.

  • Długo był pan w Królikarni?

Kilka nocy żeśmy tam byli. Potem dostaliśmy przydział na Dolny Mokotów w okolicach ulicy Huculskiej. Byłem tam również za strzelca wyborowego. Zająłem stanowisko na Huculskiej. Nie trwało to długo, chyba jeden dzień, ponieważ dostałem karabin – w uznaniu moich zasług strzeleckich dostałem inny karabin. Dziesięciostrzałowy karabin, zresztą bardzo ciężki, który miał jedną wadę. Po każdym strzale rodzaj zasuwki trzeba było od zamka jakoś odbić, żeby załadować następny nabój. Nie wiem, ale prawdopodobnie ta okoliczność uratowała mi życie. Po jednym ze strzałów z tego karabinu w upatrzony cel, kiedy się zmagałem zszedłem ze stanowiska, żeby go z powrotem naładować. Dostałem postrzał w głowę. Jakby mnie ktoś obuchem walnął. Straszna rzecz. Upadłem na ziemię, zalałem się krwią i cóż mogłem zrobić. Na szczęście byłem przytomny i przyłożyłem sobie opatrunek osobisty. Jakoś zatamowałem krew, ale głowy do góry nie mogłem podnieść, tak mnie łupało w głowie. Okazało się, że ten postrzał, to był rykoszet, jak później sprawdziłem. Odbita od framugi względnie muru kula karabinowa trafiła mnie w głowę i pocisk tkwi do dzisiaj. Widać na prześwietleniu pocisk karabinowy. Wbił się w czaszkę.

  • Czy ktoś pana opatrzył?

Nikt mnie nie opatrywał. Sam [sobie przyłożyłem opatrunek]. Wróciłem do oddziału. Nie pamiętam, ale chyba tego samego dnia opatrunek mi oczywiście zrobili. Dostałem się do punktu opatrunkowego z tą głową, z karabinem, którego nie rzuciłem i tam się dowiedziałem, że mamy się kanałami przebijać do Śródmieścia. W nocy, chyba 27 na 28 września mieliśmy się dostać do włazu, o ile pamiętam na rogu Belgijskiej i Puławskiej. Moja droga do tego włazu była straszna. Musiałem się wspiąć po skarpie, skarpa była stroma, bez krzaków, najeżona jakimś żwirem. Ziemia się pode mną obsuwała. Ja z tą głową, z karabinem, w opatrunku, półprzytomny. Dwa kroki naprzód, jeden w tył. Ale jakoś dotrwałem, doczołgałem się, dotarłem do włazu. Tam się dowiedziałem, że z mojej drużyny „Sokół” został przy tym włazie raniony, zabity, wachmistrz „Hanka” popełnił samobójstwo, strzelił sobie w głowę. Dostałem się do kanału. Kanał to była studzienka, która nie dochodziła do samego kanału, była taką odboczką do właściwego kanału. Zszedłem na dno oczywiście z karabinem i dotarłem do właściwego kanału. Kanał był wysoki gdzieś na metr osiemdziesiąt, ceglany, o owalnym kształcie. No i ciemność. Woda cuchnąca do pół łydki. Mieliśmy przykazane, że nie wolno się odzywać, nie wolno strzelać. Zachowywać się w ogóle cicho, żadnego światła nie wolno palić. Mieliśmy iść gęsiego, trzymając jeden drugiego za pasek, za plecak czy za ramię. Tak żeśmy szli. Po różnych rzeczach żeśmy stąpali. Po ciałach, po tobołkach, po różnych [rzeczach].
Szczególnie cicho trzeba się było zachowywać pod ulicą Dworkową. Tam bowiem Niemcy odkryli, że przechodzą [powstańcy], zresztą tam była barykada zrobiona z granatów. Wrzucali karbid i było go czuć. Przebrnęliśmy przez Dworkową. Dotarliśmy do następnej barykady. Nie wiem, w jakich okolicach, ale w każdym razie musieliśmy skręcić w odboczkę. Odboczka od kanału to już nie był kanał na metr osiemdziesiąt, tylko kanał gdzieś osiemdziesiąt centymetrów [wysoki]. Trzeba było iść na czworaka. Szliśmy więc na czworaka. Jak długo, dokąd – nie pomnę. Ile godzin, nie wiem. Prawdopodobnie dotarliśmy do skarpy, ponieważ w pewnym momencie kanał zszedł w dół. Myśmy zjechali po jego pochyłości. Błąkaliśmy się w tych kanałach. Trochę odpoczywaliśmy. Krzyki, wrzaski: „Dobijcie mnie!”. Różnego rodzaju samobójstwa… Byłem świadkiem tego wszystkiego, ale jak długo to trwało, nie wiem. W tym opatrunku, z tą pochyloną głową, z karabinem, prawie ze bezwolnie szedłem tam, gdzie mnie kazano. Szedłem za kimś, kto prowadził. Nie wiem, po ilu godzinach wyszliśmy z tego kanału. Wyszliśmy na Mokotowie. Wyciągnięto nas, odebrano karabin, odebrano rzeczy osobiste i usłyszałem mowę [rosyjską]. Znów trafiłem na tych z dywizji Kamińskiego. Myślałem, że idziemy na rozstrzał. Myśmy nic nie wiedzieli. Uformowano z nas oddział i zaprowadzono na Fort Mokotowski. Na Forcie Mokotowskim przemówił do nas jakiś oficer. Nie wiem, nie pamiętam, czy to był Niemiec i to było tłumaczone, czy on sam to mówił. Zdaje się, że to był Niemiec i tłumacz, który nam powiedział, że jesteśmy wzięci do niewoli, że przez aliantów zostaliśmy uznani za kombatantów, że nie grożą nam jakieś represje, będziemy skierowani do obozów jenieckich.
Wtedy dowiedzieliśmy się, że Mokotów skapitulował. Dopiero wtedy żeśmy się dowiedzieli. Radość i smutek. Fiasko, klęska i radość przeżycia. Niebawem wjechały kotły z grochówką. O dziwo – przewyborna zupa, jak to grochówka żołnierska, szczególnie niemiecka. Dostaliśmy tę grochówkę. Tylko niestety nie było menażek, nie było misek, nie było nic, w co by można było wziąć tą grochówkę. Dalej [byłem] półprzytomny. Różnie [kombinowano]. [Lano] w hełmy, niektórzy mieli menażki. Mnie koledzy trochę tej zupy przynieśli w deklu od menażki, tak że się posiliłem. W stanie fizycznym byłem bardzo marnym, a czekała nas długa droga. Jeszcze przed zmierzchem znów nas uformowano w piątki i prowadzono nie wiemy dokąd. Szliśmy przez Włochy, już było ciemno. W oddali widzieliśmy walczącą Warszawę, koraliki pocisków, które się wznosiły nad miastem, łuny pożarów. To wszystko obserwowaliśmy z Włoch po przejściu. Niektórzy z nas chcieli uciekać. Było ciemno, przypłacili to życiem, bo złapano ich i rozstrzelano na miejscu. Nas zaprowadzono do Pruszkowa. Tam w zakładach naprawczych taboru kolejowego żeśmy otrzymali legowisko. Tam nas zatrzymano. Rano znalazł nas „Gustaw” i powiedział, żeby się nie przyznawać, że jesteśmy z Ochoty – nie wiem, czym to było podyktowane – lub że jesteśmy z oddziałów leśnych. Gdyby nas przesłuchiwano [mieliśmy] powiedzieć, że jesteśmy z Pułku „Baszta”. Prawdopodobnie takie były warunki kapitulacji, że Pułk „Baszta” się poddał, czy coś takiego. Może to było tym spowodowane.
W każdym razie niedługo z Pruszkowa przewieziono nas do Skierniewic. W Skierniewicach umieszczono nas w ziemiankach. To były wykopy w ziemi przykryte dachem, prycze i na tych pryczach żeśmy nocowali. To było strasznie zawszone. Nie wiem, kto kiedyś był w tych ziemiankach, w każdym razie obeszły nas tam straszne wszy. Tym niemniej parę dni żeśmy tam spędzili. Mój stan zaczął się trochę poprawiać. Nadal nie mogłem wyprostować głowy. Wiem, że mi tam zmieniano opatrunki. Po kilku dniach załadowano nas do wagonów i wywieziono ze Skierniewic. Pierwszy postój mieliśmy w Berlinie na bocznicy kolejowej. Tam od sióstr Czerwonego Krzyża dostaliśmy posiłek. Otworzono wagony i wydano nam posiłek. Pojechaliśmy dalej. Dotarliśmy do miejscowości Bremervörde, to jest miejscowość między Bremą a Hamburgiem. Niedaleko od tej miejscowości, cztery kilometry od niej znajdował się obóz jeniecki, Stalag 10 B. Troszkę myląca nazwa, ponieważ jak wiadomo stalag jest dla żołnierzy, a oflagi dla oficerów. Był to Stalag 10 B. Ze zdziwieniem, jak dochodziliśmy do obozu, widziałem boisko i jeńców grających w piłkę nożną. Bramki, zupełnie inne życie.
Nasze przyjście do obozu… Rozlokowano nas w jakichś barakach, trzypiętrowych pryczach, bez sienników, na gołych deskach. Dostaliśmy tylko po dwa koce. Natychmiast potworzyły się tak zwane dwójki koleżeńskie. Na jednym kocu się spało, drugim przykrywało – taka dwójka. Też miałem taką dwójkę. Miałem środkową pryczę przy samej ścianie. Pamiętam tylko, że po ścianie spływała woda, był mróz, to było nieogrzewane. Po jakimś czasie, po dwóch, trzech dniach wzięto nas do odwszalni. Odwszono nas. Musieliśmy zdjąć całe ubranie, wszystko poszło do kotła (bielizna i ubrania), a my do łaźni. Tam nas ogolono… zdjęli z nas robactwo – po prostu zalęgły się wszy łonowe. Musieli zdejmować szczypczykami. Powróciliśmy do baraków. Tak się nam zaczęło życie obozowe. Ostatni kontakt z całym oddziałem był w pierwszych dniach pobytu w obozie, gdzie było rozwiązanie kompanii. Był wtedy „Gustaw”, który później był już skierowany do oflagu (też w Sandbostel) i wtedy był przeczytany ostatni rozkaz. Było podziękowanie za służbę, rozwiązanie oddziału i w czasie tego rozkazu były również wymienione odznaczenia, jakie kto otrzymał. Między innymi dostałem odznaczenie Srebrny Krzyż Zasługi z Mieczami. To było w rozkazie. Powiedziano nam, że wniosek w tej sprawie pójdzie do Londynu, ponieważ każdy obóz miał swojego zaufanego więźnia, kontaktowego, który mógł się kontaktować z Londynem. W naszym przypadku był to [jeniec, oficer z 1939 roku] Tak że ten kontakt był utrzymywany, Niemcy to respektowali. Do dzisiaj [Krzyża] nie otrzymałem. Nie weryfikowałem. Ze smutkiem stwierdzam, że tych odznaczeń bojowych niestety nie otrzymałem. Dopiero po wojnie zostałem odznaczony. Otrzymałem różne odznaczenia: Krzyż Partyzancki, Warszawski Krzyż Powstańczy, Krzyż Armii Krajowej, a w czasie walk niestety nie.
  • Proszę powiedzieć, jak wyglądało pana życie w obozie.

U mnie życie w obozie wyglądało paskudnie, dlatego że ja raz zemdlałem z głodu. Część nas trafiła na izbę chorych, ja nie trafiłem. Nie wiem dlaczego, moja rana może już nie zasługiwała na to. W każdym razie poruszałem się dobrze. Wycieńczały nas apele, liczenie rano i wieczorem. To było straszne. Pobyt w obozie… Bez sienników, na gołych deskach. Myśmy chodzili na tak zwane komanda. Piętnastu ludzi tworzyło grupy robocze. Było tak zwane Kartoffekommando, gdzie żeśmy odkrywali kopce ziemniaczane, ładowaliśmy na wagonetki kolejki wąskotorowej (na tak zwane lory) i to było dostarczane do obozu. Było też Holzkommando, gdzie znów w ten sam sposób były ładowane brykiety. To było poza terenem obozu. Piętnastoosobowe grupy pilnowane przez jednego wachmana. Żeśmy wykonywali te prace rano i po południu. Jedną z najgorszych prac było tak zwane Scheiße kommando. Nieczystości z latryn też musieliśmy wypompowywać do beczkowozów i wywozić poza teren obozu. To były bardzo duże wozy, duże zbiorniki na wysokich kołach, z dyszlem, do którego się zaprzęgaliśmy i myśmy to ciągnęli poza teren obozu. To była bardzo ciężka praca. Starałem się być kołkowym. Na czym to polegało? Te nieczystości trzeba było później wypuścić. [Wylot] był zabity kołkiem i trzeba było kołek wyciągnąć tak sprytnie, żeby nie być upaskudzonym, że tak powiem. Mi się zwykle udawało.
Niezależnie od tego byliśmy wysyłani poza teren obozu do niedalekiej stacji (jakieś osiem kilometrów) Brillit. Dostaliśmy lory, pchaliśmy wagoniki kolejką wąskotorową do Brillit, a to po węgiel, a to po chleb, a to po brukiew, bo to przywożono na tą stację. Myśmy rano [szli] osiem kilometrów w jedną stronę, osiem kilometrów w drugą stronę. Potem wieczorem osiem kilometrów w jedną stronę, osiem kilometrów w drugą stronę musieliśmy pchać te wagoniki i przywozić żywność do obozu. Czasem droga była z górki, tak że można był rozpędzić wagon, skoczyć na niego i kilkaset metrów pojechać. Tak, to było ciężko.

  • Jak się odbyło wyzwolenie obozu?

Wyzwolenie obozu odbyło się w specyficzny sposób. W naszym obozie oflag został zlikwidowany w ten sposób, że oficerów gdzieś wywieziono. Część szeregowców została skierowana do prac rolnych. Podoficerowie nie mieli tego obowiązku, mogli zostać w obozie. Byłem podoficerem, więc zostałem w obozie. Nie było więc już oflagu, nie było części żołnierzy. Natomiast do naszego obozu zaczęli przywozić ludzi z kacetu. Kacet to był Konzentrationslager, czyli [przywozili] ludzi z Mauthausen, z Oświęcimia, z Gross-Rosen, z innych obozów, zarówno Polaków, jak i obcokrajowców. To były szkielety, to były kości obciągnięte skórą, to byli ranni ludzie, ale te rany już nie krwawiły. Naszym obowiązkiem było rozładowywanie wagoników (te lory, którymi kiedyś woziliśmy chleb i [tym podobne]) i umieszczanie tych ludzi na pryczach w byłym oflagu. Myśmy to robili. Tak że zainstalowaliśmy tam wszystkie niedobitki, chyba zebrały się tam z całej Rzeszy. Ludzie marli jak muchy. W międzyczasie dostałem się na tak zwaną kuchnię. Miałem już lepiej, bo byłem przy obieraniu brukwi, byłem przy gotowaniu zup – już miałem co jeść. Raz był napad na kuchnię. Niektórzy wygłodniali z kacetów potopili się w kotłach, takie były warunki. Napadli na kuchnię i po prostu chcieli coś zjeść.
Jak wyglądało samo wyzwolenie obozu? Wyzwolili nas Anglicy. Z daleka widziałem zbliżające się wojsko. Niemcy pouciekali. Przyjechał jakiś samochód do bramy wjazdowej, chyba jakiś czołg i tylko tyle. Wkrótce Anglicy zorganizowali z okolicznej ludności – jakieś namioty rozbili, szpital i zajęli się tymi kacetowcami. Nas przewieźli do innego obozu w miejscowości Werden. Potem jeszcze raz zmieniliśmy miejscowość na Delmenhorst. Tak mniej więcej skończyła się moja epopeja wojenna.

  • Kiedy zdecydował się pan na powrót do Polski?

Zdecydowałem się w marcu 1946 roku. Zdecydowałem się tylko dlatego, że miałem wezwania ze strony matki, która w [radiowej] skrzynce poszukiwania rodzin apelowała do mnie, żebym wracał. Jeszcze tym mnie zachęcała: „»Muszka« żyje, czeka na ciebie”. „Muszka” to była moja dziewczyna, o której już mówiłem. Tym byłem zachęcony. Niektórzy z nas [byli] w kampaniach wartowniczych. Między innymi nie poszedłem na politechnikę do Brukseli, bo był nabór na politechnikę. Byłem w Brukseli, ale oceniłem, że bariera językowa jest [za wysoka], a moje wiadomości z czasów okupacji i z liceum samochodowego, które skończyłem są za słabe, żeby startować, że nie dam rady. Wycieńczenie wojną i tak dalej, ten postrzał w głowę, już takiej pamięci spowodował, że wróciłem do obozu.
Miałem jeszcze zamiar wstąpić na podchorążówkę do Andersa. W tym celu przez nasz obóz między dywizją generała Maczka (która miała niedaleko nas postój, w Oberlangen) a dywizją Andersa (która miała miejsce postoju w San Giorgio we Włoszech) kursowały samochody. Takim samochodem można się było zabrać. Ja się zabrałem w taką podróż. Jechałem między innymi przez Paryż, ale ten przejazd odbywał się nocą, tak że Paryża nie uświadczyłem. Dotarłem do San Giorgio, zorientowałem się, że… nie dam rady. Ciągnęło mnie do kraju. Tym bardziej że apele mojej matki coraz częściej się rozlegały w radiu, zachęcały mnie do powrotu. Wróciłem do obozu macierzystego, zapisałem się na repatriację i transportem zorganizowanym we własnym zakresie przez Hamburg, Lubekę [dotarłem] do portu. Tam wsiadłem na statek, który nas dowiózł do Gdyni. W ten sposób odbyła się nasza repatriacja.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądało życie codzienne w obozie już po wojnie.

Różnie się to odbywało. W mojej grupie był nawet człowiek, który zajmował się rozbojem, napadami na Niemców. Należał do jakiejś grupy, która zajmowała się takimi rzeczami. W mojej grupie byli różni ludzie. Stanowiliśmy chyba siedmio-, ośmioosobowy zespół ludzi dobranych, którzy trzymali się razem w każdych okolicznościach. Myśmy później przenieśli się już z Delmenhorstu do Bremen. Tam zajęliśmy dom w dzielnicy przeznaczonej dla byłych robotników III Rzeszy, którzy byli w tych domach rozlokowani. W tych domach – obozie zajęliśmy się działalnością [kulturalną]. Dostaliśmy dom ludowy, założyliśmy orkiestrę, robiliśmy wieczory taneczne dla Polaków, którzy tam się znajdowali. Wszystko to organizowaliśmy. Niezależnie od tego pędziliśmy tak zwany bimber. Do tego trzeba było cukru, robiliśmy długie wyprawy do Blumenthal, gdzie nawiązaliśmy kontakt z rybakami, przywoziliśmy śledzie do tego „półobozu”, tak go nazwijmy. Nawet zawędrowaliśmy wynajętym samochodem do Essen po cukier. Żeby robić bimber trzeba było mieć cukier. Trochę handlowaliśmy. Dziwna rzecz, że niektórzy z Polaków skupowali marki niemieckie, które później wymieniali za marki okupacyjne. Na tym była jakaś korzyść. Za marki okupacyjne kupowali papierosy, sprzedawali je znów za marki niemieckie i tak szło. Też się tym między innymi trudniłem. Zdobyłem się nawet na motor. Tak że w tym czasie miałem i motocykl na podrobionych papierach. Zresztą Amerykanie mi ten motor zabrali. Kiedyś był na nas nalot, szukali czegoś, nie wiadomo czego. W każdym razie zobaczyli, że motor stoi, więc go zabrali.

  • Czy Anglicy jakoś się wami opiekowali?

Miernie, powiedziałbym. Myśmy byli w strefie okupacyjnej… angielsko-belgijskiej. Tak że był potrzebny język francuski. Chodziliśmy w Bremie do kasyna, byliśmy wpuszczani, byliśmy umundurowani. Tam chodziliśmy na kawę, na jakieś ciasteczka, tam był teatr, było kino dla żołnierzy amerykańskich i angielskich. Mieliśmy tego rodzaju styczność.

  • Czy dostarczali wam posiłki do obozu?

Nie, nie, ale jakaś kuchnia była. Oni nie, ale chyba żeśmy coś organizowali we własnym zakresie.

  • Otrzymywaliście jakieś pieniądze?

Otrzymywaliśmy żołd. Tak, otrzymywaliśmy marki okupacyjne. Niewielką ilość, ale rzeczywiście otrzymywaliśmy. Pamiętam, że jak pierwszy raz otrzymaliśmy pieniądze (młodzi chłopcy), graliśmy w oczko. Pamiętam, że duże, duże pieniądze wtedy wygrałem. Te pieniądze oddałem komuś, kto wybierał się do Francji czy gdzieś i miał nam przywieźć różne rzeczy – mundury czy coś innego. Oczywiście nie pojawił się, tak że wszystko co wygrałem, to straciłem.

  • Proszę opowiedzieć o swoim powrocie do Warszawy w 1946 roku.

Wracaliśmy statkiem, który się nazywał „Herkules”. To był statek o wyporności gdzieś 4000 ton, chyba niemiecki, zarekwirowany. Wracali sami żołnierze. Statek płynął kanałem Kilońskim aż do wybrzeży Szwecji. Ponieważ część europejska była zaminowana, to musiał brać kurs koło Bornholmu, koło wybrzeży szwedzkich, potem dopiero do Gdyni. Na statku mieliśmy pełne wyżywienie. My, podchorążowie, spaliśmy nawet w oddzielnych kabinach po dwie, trzy osoby. Sporo osób chorowało na tak zwaną chorobę morską. Mnie to jakoś nie dosięgło.

  • Z Gdyni dostał się pan pociągiem?

Z Gdyni [jechało] się pociągiem. To też było ciekawe wrażenie. Na dworcu w Gdyni dostaliśmy się do pociągu, do przedziału tylko dla wojska. Okno było rozbite, zabite dyktą. Miałem miejsce siedzące. Przedział tylko dla wojska oznaczał, że ruskie wojsko również tym pociągiem mogło jechać i [wejść] do tego przedziału. Rzeczywiście w Malborku wsiadła do nas jakaś grupa żołnierzy rosyjskich. Jakiś młody oficer prawdopodobnie z ordynansem nie miał gdzie leżeć, bo wszystkie miejsca były zajęte. Jak dziś pamiętam: Wańka! [niezrozumiałe]. Kazał mu się położyć między naszymi nogami. Położył się, a ten się na nim położył i spał. Pierwsze zetknięcie się z ruskimi.

  • Jak zapamiętał pan Warszawę?

Zaczyna się od tego, że pociąg z Gdyni szedł na Dworzec Wschodni. Moja rodzina wtedy już mieszkała na ulicy Twardej. Nie mogłem dostać się bezpośrednio, tylko na Dworzec Wschodni. Nawet nie dojechałem do Dworca Wschodniego, bo pociąg zatrzymał się akurat na wiadukcie nad 11 Listopada, na Bródnie. Można było wyjść. Myślę sobie: „Po co ja będę jechał aż do dworca i potem stamtąd się przedostawał do Warszawy jakoś, kiedy ja tu mam dziewczynę na Strzeleckiej?” – prawie przy 11 Listopada. Wysiadłem tam i zjawiłem się u niej. Wybierała się do pracy, bo pracowała. Zostałem przez nią serdecznie przyjęty, przez jej matkę i babkę, bo one trzy mieszkały razem. Tam już się zatrzymałem i pod jej opieką dostałem się do swoich rodziców.

  • Rodzice i brat przeżyli?

Rodzice i brat przeżyli. Brat się zapisał do milicji, został kierowcą chyba jakiegoś komendanta. Tak że jeździł z nim jako kierowca.

  • Ożenił się pan ze swoją dziewczyną?

Ożeniłem się ze swoją dziewczyną w 1946 roku.


Warszawa, 14 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus
Jerzy Róża Pseudonim: „Kaktus” Stopień: plutonowy, sierżant Dzielnica: Ochota, Wilanów, Sadyba, Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter