Józefa Słowińska „Dora”

Archiwum Historii Mówionej

Imię: Józefa Nazwisko: Słowińska Nazwisko w Powstaniu: Majewska Pseudonim: „Dora” Rocznik: 1924 Stopień: strzelec Funkcja: sanitariuszka Formacja: Obwód VI Praga, Rejon 2 Dzielnica: Targówek Rozmowę prowadził: Jan Wawszczyk Miejsce rozmowy: Warszawa Data rozmowy: 2016-03-18 Może najpierw powiem nazwisko z okresu okupacji, Józefa Majewska, urodzona 17 marca 1924 roku w Warszawie. Jestem warszawianką. Obecne nazwisko po mężu Słowińska.

  • Z jakiej rodziny pani pochodzi, czym zajmowali się pani rodzice, czy miała pani rodzeństwo?


Tak, więc rodzeństwo to brat, młodszy ode mnie o dwa i pół roku, który już niestety nie żyje, wcześniej umarł ode mnie, choć młodszy. A rodzice: ojciec tylko pracował, mama prowadziła dom. Było nas czworo: ojciec, mama, brat i ja. Później jeszcze doszła nam babcia, mojej mamy matka, która miała w czasie okupacji osiemdziesiąt lat, później w wieku dziewięćdziesięciu jeden lat zmarła. Ja obecnie mam dziewięćdziesiąt dwa, wczoraj skończyłam dziewięćdziesiąt dwa lata, to już babcię przegoniłam, bo babcia miała dziewięćdziesiąt. No więc jeśli chodzi o trzydziesty dziewiąty rok…

  • Nie, jeszcze nie. Mieszkała pani na Pradze, tak?


Na Targówku, dosłownie, tak. Rodzice tam sobie domek wybudowali w pewnym okresie, kiedy Targówek się rozparcelował i były działki do kupienia, więc ojciec kupił działkę, wybudował sobie domek jednorodzinny, mieszkaliśmy tam do roku czterdziestego… Po wojnie oczywiście, kiedy Gierek zaczął budować bloki, tam był teren zajęty na blokowiska i nas stamtąd wysiedlono na Bródno. Tutaj mieszkam obecnie, na Bródnie. Ojciec mój skończył szkołę złotniczą, był rzemieślnikiem po prostu, złotnikiem i [pracował] w prywatnej firmie złotniczej, gdzie wyrabiali różne monstrancje, kielichy kościelne, zastawę stołową i tak dalej. Pracował na rodzinę, mama była w domu. I tak się zaczął 1939 rok. Ja miałam wówczas piętnaście lat, brat był trochę młodszy, jeszcze skończył podstawówkę w czasie okupacji, a ja skończyłam w trzydziestym dziewiątym roku niestety tylko dwie klasy gimnazjum.

  • To było gimnazjum kupieckie?


Kupieckie, tak. No i całą okupację, prawie całą, bo pod koniec już okupacji skończyłam… Bo były tylko szkoły oczywiście zawodowe, więc wstąpiłam do szkoły zawodowej, też handlowej, skończyłam jeszcze trzecią klasę, dostałam świadectwo i na tym się skończyła moja edukacja. Później losy potoczyły się trochę nie tak, jak bym chciała, bo marzyłam o studiach handlowych. Przed wojną to marzyłam o WSH, niestety wojna przeszkodziła i tak to się dalej potoczyło. Wojna zaczęła się, jak miałam piętnaście lat. Ojciec mój poszedł, że tak powiem, jak się mówiło, poszedł na wojnę. I to sam… Był patriotą, w czasie przedwojennym w dzielnicy Targówek udzielał się społecznie, był opiekunem społecznym. Oczywiście pracował społecznie, miał całą dzielnicę, która, no… społeczne udzielał… Robił wywiady z ludźmi, którzy byli w ciężkich warunkach, potem dla nich różne sprawy prowadził i [zdobywał] dla nich zapomogi.

  • Czyli pomagał ludziom.


Pomagał, pomagał, tak, po prostu pomagał. Należał do różnych organizacji kościelnych, budowę kościoła zaczęli. Był sekretarzem w komitecie budowy kościoła na Targówku. Nie skończyli, bo wojna się zaczęła, księdza aresztowali i tak dalej, i tak dalej. Był wszędzie bardzo czynny.

  • Jak tata miał na imię?


Stanisław.

  • A mama?


Regina.

  • A z domu?


Brodzińska. Zgadza się?

  • Tego mi brakowało. Powiedziała pani, że brat skończył podstawówkę, pani skończyła najpierw gimnazjum kupieckie, potem chodziła do handlówki. Kiedy pani pierwszy raz zetknęła się z konspiracją?

 

W 1942 roku powstał Związek Walki Zbrojnej. Tworzyłyśmy taką paczkę koleżanek, przyjaźniłyśmy się. Moje dwie kuzynki też, cioteczne siostry, do tego należały. A brat cioteczny, najstarszy z paczki chłopaków, którzy też się włączyli do konspiracji, też w czterdziestym drugim roku, mieli swoją grupę, to też był mój brat cioteczny w tej grupie chłopaków. Było ich ośmiu chyba, nas, dziewczyn też tak mniej więcej. Oczywiście oni dokładnie nie wiedzieli, gdzie my do jakiej grupy należymy, a my nie wiedziałyśmy, gdzie oni. Potem dopiero dowiedziałyśmy się, że [należeli] do grupy, która w czasie Powstania walczyła na Mokotowie.

  • To była „Baszta”.


„Baszta”, tak. I są pochowani na cmentarzu wojskowym w kwaterze „Baszty”. Nie wszyscy, bo niektórych nie było… Zginęli od bomby w szpitalu i są tylko upamiętnione ich nazwiska na tej głównej płycie Powstańców.

  • Czy pamięta pani nazwiska, pseudonimy koleżanek, z którymi pani była w tej grupie?


Pamiętam. Moje było „Dora”, jednej koleżanki „Wera”. Czytałyśmy akurat taką książkę, gdzie takie imiona występowały. Byłyśmy młodymi dziewczynami i czytałyśmy z zapałem różne książki, które między sobą wymienialiśmy. „Wera” – jednej koleżanki, dalszych to już nie pamiętam.

  • Czy pamięta pani, jakie nazwisko nosiła?


Nazwisko, tak: Piasecka Barbara, Jadwiga Czapska, Halina Woźniak, Irena… też już nie bardzo sobie w tej chwili przypominam, może sobie jeszcze przypomnę. Dalej to już też… Zenona Majewska – moja stryjeczna siostra. Dalszych już nie pamiętam.

  • Ale miałyście panie jakieś szkolenia?


Tak, oczywiście. Miałyśmy przede wszystkim szkolenie sanitarne. Lekarz przychodził i to tutaj przy cmentarzu Bródnowskim jednej z koleżanek… Ona już była starsza od nas, ze szkoły znana – chodziła jedna z naszych koleżanek do szkoły na Bródnie, znały się stamtąd i ona już działała, już była w konspiracji, do organizacji kościelnej należała do… Przypomnę sobie później. I ona nas zwerbowała, ta najstarsza koleżanka… Sodalicja Mariańska, ta organizacja. Ona [tam] należała i już działała w konspiracji. Ponieważ jej ojciec był urzędnikiem przy cmentarzu Bródnowskim i mieszkał w tych domach, które do dziś istnieją, ta cała rodzina mieszkała właśnie tam i u niej odbywały się szkolenia sanitarne. Przychodził lekarz, miałyśmy, już nie pamiętam, ile było tych spotkań, w każdym bądź razie tam przeszłyśmy kurs sanitarny. Miałyśmy też egzamin z tego, wszystkie żeśmy się popisały oczywiście, bo to był taki ciekawy kurs. I tyle byłoby o tym, ale…

  • Czy na tym kursie na przykład uczyły się panie robić zastrzyki?


Zastrzyki też, tak, robiłyśmy na sobie.

  • Aha, na sobie, tak?


Tak, próbowałyśmy, oczywiście. Pierwsza pomoc sanitarna rannym żołnierzom. No już dalej nie pamiętam tyle, ale ogólnie też, ogólne jakieś wiadomości sanitarne były. A jeszcze przed tym tylko czy po tym, to już tego nie pamiętam, miałyśmy przysięgę u jednej z koleżanek w mieszkaniu, wtedy kiedy przystępowałyśmy do organizacji, do Armii [Krajowej, właściwie] jeszcze nie do Armii, do Związku Walki Zbrojnej. Potem to już była ta sama przysięga aktualna, tylko inaczej się nazywałyśmy: Armia Krajowa. Przysięga była u jednej z koleżanek, na Targówku był nasz taki zarząd – ogólnie to był pułkownik… Praska organizacja, oddział praski, dwudziesty szósty, to był po prostu numer praskiego oddziału. Pułkownikiem był pan pułkownik Żurowski. Tutaj na Targówku, nie, na Bródnie, przy ulicy 11 Listopada jest skwerek poświęcony jemu właśnie, nazwisko jest, taki skwerek i pisze: pułkownik Żurowski. On był naczelnikiem ogólnie całej tej organizacji praskiej, a naszej oddziałowej to był późniejszy, [później] mianowany na pułkownika, wówczas to był chyba (już nie pamiętam, jaki miał swój ten stopień […]), pan pułkownik Pawlak. Żył sto lat, po wojnie odwiedzałam go nieraz, bo mieszkał na Bródnie. Nie na Bródnie, tylko na Pradze, od ulicy Strzeleckiej. Chyba na Strzeleckiej, na Pradze, tak.

  • Czyli ten kontakt utrzymywaliście również po wojnie?


Tak, utrzymywaliśmy, bo odznaczenia nawet dostawałyśmy i był kontakt z pułkownikiem Pawlakiem.

  • Zostały panie już przeszkolone, wybucha Powstanie. Jak wyglądał u pani dzień 1 sierpnia?


Zaraz powiem, ale jeszcze muszę zaznaczyć, bo zapomniałam, że jeszcze miałyśmy ćwiczenia wojskowe z młodym porucznikiem. [Właściwie] nie wiem, jaką on miał rangę. Młody, student chyba. Umawiał się z nami gdzieś poza Warszawą – to w niedziele było kilka razy – gdzieś poza Warszawą, na jakimś takim miejscu troszeczkę odludnym, i tam nas ćwiczył.

  • To było w jakichś lasach podwarszawskich?


Tak, tak. Już nie pamiętam dokładnie, czy Wawer, czy jakiś inny, czy Anin – gdzieś taki podwarszawski. I tam z bronią też nas tak zapoznawał ogólnie oczywiście, tak że było kilka spotkań z nim. No i później Powstanie, wybuch Powstania. Więc miałyśmy też swoją opiekunkę naszego punktu sanitarnego, pseudonim Beata, która też była z Targówka, i ja byłam jej zastępczynią. Jak były umawiane spotkania, to ona mnie zawiadamiała, kiedy, gdzie, o jakiej godzinie, i u której z nas. U mnie często w domu odbywały się te spotkania, tak że znała moją rodzinę, moją mamę. Beata miała pseudonim.

  • Pamięta pani jej nazwisko?


Tak, tak, Stanisława […], nazywałyśmy ją Stenią, już oczywiście po Powstaniu, po wojnie już. Stenia.

Miałyśmy z nią kontakt, odnalazłyśmy ją, bo w czasie Powstania, po Powstaniu wszystko się jakoś rozeszło, więc z drugą kuzynką odnalazłyśmy ją. Mieszkała już nie na Targówku, tylko mieszkała w Śródmieściu na ulicy Kruczej. Byłyśmy u niej, odwiedzałyśmy przez jakiś dłuższy czas. Była bardzo, bardzo życzliwa i bardzo pomocna, bo koleżanki niektóre zostały… Ona była nauczycielką, miała kontakty ze szkołami, z przedszkolami i wynalazła dla nas miejsce pracy w przedszkolu na Pradze.

  • Ale to już było po wojnie.


Po wojnie, tak.

  • To jeszcze wróćmy do dnia wybuchu Powstania. Jak go pani zapamiętała?


Więc 1 sierpnia padał wówczas taki deszczyk ciepły. Ponieważ miałyśmy takie umówione połączenia, ja byłam pierwsza i mnie zawiadamiała nasza „Beata”, bo ona najbliżej mieszkała, na ulicy Radzymińskiej. Ona przyszła do mnie właśnie o godzinie, już nie pamiętam, przed piątą oczywiście, ale dość późno, bo też dostała komunikat dość późno, i zawiadomiła mnie, że o godzinie piątej mamy punkt sanitarny na drugim Targówku, Targówek Fabryczny się [nazywał]. No bo po drugiej stronie szosy radzymińskiej (wówczas to szosa się nazywała, obecnie ulica Radzymińska) tam był [Targówek], nazywał się Fabryczny, bo tam były jakieś fabryki. O godzinie piątej, powiedziała ulicę, jaka ulica, już nie pamiętam, Srocza czy… taka od ptaka, Srocza chyba [Sępolińska? – przyp. red.] (ja tak dobrze nie znałam tej dzielnicy). Ale punkt sanitarny był w przychodni zdrowia, więc mogłyśmy łatwo odnaleźć, bo nie znałyśmy tej dzielnicy, wszystkie byłyśmy z tego Targówka, tam nie miałyśmy potrzeby specjalnie, bo tam nic szczególnego nie było, wszystko było na… A tam też kościółek był i kiedyś tam może byłyśmy nawet. Ja zawiadomiłam następną koleżankę, która mieszkała dość blisko mnie, bo to wszystko byłyśmy znajome…

  • Czyli takim łańcuszkiem…


Łańcuszkiem, tak. No i doszło do ostatniej koleżanki, ale ostatnia koleżanka to mieszkała na Grochowie, taka trochę nie z naszej grupy, i trzeba było ją zawiadomić. Ostatnia koleżanka miała ją zawiadomić. A ponieważ kuzynka druga, która nie należała, bo była za młoda jeszcze… Należała nasza kuzynka. I ta koleżanka, która była ostatnia, mieszkała w pobliżu tej naszej kuzynki i to była jej koleżanka, którą trzeba było zawiadomić – [koleżanka] tej młodej kuzynki. I ona się zobowiązała. „Słuchajcie, ja zawiadomię. Ja zawiadomię, bo ja do niej znam miejsce, gdzie ona mieszka dokładnie wszystko, u niej bywałam”. Ale na Grochowie aż. No i poszła na ten Grochów, zawiadomiła ją. Ale nie zdążyły – niektóre nie zdążyły dojść na piątą godzinę, bo to było za późno, dojść na ten drugi Targówek. Ja zdążyłam, jeszcze jedna koleżanka, druga i trzecia. Tam się znalazłyśmy o godzinie piątej.
Był już student medycyny tam, który z nami był zamiast lekarza (nie było lekarzy tak pod ręką widocznie) i tam czekał już na nas. Spotkaliśmy się w tej przychodni. Małe pomieszczenie, domek od ulicy, taki jednorodzinny. Był też w pobliżu, na tej samej posesji, jakiś drewniak taki. Tam były takie domki przeważnie i tam lokatorzy chowali się w czasie tych walk – chowali się lokatorzy w piwnicy, w tym drewniaku, [tam] jakiś był taki schowek. A my cały czas z tym studentem i z naszą „Beatą”, bo też dotarła, pierwsza bodajże, [byliśmy] w tym pomieszczeniu przychodni. „Beata” jak przyszła do nas, to ona tylko mnie zawiadomiła i wycofała się od razu, pożegnała się z moją mamą i była taka… Cały czas potem pamiętała, że moja mama błogosławiła ją i nas, bo mama wiedziała, o co chodzi, i nie była przeciwna temu, tylko zaakceptowała bardzo. I „Beata” nazwała moją mamę – to pamiętam, bo po tym to się powtarzało w naszym kręgu – jako matkę Polkę. Bo „Beata” była patriotką w ogóle, pracowała w szkołach, miała do czynienia z młodzieżą. I tak się zaczęło. I tak się zaczęło nasze…

  • Powstanie na Pradze trwało kilka dni. Czy dużo było pacjentów, rannych?

 

To była walka okropna, bo teren był nieodpowiedni do takiej walki. Były małe domki, ogródki, a Niemcy… Powstańcy tam się kryli, a Niemcy strzelali z torów kolejowych taką bronią…

  • Maszynową?


Tak, tak. To były na torach jakieś pojazdy, które strzelały i ostrzeliwały ten teren. Ginęli chłopcy. My też pod obstrzałem, cały czas te pociski leciały, więc nasza „Beata”… W pogotowiu czekaliśmy na jakieś meldunki, co się dzieje. No i przyszedł meldunek, że leżą ranni, podano miejsce, gdzie dokładnie, i z „Beatą” my dwie koleżanki, bo więcej nie można było wziąć, ponieważ było niebezpiecznie bardzo. „Beata” i ten przewodnik, który nas zawiadomił, poprowadził nas jakimiś uliczkami, tak jakoś, krętymi, żeby tam dojść. Leżało dwóch chłopaków, „Beata” pierwsza zaczęła ich opatrywać, nas dopuściła też, żeby coś tam pomagać. Pomagałyśmy po prostu jej, ona ich opatrzyła. Już nie pamiętam, chyba w nogi byli ranni. I przyszli też z punktu jakiegoś tam większego, już nie pamiętam dokładnie, ale nie zabraliśmy ich do nas, bo u nas w ogóle nie było warunków na to, tylko gdzieś tam do jakiegoś większego punktu sanitarnego, na noszach. A nam kazali się wycofać, bo tu nie ma na razie warunków na to, żeby gdzieś przebywać. No, w ogóle nie było warunków. I zostało kilku rannych, [właściwie] nie rannych, tylko zabitych (później jak się dowiedziałyśmy, to już nas nie wzywali. No, było bardzo niebezpiecznie, bardzo.


No i myśmy przeczekały jeszcze do rana. „Beata” do nas przyszła, dotarła w nocy, dotarła jakoś i powiadomiła nas, że Powstanie zostało… To już tak nad ranem chyba było, a myśmy tam siedziały i czekały z tym studentem, a pociski słychać było, jak leciały nad głowami dosłownie. Tam były i pola dalej, teren taki był i niezamieszkały też, ale w samym centrum to było dużo domków takich jednorodzinnych. Ludzie się pochowali, gdzie mogli: w piwnicach, w jakichś miejscach, gdzie uważali, że [jest] bezpiecznie. Może tak rannych nie było czy zabitych wśród cywilów, tylko wśród Powstańców, bo ludzie się pochowali. A te pociski leciały… I dotrwaliśmy tak do rana i właśnie „Beata” przyszła. Bo ona jakoś tak przez tory przeszła, bo Radzymińska ulica to była tak po drugiej stronie tych torów. Jakoś dostała się do nas i oznajmiła nam: „Słuchajcie, Powstanie na Pradze będzie odwołane. Wy pochowajcie swoje torby sanitarne do tego pieca – bo był piec kaflowy – pochowajcie i spalcie te torby z lekami”. [Leki], które my zbierałyśmy przez cały okres tego, że szykowało się Powstanie. O Powstaniu mówiło się i my wiedziałyśmy, że mamy przygotować torby sanitarne. Znikąd tego oczywiście nie dostałyśmy, bo nie było warunków, tylko musiałyśmy własnym sumptem sobie to szykować. Ja dostałam od jednego kolegi coś tam… Aha, torbę wojskową dostałam. Starałyśmy się jakieś opatrunki gromadzić w tych torbach i miałyśmy, miałyśmy. Ale to wszystko ze łzą w oku musiałyśmy wrzucić do tego pieca, zapalić i niestety to zrobiłyśmy.
No i teraz jak my się dostaniemy do domu? Bo przecież musimy przejść na Targówek przez przejazd kolejowy, gdzie stoją Niemcy, warta zawsze jest, mogą nas zatrzymać. Wyglądamy trochę właśnie tak po wojskowemu, mamy jakieś tam odzienie… Już nie pamiętam, co myśmy miały na sobie, ale byłyśmy takie trochę podejrzane. No i mówimy: „Deszczyk pada, a my już takie zmęczone tą nocą i tym…”. Też i strach, no bo nie było się gdzie schować, do tych ludzi tam nie szłyśmy, tylko w tym pokoiku żeśmy siedziały z tym studentem. A jedna dziewczyna była gdzieś tam spod Warszawy, też się dołączyła. Nie wiem, no jakoś, jakimś cudem, że z innych oddziałów do nas się dwie dziewczyny dołączyły. Mówimy: „No trudno, musimy wyjść. Co będzie, to będzie”. Wychodzimy tam o którejś godzinie, patrzymy: puste ulice. Miałyśmy dojść koło… A tam wały kolejowe, przejazd na Targówku, na Pragę tę centralną. Targówek łączył się z [Pragą] i przejazd kolejowy przechodził przez ten teren. No i wyszłyśmy. Droga do tego przejazdu to była… Rowy były i takie przejście, a tu tory kolejowe i tu tory kolejowe (to jeszcze do dzisiaj jest tam przejazd i tory kolejowe). I [koło tych rowów] szłyśmy. We trzy szłyśmy. Jedna się odłączyła, poszła w innym kierunku, a my na ten Targówek szłyśmy, ja z koleżanką i z kuzynką, bo tylko my dotarłyśmy z Targówka na ten punkt sanitarny.

  • Były jakieś problemy, no, poza trudnością…


Tak, nie było, na szczęście nie było problemów. Przeszłyśmy…

  • I szczęśliwie dotarła pani do domu.


Tak, tak. Niemcy na nas jakoś nie zwrócili uwagi, deszczyk padał i my sobie spokojnie przeszłyśmy. Przeszłyśmy na Targówek i doszłyśmy do swoich domów szczęśliwie.

  • Pod jakim adresem pani mieszkała?


Janinówka ulica, od Janiny, Janinówka 13.

  • Wróciła pani do domu. Ludność Pragi była wysiedlana?


[Ludność] Targówka. W pewnym okresie Niemcy mężczyzn zabierali, dziewczyny młode i wywozili na roboty do Niemiec. Ja, ponieważ mieliśmy taki domek jednorodzinny, były tam komóreczki – ogródek był i komóreczki na tyłach ogródka – i mnie postanowili schować do tej komóreczki. Ja się schowałam. Brat mój, brata położyła mama… I znalazła się znajoma, która mieszkała w pobliżu, młoda osoba, która znała język niemiecki. Ona przyszła do nas, bo było ogłoszenie, że dziewczyny młode do iluś tam lat i mężczyźni, chłopcy prawie, jeszcze młodzi, mają wyjść i się stawić gdzieś, już nie pamiętam dokładnie, jak to było, przy cerkwi chyba, na Pradze. I byli wywożeni po tym. A mnie ta właśnie młoda osoba, która przyszła do nas i chciała mnie ratować, więc doradziła mi, że mnie zamknie w komórce. A brata położyła do łóżka (mojego brata, który też podlegał, żeby wyjść razem, że Niemcy mogą go zabrać), ma udawać tyfus, że chory jest na tyfus. A ponieważ dobrze znała język niemiecki, mogła się z nimi dogadać i to się udało.

  • A Niemcy bali się tyfusu.


Tak, tak. Wycofali się szybko. Mnie nie znaleźli, bo już nie szukali w komóreczkach, i ja tak w ten sposób zostałam, nie wywieziono mnie. Natomiast wywieziono mojego wujka, który mieszkał też w pobliżu. Na wieś został gdzieś tam do jakiegoś rolnika przydzielony, chory tam był, zaziębił się i szybko umarł. Pochowaliśmy go w warunkach trudnych, bo nawet furmanką trumnę wieziono, nie było innych możliwości wówczas. To był jeszcze miesiąc… wrzesień może był. Takie to były ciężkie warunki. Później spotkałam się z koleżankami, jak już się rozwiązało Powstanie. Bo jeszcze był punkt sanitarny na Targówku, naprzeciwko kościoła przy ulicy Tykocińskiej, tam była gmina kiedyś. W tym lokalu był punkt sanitarny i te moje koleżanki, które nie zdążyły dotrzeć na ten nasz punkt, to tam się zgłosiły i tam przetrwały ten jeden tragiczny dzień. Aha, jeszcze zapomniałam powiedzieć, że jak szłyśmy koło tych rowów, do tego przejazdu idąc, widziałyśmy – trupy w tych rowach leżały.

  • Powstańców?


Powstańców, tak. Patrzyłyśmy na to z okropnym przerażeniem, że kilku leżało chłopaków. I jeszcze spotkałyśmy… Szedł właśnie gdzieś tam tą ulicą, którą my wracałyśmy – aktora znanego spotkałyśmy, z opaską biało-czerwoną. Szukał jakiejś grupy swojej, zabłądził gdzieś i pytał nas się… Aha, to był znany aktor, Pichelski (no, mnie znany, bo ja z tego okresu przedwojennego na filmy chodziłam). I on się pytał o jakąś ulicę, a my nie znałyśmy nawet. Ale miał opaskę biało-czerwoną, ubrany jakoś tak jak Powstaniec… I przeszedł. A w ogóle ani innego człowieka nie spotkałyśmy i jeszcze były bramy pozamykane, ludzie się pozamykali. Bo były takie kamieniczki piętrowe, może dwupiętrowe i podwórze zamknięte. I bramy – patrzyłyśmy nawet, że w razie czego czy się schować, a pozamykane były wszystkie. Tak że przeszłyśmy same tylko do tego przejazdu, przejazd żeśmy szczęśliwie zobaczyły. Ale zorientowałyśmy się, że dużo jednak Powstańców poległo. No niestety, tam dalej jeszcze, w centrum tego miejsca, to na pewno więcej jest Powstańców. Tak że tak to się zakończyło. Wróciłyśmy do domu, polikwidowano te punkty sanitarne, ale jeszcze dostałyśmy po tym zadanie, bo skontaktowałyśmy się z naszą „Beatą” – dostałyśmy zadanie. My, jako dziewczyny, mieszkamy blisko cmentarza… Bo okazało się, że na cmentarzu w grobowcach pochowali się Powstańcy, którzy tu nie mieli miejsca zamieszkania, tylko po drugiej stronie Wisły, a tu mieli przydział – Powstańcy. Nie wiadomo było, co z nimi zrobić. Pochowali się w tych [grobowcach] na cmentarzu. I my miałyśmy zadanie dostarczać im żywność przez jakiś okres, dopóki nie będą przerzuceni na drugą stronę Wisły.

  • Czy któregoś z tych Powstańców pani poznała?


Nie, nie poznałam.

  • Jak się odbywało to przekazywanie żywności?


Tak, to myśmy tam docierały… No, tak maskowałyśmy sobie te pakunki z [żywnością]. No, to suchy prowiant, bo nic więcej nie mogłyśmy dostarczyć, suchy prowiant. Z domu żeśmy wynosiły i sąsiedzi tam jeszcze coś dawali, bo byli zorientowani sąsiedzi. Wie pan, w takich miejscach, dzielnica nasza była dość taka… domki takie właśnie własne i sąsiedzi się znali wszyscy, tak że dostarczali. I przez parę ładnych dni żeśmy… Już nie pamiętam – tydzień to był czy mniej, czy więcej – już nie pamiętam. W każdym bądź razie dostarczałyśmy im przez ten okres i później, jak się dowiedziałyśmy, zostali już zabrani stamtąd oczywiście i co dalej z nimi zrobili, to już nie wiedziałyśmy, nie miałyśmy kontaktu. Ale był taki zamiar, żeby przesyłać ich w jakiś sposób… Tam był wtedy przez Wisłę… Jedni dotarli, drudzy nie dotarli – wiadomo było. Od Berlinga też żołnierze byli tam, było tragicznie też. No i w każdym razie tak się nam zakończyło Powstanie.
Ale później przeżywałyśmy, w ogóle wszyscy przeżywaliśmy to, co się działo po drugiej stronie Wisły. Te odgłosy do nas dochodziły do 14 września. 14 września było zdobywanie Pragi, front był, byliśmy znowu my, mieszkańcy, na pierwszej linii frontu, leciały pociski. W nasz domek uderzył, ale na szczęście… pocisk armatni,. Bo nie bomba żadna, bo wtedy nie było jeszcze nalotów, tylko był front. Po prostu pociski leciały z tej strony wschodniej od Radzymina, bo szło wojsko już od Radzymina, i pocisk w nasz domek, w szczytową ścianę uderzył, ale nie wpadł, tylko się zetknął ze ścianą i rozprysło się, tylko dziura została, na szczęście. Tak że nam się nic nie stało i żyliśmy dalej. Ale tragedia była, bo w czasie tego ostrzału, sąsiedni domek, taki też jak nasz, tylko później wybudowany i z piwnicami takimi, podobno bezpiecznymi, [jak] mówiono… Właśnie ci sąsiedzi mówili, że: „Nasze piwnice są bezpieczne”. Bo my nie mieliśmy takich bezpiecznych piwnic i wszyscy się chowali do tych piwnic w czasie tego właśnie obstrzału. I ja się kiedyś też schowałam z kuzynkami, które przyszły aż z Ząbek… Tu uciekali ludzie na Targówek, że tu bezpieczniej, bo tam Niemcy wysiedlają, łapią ludzi i tak dalej, i też tutaj zostały, u nas się zatrzymały. I ja zeszłam z jedną z nich do tej piwnicy też. Proszę sobie wyobrazić, że to były piwnice tak na dwie strony: od ulicy i od podwórza. Ja sobie stałam od podwórza, a od ulicy tam ludzie nawet koczowali, spali, ci uciekinierzy, co przyszli z innych stron, bo myśleli, że tu bezpiecznie. W pewnym momencie pocisk, taki armatni, uderzył w ten domek. Uderzył w ten domek fatalnie – zawaliło się to od strony ulicy. Tam gdzie ja byłam, to nic się nie stało, ale wszystko opadło, tylko ja w pewnym momencie… Jak to upadło, ten pocisk upadł, to był taki huk okropny i takie uczucie, jakby mnie głowę urwało (taki był pęd powietrza widocznie). Ja myślałam w pewnym momencie, że mam urwaną głowę. Ale spojrzałam nagle do góry, patrzę: niebo widać. Bo to się wszystko zawaliło po tamtej stronie i było wyjście po prostu. Tam zostali zabici… Parę osób, moje dwie koleżanki, bo one się też schowały z innych domów, i jeden chłopak z tych uciekinierów, co przyszli z Radzymina chyba, też został zabity. Bo w tych piwnicach siedzieli, tam dwie takie duże piwnice były i zostali zabici. No nic. Ludzie na pomoc przybiegli z innych domów, ratowali, ale [w budynku] byli zabici przeważnie, ranni. Jedna matka straciła tam dwie córki, moje koleżanki, jedna starsza była, druga w moim wieku – schowały się właśnie w tych piwnicach. No nic. Na pomoc ludzie przybiegli, zanieśli na noszach, [właściwie] nie było noszy nawet, to drzwi jakieś były. Mój brat też, który nigdy do piwnicy nie wchodził, ani mama, ani babcia, bo babcia wówczas też była, nie schodziły do piwnicy, tylko ja z tą kuzynką, bo ona się tak bała. Ja mówię: „No to chodźmy do tej piwnicy”. I tylko takie ona dostała z tego… Rozprysło się i takie ślady jej zostały na twarzy z tego. No, jak śrut to było. No nic, w każdym razie ja szczęśliwie wyszłam. A włosy to miałam czarne, bo kominy się rozsypały, i każdy włos tak stanął dęba. No nic, od razu do domu.
Ale jeszcze walki trwały, jeszcze byli Niemcy. Ja nie wiem… Z 14 na 15 września te walki trwały. No i w końcu przyszło wojsko polskie i sowieckie. Po tym się już to wszystko usadowiło na Pradze, wojsko. Oczywiście do nas też przychodzili, bo chcieli kwatery, zabrać nam na kwatery pomieszczenia. No ale ponieważ mieliśmy babcię staruszkę i żeśmy też tym się bronili, że babcia musi mieć tu więcej miejsca, nie ma gdzie, no to poszli gdzieś dalej szukać – Polacy, polskie wojsko. Sowieci to byli też w innych domach, ale do mnie akurat Polacy się zgłaszali. Z jednym porucznikiem zawarliśmy znajomość. Młody był, z Wilna był. Nawet jego nazwisko, Buraszko się nazywał, zapamiętałam, bo on taki był zainteresowany, trochę nam opowiadał. Ja stale pytałam: „Kiedy wy Warszawę wyzwolicie? Kiedy wyzwolicie Warszawę? Tam moi koledzy są, moje koleżanki. Widzimy, co się dzieje, słyszymy”, pożary okropne były. A jeszcze Niemcy ostrzeliwali Pragę i na ulicy Stalowej, to na Pradze, w Nowy Rok spadły te straszne „krowy”, nazwane „krowami” dlatego, że ryczały. Te działa były ryczące i myśmy to nazwali „krowami”. Były okropne, pociski rozwalały całe kamienice. Ulica Stalowa straciła właśnie kilka kamienic, bo tam było więcej takich wysokich domów niż u nas na Targówku i tam właśnie dużo ludzi zginęło. Nawet chodziłyśmy z jedną z koleżanek, bo tam miała jakąś rodzinę na ulicy Stalowej. Żeśmy chodziły po tym Nowym Roku oglądać to zniszczenie, okropnie było. W Nowy Rok tak nas ostrzelali Niemcy okropnie. No i później, później, no, cały czas ta ulica Targowa była pod obstrzałem niemieckim. Tam to była „aleja śmierci”, tak nazywano ulicę Targową. Tak że tam no to już kto musiał, to się tam kręcił, a tak to raczej nie.

  • Zbliżamy się do maja czterdziestego piątego roku, czyli do wyzwolenia.


Do maja?

  • Tak. Czy jeszcze pani chciała…


Ale zaraz, zaraz, a co było w maju?

  • Zakończenie wojny.


A, no tak! Zakończenie wojny. Ja myślałam, że jeszcze będzie coś z walk. Tak, tak, oczywiście tak.

  • Co się z panią działo po wyzwoleniu?


Po wyzwoleniu to szukałam jakiejś pracy, o pracę było dość trudno. My, młode dziewczyny… Miałam też koleżanki, które też szukały pracy, i razem dostałyśmy się – nie bardzo wiedząc dokładnie, co to jest, bo jeszcze nie byłyśmy zorientowane w tej całej nowej sytuacji, co tu się dzieje – jakiś znajomy nam powiedział: „Tu przyjmują na pocztę, możecie tam się zgłosić”. Zgłosiłyśmy się i dostałyśmy się do pracy na pocztę, a później okazało się, że to jest urząd bezpieki – ta poczta jest pod kontrolą.

  • Jakie było zadanie pań? Co panie musiałyście robić?


Musiałyśmy skontrolować listy – cenzura. Dostałyśmy się do cenzury. Byłyśmy… Ja, jako z AK, przecież miałam inne zupełnie podejście do tych spraw, jak się okazało, co to jest. No i przez jakiś czas pracowałyśmy tam. Powiedziano nam, co mamy kontrolować, wykreślać. Jak tam będzie coś na temat armii radzieckiej czy tematy wojskowe – wykreślać. Czytałyśmy te listy, przykro nam było, stawiałyśmy pieczątkę – cenzura – i koniec. I czytałyśmy sobie tylko te listy.

  • Długo tam pani pracowała?


Nie, niedługo. I później nas przerzucono do… Zwolnić się na razie nie mogłyśmy. Przerzucono nas do UB i tam w UB, w urzędzie UB, na ulicy Wójcika chyba był urząd UB, spotkałam… Tam pracowałyśmy przy ankietach, które na granicy ci uchodźcy, co wracali do Polski, musieli (na granicy były punkty graniczne) wypełniać ankiety, skąd przybywają… Już nie pamiętam więcej, ale nie było to nic takiego jakiegoś bardziej dogłębnego o kimś, tylko po prostu nazwisko, imię, skąd przybywa i dokąd jedzie, do Warszawy czy do innego miasta. Myśmy to przyjmowały, całe paki nam przysyłali i tylko też jakąś też chyba pieczątką… Ja nie wiem, już nie pamiętam. Wiem, że pakowałyśmy to, segregowałyśmy na miasta czy tam adresy, na miejscowości.

  • Dokąd deklarowali, że pojadą?


Tak, tak. I to potem gdzieś tam wysyłali do tych gmin, gdzie ci ludzie mają wyjeżdżać. No, taka była kontrola.

  • Czy w tym czasie spotkała się pani, nie osobiście, ale w ogóle, z jakimiś represjami?


Nie.

  • Czy pani wiedziała, czym zajmuje się Urząd Bezpieczeństwa?


A, to już się… spotykałyśmy… No te dziewczyny, które ze mną pracowały, to też o niczym [nie wiedziały]. Jakaś jedna starsza pani pracowała między nami przy tych ankietach i myśmy nie wiedziały, co jeszcze UB robi, tylko spotykałyśmy w tym urzędzie wojskowych. Byłyśmy zaskoczone: wojskowych, eleganckich mężczyzn.

  • To byli tylko Polacy czy i Rosjanie?


Rosjanie, też Rosjanie byli, tak. Polacy byli tacy… dobrze prezentowali się, oficerowie (wszyscy raczej byli oficerami). I potem myśmy się zorientowały, co to jest, że zaczęli przyprowadzać jakichś ludzi, to byli prawdopodobnie aresztowani. Myśmy jeszcze tego nie wiedziały, dopiero zaczynałyśmy poznawać, przyglądałyśmy się trochę, słuchałyśmy. Tam poznałam Henryka Dzięgielewskiego, pracował, też pracował i był… Do nas przychodził, do naszego pokoju, z nami rozmawiał, dopytywał się tam wielu rzeczy, kim jesteśmy. I tak się jakoś to stało, żeśmy… Ja jemu zaufałam. Dogadaliśmy się, bo powiedziałam, że ojciec mój jest… Nie mamy żadnego znaku od ojca już tyle lat. Jak był na Litwie, to tylko dostaliśmy [wiadomość]. Bo był internowany z Wilna, bo tam najpierw z Niemcami, potem z ruskimi, z Sowietami miał kontakt, bo Niemcy tam zajęli najpierw Litwę, a później Sowieci wkroczyli i Niemcy się wycofali. No i żołnierze polscy zostali zagarnięci przez Sowietów i do obozu… Nie, najpierw przez Litwinów zostali… ale dostali się jako internowani, to już mieli swoje prawa, jako internowani byli w Połądze, w obozie. Opiekowali się nimi Litwini bardzo dobrze. Ojciec stamtąd pierwszą wiadomość przysłał i właśnie bardzo chwalił, że Litwini bardzo dobrze z nimi się obchodzą, ojciec spaceruje nad morzem, zbiera bursztyny dla mnie. No i później… Już to ostatnia była wiadomość. Już potem nie mieliśmy żadnej wiadomości, bo weszli Sowieci i Sowieci ich wysłali do obozu koncentracyjnego. Dostał się po… Prawdopodobnie ten obóz był po oficerach, którzy zostali wysłani do Katynia, bo mówił, że jeszcze były znaki takie, że się zorientowali właśnie, że tu byli oficerowie polscy. A ojciec był podoficerem. I tam wysłali – był starszym sierżantem – i wysłali ich właśnie do tego obozu. Na szczęście ojciec dostał się do armii Andersa, tak że… Aha, no i tego Dzięgielewskiego jak spotkałam w pracy, to coś tak właśnie zwierzyłam się, że mój ojciec to nie wiadomo gdzie jest, bo poszedł na wojnę w trzydziestym dziewiątym roku i nie wiemy, był tylko na Litwie, a potem już nie mamy wiadomości żadnej. A on mówi: „Tak? No to…”. No i niestety, ale wygadałam się, że byłam w AK. I on mnie mówi: „Tak? O, to ja ci pomogę. Napisz list do ojca. Ja mam…”. On nabrał do mnie zaufania i się przyznał, że on ma kontakty z wywiadem na rzecz armii Andersa. „Wysyłamy wiadomości do Andersa, to, co się tutaj dzieje. Ty byłaś w AK, to ja ci ufam, a znalazłaś się tutaj nieopatrznie”. Ja mówię: „No tak, nie wiedziałam, co ja tu robię w ogóle. Myślałam, że na poczcie będę pracować”. I tak się stało, że nie mogłam się już wycofać. Przesłali nas po tym, te dziewczyny, które mają jakieś takie wykształcenie, to nas zaangażowali do Ministerstwa Bezpieczeństwa [Publicznego], tam na tę ulicę, gdzie obecnie jest… na Wiejskiej. I tam jakiś czas pracowałam przy sekretarce pana pułkownika chyba, tak, sekretarka pana pułkownika, i tam na maszynie pisałam, pomagałam jej. A ten Dzięgielewski zwolnił się z pracy, mógł się zwolnić i powiedział mi, że depczą mu po piętach i musi się zwolnić. Ja w to wszystko uwierzyłam, no i tak faktycznie było – on nie kłamał, tylko że mnie wciągnął w te sprawy i ja się zgodziłam. To było WiN, organizacja „Wolność i Niezawisłość”. Ja się wciągnęłam i dostarczyłam mu trochę wiadomości, bo robiłam na przykład listę tych oficerów, gdzie mieszkają, bo węgiel mieli im dowozić, i tę listę dałam jemu, i to właśnie zaważyło.

  • Została pani aresztowana?

 

Tak, bo była wsypa siatki wywiadowczej WiN-u. To było kilka siatek. Ja nie znałam nikogo, tylko Dzięgielewskiego. Właśnie został aresztowany i on mnie wsypał. Bo jak potem się okazało, to jego męczyli. Tak jak mi powiedział, jak na rozprawę jechaliśmy, że mu pod paznokcie zapałki wbijali. Nie wiem, czy to prawda, czy nie, ale on mnie wydał, że to ja mu dostarczyłam te wiadomości, i mnie aresztowali.

  • A jak wyglądało samo aresztowanie? Przyszli do domu?


Nie, nie, w pracy. I Różański mnie przyjmował. Różański był… No, miałam z nim rozmowę i nie pamiętam już dokładnie…

  • Ale czy byli jacyś świadkowie? Te koleżanki, z którymi pani pracowała, to też były włączone?


Nie były włączone, nie, na szczęście nie. One o niczym nie wiedziały.

  • Dokąd panią zabrano?


Zabrano mnie najpierw na… Tam noc spędziłam w podziemiach, w ministerstwie, a później przewieziono mnie na Rakowiecką do celi, do śledztwa. Pierwszą osobą, którą spotkałam w tej celi, była pani, żona przedwojennego… znana osoba bardzo… komendant obozu dla komunistów. To była jego żona. Znany, on uciekł za granicę, a ją aresztowali za niego, żonę, pani Janina… Nazwisko… No, komunistów wtedy aresztowano za polskich tych… za czasów rządów polskich, w znanej miejscowości… Teraz mi to wszystko wyszło z pamięci.

  • Czy od razu postawiono pani jakieś zarzuty? O co panią oskarżono?


Tak, tak. Ja się nie przyznawałam. Powiedziałam, że to była tylko znajomość towarzyska z Dzięgielewskim, że ja nic jemu nie dostarczałam. Kiedyś on przyszedł do mnie do domu, ja wtedy chora byłam, zaziębiona i nie byłam w pracy, on znał mój adres, przyszedł do mnie do domu też w sprawie tych informacji. On już oczywiście nie pracował. A to był też były więzień Oświęcimia. Z bratem, to byli znani mistrzowie, pływacy, uciekli z obozu – przepłynęli Wisłę i uciekli z obozu. To prawda była, on nie kłamał (mam nawet nekrolog jego, jak po tym rodzina umieściła). Ja z nim nie miałam kontaktu już po wyjściu, bo on… Ach, to jeszcze cała historia, nie wiem, czy to dalej opowiadać, czy nie. Bo byliśmy rehabilitowani – on i ja mieliśmy razem rozprawę.

  • Ale to już później. Czy w trakcie, jak pani przebywała w areszcie, była pani torturowana?


Nie, nie byłam torturowana. Byłam tylko…

  • Czy chciano na przykład na pani wymusić jakieś zeznania?


Nie, no zeznania… Nie, innych zeznań nie, tylko przyznać się do tego, co mi zarzucali.

  • Czy pamięta pani oprócz tego nazwiska, które pani już wymieniła, kto panią przesłuchiwał?


A pamiętam. Śledczego, tak, pamiętam. Tylko teraz mam zanik pamięci…

  • Czy pamięta pani, kto panią przesłuchiwał? To byli tylko Polacy, czy byli to również Rosjanie?


Nie, Polak, jeden Polak. Najgorsze było to, że w nocy wzywali. Spałam, na tym sienniku leżałam i tu nagle wali ktoś do drzwi, otwierają się i woła: „Józefa Majewska! Wstawać!”. A ja się tak obudziłam z tego snu, z tego siennika głowę podnoszę i mówię: „Jestem, jestem”. Dalej głowę położyłam i śpię. A on mówi: „Wstawać!”. Na śledztwo mnie wzywał. Ale to śmieszne, bo mi się zdawało, że ja w szkole jestem i mówię: „Jestem, jestem, obecna”.

  • Ile było osób w celi razem z panią?


To zależy jak… W czasie śledztwa na Rakowieckiej, na tak zwanej dziesiątce, to był pawilon X, gdzie tam śledztwa [prowadzono] (historyczne miejsce nawet, bo tam znane postacie były, przesiadywały kiedyś), to siedziało nas dwie. Trzy siedziałyśmy, ale pierwsza osoba, z którą spotkałam się w celi, to była pani, żona tego [komendanta]. No nic, w każdym razie tak niedużo nas było, bo były to malutkie cele, było tylko jedno łoże, a reszta spała na siennikach, na podłodze. Był kibelek, no i taki jeden… Przy oknie chyba taki ten stoliczek, przytwierdzony taki, żelazny i to wszystko. Aha, jeszcze siedziałam też, później… Przenosili często z celi do celi, no bo tak zwani kapusie też byli, trzeba było uważać, co się mówi. I od tej pani, która mnie też pouczyła… No, miałam szczęście, że wzbudzałam od razu zaufanie – młoda dziewczyna jeszcze byłam i niedoświadczona, w czasie wojny przeżyłam te swoje najlepsze lata, można powiedzieć… I ona mnie pouczyła, jak mam zeznawać w śledztwie. Mówi: „Nie przyznawaj się do niczego, nie przyznawaj, a mów, że ten Dzięgielewski Henryk to była tylko twoja towarzyska znajomość, nic więcej. Nie wiedziałaś, że on coś może wykorzystywać w ogóle, tylko znajomość była, taka sympatia”. No i ja tak mówiłam.

  • Pamięta pani, kim była ta kobieta?


Tak, tak, oczywiście, ją później zwolnili, jak tego męża… Mąż się zgłosił, bo to był znany komisarz przedwojenny w obozie dla komunistów. Ona była dłuższy czas… No, jakiś czas była i później już dowiedzieliśmy się, bo ja już byłam na „ogólniaku” – po śledztwie to przechodziło się do innej celi, dużej, co czterdzieści nas siedziało w jednej celi, wszystkie już po śledztwie, tylko czekałyśmy na rozprawy – to dowiedziałyśmy się, że ją zwolniono, bo mąż się zgłosił za żonę. Nie chciał, żeby ona cierpiała za niego. Po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, jak na spacer wychodziłyśmy z tej ogólnej celi, to… On siedział na parterze, w tym „śledczym” budynku, i wyglądał przez okno. Znaczy kraty były, tylko tak do krat dochodził i nam machał ręką, jak chodziłyśmy na spacerze, i z tego wiedziałyśmy, że on siedzi. A później dowiedziałyśmy się, już po wyjściu, już nie wiem, parę lat po tym chyba, jak już wyszłam chyba z Fordonu, że on niestety, ale zmarł. Że go tam męczyli dość długo i zmarł.

  • A czy wśród pań, z którymi pani była w celi, obojętne czy w tej pierwszej, czy potem w tym „ogólniaku”, byli również Powstańcy?


Tak, tak, były dziewczyny. Była Basia Otwinowska, była… No było, było kilka, było. Tak najbardziej zapamiętałam koleżankę, która jeszcze żyje, profesor Otwinowska, na pewno w Muzeum słyszeliście jej nazwisko. To była moja koleżanka w celi ogólnej na Mokotowie i potem w Fordonie siedziałyśmy, tylko że ona siedziała trzy lata, zdaje się, z amnestii wyszła, a ja nie podlegałam amnestii, nas pod wywiad podłączyli.

  • W którym roku zapadł wyrok?


W czterdziestym siódmym.

  • I wyrok był sześć lat, tak?


Tak, tak.

  • I te sześć lat pani spędziła…


Tak, w pięćdziesiątym drugim wyszłam z Fordonu, ani jednego dnia mi nie darowano. Tak że 8 marca byłam aresztowana w czterdziestym szóstym i 8 marca w pięćdziesiątym drugim zwolniona.

  • Czy w tym czasie był jakiś kontakt z rodziną, mogli przysyłać paczki?


Tak, tak, oczywiście. Paczki co dwa tygodnie dostawałam. No, nie wszystkie… Siedziałam z Ukrainkami także w Fordonie, dużo było Ukrainek z UPA, miały duże dość wyroki, ale później wychodziły, z amnestii wychodziły. I dużo wyszło więźniów politycznych w pięćdziesiątym szóstym roku. Jak Gomułka powrócił do władzy, to była amnestia ogólna dla więźniów politycznych. I wtedy koleżanka moja, która miała razem ze mną rozprawę i z Dzięgielewskim, bo we trójkę mieliśmy rozprawę, ona też pracowała w więziennictwie i też była w WiN-ie, to wyszłyśmy. Pan się mnie pytał, czy ktoś ze mną jeszcze znany siedział. Owszem, znałam jeszcze Marysię Potocką, żonę hrabiego Andrzeja Potockiego, z którą spotkałam się w tej ogólnej celi na Mokotowie, już po śledztwie. Ona była aresztowana razem z mężem, jak usiłowali przekroczyć nielegalnie granicę i dostać się do ojca, który był w Anglii; zostali aresztowani na granicy i przewiezieni do Mokotowa na śledztwo. Tam dostali… Też już nie pamiętam, czy sześć lat, czy po pięć lat dostali za to. Później siedziała ze mną w tej ogólnej celi. Nawet miała taką bardzo nieszczęśliwą przypadłość, że była w ciąży i poroniła tam w więzieniu, pierwsze dziecko miało być. Poroniła w czasie śledztwa. Później byłyśmy w jednej grupie wysyłane do Fordonu. Ta Marysia Potocka razem z nami pojechała do Fordonu.
W Fordonie byłyśmy zatrudnione… Najpierw tam kwarantannę odbyłyśmy, na siennikach leżałyśmy chyba dwa tygodnie, zanim nas do cel rozdzielono. Zostałyśmy na szczęście do pracy przydzielone na ogólną pracownię, gdzie robiłyśmy na drutach jakieś bluzki z wełny, dla więzienia oczywiście, znaczy dla więziennictwa, oni dostawali potem różne rzezy. I później haftowałyśmy patki dla milicji, takim sreberkiem nauczyłyśmy się i normę musiałyśmy wyrabiać. A te, które normę wyrabiały, to ho, ho, były chwalone nawet. No i Marysia Potocka początkowo siedziała tam z nami w tej pracowni, ja ją uczyłam robić na drutach, bo nie umiała, i zawsze mnie zapraszała na papieroska do umywalni, do toalety właściwie. Właściwie taki pokój duży był toalety i tam żeśmy papieroski paliły, ona miała, dostawała te papierosy chyba z domu. A mąż został wywieziony do męskiego więzienia oczywiście. Ona krótko była – bardzo sympatyczna, bardzo fajna dziewczyna. W ogóle z Krakowa ich przywieźli i mówiła, że ona nie jest hrabianką, tylko żoną hrabiego, a pochodzi z rodziny [mieszczańskiej, była] mieszczanką Krakowa.

  • Powiedziała pani, że została przewieziona do Fordonu. Proszę powiedzieć coś bliżej, co to było za więzienie?


Co to było za więzienie? Dobrze. Ale Marysia i… Potoccy zostali zwolnieni w bardzo krótkim czasie, bo jak fama głosiła, zapłacili milion złotych czy coś i zwolnili ich. Po tym dochodziły słuchy z Krakowa, że mieszkali w Krakowie. No dobrze. […] Fordon to było damskie więzienie dla politycznych i trochę siedziało kryminalnych jeszcze. Później ich też pozwalniali, powywozili gdzieś i po naszym już… po tym czasie… Teraz to jest więzienie męskie, kryminalne, a było wtedy polityczne dla kobiet. Przed wojną siedziała tam Gorgonowa, słynna Gorgonowa, co zabiła Lusię. Więzienie, to było no jak… No niestety, dobre to takie nie było, jak to więzienie – cele duże… Najpierw w małych celach siedziałyśmy po trzy, później nas przerzucano. Stale nas przerzucano, a to rewizje robiono – wszystko do góry nogami poprzewracane; my na korytarz wypędzone, a tam rewizję robiono, w tych dużych celach. No to trafiłam z takiej małej celi, w której siedziałam z przyjaciółką, z którą się zapoznałam jeszcze na Rakowieckiej, i nas rozdzielili. Ją do innej celi później… Jak były przyjaciółki, to po jakimś czasie musiały być rozdzielone. Do tej dużej celi trafiłam, gdzie było nas, ooo, dużo. Już nie pamiętam ile, ale może ze dwadzieścia parę, ze trzydzieści parę. Łóżka były piętrowe, takie poustawiane trzy po trzy w rzędach, pośrodku duża sala, kibelek oczywiście był. Codziennie była dyżurna wyznaczana (wyznaczałyśmy same, między sobą), która musiała meldować stan celi. Otwierały się drzwi rano, z hukiem… To był stary budynek, stare te wszystkie urządzenia. Nie było toalet, nie było… tylko kible. Wynosiłyśmy te kible codziennie rano. Otwierały się drzwi, my stałyśmy już w szeregu. Bo najpierw krzyczał przodownik tego piętra, krzyczał: „Apel!”, no to wszystkie zrywałyśmy się. Myłyśmy się chyba w misce, wodę donoszono nam (czy same już donosiłyśmy, nie pamiętam) w takich konwiach i tak się myłyśmy, i ubierałyśmy szybko. A nie, najpierw to oddziałowa otwierała cele i mogłyśmy zabrać swoje rzeczy, bo wystawiało się na zewnątrz. Ubrałyśmy się i potem był apel. Przodownik chodził, taki śmieszny: „Ilu was?” – do celi, jak otwierał – „Ilu was?”. A my wołałyśmy: „Raz!”. „Ilu was?” Tak po kujawsku mówił: „Ilu was?” – „Raz”. Dobra. Otwierał celę i dyżurna meldowała: „Baczność!”, krzyczało się. Cela numer ten i ten, stan taki i taki. Dobra, on zapisał sobie i szedł dalej. To był początek. Potem otwierały się drzwi i wjeżdżał kocioł z czarną kawą, gorzką, i chleb, bo dostawałyśmy, nie wiem, chyba po ćwiartce tego chleba na cały dzień i chyba nic więcej. Czy coś było do smarowania? Oj, chyba potem było coś, marmolada chyba była. Tak, tak, była marmolada. Na obiad to była zupa, zawsze taka… rozgotowane jakieś ziemniaki albo kasza była, albo później… To było różnie, bo wszystko zależało, jaka jest sytuacja polityczna na świecie. Jeżeli była dobra, nie było zimnej wojny, to u nas się poprawiały warunki, było troszeczkę lepsze jedzenie, było mniej rygoru, a jak była zimna wojna, bo był taki okres – uuu, to nas pilnowali strasznie, tak jak byśmy mogły uciec z tego więzienia. No ale w sumie jak można było dostawać paczki, to… No, rodziny, trudne czasy były. Żeby wysyłać paczkę, to też trzeba było mieć, wie pan, to ciężka sprawa była, ale rodzice wszystko robili, żeby tę paczkę przysłać. Ukrainki na przykład nie dostawały paczek, bo na ogół nie dostawały, bo ich całe rodziny były aresztowane. Jak dali nocleg UPA, bo musiały dać rodziny, jak przyszli, to wtedy całą rodzinę później ubecy aresztowali: matka, ojciec, dzieci, córki. To były matka z córką na przykład, to nie miał kto przysyłać paczek nawet im, to one były biedne. Później były „wypiski”. By jak pracowałyśmy, to parę złotych dostawałyśmy, miałyśmy na swoim koncie i te Ukrainki mogły już wtedy coś tam kupić z tak zwanej wypiski.

  • Jak mama, bo sumie taty już nie było…


Jeszcze nie było ojca.

  • Nie było, tak, znaczy nie było o nim żadnej wiadomości. Jak mama zareagowała po pani aresztowaniu?


Okropnie. Bo przyszła koleżanka do domu, która ze mną pracowała i mieszkała na tej samej ulicy co ja i razem żeśmy do tej pracy nieświadomie przystąpiły. Ona jeszcze pracowała i to wszystko wiedziała, bo przy niej mnie aresztowali, z jednego… nie wiem, czy z jednego pokoju. Ale już się rozeszła wiadomość i ona jak wróciła z pracy, to powiedziała mojej mamie o tym. Mama strasznie przeżywała, strasznie.

  • Bo mama też wiedziała o tym, że pani pracuje na poczcie, tak?


Tak.

  • Czy mama wiedziała, że to jest Urząd Bezpieczeństwa?


Ja już nie pamiętam, czy później coś wiedziała. Wiedziała, bo jak do ministerstwa mnie przerzucili, to już wiedziała. No może nie wszyscy w rodzinie wiedzieli, bo już mnie było nawet jakoś ciężko do tego się przyznać, bo wszystkiego nie mogłam powiedzieć, że jestem tutaj wciągnięta w tę akcję. No nie wiadomo też, jak… Ludzie różnie reagują.

  • Ile czasu minęło od momentu aresztowania do wyroku?


Od momentu aresztowania… Mnie 8 marca aresztowali, a w czterdziestym siódmym, chyba w lutym, zostałam wywieziona. A wyrok to był, też już nie pamiętam, ale tak parę miesięcy chyba, parę miesięcy. A później dopiero wywieziono do Fordonu, już w następnym roku zimą, w lutym.

  • Wyrok był sześć lat i całe sześć lat odsiedziała pani. Nie darowano pani ani jednego dnia.


Odsiedziałam. Nic [nie darowano], nic. Bo ojciec mój jak wrócił, to chodził nawet do… Wtedy [u władzy] był Bierut chyba. Tak, chodził… Bo to było ujawnienie też, UB podeszło – dyskutowali z dowództwem WiN-u i wprowadzili w taki błąd okropny. Powiedzieli, żeby ujawniono wszystkich tych, co działali w tej organizacji, to nie będą aresztowani. I niestety wszystkich aresztowali, z tym tylko, że nie były wyroki śmierci wykonywane. Bo w mojej sprawie były jeszcze dwie osoby: Dzięgielewski i koleżanka, która pracowała w więziennictwie i też była w WiN-ie – oni dostali karę śmierci.

  • Wyrok wykonano?


Nie, właśnie nie wykonano wyroku, dostali zamienione na dożywocie. Przesiedzieli dziesięć lat i po dziesięciu latach z amnestii wyszli, bo tak to by siedzieli [dłużej]. Ale właśnie to tylko to, że nie było wyroków śmierci w tych organizacjach, w tych siatkach WiN-owskich, wywiadzie. Bo to był wywiad nie dla obcego wywiadu, tylko dla naszego, dla Polaków, żeby wiedzieli, co się dzieje w Polsce.

  • Jak pani zapamiętała ten moment, kiedy pani opuściła Fordon?


No, wolność. Ojciec po mnie przyjechał. Bo ojciec mnie odwiedził w Fordonie. Jak wrócił w czterdziestym siódmym roku, ja już siedziałam. Ojciec wrócił… Nie wiem, w lutym chyba wracaliście. Z Londynu wrócił, no i przyjechał do mnie na widzenie, jeszcze w tym battledressie takim i… A widzenie to się odbywało, wiadomo, w takim korytarzyku, budynku administracyjnym, za kratami. Ja stałam po jednej stronie, rodzina po drugiej. Jedna osoba mogła tylko być, no i bardzo krótko się rozmawiało. Po tylu latach ojciec mnie zobaczył, ja ojca też. Ojciec się nie tyle zmienił, co ja się zmieniłam, bo miałam piętnaście lat, a tu już miałam dwadzieścia parę. Dwadzieścia dwa miałam.

  • Przyjechaliście do Warszawy, tak?


Tak, do Warszawy przyjechaliśmy.

  • Jak…


Pociągiem.

  • Bo musiała pani szukać pracy, prawda?


Szukałam pracy, tak.

  • Czy pobyt w więzieniu stanowił jakąś barierę w zatrudnieniu?


Tak, tak, nie przyjmowali. To znaczy ja, z drugą koleżanką, która też wyszła w tym czasie co ja z Warszawy, tylko z innej sprawy oczywiście, poszłyśmy do banku, bo przyjmowali akurat w banku. No, wtedy to tak przyjmowali, niekoniecznie trzeba było mieć jakieś tam wyższe wykształcenie, ludzi do pracy tak na ogół przyjmowali z jakim takim wykształceniem, jak to ja zawsze mówię. Zgłosiłyśmy się obydwie i potem żeśmy się zastanowiły, co my powiemy, bo jak personalny nas weźmie w obroty, to trzeba podawać życiorys, wszystko. Skłamać, że nie siedziałyśmy, nie ujawniać tego, no to ryzyko było, bo po tym…. Ja bałam się, że mnie jeszcze drugi raz nas aresztują za to, że skłamałyśmy. Bałyśmy się tego jak ognia, żeby się nie narazić drugi raz, bo nigdy nie wiadomo, co może być. No i zrezygnowałyśmy, bo i tak by nas nie przyjęli, jakbyśmy napisały, że siedziałyśmy. Polityczne? Nie, prędzej kryminalnych by przyjęli niż politycznych. Chociaż do banku to też musi być ideał. Marian też w Inowrocławiu do banku się dostał po przyjeździe, bo nie było personalnego, bo był akurat w sanatorium czy coś, tam kolega pracował i go przyjęli, a jak wrócił personalny, to szybko go wyrzucili z banku. I nawet kurs przeszedł przed tym i to – i wyrzucili go. No nic, mniejsza z tym.

 

  • Ale w końcu znalazła pani pracę?


Przez znajomość. Też szukałam – tu, tam, no nigdzie. W ogóle jeszcze byłam taka trochę zagubiona w tym wszystkim, bo nie mogłam się tak zaaklimatyzować od razu w domu. Koleżanki, na przykład moje kuzynki, już dla mnie były… Nie mogłam z nimi znaleźć wspólnego języka, już byłam inna. One już powychodziły za mąż w tym czasie, już dzieci miały i ja nie miałam jakoś z nimi wspólnego języka. Ale potem się tak już zmieniło to na lepsze i w końcu jedna z koleżanek, która już była też tak, no… Była katechetką w szkole, pracowała już, była związana trochę z kościołem. I ona miała znajomego, który był personalnym w małej fabryczce pomocy naukowych na Pradze. Podlegała ta fabryczka Ministerstwu Szkolnictwa. I ona z nim porozmawiała. Tam ze dwieście osób pracowało. Nieduże, na Pradze… Ja miałam blisko nawet i nie musiałam tramwajami jeździć (wtedy były straszne „winogrona” w tramwajach). Ona z nim porozmawiała i powiedziała po prostu, że ja siedziałam jako polityczna, ale już szukam pracy i tak dalej. On powiedział: „To niech przyjdzie”. Poszłam, no i przyjął mnie do pracy. A dyrektorem był bardzo fajny kolega, który też ze szkolnictwa, był związany ze szkołą, i zastępca, pani dyrektor, też ze szkołą była związana. W ogóle ludzie na pewnym poziomie i różnych poglądach. Tak że mnie to przywitali. I tyko personalny się pytał radcy prawnego naszego, który mnie potem powtórzył to. Mówi: „Wie pani co, że mnie pytali, czy mogą panią zatrudnić też jako kasjerkę w księgowości – bo do księgowości miałam być i kasę miałam mieć pod swoją opieką. – Czy mogą panią zatrudnić, bo pani siedziała w więzieniu przecież”. A radca mówi: „A powiedziałem: »Jak najbardziej, jak najbardziej«”. Potem miałam przyjaciół w nich, w ogóle nikt mnie nie traktował w tej pracy jakoś tak podejrzanie czy niełaskawie, czy coś takiego. Jedynie personalny może tak, bo to był partyjny i później ten też partyjny i był inny. Nigdy mnie nie namawiali do partii. No i tak przetrwałam tam do emerytury, proszę sobie wyobrazić. Wprawdzie proponowali mi w ministerstwie, żebym się przeniosła do Ministerstwa Oświaty, ale no, tak mi ojciec odradzał, że „będziesz się męczyć w tych dojazdach okropnych”. Bo ojciec jeździł aż na Grochów do pracy potem. Mówi: „Ojej – mówi – okropne rzeczy się dzieją, jaki tłok w tramwajach, jak ludzie się męczą”. A ja sobie piechotką chodziłam przez parę lat.

  • Czy po wyjściu z więzienia musiała się jeszcze pani meldować?


Tak, przez tydzień chyba czy więcej, już nie pamiętam dokładnie, w komisariacie. I był z wizytą u mnie też raz jeden chyba i właśnie zaznaczył, żebym się meldowała co jakiś tam wyznaczony [czas].

  • Ale nie odczuwała pani tego, żeby panią jakoś dodatkowo sprawdzali?


No jakoś nie. Wie pan, że jakoś nie doznałam tego, nic takiego nie było. No nie wiem, koleżanki może… nie wiem, też chyba nie miały specjalnych… To zależy, zależy. Bo nawet spotykałyśmy się potem u jednej z koleżanek, na Mokotowie mieszkała, takiej już starszej od nas, bo my to należałyśmy do tych młodszych. Miałam dwadzieścia dwa lata, jak mnie aresztowali, a dwadzieścia osiem, jak wyszłam, to jeszcze nie byłam taka stara. Ale były takie panie czterdziestoletnie i starsze były, ooo, to one to się, te starsze… Siedemdziesiąt lat jedna miała chyba, to one się męczyły, faktycznie były biedne, biedne były, a my, młode, lepiej to znosiłyśmy, to więzienie, bo miałyśmy… I sobie ułatwiałyśmy wiele, naprawdę. Nawet później, jak byłyśmy jeszcze w Fordonie i była taka sytuacja, że się trochę na świecie zmieniło na lepsze, to proszę sobie wyobrazić, że pozwolili nam teatr założyć i były koleżanki. No bo były różne: intelektualistki, były profesorki wśród nas były, dziewczyny uzdolnione, poetki były, pisały wiersze, później książki po wyjściu pisały, mamy książki przecież. Baśka Otwinowska napisała z drugą koleżanką, która niestety teraz zmarła, sybiraczką była, książkę o nas. Tak że mamy dużo takich… Ale jeszcze podobno Baśka Otwinowska twierdzi, że mało się nami interesowano tutaj, już po wyzwoleniu, po tym że… O kobietach. Mówiło się dużo o innych, prawda, więźniach politycznych, a o kobietach bardzo mało. No ale teraz jest trochę lepiej, bo powstało muzeum powstańców i jest większe zainteresowanie także w szkołach tą historią, bo był okres, kiedy marnie w szkołach było w ogóle.

  • W ogóle nie wolno było o tym mówić.


Tak, myśmy nie mówiły dłuższy czas, dopóki nie było właśnie tych zmian.

  • Czy jest coś, co by pani chciała jeszcze do swoich wspomnień dodać?

 

Oj, nie wiem. Że to wszystko przeżyłam bardzo, bardzo, no bo też i chorowałam tam w więzieniu. Byłam bardzo wątła, jak to się mówi, [żyjąc] na tym jedzeniu, i doszło do tego, że zaczęłam gorączkować. Wysłali mnie na rentgena do Bydgoszczy, okazało się, że mam jakieś małe zmiany w płucach, i skierowano mnie do lekarza, który był taki starszy już, trzęsący się, można powiedzieć, staruszek. To już emeryt pewnie był, nie wiem, w każdym bądź razie dłuższy czas on tam był tym lekarzem i kazał, żeby po prostu z domu przysyłali mi zastrzyki z wapna. No i przysłali rodzice, bo więzienie nie dawało nic. Te zastrzyki on mi robił w żyłę i niestety kiedyś mu się nie udało trafić w żyłę, to wyciągnął strzykawkę i ten sam zastrzyk dał mi w pośladek. Ja w nocy dostałam takiej strasznej gorączki, że zabrali mnie do tego szpitalika. To nie szpitalik, tylko sala taka była, gdzie tam leczono. I to było tak, ojej, zimno strasznie. I mnie tam zabrali i rano dopiero jak przyszedł lekarz (nie wiem już, kto to był, ten sam chyba), dali mi coś tam takiego, że gorączka mi spadła. Zrobił się właśnie tutaj taki guz, jakieś takie coś się zrobiło po tym. Bo to zakażenie po prostu, bo przecież z krwią już było, wciągał krew i to dał tu, to już nie powinien. No nic, potem lekarza zmienili, przyszedł taki bardzo dobry lekarz w średnim wieku i stworzył nam… Aha, i ja jeszcze wtedy z tymi płucami miałam kłopoty. I on stworzył taki szpitalik jakby, izbę chorych – o, izbę chorych. I te więźniarki, które były takie słabsze tam na coś, bo chorowały przecież, różnie było, i do szpitala były wożone, to on je przyjął i mnie przyjął, bo ja wtedy z tymi płucami jeszcze miałam, gorączkowałam jeszcze. Przez dwa tygodnie byłam i jedzenie miałyśmy takie jak w domu, normalne, z dwóch dań obiad, śniadanie jak należy i kolację. Ja tak odżyłam… Jak ważyłam czterdzieści trzy kilo, jak poszłam do tego szpitalika na te płuca, to wyszłam – dziewczyny mnie nie poznawały. Mówiły: „Ale ty byłaś na wczasach. Jak ty wyglądasz”. Przybyło mnie na wadze, już od tamtej pory lepiej się czułam. Tak że miałam taki moment zapaści. Ale to było różnie przecież, bo chorowały dziewczyny też, te starsze panie zwłaszcza, różnie było… A i w karcu raz siedziałam całą noc – we trzy siedziałyśmy, bo wtedy jeszcze siedziałam w małej celi we trzy. Ta moja przyjaciółka, z którą się już zapoznałyśmy na wiele, wiele lat po wyjściu (też zmarła, była starsza ode mnie) i jeszcze starsza pani, we trzy siedziałyśmy. I pani Władysława, ta starsza pani, miała imieniny i myśmy zrobiły jej z koleżanką tort z chleba, jeszcze tam czymś przybrałyśmy, co miałyśmy – tak robiłyśmy. No i już po apelu, jak już powinniśmy spać, to myśmy zaczęły śpiewać jej „Sto lat” i [dałyśmy] ten torcik, i nie wiem, co tam jeszcze miałyśmy z paczek, bo paczki dostawałyśmy. I było nam wesoło. To usłyszał przodownik, bo on chodził, miał dyżur akurat ten starszy przodownik, chodził po korytarzu i słuchał. No i usłyszał te „Sto lat”, zaczął do nas stukać, mówi: „Ciszej tam!”. No dobrze. A my nie wiem już, czy dalej śpiewałyśmy, czy nie, w każdym razie on otworzył celę i zapisał raport na , i zostałyśmy ukarane: do piwnicy na całą noc bez ubrania. Myśmy tam przespały. Nie wiem, czy był jakiś siennik, nie pamiętam, tylko było strasznie zimno, ale żeśmy przeżyły i… Ale gorzej, bo jeszcze paczkami zostałyśmy ukarane, że na miesiąc paczek nie wolno nam przysłać. No i taka to była moja „przygoda”. Nie taka straszna, w końcu przeżyłam.

Warszawa, 18 marca 2016 roku
Rozmowę prowadził Jan Wawszczyk

Józefa Słowińska Pseudonim: „Dora” Stopień: sanitariuszka Formacja: Obwód VI Praga, Rejon 2 Dzielnica: Praga, Targówek Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter