Jerzy Zbigniew Krauze „Lot”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jerzy Krauze, urodziłem się w Warszawie 17 września 1926 roku. Ojciec był inwalidą wojennym, pracował w Banku Gospodarstwa Krajowego.

  • Brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej?

W 1919 roku był jako kapral w wojsku, w służbie. To było w lotnictwie na Polach Mokotowskich. Tam był do oblatania samolot. Wezwano ochotnika, który zgłosi się oblecieć samolot po naprawie. Tata się zgłosił i oczywiście były usterki, i spadł. Oczywiście był bardzo połamany i całe życie to było leczenie choroby, i walka o zdrowie. Zmarł w 1935 roku.

  • Jak wyglądało u pana życie w rodzinie?

[Mam] brata Włodzimierza, półtora roku młodszy ode mnie, bardziej chorowity. Matka pracowała, prowadziła sklepik na bazarze przy Nowym Świecie. To był bazar między blokami, pomiędzy ulicą Ordynacką a pomnikiem Kopernika. To było niedaleko, dosłownie naprzeciwko, blisko wylotu ulicy Świętokrzyskiej. Tam był dosyć duży bazar, mama prowadziła mały sklepik, w którym sprzedawała galanterię i papierosy. Ponieważ tata był inwalidą wojennym, więc dostała koncesję na prowadzenie papierosów, tak że były także i papierosy.

  • Pan cały czas mieszkał w Warszawie?

Cały czas mieszkałem w Warszawie.

  • Czy był pan uczestnikiem wydarzenia, jakim był pogrzeb marszałka Piłsudskiego?

Tak. W 1935 roku zmarł mój tata i miesiąc później, 12 maja zmarł marszałek Józef Piłsudski. Stryj miał wędliniarnię na Nowym Świecie, naprzeciwko ulicy Świętokrzyskiej i myśmy w dniu przewiezienia trumny Piłsudskiego z zamku na dworzec, na pociąg do Krakowa, oglądali to, siedząc na krzesłach, na wystawie sklepowej. Tak że przede mną przeciągnął korowód wszystkich gości. Widziałem Kasztankę nakrytą kirem i na lawecie trumnę marszałka, „Dziadka”, jak myśmy nazywali marszałka Józefa Piłsudskiego.

  • Skąd to się wzięło?

Tak w szkole zawsze wszyscy mówiliśmy: „Dziadek”. Mama przyjaźniła się z sekretarką szkoły Górskiego i ona poradziła, jak ojciec zmarł, żeby nas zapisać do szkoły ojców jezuitów w Chyrowie. To było niedaleko Lwowa, pomiędzy Lwowem a Przemyślem, w Beskidach. Pięknie położona miejscowość, gdzie był Zakład Naukowo-Wychowawczy Ojców Jezuitów. W tym zakładzie była raczej młodzież ziemiańska, bardziej bogatych ludzi. Będąc tam, czułem się troszkę jak ubogi krewny, ale ja tak to odczuwałem, tego nie dał mi nikt inny odczuć.
Przebywałem tam cztery lata, od czwartej klasy szkoły powszechnej do szóstej klasy powszechnej. Warto byłoby to opowiedzieć, dlatego że w zakładzie panował naprawdę duży reżim [(dyscyplina, porządek)], któremu całkowicie się podporządkowałem. To była sama młodzież męska. W zakładzie byli chłopcy od pierwszej klasy szkoły powszechnej. Sześć klas szkoły powszechnej, cztery lata gimnazjum i dwa lata liceum. Wszyscy byli podzieleni na grupy. Nazywane to było dywizją. Pierwsza, druga, trzecia, czwarta [klasa] to była pierwsza dywizja; piąta, szósta – druga dywizja. Później pierwsza klasa gimnazjum, druga, trzecia i czwarta to były cztery dywizje. Dwie dywizje to była pierwsza i druga licealna. Raniusieńko oczywiście wstawaliśmy. Do czwartej klasy powszechnej nie chodziliśmy na mszę świętą, tylko od razu raniutko na śniadanie. Natomiast od piątej klasy szkoły powszechnej chodziliśmy raniutko na mszę świętą. [Porządek dzienny] się był bardzo prosty [i uregulowany]. Były [odrębne dla każdej dywizji] lokale: sypialnia, gdzie obowiązywało milczenie, gdzie przychodziliśmy na noc, a muzeum to było miejsce, gdzie były stoliki ustawione, gdzie odrabialiśmy lekcje. Każdy miał swój stolik, książki na nim. Zarówno w sypialni, jak w muzeum obowiązywało milczenie. Milczenie obowiązywało na korytarzu. Oczywiście nie było tak, żeby ojcowie, którzy się nami opiekowali, prefekci, tępili za jakiś szepcik pokątny, tak że to wszystko było w granicach przyzwoitości dopuszczalne. Po korytarzach chodziliśmy parami, po obu stronach [korytarza] ustawieni od najwyższego do najniższego, milcząc. Można było rozmawiać [podczas jedzenia i odpoczynku]… Jeszcze była sala rekreacyjna, gdzie była zupełna swoboda i boisko. W dniach [pogodnych chodziliśmy] na boisko… Każda dywizja miała swoje boisko i każda dywizja miała swoją sypialnię, muzeum i salę rekreacyjną na dni niepogody. Muszę powiedzieć, że prefekci, którzy nas wychowywali, proponowali nam czytanie książek, na co zawsze chętnie przystawaliśmy. „Serce” Amicisa czy „Trylogia” była czytana, „Potop”, „Pan Wołodyjowski”, tak że wiele książek wybranych, najlepszych ojcowie nam czytali. Zwracaliśmy się do nich: „Proszę ojca”. Wszyscy byliśmy ostrzyżeni. Bardzo wiele młodzieży płakało, ale doszedłem do wniosku, że włosy i tak odrosną, wobec tego nie ma zmartwienia, po krótkim czasie wszystko będzie po staremu.
Na Boże Narodzenie i na Wielkanoc jeździliśmy do domu. Ja tylko na pierwsze święta pojechałem, ale zrozumiałem, że to jest zbyt wielki koszt dla mojej mamy. Poza tym gdy wracałem, tęskniłem bardzo za domem. Dlatego postanowiłem, że nie będę wyjeżdżał, a zostanę w zakładzie w czasie świąt. Mieliśmy wtedy zupełną swobodę, zostawało może pięciu, sześciu chłopców czy nawet mniej i wtedy żadne reguły nie obowiązywały. Księża, musze powiedzieć, nigdy nie zwracali nam uwagi, że powinniśmy przystąpić do spowiedzi czy do komunii świętej. Jeżeli to robiliśmy, to z własnej, nieprzymuszonej woli. Listy, zgodnie z przepisami, powinny być otwierane. Widziałem: ojciec otwierał list, wyjmował, wkładał z powrotem, nie czytając, oddawał. Tak wyglądała praktyka. Ojcowie opiekowali się nami naprawdę w porządku, nie spotkałem się z żadnymi szykanami czy złym postępowaniem w stosunku do młodzieży. Byli wyrozumiali i dosłownie na poziomie.
W 1939 roku były ostatnie wakacje. Całe szczęście, że nie wróciłem do Chyrowa, bo gdybyśmy wrócili [zostalibyśmy internowani]… Chyrów został zajęty przez Armię Czerwoną, ojcowie, którzy tam zostali, przeszli gehennę. Słyszałem tylko o jednym z nich, który dosłownie zwariował po przejściach, których wtedy doznał. Myśmy ocaleli, zostaliśmy [w domach rodzinnych] w Warszawie.
W 1939 roku zmarła moja babcia. Warto może powiedzieć, że ciekawostką było to, że byliśmy wtedy na letnisku w Jarzębiej Łące. To jest za Tłuszczem, pierwsza stacja w kierunku Rybienka. Wyszedłem wieczorem na stację, żeby odebrać mamę. Mama opowiedziała nam (zresztą powtórzyła to wszystko później przy kolacji, gdzie z babcią i moim bratem siedzieliśmy), że śniło jej się, że przyjeżdża [na letnisko, a] babcia leży chora, wije się w bólach. Sąsiadki siedzą naokoło. To był domek letniskowy wynajmowany przez cztery rodziny i wspólna kuchnia, tak że każda rodzina miała swój pokoik. Następne obrazy mamy były takie, że jedzie pogotowiem do szpitala, babcia jęczy. Niedziela się skończyła. Ponieważ można było jedno dziecko bezpłatnie zabrać pociągiem do Warszawy, do biletu dorosłego, wobec tego z mamą pojechałem, żeby jej trochę pomóc w Warszawie. Wieczorem w poniedziałek do sklepu przyszedł młodzieniec, który był razem [z nami] na letnisku i powiedział: „Starsza pani ciężko zachorowała”. To wszystko, co się mamie śniło, wyśniło się co do joty: pogotowie, zabranie do szpitala. Babcia zmarła przed samą wojną. Wyprowadzenie, tak jak wówczas w zwyczaju było, odbyło się karawanem z końmi. Może zapadło mi to dlatego w pamięć, że przed samym Bródnem karawan zatrzymał się i spadła ogromna ulewa, ogromny deszcz. Ponieważ sukieneczki pań i dziewcząt były z krepy, ciemne, to wszystko wyglądało po deszczu dosyć wesoło. Szczęściem było dla babci, że zmarła przed wojną. Pierwszego września zaczęła się wojna. Wstałem rano, żeby pomóc mamie.

  • Czy dochodziły pana słuchy, może ojcowie jakoś próbowali wdrożyć młodych ludzi, że może być wojna?

Bezwzględnie, rozmawialiśmy na ten temat i między sobą. Chłopcy, którzy byli ze Śląska, mówili, że będą przy samoobronie. Stosunek do Polski był bardzo patriotyczny, tak że wychowywani byliśmy w pełnym poczuciu szacunku dla ojczyzny. Mówiliśmy o wojnie.

  • Wróćmy do pierwszego dnia wojny, do wybuchu. Jak pan to zapamiętał?

Raniusieńko wstałem, żeby pomóc otworzyć sklepik mamie. Wyszedłem. Mieszkaliśmy na ulicy Siennej. Poszedłem ulicą Sienną przez Sienkiewicza i na ulicy Sienkiewicza usłyszałem alarm. Idąc dalej, szedłem, przecinając Jasną w kierunku placu Napoleona, obecnie plac Powstańców Warszawy. Straż, która była wtedy w tak zwanej obronie przeciwlotniczej, kazała nam pójść do bramy i przez resztę nalotu byliśmy w bramie. Rozmowy były takie: „Czy to jest wojna, czy to są ćwiczenia?”. Potem spokojnie doszedłem Warecką do Nowego Światu i do bazaru, gdzie otworzyłem budkę. Przez pierwsze chyba dwie godziny była rozmowa. Klienci nie wiedzieli, nikt nie słuchał radia i nie wiedzieli, czy to jest wojna, czy to są ćwiczenia. Bombardowania, które było na lotnisko, myśmy nie słyszeli. Jak samoloty latały, wyły alarmy, też nikt niczego nie powiedział. [Syreny oznajmiały alarm]. Alarm był i alarm został odwołany. [Przez radio] zapowiadano tylko numery i cyfry dla nas zupełnie niezrozumiałe. Dopiero może dziewiąta, może dziesiąta godzina – już była pełna wiadomość, że wybuchła wojna.
Przez pierwsze dni wszystko mniej więcej biegło normalnie. Do momentu kiedy Warszawa została oblężona. Gdy wojska niemieckie dotarły do Warszawy, zaczęło się bombardowanie w dzień, ostrzeliwanie w nocy. Ostrzeliwanie było tak duże, że wyszliśmy z ulicy Siennej na plac Dąbrowskiego, przed ambasadę włoską, do schronów ziemnych, bo byliśmy przekonani, że jeżeli będą ostrzeliwali lub będą bombardowali, to na pewno nie przy ambasadzie włoskiej. No i szczęśliwie nad ranem wróciliśmy. Naprzeciwko [naszego domu] na Siennej domy były już spalone. Resztę czasu spędziliśmy w piwnicy.
Przed samym wejściem Niemców na podwórko wpadła bomba.
Siedemnastego września, akurat w moje urodziny (o czym nie tylko nie pamiętałem, ale nie wyobrażałem sobie, że mogły by być), zszedł do schronu wujek, który słuchał radia. U nas było radio, które składało się z tuby, dużej baterii. Wtykało się wtyczki od głośnika. Niezależnie od tego była skrzyneczka z rureczką, w której była śrubka. Trzeba było tą śrubką pokręcić na kryształku pirytu, żeby złapać jakąś stację. Złapał Warszawę i dowiedział się, że Armia Czerwona weszła. Rozpłakał się, byliśmy bardzo przygnębieni, powiedział: „To jest koniec”.

  • Było wiadomo, że Niemcy mogą zaatakować. Ale czy atak Rosjan był szokiem, czy raczej też byliście na to przygotowani?

Nie, to dla nas był szok, myśmy się tego nigdy nie spodziewali. Poza tym wydawało się, że jest jakieś porozumienie ze Związkiem Radzieckim o nieagresji, tak że byliśmy przekonani, że to się nie może zdarzyć.
Jeszcze w dniu, kiedy wyszliśmy [z piwnicy zobaczyliśmy, że na podwórko spadła bomba]. Mieszkaliśmy w domu bankowym i komisja nie pozwoliła nam wejść [do mieszkania], bo bomba nie wybuchła. Wówczas Żyd, który mieszkał na parterze, z którym przyjaźń zachowałem po wojnie do jego śmierci, Elkana Anlen, zwrócił się do mojej mamy i mówi: „Pani Krauzowa, nie możecie wejść do swojego mieszkania. Chodźcie do nas, mamy mieszkanie, chłopcy i pani dostaniecie jeden pokój. Zatrzymacie się u nas do czasu, kiedy będziecie mogli wejść do mieszkania”. I byliśmy u nich.
Gdy zaczęło się getto… Może teraz jeszcze opowiem trochę o [E. Anlenie to jest o] Bronku, on zmienił [imię] z Elkana na Bronisław. Działał w ruchu oporu. Cała jego rodzina została wywieziona, on jeden ocalał. Ukrywał się. [Gdy zlikwidowano getto] przez pewien okres przychodził do nas późno wieczorem. Bardzo uważał, dlatego że będąc mieszkańcem tego bloku, bał się zarówno dozorcy, jak i (na wszelki przypadek) kogokolwiek z lokatorów, który mógłby [go] zdradzić. Jakkolwiek muszę powiedzieć, że społeczeństwo było naprawdę bardzo współpracujące, o zdradę nie było łatwo, ale wszystko było możliwe. Przychodził do nas zawsze późno i w mieszkaniu był u nas mniej więcej do godziny drugiej, trzeciej w nocy. [Po północy] zawsze schodził do piwnicy, bo mówił, że gdyby Niemcy weszli, to wszyscy zginiemy. Dopiero nad ranem zabieraliśmy go do mieszkania, o godzinie ósmej, dziewiątej. Oczywiście miał kontakty [w mieście], wychodził. Losy jego potoczyły się w ten sposób, że jadąc kiedyś tramwajem… Nie wiem, czy rozpoznał go ktoś, ale zwrócił się do Niemców jadących w pierwszym przedziale (bo w tramwaju pierwszy przedział był nur für Deutsche, tylko dla Niemców), że to jest Żyd. Zabrali go do bramy. Jasna sprawa, sprawdzili, że jest obrzezany i oczywiście zabrali na Pawiak. Był na Pawiaku. Uratowali go Powstańcy, działał w czasie Powstania na Starówce. Ponieważ był technikiem dentystycznym i zetknął się z medycyną, bo studiował na medycynie, dlatego organizował na Starówce razem z polskim księdzem punkty opatrunkowe. Nawet ten ksiądz po wojnie kiedyś, gdy Bronek (bo już go tak nazywał) powiedział mu: „Jestem starym komunistą, przyjacielem Gomułki”, powiedział: „Nie wiedziałem, że nie tylko jesteś Żydem, ale do tego komunistą”. Z partii wylatywał kilka razy. Starali się go przywrócić do partii, ale ostatecznie wyleciał. To był Żyd, ale to był polski Żyd, jego interesowały tylko sprawy żydowskie w Polsce.

  • Jak wyglądało życie w czasie okupacji: szkoła, komplety?

Zaraz po wojnie zgłosiłem się do pierwszej klasy gimnazjalnej, do szkoły Górskiego. Oczywiście pierwsza klasa gimnazjalna była przez pierwszy tydzień, może dwa, może trzy. Niemcy ogłosili, że Polacy mogą mieć tylko szkołę powszechną i szkoły zawodowe. Wobec tego dyrekcja szkoły Górskiego prowadziła dalej pierwszą gimnazjalną pod nazwą siódmej klasy szkoły powszechnej. Ale [nauka] oczywiście skończyła się z pierwszą gimnazjalną, czyli siódmą klasą oficjalnie. Dowiedziałem się, że jest szkoła profesora Lipińskiego na ulicy Moniuszki. Okazało się, czego się dowiedziałem później, że to była ukryta szkoła dla SGH prowadzonej na ulicy Smolnej. Myśmy byli przykrywką. Mieliśmy wspaniałych nauczycieli z SGH, wspaniały profesor [Wakar], Lipiński, Gruszka, inni, tak że mieliśmy elitę profesorską, czego zupełnie nie docenialiśmy, nie wiedzieliśmy, nie mieliśmy o tym żadnego pojęcia. Byliśmy w wynajętej szkole dla dziewcząt, tak że były to tylko godziny, kiedy dziewcząt nie było. Wtedy były nasze klasy. Ale oczywiście przeszedł rok i SGH okrzepło, byliśmy już niepotrzebni. Wobec tego poszedłem do szkoły publicznej na ulicy Miodowej, również handlowej. Już nie wiem, to chyba była druga czy trzecia klasa. […].
  • W którym miejscu na Miodowej była ta szkoła?

Tuż przy placu Krasińskich, po lewej stronie ulica Miodowa 25. W czwartym roku poszedłem do szkoły w gmachu dla niewidomych na placu Trzech Krzyży. To była szkoła spółdzielcza. Po skończeniu szkoły spółdzielczej postanowiłem uczyć się prywatnie. Jedna z pań na Pradze przygotowała mnie [wraz] z jednym z kolegów do zdania małej matury na Pradze, w tajnych kompletach Władysława IV. Na tajnych kompletach u Władysława IV później rozpocząłem normalne lekcje. Lekcje odbywały się na terenie Pragi.
Jeszcze powrócę do jazdy [tramwajem na Pragę] do pani, która nas przygotowywała do zdania matury. Jak jeździłem tam, to dla mnie bardzo ryzykowne było przedostawanie się przez most, dlatego że Niemcy organizowali łapanki. Pewnego razu, jadąc do niej, wysiadłem z tramwaju przy Radzymińskiej, Kijowskiej i szedłem pieszo. Zauważyłem, że bardzo obstawione są ulice, szczególnie Radzymińska, ale udało mi się dojść do mieszkania [nauczycielki]. Później, po zakończonych kompletach dowiedzieliśmy się, że przy pętli tramwajowej na końcu Radzymińskiej Niemcy rozstrzelali grupę Polaków z więzienia. Oczywiście poszedłem na to miejsce. Były jeszcze ślady krwi i z przerażeniem popatrzyłem, jak samochody z żandarmami przejeżdżają ulicą. Oczywiście bezpiecznie udało mi się wrócić do domu, wszystko się szczęśliwie skończyło.
Jeszcze przykład pierwszej łapanki, z którą się zetknąłem. Wtedy szedłem do Banku Gospodarstwa Krajowego, gdzie [kiedyś] pracował mój ojciec. Tam mieliśmy dużą pomoc, dlatego że Bank Gospodarstwa Krajowego zorganizował spółdzielnię [„Wspólnota”]. To była spółdzielnia, która działała na zasadzie [udzielania] pomocy dla wdów i sierot po pracownikach Banku Gospodarstwa Krajowego. Była bardzo dobrze zorganizowana. Spółdzielnia prowadziła maleńką restaurację, biura, maleńką hurtownię, kilka sklepów, sklep szewski, bar, który mieścił się w domu bankowym przy ulicy Brackiej 18. Restauracja była też w budynku przy ulicy Brackiej. Spółdzielnia działała bardzo prężnie. Myśmy byli bardzo biedni, mama dostawała emeryturę po ojcu, którą utrzymywali, ale w niektórych latach wysokość tej emerytury wystarczała na jeden kilogram słoniny. Wobec tego przez „Wspólnotę” dostawaliśmy talony na zupki, tak że chodziłem zawsze. Nie, żeby zjeść, ale od strony kuchni szef nalewał do [bańki] zupę dla mnie, dla brata i dla mamy, tak że mieliśmy obiad ze wspólnoty. Idąc kiedyś do Banku [Gospodarstwa] Krajowego, zauważyłem, że Aleje Jerozolimskie są bardzo obstawione, stoją budy. Udało mi się dotrzeć szczęśliwie do banku i tam już przez cały czas byłem w budynku. Nie wypuszczano nas, bo była łapanka. To była pierwsza łapanka na terenie Warszawy. Wszystkich później zabrano na ulicę Skaryszewską i wywożono na roboty do Niemiec.

  • Miał pan jakiś kontakt z partyzantami?

Na jedne wakacje [pojechałem] do dziewczyny, która pracowała u nas jako pomoc domowa. Pochodziła z terenów południowych [w stosunku do] Warszawy, zalesionych (nie wiem, czy to były [okolice] Tomaszowa Mazowieckiego, trudno mi powiedzieć, nie pamiętam już dzisiaj). Pojechałem do nich, to była wioska. [Jej] tata był organistą. Przyjęli nas bardzo dobrze i tam spędziłem dwa tygodnie. To było moje pierwsze zetknięcie w wiosce w Polsce centralnej, położonej wśród lasów, gdzie dosłownie przychodzili uzbrojeni partyzanci. Dla mnie to było trochę przerażające po tym, co się dzieje w Warszawie. Partyzanci zupełnie swobodnie się zachowywali, mieli kontakty i zaopatrzenie w wiosce. To było moje pierwsze zetknięcie. Później wróciłem do Warszawy. Zbliżał się rok 1944, dni przed wybuchem Powstania.

  • Mieszkał pan blisko getto, to była Sienna.

Pamiętam incydent. To było rano. Wyszedłem (nie pamiętam, czy to była Wielkanoc) o godzinie szóstej na rezurekcję. W każdym razie to było już po godzinie policyjnej. Jak wróciliśmy… [Powiem], jak było zorganizowane getto. Myśmy mieszkali na ulicy Siennej 41, to jest zaraz za Sosnową, obecnie za Pałacem Kultury. [Zauważyliśmy] się, że na ulicy Wielkiej i na pograniczach ulicy Siennej budowane są mury i wznoszone napisy: „Rejon zagrożony tyfusem”. To było zarówno w języku niemieckim, jak i po polsku. Stawiane były mury [...] blisko Marszałkowskiej, Wielkiej, Żelaznej, tam gdzie później powstało getto. Z czasem dowiedzieliśmy się, że to będzie getto. Mury były coraz szczelniej budowane, uszczelniane. Dowiedzieliśmy się, że mamy opuścić Sienną. Wyprowadziliśmy się. Bank Gospodarstwa Krajowego i „Wspólnota” zajęły się przeprowadzeniem nas na ulicę Warecką. Tam wprowadziły się trzy rodziny pracowników banku, wdowy z dziećmi: moja mama, ja z bratem, druga rodzina i trzecia rodzina. Zamieszkaliśmy na ulicy Wareckiej. To było piękne mieszkanie, które zauważyli później Niemcy i zażądali, żeby to mieszkanie zwolnić dla nich. Bank pomógł nam i przeprowadził nas do drugiego domu bankowego, do ogromnego mieszkania na ulicy Brackiej 18. Każda rodzina dostała jeden duży pokój, w którym zamieszkaliśmy. To był okres, pamiętam, kiedy Niemcy zorganizowali najazd na pracowników wspólnoty.
Pewnego dnia weszli na ulicę Bracką 18, do biur wspólnoty i zaaresztowali wszystkich pracowników: pracowników biura, magazynów, restauracji (tam obok była stołówka), sklepów i baru. Wszyscy zostali aresztowani, przewiezieni na Pawiak i wielu z nich zostało później rozstrzelanych. Na plakatach rozmieszczanych na mieście były wymienione nazwiska wielu z nich. Ocalał jeden z panów, pan Weisberg, którego później spotkałem w obozie koncentracyjnym [GrossRosen], gdy rejestrował przybyłych więźniów. Drugi był kucharz, który został później zwolniony, i jeszcze jeden z pracowników młodszych. A tak – wszyscy zginęli rozstrzelani. [Po zmniejszeniu obszaru getta] wróciliśmy na Sienną.

  • Widział pan może powstanie w getcie?

Owszem, był taki moment, kiedy wybrałem się w okresie Wielkanocy, gdy zaczęło się powstanie w getcie. Najpierw ulicą Miodową, a później szedłem Bonifraterską, gdzie Niemcy czołgami wyjechali z miotaczami płomieni i całymi oddziałami otaczali getto od tamtej strony. Artyleria, słychać było wybuchy, wystrzały, ale nie mogłem zbyt blisko podejść, tak że trzymałem się początku ulicy Bonifraterskiej. Później wycofałem się stamtąd z uwagi na bezpieczeństwo. Później już paliło się getto. Po pewnym czasie [getto] było coraz bardziej zmniejszane.
Wróciliśmy na ulicę Sienną. Połowa ulicy Siennej pozostała w getcie i druty kolczaste prowadziły przez połowę ulicy Siennej. Chodziliśmy [po stronie aryjskiej] wzdłuż tej ulicy. Jeden bardzo przykry incydent był, gdy wcześnie rano chciałem pójść do kościoła na ulicy Moniuszki. Tam była kaplica, gdzie zazwyczaj chodziłem. To była prawdopodobnie, jeżeli pamiętam, godzina szósta, rezurekcja. To było wcześnie rano, rozwidniało się, była trochę mgła. Szedłem ulicą i nagle przede mną przebiegło dziecko w łachmanach, wyglądające dosłownie jak manekin, dlatego że całe nafaszerowane warzywami, ziemniakami. Spodnie, bluza, wszystko. Dosłownie rodzaj nadmuchanego manekina. Nie wiem, czy to była dziewczynka, czy chłopiec. Przebiegła przez druty, przedostała się na drugą stronę. W pewnym momencie wychodzi z naprzeciwka żandarm. Żandarm na kilkanaście kroków przede mną zatrzymał się, zobaczył dziewczynkę i zdjął karabin. Trzyma i drugą ręką pokazuje dziecku, żeby uciekało do bramy. Ale bramy były zamknięte, nie można było otworzyć. Wobec tego dziecina wyszła z bramy i podeszła do okna piwnicy, że może tam otworzą, że może ją wpuszczą. Żandarm stał, patrzył. Widzi, że nie ma wyjścia. Rozglądał się wszędzie naokoło. Nie dlatego, że ja stoję, ale czy nie ma nigdzie Niemców, którzy by to widzieli. Zarzucił karabin na ramię, dziarsko pomaszerował naprzód i dziecina weszła do bramy, bo otworzono. Uratowała się. To był szczęśliwy okres, wszędzie są ludzie.
Dni przed Powstaniem. Nasze mieszkanie było maleńkie, alkowa miała maleńkie okienka i gdy zbliżała się noc, to zawsze wyglądaliśmy. Przed samym Powstaniem samoloty radzieckie latały nad Warszawą, nie było nocy, żeby nie zrzucali na spadochronach bomb oświetlających. Miasto było oświetlone, pełne samolotów, niemieckie reflektory szukały samolotów, ostrzał był ogromny, tak że widać było ogromną aktywność radziecką na terenie Warszawy. Muszę jeszcze powiedzieć, że był taki moment, że pewnego razu, gdy mieszkaliśmy na Siennej, został zastrzelony dozorca i dozorczyni, którzy byli w domu. Dla mnie to był ogromny szok.

  • Przez kogo?

Nie wiadomo. Być może był to wyrok. Wówczas z przerażeniem stwierdziłem, że być może byli to zdrajcy i że został na nich wykonany wyrok. Widziałem zwłoki, bo wszedłem do piwnicy. Mieszkali w piwnicy. Co mnie przeraziło: że kilka dni przed tym tajne gazetki zaniosłem do tego dozorcy. Ocalałem, nie byłem wydany. Jeszcze ten przykład, [dlaczego] Bronek Anlen, który się ukrywał u nas później, obawiał się tak bardzo, że Niemcy przychodzą [do mieszkań]. Przed Powstaniem weszli Niemcy w nocy do sąsiadki, która mieszkała nad nami, piętro wyżej. Oczywiście została zaaresztowana, powyrzucali książki, między innymi ze śmietnika wyciągnąłem książkę, która mi się bardzo podobała, zbiór poezji i poemacików Syrokomli. Oczywiście [książka] zaginęła w czasie Powstania, to inna sprawa. Ale to jedno [ważne, że sąsiadka ocalała]. Ta pani wyszła z tego, że po wojnie spotkaliśmy się. Była aresztowana na Pawiaku, ocalała.

  • Jak ten dozorca miał na nazwisko?

Nie pamiętam zupełnie.

  • Skąd te gazetki pan miał?

Myśmy to otrzymywali, krążyło między nami. Nie baliśmy, tak że jeden drugiemu podawał. Jak przeczytałem, żeby się nie zmarnowała, uważałem, że powinienem dać dozorcy.

  • Były z drugiego obiegu te gazetki przekazywane?

Przekazywane, tak, one krążyły. To był „Biuletyn Informacyjny” i ewentualnie inne.

  • Zdarzało się wśród młodych ludzi dyskutować na tematy poruszane w tych gazetkach?

Trudno mi powiedzieć, dlatego że cały czas [poświęcałem nauce i pomocy mamie w pracy]. Jak były alarmy lotnicze, to okna były zasłonięte. Dozorca (bo dozorcy się zmieniali) [korzystał z tego i włączał światło] od razu… Nie wolno było włączać światła, tylko były godziny, kiedy można było włączać światło wieczorem. Ale zawsze gdy był alarm lotniczy, to dozorca włączał światło. Zawsze z tego korzystałem [i uczyłem się]. Najbezpieczniejsze miejsce, najbardziej zacienione, to była ubikacja, gdzie mogłem wziąć książki i w nocy, w czasie alarmów lotniczych uczyć się, bo było światło. Tak że zawsze te godziny alarmu i włączenia światła wykorzystywałem na naukę.

  • Jak pan zapamiętał wybuch Powstania?

Pierwszego sierpnia 1944 roku raniutko przychodzi do nas stryj, który poprzednio skierował mnie na kursy łączności, które skończyłem, zdałem te kursy, zdałem egzamin łączności. W tym były kursy nadawania telegramów systemem Morse’a. Było to na ulicy Poznańskiej. Poza tym więcej styczności z konspiracją nie miałem. Ale w tym dniu przyszedł stryj i powiedział, żeby brat zgłosił się pod wskazany adres, wziął rower, meldunki i załatwiał sprawy, które mu polecą. Brat wykonał to polecenie. Mnie natomiast powiedział, żebym około godziny trzeciej zgłosił się na ulicę Zimną do sklepu z porcelaną, gdzie będzie zbiórka i gdzie będę miał przydział. Zgłosiłem się tam. Stryj w tym dniu akurat, jak się później dowiedziałem, został zatrzymany przez Niemców i rozstrzelany, tak że zginął w dniu 1 sierpnia. Już się więcej z nim nie spotkałem.
Tak że moja [działalność w] konspiracji zaczęła się od ulicy Zimnej, gdzie spotkałem się z wieloma osobami, których zupełnie nie znałem. Nie orientowałem się zupełnie, w jakim jestem oddziale. Wszystko było tak tajne, że dopiero później dowiedziałem się, w jakiej organizacji kto jest dowódcą. Znałem tylko tego, do kogo mi powiedziano, że mam się zgłosić. Nikogo więcej nie znałem, dla mnie wszyscy naokoło byli obcy. W pobliżu godziny piątej rozdano nam opaski. Właściciel sklepu miał ukryte radio. Z radiem zetknąłem się po raz pierwszy od początku okupacji.
Zbliża się godzina piąta, zaczęła się strzelanina. Wywiesiliśmy flagi, założyliśmy opaski o godzinie piątej i ujawniliśmy się, że jesteśmy oddziałem AK. Jaki [to był] oddział, zupełnie nie wiedziałem. Wiedziałem tylko, że ten i ten jest [dowódcą], będę go słuchał, on dowodzi i na tym koniec. W każdym razie później dowiedziałem się, że jestem w oddziale WSOP – Warszawska Służba Ochrony Powstania. To były oddziały przygotowywane do tego, żeby stanowić ochronę czy przyszłego rządu, czy urzędów, czy oddziałów. Ale takie oddziały nie miały w okresie Powstania żadnego sensu, wobec tego WSOP zostało przekształcone w normalny oddział walczący w czasie Powstania.
Pierwszym naszym zadaniem było zabezpieczenie konserw dla oddziałów, jedzenia. Tak że chodziliśmy do Hal Mirowskich, zabieraliśmy konserwy i dostarczaliśmy do oddziałów. To były pierwsze prace. Poza tym zorientowali się, że zainteresowałem się radiem i że słuchałem. Wobec tego polecono mi, żeby nasłuchiwać Londynu, Moskwy. To było radio, gdzie można było wybierać stacje, już bardziej nowoczesne. Robiłem notatki dla dowódcy, któremu miałem je dać. Jedno, co zapamiętałem bardzo dokładnie: gdy skonfrontowałem z tym wszystkim, czego dowiedziałem się później, to wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Inaczej wyglądała polityka, a inaczej wyglądały audycje radia Moskwa. Moskwa nadawała audycje zachęcające: „Ludu Warszawy, wybiła godzina walki z Niemcami, stańcie do broni, walczcie” i tak dalej. Zachęta. To była zachęta do walki z Niemcami. Polityka była zupełnie inna, ale o tym nie miałem zupełnie pojęcia. Oczywiście słuchaliśmy również Londynu. Wszystkiego, co można się było dowiedzieć, starałem się zanotować i podać. Po każdym komunikacie były czy jakieś melodie, które coś oznaczały, czy pewne hasła, czy dane zupełnie niezwiązane, które oznaczały jakieś dyspozycje do wykonania.
Niemcy w pierwszych dniach Powstania starali się przebić ulicę Wolską i dlatego plac Żelaznej Bramy i Ogród Saski stały się [miejscem] ataku. Wobec tego [nasze] miejsce postoju zostało zbombardowane i zaraz po wyzwoleniu Banku Polskiego na Bielańskiej zostaliśmy przeniesieni do Banku Polskiego. Jak tylko przeszedłem do Banku Polskiego (to był późny wieczór, więc przespałem noc), nad ranem zaczęło się bombardowanie. Poszedłem do pokoju sanitariuszek, czekając na przydział i na dyspozycje. Dziewcząt było dziesięć, dwie siedziały na schodkach od wewnętrznej strony podwórza, osiem było w pokoju, gdzie miały środki opatrunkowe. W momencie kiedy nastał nalot, odszedłem do schronu, bo uważałem, że rozsądniej będzie się zabezpieczyć, tym bardziej że przeżyłem przykre momenty bombardowania na Zimnej przy placu Żelaznej Bramy. Oczywiście bomby spadły. [Zgasło światło, obłoki pyłu, było ciemno]. Wyszedłem ze schronu (było zupełnie inne ukształtowanie ścian) i wszedłem do pomieszczenia, gdzie [były sanitariuszki] od góry był wielki komin. Bomba wpadła przez okno na wyższym piętrze, [spadając] wszystko zniszczyła. Nie wybuchła i wszystko zwaliło się na dół. Wszedłem do tego pokoju i na dole zauważyłem na podłodze tak jakby kawałek wełny zmierzwionej. Dotykam – to były włosy dziewczyny, jednej z sanitariuszek. Było trochę gruzu, odgrzebałem jedną. Dalej były stoły, wyciągnąłem i położyłem je na stole, najpierw jedną, później drugą. Zorientowałem się po ruchach rąk, że oddychają, wobec tego kładłem na te stoły. Gdy trzecią dziewczynę dotargałem do stołu, wpadli chłopcy z dyspozycją, żeby przejść. Powiedzieli, że oni już tutaj się zajmą. Wtedy zostawiłem to miejsce i przeszedłem przez budynki na Rynek Starego Miasta, gdzie był zupełny spokój.
Tam zatrzymaliśmy się w Kamienicy pod Murzynkiem. Tam nocowaliśmy i byliśmy w tym domu, dostając dyspozycje, żeby roznosić meldunki. Gdy została zorganizowana obrona Starego Miasta, poprzydzielane oddziały, powyznaczane miejsca, dostałem przydział w „Prochowni”. To był budynek [przy ulicy Mostowej i] Rybaki. [Przy ulicy Rybaki] były budynki Polonii zagranicznej w budowie, nazywaliśmy je „Pekin” i „Madryt”. Dalej była szkoła. To był rejon naszego działania. Z drugiej strony natomiast był „czerwony dom”, w którym byli Niemcy.
  • Czemu „czerwony dom”?

Był z cegieł, cegła licówka była i dlatego nazywaliśmy go „czerwonym domem”, bo był nieotynkowany. W tym domu byli Niemcy. Natomiast naokoło wszystkie budynki były niezniszczone, zupełny spokój. Można było nawet wyjrzeć w kierunku Pragi, gdzie widać było, jak Niemcy szykują artylerię, ustawiają działa i przygotowują się do ostrzału Warszawy.
To były pierwsze chwile pobytu. Jako sąsiedztwo „Prochowni” była fabryka Quebracho, to [była] fabryka garbników. To był teren stosunkowo pusty, który zajęli Niemcy. Pierwsze dni przebiegły bardzo spokojnie, ale wkrótce zaczęły się ataki czołgów od strony Wisły, przede wszystkim bombardowania, ostrzały [artylerii]. Najbardziej niebezpieczne w dzień były samoloty, dosłownie po trzy sztukasy, chyba co godzinę [zrzucały po] kilka bomb. Wracały na lotnisko i z powrotem, następny nalot. I to przez cały dzień, chyba że były jakieś większe eskadry. Trzy samoloty rzucały bomby, wracały i od nowa. W nocy natomiast artyleria, w dzień również, ostrzeliwanie od strony Pragi, od strony linii Dworca Gdańskiego, gdzie było największe działo tej wojny światowej na lawecie wagonu kolejowego. Miedzy innymi [były] też katiusze, nazywane przez nas „szafy”. To były wystrzeliwane pociski minowe, raz były ładowane pociskami rozrywającymi, raz jakimiś zapalającymi płynami, gdzie poparzeni palili się dosłownie. Po kilku zgrzytach za chwilkę spadały pociski. Byliśmy pod stałym ostrzałem. W dzień biegałem z meldunkami do punktów: szkoła, [przy ulicy] Rybaki, Domy Polonii Zagranicznej lub do dowództwa [na ulicy Kilińskiego] czy w odwrotnym kierunku.

  • A gdzie dowództwo się mieściło?

Dowództwo mieściło się na ulicy Kilińskiego. To było dowództwo Batalionu „Dzika”. Kapitan Tadeusz Okolski był dowódcą, ale myśmy nie znali nazwiska, wiedzieliśmy, że to jest dowódca, ten, do którego trzeba się było zameldować. Nic więcej.
Początkowo szedłem do ulicy Długiej ulicą Mostową, ale wkrótce, gdy zaczął się silny ostrzał ze strony Pragi i samolotów, i artylerii, nie można się było poruszać swobodnie. Poza tym Niemcy spalili wszystkie budynki naokoło. Utrzymywała się „Prochownia”. Budynki przed nami zostały spalone, po drugiej stronie ulicy również. W związku z tym odkryty został „czerwony budynek”, w którym byli Niemcy. Wobec tego wykopane zostały doły doprowadzające. Nawet nie można było bezpiecznie przebiec na drugą stronę ulicy, żeby dostać się do piwnic i do budynku po drugiej stronie „Prochowni”. Początkowo zeskakiwaliśmy do dołu, ale później nawet nie można było tak [przechodzić] i zostało wykopane przejście od piwnicy [rowem], do piwnicy na drugą stronę budynku. Mogliśmy w ten sposób przechodzić. Już nie mogłem chodzić ulicą, ale przechodziłem przez [połączone] piwnice [sąsiednich domów]. To było straszne. Ludzie siedzieli, wybuchy, ludzie się modlą, świece migają.

  • Jakie było nastawienie ludzi do Powstania, do Powstańców?

Muszę powiedzieć jedno, że przez cały czas Powstania nie zetknąłem się nigdy i nigdzie z jakimkolwiek przykrym słowem albo niechęcią. Ludzie, jeżeli mogli, pomagali. Nie było złego słowa. Ale to było dla nas przykre, bo myśmy biegali, pełni ruchu, natomiast tutaj chorzy cały czas siedzący w piwnicy. Jeden budynek był połączony z drugim, tak że aż do kościoła Świętego Jacka przechodziłem piwnicami. Początkowo [dalej] dziedzińcem, ale potem było tak niebezpiecznie, że trzeba było przejść przez dolny kościół do ulicy Długiej. Później, gdy Niemcy zbombardowali, to już z dolnego kościoła widać było niebo, dlatego że zniszczony był dach kościoła i podłogi w kościele. Prześwity były do dolnego kościoła, do piwnicy. W piwnicy leżeli Powstańcy ranni albo ranni [cywile]. Nie było wody, prosili o łyk wody, o ratunek. Mogłem tylko przejść i nic nie mogłem pomóc. Ludzie jęczą, proszą o wodę, proszą o pomoc. A ja biegałem do dowództwa i z powrotem lub na inne placówki, tak że utrzymywałem stale kontakt. Co przyszedłem, to jeden dom zniszczony, jeden dom spalony, jeden rów wykopany dodatkowo, żeby się dostać. Coraz trudniej. [Dołączył do nas jeden Żyd], który był bardzo dzielny chłopak, uwolniony z Gęsiówki. On wziął piata, bo dostaliśmy ze zrzutów piata angielskiego, położył się bliżej Wisłostrady i czekał na czołgi. Zniszczył czołg, ale dostał pociskiem, tak że miał zupełnie wyrwane plecy. Zabraliśmy go i zmarł. Bardzo dzielny był, nie pamiętam jego nazwiska, w każdym razie był Francuzem.

  • Był Żydem pochodzenia francuskiego?

Był Żydem pochodzenia francuskiego, z Francji przywieziony, tak że praktycznie tylko po francusku mógł się porozumieć.
Bardzo często nocą, gdy przechodziłem ulicą Rybaki, widać było [smugi pocisków] i [oświetlone płomieniami] wieże kościoła Najświętszej Marii Panny na skarpie wysoko. Nadszedł moment, to było 13 sierpnia, kiedy wybuchł czołg. Wtedy dostałem polecenie, żeby pójść z meldunkiem na ulicę Kilińskiego. Nie mogłem się dostać, przeszedłem bokami przez podwórza. W pewnym momencie nastąpił potężny wybuch, ale tak ogromny, że dosłownie rzuciłem się na ziemię. Byłem przekonany, że chyba wysadzono most Kierbedzia. Okazało się dopiero później, że to wybuchł czołg. Potem, ponieważ było nadal cicho, spróbowałem dostać się do ulicy Długiej, żeby pójść na Kilińskiego, ale już nie zostałem przepuszczony. Tam była dosłownie masa krwi, zginęło bardzo wiele osób.

  • Czy widział pan to miejsce wybuchu?

Nie widziałem. Nie dopuścili, nie dotarłem. Dotarłem dopiero w następnych dniach, kiedy już wszystko było uprzątnięte. Był ogromny rów i cały bok czołgu leżał. Dosłownie śmierdziało, dlatego że szczątki ludzi rozrzucone były po obu stronach budynków. Do tego stopnia, że nawet na dachu kawałki ludzkie były porozrzucane, ręce. Był dosłownie smród rozkładających się ciał do samego końca Powstania. Kilka dni przed upadkiem Starówki była próba przedostania się do Śródmieścia. Wtedy wszyscy dostaliśmy polecenie, żeby udać się do miejsca blisko ulicy Bielańskiej, czekać na przebicie się do Śródmieścia. Tak się złożyło, że wszystkie placówki zostały pozostawione [bez obrony]. Niemcy nie zorientowali się, nie zaatakowali tej nocy i następnego ranka wróciliśmy, obejmując wszystkie miejsca nietknięte i niezajęte przez Niemców.

  • Dlaczego ta próba przebicia do Śródmieścia się nie udała?

Była próba, ale ostrzał był tak ogromny i obrona tak wielka, że jedynie przeszła niewielka grupa kilkunastu osób przez Ogród Saski. Jednej nocy ukryli się w podziemiach budynku i później przeszli przez Ogród Saski, udając w nocy oddział niemiecki. Dopiero później zostali rozpoznani, przed samą ulicą Królewską. Zginęło niewiele osób. Ale to wszystko [wiem] tylko z późniejszych opisów. [Nad ranem] wróciliśmy [na placówki] i przed [możliwym atakiem Niemców] na Starówkę… Przez cały czas nie biłem się o broń, bo wiedziałem, że są lepsi w tej dziedzinie i że po prostu lepiej się wykażę, biegając, niż strzelając. Wobec tego nigdy nie zabiegałem [o broń]. Poza tym nie było tak łatwo o broń, broni było bardzo mało. Jeżeli dysponowałem, to tylko butelkami zapalającymi lub „sidolkami”. To były butelki [blaszane], przerobione na granaty, w których były płyny do czyszczenia metali. Jako ten bez broni dostałem z grupą osób z oddziału polecenie, żeby [zgłosić] się do przejścia kanałami. Ustawiono nas w niewielkim podwórku [przy ulicy Długiej], gdzie przez cały dzień staliśmy. Przechodziły inne oddziały lub ci, którzy mieli łatwiejsze dojście, bo zawsze są równi i równiejsi. Myśmy stali i nie przeszli. Początkowo przechodzili ci tylko bez broni, tacy jak my. Później natomiast, kiedy sytuacja stała się już bardzo trudna, przechodziły do kanału tylko zwarte oddziały z bronią.

  • W którym miejscu był właz do tego kanału?

[Na przejście kanałami czekaliśmy] w budynkach od strony ulicy Długiej. Nie doszedłem do ulicy Długiej, tylko byłem w budynku, przed bramą. Nie dopuszczono nas do wejścia, do włazu, tylko byliśmy na podwórzu. Nad ranem 2 września już widziałem, że dzieje się źle, że chyba nie ma szans na przejście, nic się nie dzieje. Dosłownie jak oszalały poszedłem gruzami do ulicy Miodowej, Długiej, na ulicę Kilińskiego. Po drodze spotkałem dziewczynę, która była sanitariuszką. Zwróciła się do mnie: „»Locik«, dokąd biegniesz?”. – „Do »Prochowni«”. – „Tam są Niemcy”. – „To do [dowództwa na ulicy] Kilińskiego”. – „Tam [nie ma nikogo] i też już idą Niemcy, wracaj natychmiast”. Doszedłem do Kilińskiego, zobaczyłem, że wszędzie pusto, nie ma [nikogo]. A Niemcy już nadchodzili, wobec tego szybko wycofałem się do Długiej. Wbiegłem w jakąś bramę i przez gruzy. W gruzach zatrzymałem się, zdjąłem niemiecką panterkę. Miałem zawsze w plecaku mundurek ze szkoły Górskiego, założyłem mundurek ze szkoły Górskiego, przebrałem się po cywilnemu. Legitymację i opaskę zostawiłem pod kamieniami i już jako cywil przeszedłem gruzami do Miodowej.
Przeszedłem Miodową do budynku, gdzie był napis: „Kinematograf Miejski”. To jest na ulicy Długiej, idąc w kierunku placu Bankowego po lewej stronie. Tam na podwórzu zatrzymałem się, spotkałem kolegów z Powstania. Zaczął się ogromny nalot. Wtedy wszedłem do budynku, do mieszkania i ustawiłem się w rogu na parterze, za oknem. Stałem w tym rogu przy oknie i w pewnym momencie nastąpił potężny wybuch. Kotłowanina, ciemno w oczach, nie wiem, co się dzieje. Straszny szum. W pewnym momencie wszystko ustaje, słychać spadające cegły, wszystko się ucisza. Byłem tak przerażony, że gdybym słyszał, że leci samolot… Nie wiem, można byłoby zwariować ze strachu, takie potężne przerażenie. Gdzie jestem, co się ze mną stało? Próbuję się zorientować. Siedzę na własnych nogach, ręce mam nieco skrępowane, bo cegły. Próbuję wyciągnąć ręce, odstawić cegły, jestem lekko przysypany cegłami. Z jednej strony cegły, z drugiej strony cegły, przede mną cegły, u góry trzciny [wystające] z sufitu. Jak gdyby maleńka kopułka, gdzie tylko ja. Wiem, że mam zapałki, ale na razie trudno mi oddychać. Próbuję przez rękaw oddychać, dlatego że straszny kurz. Duszno, cisza. Wyciągam, odkładam cegły, dostaję się do zapałek, próbuję zapalić. Tylko maleńka aureola, nie widać nawet płomienia, taki potężny kurz. Zgasiłem płomień i po jakiejś chwili [czuję], że właściwie jestem zagrzebany. Ale przez cały czas, od momentu kiedy to wszystko się działo, była jedna tylko myśl. Nie wiedziałem, co się dzieje, gwiazdy w oczach, ale myśl była jedna: nie stracić przytomności. [Pamiętałem] te sanitariuszki zagrzebane w Banku Polskim. Nie mogę stracić przytomności, muszę zachować świadomość. Po jakiejś chwili przede mną coś jak gdyby zamajaczyło, w rodzaju [smugi], liny. Próbuję to łapać. A to był promień światła dochodzącego od okienka do piwnicy. Byłem tuż przy okienku do piwnicy. Wobec tego przysunąłem się jeszcze bliżej, spróbowałem odciągnąć jeszcze kilka cegieł. Ale jakaś ogromna bela to przecinała, tak że był tylko trójkąt od okienka do piwnicy. [Z parteru] spadłem do piwnicy. Gdy skończył się nalot, ludzie zaczęli wychodzić, zawołałem tych, którzy wychodzili ze schronu. Wyciągnąłem ręce, żeby mnie pomogli jakoś wyciągnąć z tego okienka do piwnicy. Wyciągnęli mnie.
Podszedłem trochę bliżej [do sąsiedniego skrzydła budynku], myślę sobie: „Już drugiego bombardowania nie wytrzymam”. [Za] wyjściem stali Niemcy: „Ręce do góry”, wobec tego podniosłem ręce do góry, obszukali mnie, pokazałem im kenkartę. Ponieważ nie miałem na sobie nic niemieckiego, kazali mnie wyjść na ulicę i dołączyć do ludzi, którzy szli gęsiego, jeden za drugim. Szliśmy przez zwały gruzów aż do placu Zamkowego. Na placu Zamkowym leżał na jezdni, tuż przy chodniku, zwalony pomnik Zygmunta III Wazy. Przeszliśmy dalej, na plac Zamkowy, Krakowskie Przedmieście. Mijamy kościół akademicki. Wszystkie kanały naokoło, po jednej i po drugiej stronie, otwarte. Niemcy stoją grupami przy kanałach, stoją miotacze płomieni, leżą granaty. Niemcy przy każdym kanale stoją grupami. Mniej więcej pomiędzy kościołem akademickim a figurką Matki Boskiej stoi może dwóch, trzech mężczyzn. Stojący tam Niemiec kiwnął na mnie ręką, żeby odejść na bok. Stoję na boku razem z dwójką czy trójką mężczyzn i co jakiś czas ktoś do nas dochodził. Pomyślałem sobie, że właściwie to jest koniec, że albo nas rozstrzelają, albo wezmą przed czołgi. Wówczas myśl: „Jak przed czołgi, to jest zawsze jeszcze jakaś szansa”. Tutaj nie ma praktycznie żadnej. Rzucić się do ucieczki? Jedyna możliwość, to w kierunku budynków spalonych, ściany Krakowskiego Przedmieścia i później na [Kozią]. Ale przecież wszędzie byli Niemcy. Poza tym nie miałem nawet szans dobiegnięcia do tych spalonych budynków, żeby się jakoś przedostać, dlatego że stoją z rozpylaczami, to mnie przetną kilka razy po drodze. Wobec tego co zrobić? Rzucić się na jednego z Niemców, opluć go, skopać? Nie, nie w moim stylu. Wobec tego czekać, to jest właściwie jedyne wyjście. Ale patrzę: figurka Matki Boskiej. Dawała mi jakąś nadzieję. Z drugiej strony patrzę na Niemców: oczy, twarz Niemca, który wyraźnie patrzy [na] mnie. Co zwracam wzrok, on jest wpatrzony we mnie i widzę jego oczy. W pewnym momencie podchodzi do mnie, odwraca się w kierunku nadchodzących ludzi. Nadchodzi starsza babcia z tłumokiem na plecach [...]. Daje jej znak, żeby doszła do niego. Jak doszła do niego, złapał mnie za ramiona i odwrócił w kierunku kościoła Świętego Krzyża, w głąb Krakowskiego [Przedmieścia]. Zdjął tłumoczek babci, zarzucił mnie na ramię i krzyknął: Raus! Drugi raz: Raus! Byłem tak sparaliżowany, że nie mogłem zrobić kroku. Wtedy on mnie kopnął. Jak mnie kopnął, to zupełnie odprężenie. Szedłem zupełnie lekko, jak młody chłopak. Szedłem do pewnego momentu: mam tłumoczek babci. Ona została, ja szedłem szybciej, dlatego zwolniłem trochę, żeby się z nią zrównać. Bardzo jej pilnowałem, żeby oddać to, co wyniosła swojego.
Przeszliśmy do placu Piłsudskiego, stał pałac Brühla, pomnik [księcia Józefa Poniatowskiego], Grób Nieznanego Żołnierza. Wszystko w jak największym porządku. Przeszliśmy obok Grobu Nieznanego Żołnierza, przez Ogród Saski, w kierunku Wolskiej. Wolską oczywiście do kościoła Świętego Wojciecha na Woli. Tam rozdzielili. Oddałem babci tłumoczek, a sam poszedłem dalej, razem z innymi, na dworzec i do Pruszkowa. Zobaczyłem, że w kieszonce na piersiach był jeszcze orzełek i opaska, ale Niemcy nie zauważyli. Wobec tego niestety pozbyłem się tego. Selekcja. Dostałem się do pociągu.
Wywieziono nas przez Grodzisk Mazowiecki do Gross-Rosen. W Grodzisku wyrzuciłem kilka kartek, bo tam mieszkał wujek. Kartki te dotarły do wujka, jedną z nich mam jeszcze, ocalała, wujek mi [ją] oddał. Gross-Rosen, piękne miasteczko niemieckie. Dochodzimy do obozu. W obozie byliśmy na blokach przejściowych, kwarantanna. Tylko tyle że rozebrano nas do naga, ubranie w kostkę, do łaźni. Podszedł jeden z blokowych, zdjął mi okulary, rzucił na ziemię, zdeptał i mówi: „Nie będą ci już potrzebne”. Przyjąłem to z zupełną pokorą, tak jakby do mnie nie należały. Oczywiście nie były takie mocne, dawałem sobie radę bez okularów. Reżim był ostry, przekleństw nigdy nie usłyszałem tylu, co w tamtych warunkach. Ale po kilku dniach – transport do Mauthausen. W Mauthausen bloki przejściowe, do kamieniołomów. Kamieniołomy bardzo głębokie.

  • One były w okolicach Mauthausen?

One były dosłownie tuż przy obozie, obóz dochodził do samych kamieniołomów. Myśmy chodzili [grupami z jednego bloku]. Schodziliśmy na sam dół, było bardzo głęboko. Na dole były połupane kamienie, trzeba było brać i wynosić na górę. Trzeba było tak myśleć, żeby cienkie były, a robiły wrażenie, żeby to plastycznie wyglądało, dlatego że Niemcy, jak ktoś się maskował i za mało wziął, to podchodzili i zrzucali [ze ścieżki]. Po prostu pchnął, zrzucił. Jak się spadło, to oczywiście [pewna śmierć]… Bardzo głębokie były te kamieniołomy.
Kilka dni pracowaliśmy w kamieniołomach i później zawieziono nas na komando pracy do Wiednia. Dostałem przydział [do fabryki] Saurerwerke, w Wiedniu. To był montaż samochodów ciężarowych na gąsienicach dla wojska. Przydzielono mi kabinę do [natryskowego] malowania samochodów. Oczywiście ze mną było kilku chłopców. Prosili mnie, żeby oddać im tę pracę. Zorientowałem się, że bardzo mocno odczuwam wyziewy farby, i z całą przyjemnością oddałem im pracę szprycowania samochodów, a za to dostałem pracę polegającą na malowaniu farbą miejsc, które trzeba było oliwić i [umieszczaniu] na samochodach różnych informacyjnych napisów: jak ciśnienie [w oponach oraz informacje na desce rozdzielczej] i tak dalej. Tak że wszelkie napisy, które w postaci kalkomanii trzeba było zrobić, to robiłem. Oczywiście powietrze było znacznie lepsze, byłem bardzo zadowolony, ale chłopcy również, bo im to odpowiadało. Przez jakiś czas robiłem to albo malowałem części do samochodów. Pracowaliśmy [tydzień] raz na noc, raz na dzień, dwanaście godzin na noc, dwanaście godzin na dzień. Praca na noc byłą dla mnie o tyle łatwiejsza, że inni [nie wytrzymywali] w godzinach rannych, ja [zasypiałem] w godzinach wieczornych. Przyzwyczajony byłem wstawać bardzo wcześnie rano i dlatego rano, gdy wszyscy byli najsłabsi, ja odzyskiwałem siłę i dawałem sobie radę. Natomiast padałem w godzinach jedenasta, dwunasta. Wówczas, gdy zdarzyło się, że siedząc, malowałem części do samochodów (rurki różne i inne elementy), w pewnym momencie czuję, że coś jest nie w porządku. Dosłownie jak jakieś [przeczucie]. Otwieram oczy, a ja siedziałem, trzymałem pędzel i spałem. Odwracam oczy: esesman stoi. Rozkraczone nogi i patrzy na mnie. Wobec tego od razu uruchomiłem ręce, malowałem dalej. Od tego czasu nie pozwolili nam już pracować na siedząco, tylko musieliśmy stać. Żeby się ożywić, chodziło się do ubikacji na drugi koniec hali, a hala była duża. Gdy nastał pierwszy alarm lotniczy, kazano nam zejść na półpiętra do magazynów, poniżej poziomu hali. Właściwie to nie była nawet piwnica, ale jakby podpiwniczenie. Akurat tak się złożyło, że w tym dniu spadły bomby w pobliżu, uszkodzony został dach. Przy następnych alarmach postanowiono nas wyprowadzać. Byłem świadkiem, jak podczas alarmu stanęliśmy w szeregach, ustawialiśmy się zawsze piątkami. Stoimy piątkami i [do dowódcy straży esesmana] podchodzi dyrektor zakładu. Każe, żeby [nas wyprowadzić poza teren fabryki], przepisy nie pozwalają obywatelom przebywać na terenie fabryki, wszyscy muszą opuścić. Wówczas dowódca straży - essesman oświadczył: „Przepraszam, to nie są ludzie, to jest sprzęt III Rzeszy”, Eigentum des Dritten Reiches. Zostaliśmy [tylko] wyprowadzeni [z hali], nie zgodził się dyrektor na pozostawienie nas w [w hali fabrycznej] u w półpiwnicy. Część [grupy] poszła do schronu pod budynek, a reszta do schronów betonowych na terenie fabryki. Oczywiście zawsze był spór, bo pierwsze grupy prowadzono do [budynku], ja natomiast nie chciałem do [schronu pod budynkiem] iść, bo się bałem bombardowania. Mając Starówkę w pamięci, wolałem iść do schronu [betonowego na placu]. Tak starałem się ustawić, żeby pójść do schronu, gdzie były gorsze warunki i zimno.
  • À propos warunków w obozie: jak wyglądało mycie?

[Mieszkaliśmy w parterowym baraku]. [Blokowym był Niemiec, był] zwolennikiem [rannego] mycia. Zawsze rano przychodził przed gongiem, otwierał okna, zalewał wodą piec, otwierał [okna i] drzwi do umywalni i czekał na gong. Jak był gong, odczekał jakieś dziesięć minut i zaczął pędzić do mycia. Unikałem ścisku i zawsze pierwszy, jak tylko był gong, wchodziłem do umywalni. Miałem spokój, byłem sam jeden, mogłem się swobodnie, wygodnie wymyć. Blokowy zawsze wpadał [do umywalni. Sprawdzał kto się myje]. Zobaczył, że jestem i wychodził, pędził innych. W pewnym momencie, [gdy już się ubierałem], leci z nahajem. Ale zobaczył, że się ubieram, poznał mnie. Ocalałem, bo widział, że już byłem. Kilka dni później przychodzi do mnie (znajomość z umywalni pomogła mi), mówi: „Słuchaj, gdzie ty pracujesz?”. Mówię: „Jako malarz”. – „Czy masz marki na pobieranie narzędzi?” –„Nie, nie mam”. – „Czy wiesz, że esesmani byli dzisiaj i w pryczy, na której leżysz, znaleźli narzędzia? W dupę dostaniesz czterdzieści w sobotę”. Wiedziałem, że z tego się nie wychodzi. Blokowy mówi do mnie: „Wiesz co, spróbuję pójść do Blockalteste [Niemiec więzień kierownik całego obozu)] i pogadam z nim, może cię jakoś wybronię. Tylko daj mi słowo, że to nie są twoje narzędzia”. – „Nie, żadnych narzędzi nie miałem i z narzędziami nie mam nic. Nie mam żadnych marek”. Marek to znaczy talonów na pobranie narzędzi do pracy. Przyjął to. W sobotę apel i oczywiście rozliczenie z tymi, którzy coś przewinili. Nie wywołali, ocalałem.
[Gdy pracowaliśmy w fabryce] pewnego razu przychodzi do mnie stary krawiec, Rosjanin: „Towariszcz, pomóżcie”. – „Co się panu stało?” – Master kriczit, nie znaju, szto on chocziet. – „Niech się pan nie martwi, pójdziemy do niego, pogadamy, zapytam”. Poszedłem do majstra: „Przepraszam, kolega zwrócił się do mnie, żeby zapytać pana, bo pan coś życzył od kolegi”. – „Tak, ukradł mi szczotkę”. – „Proszę pana, po co nam szczotka? Na pewno kolega nie wziął szczotki, ale zapytam go. Wziął pan szczotkę?” – „Na szto mienia? Nie, nie wziąłem szczotki”. Wokół nas zebrała się grupka więźniów, kolegów i oczywiście podszedł również esesman. Przybrał postawę godną, rozstawił nogi, wziął się pod pas i słucha. Pytają mnie się koledzy, więźniowie, o co właściwie chodzi. Mówię: „Kolega Rosjanin… Zginęła majstrowi szczotka”. – „Szczotka? Zaraz zobaczymy, może jest tu jakaś szczotka”. Popatrzyli naokoło i jeden mówi: „Tam, za samochodem stoi schowana szczotka”. Wyjął szczotkę, majster zobaczył, dorwał szczotkę, zabrał, poszedł do swojej kanciapy zadowolony. Esesman pokiwał głową i odszedł, ja też odszedłem do pracy. Sprawa się skończyła.
Po jakiejś chwili przychodzi do mnie [essesman] i mówi: „Ty durniu! [niezrozumiałe] Ty kuble do srania!”. Różnego rodzaju [obrzydliwe] wyrazy powtarzał po kilka razy. Odstawia karabin, opiera [o ścianę] [i uderza mnie] raz w twarz, drugi raz, trzeci. Stoję i tylko łzy mi lecą, honorowo, prosto. [Żołnierz mówi:] „Nie myślałem, że może być ktoś tak głupi jak ty. Ruski ukradł szczotkę? Ja ukradłem szczotkę. Ale jeżeli chcesz wyżyć, to ty ukradniesz tę szczotkę i zaniesiesz mi na blok. Jeżeli nie, to ja ciebie znajdę, żebyś [nawet] zmienił komando pracy. Dotrę do ciebie, jak psa cię zastrzelę. Nie masz wyjścia. Szczotka jest u mnie dzisiaj na bloku”. Pomyślałem: „Sprawa prosta”. Przecież nikt z obsługi fabryki do mnie się nie zwróci, że mam szczotkę. Jeżeli któryś z esesmanów podejdzie: „Przepraszam, pański kolega prosił mnie, żeby [szczotkę] zabrać dla niego na blok”. Sprawa czysta. Jak nieść? Prosta sprawa, nie jak sztormówkę, tylko wzdłuż. Ale zaraz, to nie jest jeszcze takie proste. Przychodzimy do bloku i jak mam się ustawić? Dla mnie to jest przeżycie, a dla niego? On może nawet zapomni, że coś takiego się wydarzyło, dla niego to jest incydent w ogóle nie mający żadnego znaczenia, czy zastrzeli, czy nie zastrzeli nikogo. Poza tym, po której stronie wyjść? Czy po lewej [stronie kolumny], czy po prawej, bo przecież będą [nadal] szli. Esesmani dochodzą i wracają. Wobec tego muszę być jak najwcześniej [w obozie], ustawić się tak, żeby jak najszybciej być przy wejściu, od razu wyjść po przekroczeniu bramy i trzymać się tak długo, dopóki wszyscy będą przechodzić. Jeżeli wszyscy przejdą, a ja zostanę sam, to zastrzeli mnie ten z wieżyczki. Sam nie mogę zostać. Muszę pilnować tego esesmana, gdzie on będzie: czy po prawej, czy po lewej, żeby on nie [zatrzymał się] w części esesmańskiej, żebym miał szansę oddania [...] szczotki. Oczywiście wszystko tak było,[jak pomyślałem. Gdy weszliśmy do obozu wyszedłem z szeregu], byłem na początku i w pewnym momencie zobaczyłem, że on zatrzymał się przed bramą. Wtedy ja, widząc, że on się zatrzymuje, wyciągnąłem szczotkę i wołam: „Proszę pana, mam pańską szczotkę!”. Głośno krzyczę. On zauważył, przeszedł przez bramę, a strażnicy repetują broń i czekają, co będzie dalej. Trzymam szczotkę, esesman podszedł, wziął szczotkę. Wtedy wróciłem spokojnie do bloku.
Pewnego razu z kolei ogłoszono w bloku, kto na ochotnika na obieranie ziemniaków. Idę na esesmańskie bloki, obieramy ziemniaki. Jak wszystko było gotowe, esesmani wystawili nam pojemnik ze wspaniałą zupką, kaszką manną z ziemniaczkami. Można było brać, ile kto chciał. Brałem tyle, że później nie mogłem się schylić, żeby rozwiązać but. Ale była okazja najeść się do syta, dlatego że normalnie dostaliśmy codziennie trzydzieści deko chleba jako pracujący i na dwanaście osób kostka margaryny albo kawałeczek mięsa czy czegoś takiego. A na obiad była zupa z wytłoczyn, z buraków cukrowych albo jakiegoś zielska. Sztuką było znalezienie małego ziemniaczka.
Zbliżał się okres Wielkanocy i końca wojny, kwiecień, Rosjanie przekroczyli linię Neustadt. Poruszenie, bombardowania w Wiedniu. Wówczas miskę zupy można było dostać za wesz, kto znalazł, bo była czystość. Po bombardowaniu, u wody, dostały się wszy. Ponieważ pracowałem przy samochodach, poprosiłem kolegów, żeby zaczerpnęli do jakiejś buteleczki lub naczynka troszkę benzyny. To była benzyna syntetyczna. Postanowiłem się jakoś pozbyć wszy. Na noc zabrałem to ze sobą, rozebrałem się do naga, skropiłem [bieliznę]. Myśmy mieli tylko kalesony, drewniaki, koszulę i pasiak. Całą bieliznę skropiłem benzyną, zwinąłem w kostkę, żeby się wszy wytruły. Ale bałem się, że jeżeli będzie alarm w nocy, to muszę szybko wyskoczyć i być gotowy (nie mogę się ubierać w kalesony, bo mogę nie zdążyć) i lekko wilgotne założyłem. To bardzo mnie popiekło w pachwinach, pod pachami porobiły się ranki. Widzę, że nie mogę pójść do pracy. Poszedłem na tak zwany rewir, czyli do szpitala. Byłem tam chyba ze dwa dni. Pewnego dnia przyszli esesmani i zwrócili się do jednego z Niemców, też więźniów, który pracował na bloku. Powiedzieli do niego: „Przygotuj wszystkich tych, którzy udają, że są chorzy. Jeżeli będą udawali, to jutro rano przyjedziemy i tych wszystkich, którzy się nie nadają do pracy lub symulantów, zabierzemy do Mauthausen”. No to jasna sprawa: do gazu. Ponieważ już byłem w znacznie lepszym stanie, to od razu poprosiłem o wypisanie na blok i powiedziałem, że jak ktoś jest w dobrym stanie, żeby uciekał z tego bloku. W ten sposób uniknąłem zabrania do Mauthausen.
W przeddzień ewakuacji Wiednia, na apelu była przemowa Lagerführera SS. Jego słowa zapadły mi głęboko w głowie. Powiedział wyraźnie, zaczął od słów: Mein Sohn ist an dem Ostfront gefallen. „Mój syn padł na froncie wschodnim. Jesteście pod opieką oręża niemieckiego, krzywda się wam nie stanie. Czerwone niebezpieczeństwo zbliża się do Wiednia. Zostajecie ewakuowani. Wzywam, żeby wszyscy poszli. Kto nie będzie mógł iść, [niech] zostanie”. Na tym się mniej więcej przemowa zakończyła. Przyjąłem to przemówienie prawidłowo: pełne zmobilizowanie się, największe niebezpieczeństwo, robić wszystko, żeby zachować jak najwięcej siły. Następnego dnia rano – rozprężenie. Wielkanoc, dostaliśmy po dwa bochenki chleba, jedną kostkę margaryny.
Wymarsz. Pomyślałem sobie: „Dwa bochenki, cztery ćwiartki, osiem dni. Margarynę trzeba zjeść, bo się roztopi, nie ma szans”. Oczywiście chleb jak złoto trzeba ukrywać, dlatego że byli tacy, którzy za to zamordowaliby. Najgorszy był element rosyjski. Włosi, Francuzi − ich było bardzo niewielu, słabi, nieprzygotowani, niewytrzymali. Natomiast Rosjanie… Spokojni ludzie, jak ten krawiec, który przyszedł do mnie o pomoc, to były tylko jednostki. Natomiast większość rzucająca się w oczy to była łobuzeria, która pojechała na ochotnika do Niemiec na roboty. Kradli, były różne przestępstwa. Za to zostawali aresztowani i wsadzani do obozu. Tak że to był element naprawdę zły. Jeżeli Rosjanin był blokowym, to był łobuz, różnie się mogło zdarzyć. Byli dosłownie na granicy przestępstwa. Dlatego ten chleb starałem się ukryć, jak tylko mogłem, bo spaliśmy po stodołach. Oczywiście nie starczył mi na osiem dni, bo doszedłem do wniosku prostego: jeżeli mają mnie zastrzelić z kawałkiem chleba, to nie, ja go najpierw zjem. Jeden dzień, drugi dzień, deszcz, kwiecień. Drewniaki w zasadzie rozleciały się, zostały mi tylko getry i trzymały się na kawałku [drewnianej podeszwy], wobec tego oderwałem i szedłem dalej na bosaka przez cały czas. Czuję się źle, zostaję na końcu. Wydaje mi się, że idę dobrze, ale patrzę, że jestem na końcu kolumny, coraz większy dystans. Wziąłem jeszcze dwóch słabszych i trzymam się ich. Co zrobić, jak to się dalej potoczy? Logicznie biorąc: wyrwać się i pójść do przodu. Ale nie mogę, bo przecież ich nie zostawię. Esesman rozstrzygnął sprawę. Przyszedł, rozdzielił nas. Wyrwałem do przodu, drugi też, a jeden coraz wolniej. Myślę sobie: „Dobrze, teraz zobaczymy, co się [stanie]”. To, co powiedział Lagerführer SS: „Jesteście pod opieką oręża niemieckiego”. Zakręt drogi, człowiek zatrzymuje się, nie może iść dalej, siada przy drodze. Esesman zostaje przy nim, strzał. Prosta sprawa. Wobec tego całą siłą prę do przodu, dołączam do kolumny i jestem w kolumnie. Dawali nam do picia kubeł wody, czasem jeden, czasem dwa na dwieście osób. Kolumna początkowo liczyła dwieście osób. Tylko robiłem krok wstecz, mało krok, dalej, żeby jak najdalej od tego kubła. Zastanawiałem się raz, czy pić wodę z kałuży. Dostawaliśmy do jedzenia [miskę zupy na dwóch] lub co drugi dzień taki plasterek chleba, że można Kraków przez niego zobaczyć. 


Warszawa, 27 kwietnia 2012 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła

Kontynuacja nagrania zarejestrowana 27 maja 2013 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Anna Sztyk.

  • Skończył pan opowieść na wypędzeniu z Wiednia. Proszę kontynuować ten wątek.

Po jednej z nocy spędzonej w stodole Niemcy wyprowadzili nas. Oczywiście apel, bardzo długie ponowne liczenie. Na tym się zakończyło, poszliśmy dalej. Po dwóch czy trzech dniach dołączono dwóch więźniów do naszej grupy. Jednego z nich znałem. Gdy byłem w jednym z bloków, spał obok mnie. Opowiadał mi swoją historię, że był w Legii Cudzoziemskiej. Zapytałem go, co się stało. „Wtedy gdy czekaliście na nas, zagrzebaliśmy się głęboko w słomę. Gdy odeszliście, zauważyliśmy przez dziury w deskach stodoły, że zbliża się kilku mężczyzn z widłami, więc próbowaliśmy zagłębić się jeszcze dalej w słomie, ale szybko nas znaleźli. Strażnik Niemiec, który został pozostawiony, żeby nami się zająć, dał nam krótką propozycję: »Ja was mogę teraz zaprowadzić na posterunek żandarmerii albo policji i co się z wami stanie, to chyba się domyślacie. Ale ja mogę was również doprowadzić do grupy. Zrobię wszystko, żebyście ocaleli. Ale jedno słowo. Słowo honoru, że nie podejmiecie żadnej próby ucieczki. Ja jestem stary, wy możecie zrobić ze mną, co chcecie praktycznie«”. Przyrzekli. Żadnej próby ucieczki. Przez czas, który wędrowali, spotykali tabory żołnierzy węgierskich. Oczywiście Węgrzy, jak to Węgrzy, darowali im mnóstwo żywności, tak że i esesman się przy tym pożywił. Doszło do tego momentu, kiedy doprowadził ich do grupy.
Maszerowaliśmy dalej i odpoczynek południowy. Rzadki lasek, wzgórze mniej więcej jak [w teatrze], na dole strumyk, rozsiedliśmy się wszyscy, żeby odpocząć. Niemcy wywołali dwa numery. Zgłosiło się dwóch uciekinierów. Dali im łopaty: „Kopcie doły”. Kopali. Ten, którego znałem, w pewnym momencie nie wytrzymał. Po prostu zebrał się w sobie, rzucił się do ucieczki i biegnie. Biegnie szybko. Jeden z Niemców zaczął się śmiać. Drugi chwycił karabin i zaczął strzelać. Później cała grupa, strzelają. A on biegnie, biegnie coraz wolniej i wolniej, zatrzymuje się i wreszcie pada. Ten drugi podjął pracę, kopał dalej. Nie trwało to długo. Zabrali mu łopatę i powiedzieli: „Idź sobie do grupy, a tu macie dół za wychodek”. I tak się skończyła sprawa.
W jednym z miejsc zatrzymaliśmy się około tygodnia mniej więcej. Stodoła, w której nocowaliśmy, i cały dzień leżenia lub siedzenia, odpoczynku na trawie. Co było najważniejsze [to] zdjąłem sweter, rozciągnąłem, żeby zobaczyć, ile wypadnie – wszy, wszy, wszy. W nocy tylko łapanie i zabijanie paznokciami. Nie nadawał się sweter do wyczyszczenia. Było ich tyle, że zwinąłem i zostawiłem. Więc po szwach koszuli strząsałem wszy. I tak mniej więcej upływał dzień. Obok pola otaczał nas duży krąg kwitnącego na żółto rzepaku, więc przybliżyłem się nieco, zerwałem. Zupełnie nadaje się do jedzenia. Wobec tego położyłem się bliziutko na kocu i obserwowałem Niemców. Po długim, długim czasie zauważyłem, że wszyscy zebrani są przy stodole, zabawiają się rozmową i nikt nie zwraca na nas uwagi. Cudowny moment. Wybiegłem i rwałem [rzepak]. Za mną wyskoczyło dwóch. Ale ja cały czas obserwowałem Niemców. Jeden błysk [oka] żołnierza, wycofałem się, rzuciłem zdobycz pod koc i jadłem. Dwóch się nie zorientowało, dopiero jak na nich krzyczeli. Złapali ich. Na szczęście jedyną karą była gimnastyka. Skakanie, trzymanie rąk do góry i różne ćwiczenia. I bez przerwy [pytanie]: „Wo ist der dritte? Gdzie jest ten trzeci?”. A ten trzeci wszystko zjadł, zmienił kilka razy miejsce i szczęśliwie skończyła się [sprawa]. Ludzie nieraz mieli kłopoty żołądkowe. Zresztą to normalne, że przy takiej dużej grupie wszyscy wychodzą za potrzebami za stodołę. Niemcy się denerwowali, dlatego że musieli bardziej pilnować. I za karę oczywiście urządzali nam gimnastykę poranną. Całe szczęście, że to było rano, kwiecień, kiedy było dosyć chłodno i wówczas łatwiej było przy tej temperaturze znieść te trudności gimnastyki.
Gdy gimnastykowaliśmy się, jeden z więźniów obok mnie przewrócił się, upadł. Normalna, ludzka sprawa. Podszedłem, pomogłem, postawiłem. Postawiłem raz, postawiłem drugi. I wreszcie żołnierz zwraca się do mnie: „Jeżeli jesteś tak dobry, to zaprowadź go pod stodołę”. Zaprowadziłem pod stodołę. Położyłem go, tak jak kazał, i wróciłem na miejsce. Żołnierz… najpierw go zastrzelił, a później nogami tak poprowadził, że ciało wpadło do rowu, który był przeznaczony na ustęp. I znów następna noc w innej ze stodół.
Wyszedłem ze stodoły rano. Bajorko, taki niewielki może staw. Cudownie byłoby się umyć. Wychodzę ze stodoły, podchodzę do pilnującego nas żołnierza i pytam się: „Czy pozwoliłby mi pan podejść do stawu i umyć się?”, a on pyta: „Co powinieneś do mnie powiedzieć, jak rano przychodzisz? Nie wiesz?”. Jeżeli chcę coś zrobić, próbowałem tłumaczyć, coś potrzebuje, to muszę zapytać o zgodę. Nie o to jemu chodziło. Zdjął karabin, kilka razy uderzył mnie mocno w twarz i ja stałem, ściekały mi po prostu łzy, ale stałem prosto. „Nie wiesz co?” – „Nie, już teraz to nie wiem”. – Guten Morgen. Wobec tego powiedziałem: „Guten Morgen. Ja chcę wrócić do stodoły”. – „Nein! Pójdziesz się myć, bo tak chciałeś”. – „Nie, ja chcę do stodoły”. O mój Boże, zebrałem się na odwagę, [żeby tak powiedzieć]. Ale tak bywa czasem. W rezultacie umyłem się, nagrodą było jabłuszko. Jabłuszko, które spadło ubiegłej jesieni do stawu, tego bajorka. Było brązowe z ładnym ogonkiem. Schowałem za koszulę, żeby nie było widać, bo to jednak jakby nie było majątek Trzeciej Rzeszy, a ja byłbym złodziejem. Wróciłem zadowolony. Jabłko było doskonałe, został tylko ogonek.
Tak idąc, maszerując, doszliśmy do miejscowości Steyr. W Steyrze był obóz koncentracyjny, podobóz Mauthausen. Dosyć duży obóz. Dochodząc do miasta szliśmy jezdnią jak zwykle, za chodnikiem zbocza [opadające w] w kierunku rzeki [...] tak jak park). Jeden z naszych więźniów przewraca się i upada. Niemiec łapie go za kark, wyprowadza za chodnik, zdejmuje karabin i próbuje zastrzelić. Austriacy, miejscowa ludność podchodzą do niego: „Co robisz? Wojna się kończy a ty…”. Nie pomogło, zastrzelił. Kilka ruchów nogami, tak, żeby ciało lekko stoczyło się w kierunku rzeki po zboczu. Poszliśmy dalej. W obozie kolacja. Po misce zupy na jednego. Przed tym była co dwa dni i to jedna miska na dwie osoby, a w dni kiedy nie było zupy, był plasterek chleba. Ale przeraziło mnie to bardzo, [bo] miałem silny rozstrój żołądka i po raz pierwszy nie mogłem zjeść zupy. To mnie bardzo zmartwiło. No ale nic. Następnego dnia znów apel jak zwykle i selekcja. „Ustawicie się w trzech grupach. Pierwsza grupa: Ausräumungkommando, kommando pracy do odgruzowania miasta. Druga grupa: marsz do Mauthausen pieszo. I trzecia grupa: pojedziecie pociągiem”. O tym, żeby stanąć w grupie do odgruzowania nie było mowy. Nie było nawet szans pójść pieszo – obawiałem się, że zastrzelą mnie przy pierwszych kilku kilometrach. Pozostawała najsłabsza wiadomość, ale też szansa pojechania pociągiem. Dotarliśmy do Mauthausen. Przypuszczam, że był to dzień 1 maja z niewielkim odchyleniem.

  • A proszę powiedzieć, kiedy państwo wyruszyli z Wiednia?

Wyruszyliśmy z Wiednia w pierwszy dzień Wielkanocy, w niedzielę.

  • Jaki to był dzień, który dzień kwietnia?

Przypuszczam, jeżeli [dobrze] pamiętam, to był chyba 2 kwietnia mniej więcej, czyli marsz trwał prawie cały miesiąc.
Mauthausen przyjęło nas oczywiście [rozkazem]: „Marsz do łaźni”. Przyszliśmy, zamknięto nas. I wówczas jedna jedyna myśl. Czy [popłynie] woda, czy otworzą się dziury w dachu i posypie się gaz? Woda. Co za ogromne szczęście. Najpierw zimna, odskakuję. Później można się pięknie wymyć. Potem ukrop, znów odskakuję. Ale woda! Po kąpieli dostaliśmy czyste drugie pasiaki albo różne ubrania cywilne. Tak że każdy wybrał, co się dało, i zaprowadzono nas na bloki. Na blokach pustka. Zaprowadzono nas na bloki rewiru. Rewir to był teren, który był po prostu jako bloki szpitalne, opatrunkowe. Rewir w Mauthausen był położony poniżej murów obozu na dosyć dużej polanie otoczonej podwójnymi drutami, której pilnowali uzbrojeni żołnierze SS. Początkowo byli żołnierze, ale zaraz potem ich wycofano i był już [tylko] Volkssturm, dziadkowie z karabinami w płaszczach, w cywilnych ubraniach. Na blokach rewirowych było zupełnie pusto, dlatego że poprzedniego dnia, przed naszym przybyciem, Niemcy zaprowadzili do gazu wszystkich, którzy byli na tym terenie. Ocalała tylko garstka personelu medycznego.
Ponieważ ja byłem bardzo przeziębiony i wydawało mi się, że mam świnkę, poszedłem do lekarza do bloku opatrunkowego. Jugosławianin [był] lekarzem i mówię mu: „Proszę pana, ja mam świnkę”, roześmiał się: „Świnka to jest tu, po dwóch stronach, a ty masz z tyłu na szyi wielki wrzód, który trzeba natychmiast przeciąć. Ale ja z narzędzi chirurgicznych i medycznych mam brzytwę, kawałek gazy i papieru toaletowego. Kładź się”. Przeciął, wycisnął, zabandażował papierem toaletowym. Wróciłem na blok.
W bloku można było wybierać. Stały piętrowe łóżka na trzech poziomach. Oczywiście młody człowiek, chociaż słaby, ale zawsze najlepiej na górze. Wybrałem miejsce na górze. Przez pierwsze dni byłem sam na górze. Ale tak zwane cugangi [...] dochodzący więźniowie z różnych obozów w okolicach Mauthausen […]. Na bloku robiło się coraz ciaśniej i w rezultacie na pojedynczym łóżku leżały już cztery osoby. I jeszcze chciano, żeby dokwaterować do tego kogoś więcej. Rankiem, gdy obudziłem się, zauważyłem, że więzień leżący obok mnie, nie żyje. Ciało było już zimne. No ale nic. Koło południa będzie zupa. Ułożyłem ładnie ręce, tak żeby miska nie przewróciła się i można było swobodnie położyć miskę zupy. Oczywiście gdy dostaliśmy miskę zupy, pierwszą położyłem sąsiadowi, drugą zjadłem. Najpierw swoją, później sąsiada. Gdy już miska była pusta, powiedziałem, że mój sąsiad nie żyje. Zabrali go. Tak doszło do 5 maja.
Piątego maja po południu (może była godzina piąta) byłem już tak wyczerpany i tak wychudzony, że gdy doszła do nas wiadomość: „Dwa amerykańskie czołgi są w obozie na górze”, to tylko podniosłem głowę i próbowałem popatrzeć przez dwa okienka na górze baraku. Ale i tak nie było niczego widać. Radość mimo to była nie mniejsza. Wokół były dosyć duże siły niemieckie, wobec czego czołgi się wycofały. Obóz został już sam. Co się stało z esesmanami na górze i tak dalej, to wiadomo. Kto nie uciekł, to zginął. Ale ja tego nie widziałem.
Na drugi dzień rano Amerykanie już opanowali obóz. Gdy wyszedłem, pomiędzy blokami mniej więcej do wysokości człowieka były zwały zwłok. Zwłoki wycieńczone, dosłownie kości oplecione skórą. Ja wyglądałem tak samo. Do tego stopnia, że nie można było usiąść, bo ciało bolało przy siadaniu. Kości po prostu uwierały skórę. Amerykanie początkowo nie mieli takich transportów jedzenia, żeby nam więcej dawać. Ale to i dobrze. Tak że przez pierwsze dni dostawaliśmy na kolację dwa, trzy kawałeczki biskwitów. A wszystko [inne] tak jak za czasów niemieckich. Tylko zupy były gęściejsze. Po kilku dniach wystawiono na zewnątrz [kotły] z kaszką manną. Najpierw rzadką, później coraz gęściejszą. I wreszcie przez cały dzień kocioł z kaszą stał i można sobie było czerpać do woli. Amerykanie zrobili dezynfekcje. Rozebraliśmy się do naga i obsypali nas proszkiem DDT, żeby pozbyć się wszelkiego robactwa, które jeszcze mogło gdzieś pozostać. Zauważyłem, że jest waga, więc zważyłem się. W drewniakach i w pasiaku ważyłem trzydzieści pięć kilogramów, mając dziewiętnaście lat. Amerykanie tych, którzy byli słabsi, zabrali do szpitala pod namiotami. Za murami obozu postawili kilka dużych namiotów wojskowych. W [nich] były nosze i ja również na tych noszach [leżałem]. Ale mój Boże. Mierzenie gorączki i leki nie były bardzo potrzebne. Po kilku dniach normalnego jedzenia, skromnego oczywiście, żeby nikt nie zachorował, co było bardzo prawidłowe, byliśmy tylko do zwolnienia. Wobec tego gdy wyszedłem, zaproponowałem Amerykanom, że chętnie będę pomagał przy blokach szpitalnych, gdzie przeniesiono chorych. W ten sposób współpracowałem i pomagałem.
Do obozu w Mauthausen przyjeżdżały delegacje. Najwięcej oczywiście to było Polaków, to była nacja panująca. Niewielu Rosjan. Gdy przyjechała delegacja polska, wyszliśmy porozmawiać. „Proszę pana, wywożą »na niedźwiedzie«? Jak mniej więcej jest w Polsce? Warto wracać, czy zostać, bo mamy tu różne możliwości. Szkoła i [inne]. [Jesteśmy] werbowani [na wyjazd] do różnych miejscowości, czy [też] wracać do Polski?” Więc można było z delegatami swobodnie i szczerze porozmawiać. Pewnego dnia przyjechała delegacja radziecka. Wyszliśmy. Kto umiał po rosyjsku, próbował porozmawiać. Ale co mnie bardzo zastanowiło, nie było tam żadnego Rosjanina, a jeżeli, to gdzieś na boku i bardzo się ukrywał. Później zrozumiałem. Był rozkaz Józefa Stalina. Kto się odda w niewolę, winien jest śmierci. O tym Rosjanie wiedzieli. Zgłosiłem się oczywiście do powrotu do Polski. Nie wiedziałem, co jest z mamą, nie wiedziałem, czy żyje, nie miałem żadnych wiadomości.

  • Ale czy te rozmowy z delegacjami polskimi otwierały przed panem taką perspektywę, czyli jakby został pan trochę nakłoniony do wyjazdu?

Wiedziałem jedno. To, co oni mówili. Jeżeli politycznie nie będziesz się mieszał w żadne sprawy, po prostu wrócisz jako więzień, rozpłyniesz się w tłumie, wszystko będzie w porządku. I jest szansa powrotu, jeżeli trzeba oczywiście pomóc rodzinie i dowiedzieć się. I zdecydowałem się, wróciłem. Amerykańskimi samochodami zawieźli nas na teren, który był już opanowany przez wojska radzieckie, przez Armię Czerwoną. Oczywiście kontrola jedna, druga, trzecia [przez] żołnierzy radzieckich, zanim dojechaliśmy do Budziejowic. W Budziejowicach po prostu przekazano już nas [władzom czeskim]... Wysiedliśmy z samochodów, wróciły amerykańskie ciężarówki, a myśmy pociągiem pojechali do Pragi.

  • Proszę jeszcze powiedzieć, jak długo pan przebywał w wyzwolonym już Mauthausen do czasu wyjazdu do Polski?

Do połowy lipca mniej więcej. Wróciłem, jeśli pamiętam, to chyba 19 lipca [1945 roku]. Dojechaliśmy do Pragi. W Pradze bardzo mnie zdziwiło to, że Czesi mieli gwiazdki i byli tak bardzo proradziecko nastawieni. Lokomotywy, pociągi, wszystko przystrojone na proradziecko. To mnie bardzo zraziło. Pomyślałem sobie: ,,Mój Boże, czy podobnie będzie w Polsce?”. Ale zrozumiałem później, gdy pracowałem w Czechosłowacji. Ich jest mniej, oni musieli się bardziej bronić. I te ich zewnętrzne proradzieckie nastawienie pozwoliło im na zachowanie wolności do czterdziestego ósmego roku, kiedy zostali [obsadzeni radzieckim wojskiem]. [Do 1948 roku] na terenie Czechosłowacji nie było żołnierzy radzieckich. Wygrali swoją polityką neutralności. Trafiłem do Dziedzic. W Dziedzicach wypełniono meldunki. Gdy wrócił podpisany dla mnie dokument na przejazd, wezwał mnie kierownik Urzędu Repatriacyjnego i zwraca się do mnie: „Proszę pana, ja w całym swoim zespole nie mam nikogo, kto skończył pierwszą klasę licealną. Ja proponuję, niech pan zostanie, będzie pan pracował w biurze. Wie pan, co jest w domu, czy jest rodzina, czy żyją, gdzie są i w ogóle?”. – „Nie wiem nic”. – „Napisze pan list, wyślemy, dostaje pan odpowiedź, to pan pojedzie do domu. A tutaj zaprowadzimy pana na kwaterę, dostanie pan śniadanie, obiad, kolację”. Zostałem. I tak mniej więcej powitała mnie Polska. Po jakimś czasie wróciłem do Warszawy.

  • Ale długo pan pracował w Dziedzicach?

Prawie miesiąc. Aż dostałem wiadomość, napisałem list i pojechałem do rodziny, odnalazłem matkę na wsi. Całe szczęście, że zająłem się [mamą]... [Bronek] był starym komunistą. Miał mieszkanie, zatrzymał nas, opiekował się nami. Ja oczywiście odnalazłem matkę. Znalazłem pracę. Tak jak ojciec pracował w Banku Gospodarstwa Krajowego, zostałem wysłany do Bielska i tam we wrześniu podjąłem pracę w Banku Gospodarstwa Krajowego. Sprowadziłem mamę. No i oczywiście… [zdałem maturę].

  • A powrót do Warszawy?

Po roku. Poprosiłem, żeby przeniesiono mnie do Warszawy. Więc przez krótki czas zatrzymałem się u Bronka Anlena. Bronek był technikiem dentystycznym i działaczem partyjnym. Później oczywiście wielokrotnie został wyrzucany z partii i stał się wielką, wielką opozycją. I pamiętam, jak jeden z księży powiedział do niego: „Bronek, ja nie myślałem, że ty jesteś nie tylko Żydem, ale i komunistą”. [Razem współdziałali w Powstaniu Warszawskim w organizowaniu zaopatrzenia dla szpitali].

  • A proszę powiedzieć, pan w Warszawie podjął jeszcze jakieś studia później?

Tak. Podjąłem studia w SGH.

  • Bo pan zdążył zdać maturę, tak?

[Małą maturę zdałem w Warszawie na kompletach imienia Władysława IV, a potem pierwszą klasę liceum w 1944 roku]. Gdy przyjechałem w 1946 roku do Warszawy, to już byłem po maturze, bo dużą maturę zrobiłem w Bielsku Białej. [Przez jeden rok 1940/41 chodziłem do szkoły [handlowej] profesora Lipińskiego… [Uczyli nas profesorowie z SGH] dlatego spróbowałem się dostać na SGH. Wprawdzie to już był wrzesień, było za późno [na przyjęcie], ale rektorem był profesor Wakar. Poszedłem do niego, on mnie poznał. [Uczył w szkole] profesora Lipińskiego z okresu okupacji, która była przykrywką [kompletów] SGH. […]. I od razu dostałem zgodę na przyjęcie. I w ten sposób po trzech latach ukończyłem [studia]. Oczywiście nie zrobiłem magisterium, dlatego że SGH zlikwidowano, a moja praca magisterska była do poprawki. [Wyznaczane terminy na poprawienie pracy były za krótkie i podawane przed ich upływem, co uniemożliwiało jej oddanie]. Chodziło o to, żeby uniemożliwić nam zrobienie magisterium.
  • Proszę powiedzieć, pan w ogóle ujawniał, że był pan w Armii Krajowej?

Nie. Ja tylko wszędzie w pracy podawałem, że [brałem udział w Powstaniu], nic więcej. Nie podawałem nigdzie, że byłem wychowankiem jezuitów przez cztery lata w Chyrowie.

  • Czy miał pan świadomość represji na żołnierzach Armii Krajowej?

Nie. Tego praktycznie nie doświadczyłem.[Byłem w pełni świadomy stosowanych represji i ograniczeń].

  • Nie chodzi mi o doświadczenie pana, ale o jakieś informacje. Czy do pana docierały w ogóle?

Docierały, oczywiście. Byłem jak najbardziej świadomy tego wszystkiego. Zresztą mój brat poszedł ujawnić się po wejściu wojsk i polskich, i radzieckich do Warszawy, poszedł na Pragę ujawnić się. Akurat tak się zdarzyło, że sala była pusta i był tylko jeden z żołnierzy, który notował. Gdy brat przyszedł i powiedział do niego, że chce się ujawnić, bo był w czasie Powstania w AK i chce te wszystkie dane podać, to ten powiedział do niego: „Malutki, zjeżdżaj stąd i to szybko. I żeby noga twoja więcej tu nie postała”. I brat wyszedł i więcej już nie poszedł się zgłosić.

  • Proszę jeszcze powiedzieć, jak pan pamięta te pierwsze lata po wojnie w Warszawie. Chodzi mi o obraz Warszawy i o to jak ona była odbudowywana. Czy pan jakoś to zapamiętał?

Dla mnie dużym wrażeniem było, gdy odbudowana została Starówka i doszedłem do tablicy. Niedaleko kolumny Zygmunta na odbudowanych blokach wisiała tablica, na której przeczytałem „Tu dnia 2 września hitlerowcy rozstrzelali około pięćdziesiąt osób”. Wtedy dopiero wróciła do mnie pamięć. Przecież ja mogłem być między nimi gdyby nie to, że ocalałem wtedy z grupy do rozstrzelania.
Jedyną wielką przykrością było dla mnie to, że stałem się narzędziem do usunięcia osób w departamencie zagranicznym Narodowego Banku Polskiego: dyrektora i mojego szefa. Dlatego że dokumenty, które miałem, zginęły pewnego dnia. Były to dokumenty oznaczone jako tajne. Trzymałem w szafie, w jednej z szaf. No i oczywiście poszedłem do dyrektora, zameldowałem, co się stało. Dyrektor mówi: „Panie Jurku, niedobrze. Niech pan zostanie po pracy, pójdzie do sprzątaczek. One umożliwią panu przeszukanie wszystkiego, co jest w koszach i śmieciach. Jeżeli pan znajdzie te dokumenty, to w porządku, to zostawimy to. Jeżeli nie, to jutro pan oficjalnie do mnie to zgłosi, a ja muszę to zameldować, dlatego że prawdopodobnie jest to specjalna praca przygotowywana, żeby pana załatwić”. Oczywiście nie znalazłem niczego, zgłosiłem i zaczęło się. Usunięto mojego naczelnika, usunięto dyrektora, usunięto mnie. Przyjeżdżała czarna wołga, jeździłem na przesłuchania. „No to towarzyszu. Wyście to Amerykanom przekazali”. Ja mówię: „Proszę pana. Ja mam to wszystko w głowie. Ja to wszystko pamiętam i wiem. Ja we własnym kraju przekazywałbym komuś wiadomości? Nie. To nie w moim charakterze. Ja tego nie zrobiłem”. I tak co kilka dni albo codziennie to samo, ta sama zabawa. Jednego razu również przywieźli mnie i on mówi do mnie: „To wobec tego siadajcie tutaj, macie ołówek, kartkę i piszcie, co wiecie o kolegach. Ja wychodzę. Chcecie sikać?”. – „Nie”. – „No to siedźcie i piszcie. Nie wstawać, nie podnosić telefonu, siedzieć, dopóki nie przyjdę”. Myślę sobie, pisać można, piszę. „Feliks Wierzkowski, mój przyjaciel, artysta fotografik, nagrody za fotografię turystyczną. Wspaniały człowiek. Potrafiłem się z nim umówić we wrześniu, że przed Bożym Ciałem wyjedziemy na wycieczkę i że poprzedniego dnia o godzinie po czwartej spotykamy się na dworcu na Towarowej i pojedziemy gdzieś. Ja przygotuję program, weźmiemy rowery. Spotkałem się tylko raz i przed Bożym Ciałem rzeczywiście był. Nieprzeciętna słowność. Wspaniały człowiek. Adaś Plos, starszy człowiek, pomagał [...] wszystkim młodym ułatwiał pracę”. I tak dalej i tak dalej. Po pewnym czasie przyszedł człowiek z bezpieki, wziął karteczkę. Widzę, że był bardzo uśmiechnięty i zadowolony, ale zrzedła mu mina, rzucił tą kartkę i mówi tak: „Ja już nie powiem: »Towarzyszu«. Panie Krauze, to są porządni ludzie. A wy jesteście wrogiem Polski Ludowej. No co? Z pewnością chcecie iść do domu, bo to sobota”. Podpisał przepustkę, zawołał pracownika i wyprowadzili mnie. I później już w prokuraturze rozmawiali mniej więcej normalnie. Groził mi proces.

  • Gdzie się odbywały te przesłuchania?

W Alejach [Ujazdowskich] przy Koszykowej. Groził mi proces. Oczywiście w miarę możności Bronek Anlen gdziekolwiek mógł, to starał się pomóc, żeby jakoś [mnie ocalić]... Oczywiście nie odbył się jakiś jawny proces o zdradę tajemnicy państwowej, dlatego że w 1952 roku była [uchwalona] konstytucja. I wtedy sprawa została umorzona i ocalałem. Oczywiście zostałem zwolniony z banku. Ale niemniej podjąłem pracę w PTTK-u i pracowałem bardzo uczciwie nad rozwojem turystyki i budową schronisk turystycznych w PTTK przez kilka lat. Aż wróciłem do handlu zagranicznego.

  • Czy takie trudne, ciężkie przeżycia wpłynęły na pana ocenę sensowności Powstania? W ogóle co pan sądzi z perspektywy dzisiejszej o Powstaniu?

Może wstyd byłoby powiedzieć, ale wydaje mi się, rozsądnie biorąc, że gdyby nie było Powstania, ocalałoby (niech mi wybaczą to koledzy i przyjaciele), może bardzo wielu by nie zginęło. Niemcy nie byliby może tak mocni, żeby zemścić się na ludności i dokonywać jakichś wielkich rozstrzeliwań za to, że ludzie nie zgłoszą się na budowę. Tak jak byli wszyscy wzywani do budowy zapór i prac [przy okopach]. Nie wiem, trudno mi jest powiedzieć, ale żal mi jest tych wszystkich, którzy zginęli i nie wiem, czy nie lepsza byłaby alternatywa, gdyby Powstania nie było.

  • A co myślał pan, czy w ogóle pamięta pan, czy w ogóle pan myślał, idąc do Powstania o…

Ja byłem przerażony, ja byłem przerażony. Przez cały czas Powstania, mówiąc szczerze, bałem się i nie wierzyłem w powodzenie Powstania. Nawet miałem jednego z kolegów, żołnierzy, którzy byli dowódcami odcinka, i zawsze rozmawiałem z nim i mówiłem, że obawiam się, że to się bardzo źle skończy. On pocieszał mnie i powiedział, że wszystko będzie [dobrze]. I największe rozczarowanie w życiu to było to, że wpadłem w ręce niemieckie po Powstaniu.

  • Rozczarowanie i też strach, rozumiem.

To było rozczarowanie. I to wszystko, co się działo w czasie w Powstania [zatarło się w pamięci] wobec przeżyć w obozie koncentracyjnym, gdy nieraz były momenty straszne. Najbardziej złamało mnie to, jak [na Boże Narodzenie każdy dostał po trzydzieści papierosów] zwrócił się do mnie jeden ze współwięźniów, młody chłopak. „Daj te papierosy, bo majster niemiecki obiecał, że mi pomoże i skontaktuje mnie...[ze znajomymi]”. Mój Boże, jakimż trzeba było być bardzo naiwnym, żeby [uwierzyć], że austriacki majster od więźnia bierze papierosy, żeby mu w czymkolwiek pomóc. Przecież pamiętam, że majster, gdy ja się do niego zwróciłem, czy mógłby mojej rodzinie po wojnie przekazać dane, że tu byłem, powiedział, że niestety on tego nie może zrobić. Drugi, który był bardziej przyjazny, zawinął w papier skórki, których nie mógł pogryźć, położył w kącie, stuknął mnie i pokazał, że tam leżą, żeby nikt tego nie zauważył, i dopiero myśmy się podzielili tymi skórkami i zjedli. [Za wyłudzone papierosy] straciłem możliwość zdobycia dodatkowych porcji margaryny lub mięsa na kolację. Ale i tak przeżyłem i jest dobrze.


Warszawa, 27 maja 2013 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk
Jerzy Zbigniew Krauze Pseudonim: „Lot” Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie „Róg”, Batalion „Dzik” Dzielnica: Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter