Julita Maria Korwin-Szymanowska „Ita”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Ita Korwin-Szymanowska. Byłam członkiem w konspiracji oddziałów Narodowych Sił Zbrojnych w formacji, która najpierw się nazywała Legią Akademicką, a potem „Chrobry II”, kompania „Warszawianka”.

  • Miała pani 14 lat, jak wybuchła wojna…

Jeszcze nie miałam. Trzynaście. Ponieważ w Jazłowcu, w szkole, w której byłam, była moja babka, moje ciotki i dwie kuzynki ojca były zakonnicami, była w szkole też pani Romanowska, […] dyrektorka Warszawskiej Szkoły Pielęgniarskiej. Jak Niemcy nas wyrzucili, to nie wiadomo było, co robić, bo było: Raus! Raus! Alles raus! Psa zabili, ulubionego konia mojego brata zabrali, bo się nazywał „Adolf”, i było bardzo trudno, ale nigdy w życiu nie spotkałam się z taką pomocą ludzi zupełnie obcych, z różnych sfer. Oczywiście Żydów już wtedy nie było, jak przyjechałam do Warszawy…

  • Cała rodzina została wypędzona ze swojego majątku?

Jak Niemcy weszli to dzieci było chyba dziesięcioro. Mój brat stryjeczny, który zginął w Katyniu, mój wuj, który został dosłownie, przepraszam, że to powiem, zarżnięty na wiślanym statku, bo jechał z pieniędzmi z cukrowni w Trawnikach (to gdzieś koło Poznania), został zamordowany i pieniądze ukradziono. Nigdy mordercy nie znaleźli. Zostawił pięcioro dzieci. Najmłodsze dziecko miało pięć miesięcy i właśnie te dzieci były z nami.

  • Kiedy dotarliście do Warszawy? W jakim momencie?

To był moment bardzo trudny. Była bardzo ostra zima wtedy, nie wolno nam było pójść do poczekalni, a Niemcy nas zawieźli ciężarówką wojskową do stacji kolejowej w Kutnie, bo nie było wtedy żadnych innych połączeń. Był mróz straszny, siedzieliśmy na ławkach. Tylko można było wziąć to, co pozwolili. Na przykład moja ciotka (ojca siostra, niezamężna, wielka dziwaczka), miała olbrzymią mufkę, to jej zabrali. Wszystkie kołnierze, rękawiczki, skóry niedźwiedzi, które były upolowane przez członków rodziny (ja jestem wegetarianką w ogóle). Zabrali wszystko, co się dało – koce, i tak dalej.

  • Niemcy?

Niemcy. Treuhander. – to był zarządzający majątkami, które do rodziny kiedyś należały. Na przykład wszystkie brązy na meblach – to były napoleońskie meble – wszystko dłutkiem (zupełni wandale!) poodkręcali, wszystko im się przydało. Każda część metalowa to było good enough for German army [przydawała się niemieckiej armii].

  • Wracamy do Warszawy…

Byłam tak strasznie tym straumatyzowana, bo ani iść do toalety, ani się napić. Zimno, mieliśmy ręce, nogi, palce – wszystko było fioletowe. W rezultacie młodsze dzieci, oczywiście, miały mokre majtki. Zupełnie nie pamiętam momentu, bo po prostu wszyscy byliśmy tak jak… Myśleliśmy, że z nas zrobią Żydów (bo Żydów wcześniej pozabierali), nie wiedzieliśmy, bo już się słyszało, że pewną sferę polską zaczynają likwidować – obojętne, czy dzieci, czy [starsi]. Ale zaczęło się [od tego], gdzie to towarzystwo zmieścić. Bo ostatnio, tam gdzie moi rodzice byli, to był Mokotów. A w ogóle, jak byłam mała, to rodzina jeszcze miała dom naprzeciwko ambasady angielskiej przy alei Róż. […]

  • Czy w takim razie w Warszawie mieliście się gdzie zatrzymać?

Moja cioteczna siostra spała w wannie. Mój wuj od razu chciał mnie urządzać, więc nie można było pójść do sióstr Niepokalanek na Kazimierzowską, bo to znowu był Mokotów – to było blisko więzienia, które komuniści potem zrobili, więzienia politycznego. Pewnych rzeczy zupełnie nie pamiętam, bo po prostu to było przerażenie, a równocześnie do tego dochodzą jeszcze naloty. Nie wolno kupić cebuli, nie wolno kupić marchwi, bo nie ma! Wszystko już się szykowało dla wojska niemieckiego.

  • Za wiele zmian jednocześnie dla dziecka. Wyrwane ze swojego środowiska, zmiana miejsca zamieszkania, trudności zaopatrzeniowe. Jak sobie rodzice radzili?

Na ławce na stacji w Kutnie zmieniliśmy się w sople lodu i zupełnie nie wiem, czy kora mózgowa nie zamarzła. W każdym razie nic nie pamiętam. Potem jeszcze, jak się dowiedziałam, że wuj Edzio [nie żyje], piątka dzieci już bez ojca, a ciocia Zosia – nie, nie była z nami… Tam dopiero wszystkie ciotki, większość ciotek w mojej rodzinie to były [kobiety] niezamężne, ale bardzo społeczne.

  • Jak sobie dawali rodzice radę z dniem codziennym podczas okupacji? Kto zarabiał? Jak?

Mój ojciec był inżynierem budowy dróg i mostów. Był sfrancuziały, skończył Ecole Centrale le Paris . – pracował na całym świecie, a do Polski przyjechał jako Francuz budować Dąbrowę Górniczą.

  • Przed wojną?

Tak, przed wojną. Koło Zaleszczyk – Polski nie było, to były jeszcze Austro-Węgry.Ojciec był wzywany jako specjalista od domów uszkodzonych – czy warto reperować, a jeśli, to kto da pieniądze. Zawsze to było: kto da pieniądze, bo przecież cała administracja… […].

  • Ile osób utrzymywał ojciec?

Utrzymywały różne rodziny, które były na wsi jeszcze. Bo w warszawskim okręgu jeszcze można było mieć swój dom, swoje pole. Dochodził prowiant i można było jeszcze coś kupić. Potem były tak zwane komplety, czyli niosło się garść książek i zeszytów schowanych, żeby iść na wykłady.

  • Do której szkoły pani chodziła?

To nie była szkoła, to były komplety, tak że czasem było tu, czasem tam. W pewnym momencie, jak się mój wuj spotkał z moją mamą, to mówi: „Słuchaj, ją trzeba urządzić, ją trzeba gdzieś wpakować”. Radzili, radzili, spotkali się z panią Romanowską i pani Romanowska, która przyjaźniła się bardzo z moją ciocią Ewelcią Jełowicką, powiedziała: „Słuchaj, zróbmy tak: wsadźmy ją do Warszawskiej Szkoły Pielęgniarskiej”. Nikt się nie pytał ile mam lat. Powiedzieli: „Ładna Ita, niech pracuje”. Miałam takie wzięcie – do sali operacyjnej, wszędzie, mimo że weszłam dopiero, drzwi otworzyłam i – zrób to, zrób to. A ponieważ byłam zawsze chętna do roboty i zawsze chętna do pomocy ludziom, którzy cierpią, to po prostu czułam, że to będę [robić].

  • Od razu była pani przydatna do pomocy, ale także uczyła się pani?

Oczywiście! To były normalne kursy ze studentami medycyny – bakteriologia, farmakologia, anatomia, i tak dalej. Potem nawet jak się starałam o przyjęcie na medycynę, dostałam przyjęcie do Leuven – katolicki uniwersytet. Byłam jedyna, która znała dobrze język francuski, ale zapytali: „A kto będzie płacił?”. Mówię: „Nie wiem, ale pewno Pan Bóg”. Im się to tak podobało, mimo że katolicki uniwersytet, [ale] powiedzieli, że pierwszeństwo mają jednak mężczyźni, którzy już kończą studia. Jak wojna się zaczęła, to już tam byli, powiedzmy, czwarty czy piąty rok. A jeszcze władze polskie […]Z medycyny nic nie wyszło, ale uczyłam się bardzo dobrze. Hodowałam, na przykład, bakterie lepiej niż student, który już trzy lata się tego uczył.

  • I to wszystko przydało się w czasie Powstania?

Przydało się bardzo. Przede wszystkim przydało się właśnie podczas Powstania, dlatego że z Andrzejem Zaorskim, synem profesora Zaorskiego, też medyka, doktora – uprawialiśmy mini-chirurgię. I właśnie do [fabryki] Haberbusch i Schiele był potrzebny – ale nie było spirytusów mocnych, tylko było piwo, wino i masę produktów w puszkach.

  • Kiedy się pani zetknęła z konspiracją? Kiedy pani wstąpiła do NSZ?

Zaczęło się tak, że student medycyny, starszy o cztery lata ode mnie, dostał gumową rurą, którą się ramię zakręca, jak się pobiera krew – machnęłam go w obronie pacjenta i potem mówi: „Aha, to jest dziewczyna, którą można złapać”. Tak! On właśnie mnie wciągnął. (A chodziliśmy na randki, chłopak z dziewczyną, do kościoła).

  • Który to był rok? Kiedy pani wstąpiła?

To był chyba początek 1943.

  • Czy zapamiętała pani coś z tego okresu – wasze spotkania potajemne, szkolenia?

Wszystko! Oczywiście! Doprawdy, energia i odwaga to były moje dwa talenty. Reszta – nie wiem. Na przykład do przenoszenia broni. Moja serdeczna koleżanka, Grażyna Waśniewska, która potem była bibliotekarką Kongresu w Waszyngtonie, była do przenoszenia [broni] w teczce szkolnej, a ja byłam jako obstawa. Bo powiedzieli, że jak ja będę teczkę niosła, to faceci się będą na mnie patrzeć i szybko mnie złapią. W [teczce] były granaty, pistolety. Duża teczka, książek prawie nie było, jakieś papiery.

  • Skąd dokąd przenosiłyście?

Z różnych umówionych miejsc, gdzie już były komórki, chłopcy chodzili, żeby unieszkodliwiać Niemców. Wypady – kiedy była okazja, na ulicy.Wysiadamy z tramwaju, żeby się przesiąść do drugiego, to było lato (upalne lata były wtedy) i Grażynie odpadł obcas od sandała. Mówię: „Grażyna, czekaj. Wezmę twoją szkolną torbę, a ty sobie tam jakoś…” Ona [sandały] zdjęła i na bosaka szła. Torbę niosłam i teraz Grażyna szła za mną. A trzeba było jeszcze wsiąść do następnego tramwaju. Specjalnie dobrze Warszawy nie znałam, ale wszystko się rysowało – tu, tu, tu. Trzeba było przez getto żydowskie przejść.

  • Górą…

Tak. To było tak jak na [autostradzie] teraz robią. To był [jeden przypadek]. Potem drugi – byłam już gotowa do opatrunków, trzech kolegów szło, ja z nimi też, ale nawet po przeciwnej stronie ulicy czasem i wtedy chłopcy zabili dwóch Niemców, bo potrzebna była broń. To była walka – albo oni, albo my. Całe szczęście, że chłopaków naszych nie uszkodzili. To wszystko chodziło albo oberwane, albo… Ja byłam dziewczynka z warkoczykami, ale miałam „grzechy” wszystkie w torbie. W czasie Powstania miałam bardzo paskudny wypadek, bo szłam z torbą pełną granatów. W piwnicy był stół, stawiało się [torbę] na stół, potem szło się piwnicą i różnymi [przejściami]. [Tym razem] stołu nie było, a ja z torbą, na pewniaka, staję. Krzyknęłam tylko: „Uciekać, bo granaty mogą wybuchnąć!”. Pan Bóg mnie strzegł. Nigdy mi się nic nie stało, raz tylko miałam urażony kręgosłup rurą od niskiego przejścia. A wtedy nic.

  • Nie wybuchły?

Nie, nie wybuchły. Ale proszę sobie wyobrazić, że na każdy wypad wszyscy się modliliśmy, ksiądz na większe wyskoki dawał nam rozgrzeszenie.

  • To już w czasie Powstania.

Tak.

  • Gdzie byliście w momencie wybuchu Powstania?

[…] Jeszcze przed Powstaniem – musieliśmy przechodzić różne praktyki. Jedyna praktyka, której nie było, [dotyczyła] chorób zakaźnych, których się Niemcy strasznie bali, i umysłowych. Na przykład: są potworne naloty, jestem przy [placu] Starynkiewicza, szpital położniczy, pierwsza moja praktyka, powiedzieli co i jak. I – ogromny nalot. Nawet poród trzeba było zatrzymać. Miałam trzy niemowlaki, [które na ręku niosłam], a matki schodziły [do schronu] same pierwsze, proszę sobie wyobrazić! Gdzie jest matczyny instynkt? Rosłam co dzień, dorastałam, już miałam i pięćdziesiąt lat i prawie sto lat! Potem mówię do koleżanki: „Słuchaj, trzeba te kobiety pilnować, bo nie wiadomo co się z dziećmi stanie”. Dzieci były segregowane. I znowu się nauczyłam: czerwone kokardki, to dzieci syfilityczne – głównie, bo trzeba było uważać, w medycynie to jest tak zwane niewinne zakażenie, bardzo łatwo złapać syfilis (to jest, niestety, nie w grupie bakterii, tylko wirusów).

  • Pani mówiła o praktyce. To było przed Powstaniem.

Przed Powstaniem. Potem na przykład inna kobieta zaproponowała, żebym zamieniła jej synka, którego nie chce, na dziewczynkę, że już sobie upatrzyła. Babę od razu wyrzucili, dziecko zabrali. Potem pierwsza moja asysta przy porodzie – Matko Boska (a już masę śmierci widziałam, byłam przy śmierci) – to mną tak [wstrząsnęło], że myślę sobie: „Nie, ja się na matkę nie nadaję”. Ze strachu. Ale znowu były przyjemne momenty, żeby sobie już troszeczkę [odpocząć]. Bo to była ciężka praca, a przede wszystkim to nie były warunki normalne, tylko były wieczne naloty – czy „krowy” czy inne, które potem w Powstaniu tak samo się nazywały. Jak nie Niemcy, to Rosjanie. Rosjanie nas bardzo paskudnie załatwili. Mimo że w mojej rodzinie mówili wszyscy po rosyjsku i żyli z Rosjanami na Ukrainie. Na przykład koleżanka moja, daleka krewna, Hanka – miała kontakt z jakimś muzykiem, na telefon i my tańczyłyśmy, a potem trzeba było wszystko rzucać i szybko lecieć, pracować dalej. Były momenty pięciominutowej radości.

  • Czy zapamiętała pani 1 sierpnia 1944 roku i godzinę „W”. Czy umówieni byliście na przykład gdzieś?

Przede wszystkim nam nic AK nie powiedziało. Byliśmy wszyscy zaskoczeni. Dosłownie, jechałam z Otwocka z moim kawalerem, pociągiem, a po szynach za [naszym] pociągiem już pociąg rosyjski szedł. Oni oczywiście nie doszli (nie orientuję się gdzie Otwock, gdzie Praga), ale Rosjanie byli wszędzie, gdzie się tylko dało.

  • Otwock jest po stronie praskiej.

To się wszystko zgadza. Mówię: „Słuchaj, zmówmy pacierz, bo a nuż Rosjanie nas zabiją albo Niemcy wysadzą pociąg”. Cały czas się żyło tym, czy jeszcze będę jutro chodzić po ziemi. Dosłownie. I to było przyjęte.

  • Mówiła pani, że AK nic nie powiedziało. Jak więc włączyliście się do Powstania?

Było jednak pewne porozumienie, bo jak oni sobie z Londynem rozmawiali o Powstaniu, to były wielkie pertraktacje. Zresztą Sikorski był bardzo zacnym mężem stanu i dlatego zginął. Mój kuzyn, Lubieński, był jego adiutantem i był w Gibraltarze z nim. Po [pobycie w szpitalu przy] Starynkiewicza byłam jeszcze bardziej [wstrząśnięta], bo byłam w szpitalu dziecięcym – dzielnica nazywała się Leszno, ale jak się ulica nazywała nie pamiętam. Był szpital dziecięcy. Ale musiałam co dzień przechodzić przez pomost nad gettem. Córka moja (dosyć niedawno) mówi mi: „Jak mogłaś tak żyć i patrzeć się na tę nędzę?!”. A ja mówię: „Słuchaj, tyś powinna tam być!”. Nie mogła zrozumieć tego. Tam byłam pewien okres, to jednak trwało parę miesięcy, nie pamiętam nawet [dokładnie]. Z położnictwa chciałam uciekać jak najszybciej, nie odpowiadało mi to zupełnie.

  • Kiedy się pani włączyła do Powstania?

Dojeżdżamy ze Stachem do… Bóg nas chronił. […]. Jak dojechaliśmy, mówię: „Słuchaj, muszę lecieć do szpitala na dyżur”. Poszłam na dyżur, a potem już poszłam do Andrzeja [mieszkania] i mieliśmy [iść] do Borów Tucholskich – jeszcze przeglądałam plecak, olbrzymia torba sanitarna.

  • Mówi pani o Borach Tucholskich. Proszę wyjaśnić – co to było. Był taki rozkaz?

Tam miała być nasza bojówka, tak jak były bojówki różne: AL czy nawet żydowskie. Żydzi operowali na wschodzie Polski na przykład. Niektórzy bardzo dzielnie. I, po prostu, myśleliśmy, że dołączymy tam do jakiejś grupy i przejdziemy do okręgu, który się nazywał Wartegau [Kraj Warty], czyli to już włączone było do Rzeszy. Wszystko, cały administracyjny urząd był już zależny od Berlina i od [gubernatora] Franka później, w Krakowie. Poszłam na dyżur i potem poszłam do mieszkania. Ale jeszcze w międzyczasie musiałam dać swoją krew, bo mam grupę „0”, koleżanki bratu, który był ciężko ranny. Więc jeszcze poleciałam do szpitala, żeby dać krew – pierwszy i jedyny raz. Andrzeja oczywiście nie było, chłopcy byli zupełnie gdzie indziej, tak że byłam z jego siostrą, która nie należała do…

  • Proszę wyjaśnić – kto to był Andrzej?

Andrzej Janicki. Był synem zawodowego oficera, który został zamordowany w Katyniu. Już z chłopcami nie miałam nic wspólnego, tylko były różne dróżki małe, bliskie, karteczki, kluczyk czy wszystko jedno co. Nie pamiętam kogo spotkałam, ale chłopcy już zdecydowali, że będą atakować pocztę i Dom Kolejowy, bo jedno z drugim było dosyć blisko. Siedziałam jak kura na jajach, żeby cały ładunek, z Borów Tucholskich dostarczyć do Domu Kolejowego. […]. Tam już się zaczęła akcja, już trzeba było słuchać. Byli inżynierowie elektrycy, byli inżynierowie od [łączności]. Nie było elektroniki takiej [jak dziś], ale na przykład pracowałam już na mikroskopie elektronowym!

  • Czy już mieliście swoich dowódców?

Byli dowódcy, każdy wiedział, co do kogo należy. Z Andrzejem, którego znałam, bo był studentem medycyny (nie poznał mnie jak pojechałam do Polski – mówię: „Ciebie poznam, bo jesteś mały, gruby i kudłaty” – jak by tego słuchał, to by się może obraził. Już staruszek). To już działało. Była kuchnia, był nasz pokój [narożny], z dużym oknem. Wszystkie okna miały [naklejone] paski przeciwko stłuczeniu. Ale oprócz tego nasze okna musiały być w ogóle zakryte. Trzeba było szukać koców. Trzeba było ciągle prosić ludzi o różne rzeczy. O dziwo, zawsze otwierali drzwi, otwierali szafy…

  • I wszystko dawali…

Tak.

  • Czyli współpraca z cywilami…

Była szalona! Była szalona! Muszę powiedzieć, że jak się patrzę teraz na to, co się dzieje w Iraku czy w Afganistanie – oczywiście to inna kultura – ale Polacy to był naród patriotów i bohaterów. Mówię w czasie przeszłym. To szło i to już była prawie rutyna.

  • Wtedy miała pani miejsce pobytu w Domu Kolejowym?

Cały czas.

  • Od tego momentu?

Cały czas. Oczywiście nigdy w życiu kuchnia mnie nie interesowała. Nawet do dzisiaj. Jestem wegetarianką, to co pies jadł, to i ja jadłam. Tak mi się przydała szkoła pielęgniarska – mówię, że to Pan Bóg natchnął. Czasem musiałam chodzić sama [jak] był jakiś wypadek, bo były różne placówki naszych chłopaków.

  • Czy była pani świadkiem akcji bojowych chłopaków z oddziałów?

Pierwszy raz to właśnie trzech naszych chłopaków, co zabiło dwóch Niemców, ale to było przed Powstaniem. Ciągle była akcja. Szliśmy zawsze szeregiem, bo, primo, że nie było miejsca, a po drugie…

  • Dla bezpieczeństwa…

Tak. Pierwszy, drugi. Trzeci zawsze dostał. Mnie nie kazali nigdy być trzecią, woleli żebym była przy końcu, żeby, jak coś się dzieje, to po kolei. Akcje były cały czas! Z Domu Kolejowego na przykład. Jedyny dom kolejowy, który miał [przez] całe Powstanie elektryczność i windę czynną, a to był dosyć duży [budynek] – czy to było osiem pięter… Już nie pamiętam. Chruściel tam przychodził i gen. Kopański obserwować, co się dzieje naokoło. Nie wiem, czy mieli na tyle silne lornetki, żeby patrzeć na Pragę, pojęcia nie mam. Ale w akcji – to cały czas była akcja. Chciałam znaleźć koleżanki, więc odszukałam jeden szpital. Szpital był właściwie w ogrodzie. Cały dom był zniszczony, łóżka, wszystko, plandeki – były ceraty raczej, nie było plastiku oczywiście wtedy. I znowu ze szpitala dostałam trochę medykamentów. Głównie był morfiny, bo były wypadki… Na przykład – znowu akcja: ze Stachem idziemy ratować ludzi i w pewnym momencie – na jezdni leży człowiek, na dachu jest Niemiec – gołębiarz. Już tego człowieka postrzelił w jamę brzuszną…

  • Czy ten człowiek jeszcze żył?

Żył. I dosłownie to były odruchy. Leżał na jezdni, już jedna ręka była niewładna, ale [drugą] ręką – widzę jak dzisiaj – pakował sobie jelita do środka. Złapaliśmy jakiś bosak, ale przecież jezdnia była dość szeroka, a Niemiec już wylazł gotowy na nas! Mówię: „Słuchaj, nic mu nie [pomożemy]. On umrze za chwilę, a nas Niemiec zabije”. Uciekliśmy. I nie wiem czy… Czy trzeba mieć wyrzuty sumienia czy nie… Nie wiem… Ale to była akcja. Obojętnie, czy było nas dziesięcioro, czy pięcioro, czy jedna osoba. Miałam niesamowite zdarzenie. Niestety, koło nas była bardzo blisko jednostka ukraińska. Ukraińcy ogromnie okrutni. Jak złapali dziewczynę, to koniec! To koniec! Gwałty i potem mord. To było dość blisko. Jak chodziliśmy do Haberbuscha i Schiele – ciekawa rzecz, że myśmy woleli…

  • Wracaliście z zaopatrzeniem?

Oczywiście! To tak jak osły! Ale zawsze wypady robiliśmy w dzień, bo było bardziej bezpiecznie. Wrócę do wypadku, który miałam. Nie pamiętam tylko dlaczego byłam sama, ale byłam sama na placu – czy to może być plac Kercelego?

  • To byłoby bardziej od strony Woli. Tam mógł być plac Kazimierza.

W każdym razie to był plac, gdzie Żydzi mieli swoje stragany dawniej. Oczywiście nie ma straganów, jest pełnia księżyca, blacha z dachów i co stąpnę z ładunkiem – a to nie było jedzenie, tylko była broń (głównie granaty i butelki zapalające). Jestem sama, zupełnie straciłam kierunek i tylko mam jedną myśl – Ukraińcy! Niech Bóg mnie ratuje. Ukraińcy, bo własowcy, to prawie, że ich słyszałam (a trochę znałam język ukraiński). Mówię pacierz i myślę sobie – koniec, trudno. I w pewnym momencie idzie chłopak, może miał z osiem, dziesięć lat, wziął mnie za rękę…

  • Takie dziecko małe…

Tak, tak. To byli – nie harcerze, inaczej się nazywali. Był za mały na harcerza.

  • Zuchy.

Zuchy. Może zuchy. Tak. Bo były jeszcze też dziewczynki. To było moje największe przeżycie. A drugie, to chodzenie ogonkiem, jak trzeci był zabity. To dla mnie znowu było przeżycie. A to się zdarzało przecież niejeden raz, tak że ginęło nas… Ile w Warszawie ludzi zginęło – nikt nie wie. Nikt nie wie. Mówią – ćwierć miliona. Nic podobnego. Trzeba dodać. Dodać. […]. Ale nie było żalu o to. Był jedyny żal, że Polska leży między Rosją i Niemcami. To nas zgubiło. Nie mieliśmy zdrajców, nie mieliśmy Quislingów, a przecież u nas w jednostce było trzech Żydów, tak że też niech nie opowiadają…

  • I potrafiliście współżyć, walczyliście razem, cel był ten sam.

Mało tego. Znaleźliśmy wreszcie ośmiu jeńców, Niemców. Znowu moja i Andrzeja rzecz była, żeby zapytać, czy są ranni, czy potrzebują opieki medycznej. A z kolei kucharz się łapał za głowę, jak podzielimy [żywność]. Wobec tego, tyle ile nas jest, dodać osiem, podzielić na całą grupę i koniec. […] Jak nas Niemcy brali do niewoli, to Kopański i Chruściel dostali pewne honory od Niemców, którzy byli w Warszawie naszymi oprawcami – że walka była ogromnie trudna, była bardzo racjonalnie przez Polaków prowadzona. Bo do końca byliśmy w Domu Kolejowym.

  • To był „twardy front” – tak to się nazywało?

Tak. Po wojnie zupełnie jak tuman byłam w Warszawie. Paskudny Pałac Kultury i to wszystko razem. Uważam, że Polacy powinni to rozwalić. Po co przypominać wroga.

  • Różne są opcje. Mówiła pani, że były tam razem z wami oddziały „Chrobry II”.

To było wszystko razem. Ja byłam „Chrobry II”. „Chrobry I”, „Chrobry II” to były jednostki, które się wyłoniły z Legii Akademickiej, a myśmy byli Kompania „Warszawianka”. To była jedna z lepszych kompanii. Tam były same zuchy! Lekarzy było kilku. Przede wszystkim byli inżynierowie, co pomogło w utrzymaniu elektryczności i mieliśmy niemiecką elektryczność cały czas (o czym mało kto wie). Z elektrycznością mogliśmy sterylizować, mogliśmy gotować, mogliśmy […] odpoczywać i tak dalej. Ale ofiarność ludzi to była taka… Na przykład jak ktoś zmarł i trzeba było zakopać, to się nie pytali. Jak się wiedziało kto to jest, to dawało się znak tożsamości, a jak nie to… Ale od razu się sprzątało. Niemcy, którzy do nas przyszli – jeden był bardzo hardy i potem uciekł, a reszta musiała pracować. Dostali jedzenie, dostali spanie i nawet elektryczność, ale musieli coś robić. Ordnung must sein, czyli: musi być porządek – i się ich pilnowało. Grzecznie, nie tak jak oni nas, ale…

  • Zdecydowanie.

Tak. To zrób, tamto zrób.

  • Dotrwaliście do końca w Domu Kolejowym?

Tak. Tak.

  • Jak wyglądał dzień kapitulacji? Właściwie kapitulacji Śródmieścia nie było nigdy, ale kiedy się zakończyło Powstanie?

Kapitulacja to były łzy i wstyd. Przecie nie było wyjścia. Potem, jak rozmawiali wszyscy wodzowie, to mówią, że to było rzucanie się… […].Sama konspiracja pokazała, ile ludzie mają determinacji i odwagi, że nie damy się. Pierwszy raz, jak chłopcy zabili dwóch Niemców, to mówię: „Powinno was być dwóch, a Niemców trzech, to byśmy mieli trzy karabiny”. Tak się [rozmawiało]. Nie myślało się, że to może czyjś syn czy mąż, bo oni też tak – oni o nas nie myśleli, dzieci mordowali. Przykre jest to, że zrzuty, które dostawaliśmy, to większość szła na niemiecką stronę. Od Rosjan dostawaliśmy suchary tej wielkości, a robaki białe to były takiej wielkości. Cała amunicja do karabinów – ale to było z premedytacją – taśma nie chroniona i to wszystko jak spadło, to było poniszczone, pokręcone. To była pomoc rosyjska. Więcej nic nie było – tylko suchary i taka broń, że żadna broń by nie wytrzymała upadku.

  • Zrzutu.

Tak.

  • Jak pani pamięta zakończenie? Wychodziliście stamtąd? Wyprowadzani byliście?

W książkach wydanych o Powstaniu jestem z tyłu za koleżanką. To nie był wstyd. To było – dlaczego nie mogliśmy tego załatwić. Oczywiście, że nie można było. Dwie olbrzymie siły – nie liczyli się z niczym. Dlaczego Powstanie wybuchło – to już potem było wiadome. Warszawę niszczymy. Wszystko! Ludzi, ziemię, domy. Wszystko! Wtedy wysokie dowództwo powiedziało, że: trudno, co ma być – może ktoś przeżyje. Jednak przeżyli ludzie. Nie wiem, może inaczej by nie przeżyli, bo Niemcy z Rosjanami najpierw się pokumali, że załatwią Warszawę, a potem Rosjanie i tak Niemców wygwizdali.

  • Czy pani udziałem była, na przykład, droga do Pruszkowa?

Oczywiście. Mało tego – to było tragiczne, bo wszyscy mieli dyzenterię. Wszyscy. Nic nie było do picia. Ale znowu ludzie po drodze rzucali cebulę, mleko, co kto mógł.

  • Ofiarność była duża…

Tak. W Pruszkowie byliśmy w hangarach – nie wiem co tam było, bo Pruszkowa nie znam. Co tam mogło być? Czy tam jakaś fabryka była? Olbrzymie hangary. Wyglądało to jak coś większego, jakby duże samochody…

  • Warsztaty kolejowe…

Możliwe. Nigdy więcej w Pruszkowie nie byłam. Ale podróż była… Niech nie mówią o holokauście. Holokaust, holokaust. Mówię do Hani – nagraj mi, to jak będę zdenerwowana, to się jeszcze więcej zdenerwuję. To były wagony do przewożenia zwierząt – krów, koni. Nie, dla koni są dużo lepsze. [Pobyt] w Pruszkowie trwał dwa dni, bo się znowu Niemcy bali, że coś zrobimy, mimo że nic nie mieliśmy. Tylko ci, co kuleli, mieli laski. Ale jeszcze mieliśmy nawet wypadki na noszach. Niektórych nie chcieliśmy zostawić, byli ludzie ciężko ranni. Ale musieli wyjść, bo inaczej by ich dobili. I był znowu problem. Ciągle była walka o byt, o przetrwanie. Oczywiście nie mieliśmy [porządnych] ubrań. Ubranie, wszystko się prawie rozpadało, mimo że Haberbusch i Schiele dostarczał wina do prania. Z suszeniem też nie było [problemu]. U nas wszystko było. Było ciepło...

  • Mówi pani o Domu Kolejowym cały czas?

Oczywiście.

  • Tak, to były nietypowe warunki.

Tak. No właśnie. Ale było szczęście, że tam weszliśmy. Też nie wiem jak to się dzieliło, bo kto pierwszy wpadł – wojna, prawda?

  • Dokąd dojechaliście?

Z Pruszkowa wsadzili nas w różne wagony. Wagonów było sporo – nie wiem ile, ale cały [ciąg]. Posten (ten, co pilnuje tak się nazywa) już od razu krzyczy. Powiedziałam: Ruhe sein! – „Bądź cicho!”. Ale zawsze mnie Niemcy szanowali. Na przykład w obozie jenieckim byłam jedyna, która biegała naokoło. Na barak weszłam. Jak Amerykanie rzucili papierosy, to ja weszłam – prycze, na barak, [Niemiec] z karabinem…

  • Jaki to był obóz?

Mühlberg. Trzeci chyba. […] Wagony. Co mieliśmy, to mieliśmy. Była dziura w podłodze drewnianej jako toaleta. Okien nie było, ale szybko zmajstrowaliśmy szpary. Jak trzeba coś zrobić, to pięścią. Mimo że byłam bardzo chuda, to byłam dość silna. Z braćmi rosłam, z różnymi mężczyznami, z krowami, z końmi, z psami. Od razu! Nie było narzędzi? Jak to nie było! Mieliśmy różne rzeczy – oczywiście, że były w plecakach! Kwestia była gdzie jedziemy, jak długo podróż będzie trwała, czy pojedziemy do Oświęcimia, czy do Dachau, czy może… Ale już na teren Niemiec by nas nie zabrali do obozów, do wykańczalni, bo już się szykowali przecież bronić przeciwko Rosji. Już było tak, że wszystko w pośpiechu: „Zabrać te dziewczyny! Niech nam głowy nie zawracają!”. Ciągle trzeba było się zatrzymywać, bo naloty. Były i naloty alianckie. To było już tak, że nie wiadomo w kogo walić, bo i Niemcy, i Rosjanie, i Amerykanie. I jeszcze Polacy kochani. Też poznałam dwóch lotników, którzy zrzucali na Warszawę. Proszę sobie wyobrazić – RAF odmówiły startów z Anglii i nasi lotnicy musieli startować z Włoch.

  • Z Brindisi…

Tak. To była współpraca aliancka. Jak Churchill umarł, wzięłam moje dwie córeczki małe i powiedziałam po angielsku: Thanks for nothing! – dziękuję za nic. Głośno. [Pociągi] zatrzymywały się. Ludzie – nie wiem, pocztą pantoflową chyba wiedzieli – przy torach, na polach. Nie na stacjach, bo jak bombardowali, to się zatrzymywało byle gdzie. Za Częstochową, widocznie rolnicy mieli dużo produktów, bo akurat taki okres, to wiązki z marchwią, cebulę, mleko w bańkach niebieskich, wodę [przynosili]. I dawali swoje naczynia. To dobrze, że była dziura – przez tę dziurę się wyciągało. To już potem było parę dziur. A jak nas wypuszczali, to z karabinem. To już była naprawdę niepotrzebna rzecz, bo już i oni nie mieli broni. I obojętnie jaki los nas czekał, to już w ogóle niepotrzebne było dokuczanie. Znowu Polacy zdali egzamin (ci wieśniacy), bo jeszcze w Lamsdorfie, czyli Dolny Śląsk niemiecki, który za Łużyczan był polski.

  • Łambinowice.

Czy to teraz do Polski należy?

  • Tak.

Lamsdorf? Nie wierzę! W Lamsdorfie znowu następne przeżycie moje, bardzo gwałtowne. Traktowanie Niemców przez Rosjan.Podróż chyba trwała dwa dni. Może by było szybciej, ale naloty. Jedzenie od Polaków bardzo nam dodało siły i równocześnie [spowodowało] dyzenterię…

  • Bo Niemcy nie karmili podczas podróży?

Ależ skąd! Myśleli, że my z Haberbuscha wzięliśmy tyle. Nie wiem, czy dużo się zachowało, bo po drodze jeden drugiemu pomagał. Ale dziękuję, że mogę to powiedzieć, bo dla mnie to jest historia nie z tej ziemi. I równocześnie głęboka wiara. Byłam wychowana w bardzo katolickim środowisku i po prostu wiedziałam, że mi się nic nie stanie. Modliłam się za Polskę, modliłam się za wszystkich, którzy są warci łaski Boskiej, ale za morderców nie. To mi Andrzej Janicki powiedział: „Zgadłaś!”. Lamsdorf. Było nas sporo. Pierwsze kobiety, jeńcy wojenni w ogóle. Tragicznie wyglądałyśmy. Ale już będziemy spać. Jak nam dali koce, to te koce miały wszy olbrzymie. Znam wszy ze szpitala, bo też się uczyłam o tym, ale to były jakieś ekstra-niemieckie. Obóz był pełen rosyjskich jeńców. Biedaczyska takie, chodzące trupy. Dlaczego nie zrobią holokaustu żołnierzom rosyjskim, braciom Słowianom. Obraz taki – dlaczego Niemcy nam to pokazali, nie wiem – olbrzymie wozy, nie furmanki nawet, dodawało się deski, żeby się więcej zmieściło i tak Rosjan nieżywych i zlodowaciałych (leżeli na mrozie) brali za nogi i za górę i rzucali tak jak kłody drzewa. Było ileś tysięcy – trudno powiedzieć [ile]. Marne baraki, nie było jedzenia, nie było nic. Ale się szybko Niemcom przypomniała konwencja genewska. Było trochę Jugosłowian… Miałyśmy dwie komendantki. Jedna – Wasilewska, major „Kazik”, rodzona siostra Wandy Wasilewskiej, a druga major „Karaś”, teozofka, przyjaciółka pana Tokarzewskiego (mówię, bo tak to historycznie wypadło, to nie są moje bzdury, bo skąd bym miała takie nazwiska. W ogóle nie wiedziałam wtedy co to jest teozofka nawet.) Pani „Kazik” była bardzo wysoka, a ta, z kolei, bardzo mała. Ale zawsze mały człowiek – „Napoleon” – musi rządzić. [Major „Kazik”] była bardziej ludzka, a ta była taki harpagon (taka trochę jak Żydówka, która była ministrem spraw zagranicznych Stanów Zjednoczonych – Albright. Bardzo podobna zresztą do niej. Takie wielkie oczy…). Niestety, od razu pierwszy protest. My protestowałyśmy cały czas. Przez parę miesięcy byłam w siedmiu obozach. Nie chcemy koców, chcemy do mykwy, czyli do łaźni, i – chcemy jedzenie. Znowu biedna Polska, tuż po zaborach – Polska przecież była dwadzieścia lat wolna tylko. Co można było zrobić? Niemcy z listą – konwencja genewska – Amerykanie dostają cztery paczki miesięcznie, Anglicy dostają trzy, Francuzi – dwie, a Polacy, jeśli będą dostawać, to jedną na dwoje. A skąd mogliśmy mieć pieniądze? Ale paczki w Lamsdorfie nie było, bo musiały być przez kanał ze Szwajcarią i – opóźniać jak najdłużej, bo musimy przecież wykańczać Rosjan. Musimy uciekać przed Rosjanami. To już była niemiecka ucieczka. Tak więc było troszkę zluzowane, ale jeszcze podskakiwali.Mykwa była, tylko że wody nie było! Bardzo mało wody. Przecież to była ruina! Lamsdorf – nie wiem, czy to było przemysłowe [miasto], bo to Śląsk. Przypuszczalnie może kopalnie – nie wiem, na wycieczki nas nie puszczali. Już się zaczęły protesty i do końca samego, gdzie już byłyśmy w obozie Hitlerjugend, to jeszcze ostatnie „podskoki” zrobiłyśmy.

  • A jak się sprawdziły komendantki? Bo pani mówi, że do nich były składane protesty?

Nie. One w imieniu… To był prawdziwy feminizm, kontra facetom! Trudno nazwać, ale to był protest, że my jesteśmy kobiety, my chcemy mieć głos. I bardzo dobrze. Były zebrania starszych osób, oczywiście takie jak my, to się nie liczyły. Ale jak się ktoś skaleczył, to: „Gdzie jest Ita?”. Muszę powiedzieć, że obie panie godne były szacunku. Na pewno. Dopiero tutaj komendantki londyńskie, które prochu nie wąchały, zaczęły nas ustawiać: „A, te Niemki!”. – co to w ogóle za [stwierdzenie?] – bo przyjechałyśmy w rezultacie z Niemiec do Anglii.

  • Mówiła pani, że zmieniła kilka obozów…

Lamsdorf na pewno. […]. Może nie w kolejności: Lamsdorf, Altenburg koło Weimaru – śliczne miasto. A kto w Weimarze urzędował? Muzyk. Mühlberg – to był obóz moich wyczynów przeciwko Niemcom, z moją koleżanką, która potem wróciła do Polski, Ala Przybylska, która z kolei, była reporterką sportową i przetłumaczyła nawet książkę Pelego (na polski z angielskiego). Studiowała w Belgii, ale potem wróciła, bo synuś nie chciał z Anglii wrócić, to córka musiała. Potem Molsdorf – był chyba po Mühlbergu. Możliwe. To był obóz – tragedia. Tam przechowywali Żydówki. Były różne napisy w barakach na deskach, w różnych językach. Nie było polskiego, bo to były Żydówki głównie z Holandii, z różnych krajów, z Włoch może trochę. Bardzo się brzydko w Rzymie zachowali, muszę powiedzieć, ale polityka polityką (teraz mamy też Niemca papieżem).

  • Co się działo w Molsdorfie?

Molsdorf to był pierwszy obóz, gdzie miałyśmy nie paczki polskie, ale amerykańskie. [Dostali] Amerykanie szału! Kobiety zobaczyli, niektórzy po czterech latach. Młode dziewczyny, obskurne, to tak: ubranka swoje, koszulki swoje. A przede wszystkim jedzenie. Efekt był taki, że na drugą noc po przyjeździe do Mühlberga była rewolucja! Toaletowa. Bo wszystkie po tych frykasach, to dosłownie, Niemcy zapalili wszystkie reflektory i myśleli, że Polki znowu robią jakiś bunt. A to było po prostu z obżarstwa – i papierosy i wszystko razem. Czekolada, papieros, i mydło, i umyć się. Mykwa była genialna – tam właśnie Francuz nam powiedział, że ospę wszystkie… Bali się – tyfus, ospa to dla nich było – jeszcze teraz, jak Rosjanie idą […] W Lamsdorfie głównie tyfus wykańczał Rosjan. I głód. Tu wtrącę to, co pamiętam: byłam w Wiedniu, jak odstawiali pociąg jeńców rosyjskich, którzy przeżyli, przeciwko konwencjom różnym i jeden lord w parlamencie, w Izbie Lordów zaprotestował mocno, to powiedzieli, że nie jest właściwy, rządzi House of Commons […] To wszystko zostało od razu zabite po rosyjskiej stronie. Wszystkich zabili, że to dezerterzy. Mühlberg – obżarstwo. Dalej – ksiądz francuski przyszedł i się pyta, czy ktoś mówi po francusku. Do Francuzów zawsze miałam słabość, więc akurat Ala się znalazła, która była w Warszawie w liceum francuskim, a ja francuski wyniosłam jeszcze z domu – w Jazłowcu musiałyśmy mówić przy posiłkach po francusku. Za karę, jak się było niegrzecznym, to się stronę francuskiego tekstu musiało umieć na pamięć. To nie wiem ile książek [przerobiłam]. Siedziałam w toalecie, cudne góry, Jazłowczyk, Zaleszczyki, wszystko razem, i książka. I co? I nie siedzę w klasie!

  • Która z pań mówiła?

Ksiądz mówi – do spowiedzi. Mówię: „Ale przecież spowiedź jest tajemnicą”.On na to: „Nie, ja będę tylko… Wiadomo, że nie mogłyście nagrzeszyć za dużo”. To po prostu szło po obozie jako kawał. Dawał nam cudne medaliki, a potem Ala z Polski jeździła go odwiedzać w Paryżu. A ja miałam księży francuskich potąd w Londynie, bo dziewczynki uczyły się religii po francusku. Francuskie szkoły są bez religii, Francja jest w ogóle…

  • Ateistyczna.

Ateistyczna. I to już od dawna. Mieli przecież trzech Żydów premierów. […] Mühlberg był o tyle dobry, że odżyłyśmy. Tylko Niemcy dali nam drewniaki holenderskie. Nie było ubrań. Jeszcze miałam spodnie narciarskie, wszystko już w strzępach. Ale Amerykanie dawali różne [rzeczy], z siebie, prali. Znowu była… Mówię, że opieka Boska nad biedakami, Polakami, wszędzie jakoś trafiła. To po prostu niesłychane. Już jak zabili, to zabili, już nie ma potrzeb, chyba że w piekle musi czy w czyśćcu, ale…

  • Gdzie zastało panią wyzwolenie?

W fabryce V-2.

  • No, no!

Nie mogło być lepiej, prawda? Ale przedtem byłyśmy w Hitlerjugend camp i tam w rezultacie co się odbyło: Niemców było jeszcze trzech oficerów i nie wiem ilu Postenów. Ale – to nie miał ucha, to nie miał nogi, bo to z frontu rosyjskiego biedaki. Amerykanie, którzy najpierw chcieli to bombardować – a była nasza koleżanka Lidka Kudłata, malarka, która mieszkała w Casablance, znała dobrze i arabski, i francuski, i angielski, wzięła prześcieradło na szczotkę do zamiatania, bo to było najdłuższe – a oni już walą z czołgów! Walą w obóz! To zawsze, ciągle walili w obozy. Były trzy czołgi, które były w akcji, a reszta zaczajona, bo nie wiedzieli, ilu [jest] Niemców – a Niemców nie było, okazało się, że tam babiniec polski. Tak się ucieszyli! „Co wy tu robicie?!”. Był Jasio z Chicago, który trochę góralczył, mówił…

  • Polszczyzną góralską?

Tak. Obóz nazywał się Blankenheim. Nasze komendantki, po rozmowie (z tłumaczeniem Lidki Kudłatej) – notabene czołg podjechał pod sam obóz, dwa zostały, bo wojna, to nie można nikomu wierzyć. Lidka tłumaczyła i amerykański oficer (bo w każdym czołgu w czasie wojny siedzi oficer, mapy czyta i tak dalej) powiedział do naszych komendantek: „A teraz wy rozbroicie Niemców tu obecnych”. One stały dwie, nas było paręset, nie wiem ile, w każdym razie ubywało (Marzena już na przykład tam nie była, bo była w innym obozie). Nasz był, tak zwany obóz kaprysów. Brawa daliśmy, i Amerykanie brawa, i Jasio z czołgu, polski Amerykanin. To były momenty – w szarzyźnie, w strachu, zawsze jakiś kwiat się rozwinął.

  • Czy pamięta pani datę wyzwolenia?

Miałam różne zapiski. Raz mi w Mühlbergu zabrali, a drugi raz kobieta, która rozwaliła moje małżeństwo. Dziewczyna z Polski. Wszystko zostało zniszczone. To jest wandalizm. […]

  • Nie pamięta pani, bo to było w notatkach?

Wszystko! Skrupulatnie [notowałam]. Notabene nie tylko w notatkach, ale kodem. Nauczyłam się w konspiracji kodu. Do dzisiaj koduję, żeby złodziej jak przyjdzie, to…Na tyle pamiętam jaki był okres – cykl pogody. W V-2 oczywiście olbrzymie, niesamowite przyrządy, można było oszaleć z zachwytu.

  • Czy panie tam pracowały?

Nie. Amerykanie nas tam przywieźli jako ostatni etap, już seminiewolnictwo. Ale z moją koleżanką serdeczną, spałyśmy pod świerkiem, z którego spadał śnieg, zimno nam było jak cholera, mokro, ciągle saboty drewniane, reszta to naprawdę łachmany – trochę Amerykanie dali, ale… Dopiero potem się zaczęło. Amerykanie są z gestem, poza tym byli przygotowani dla swoich, to częścią się podzielili z nami. My z sanitarnego kółka zachwycałyśmy się, że możemy wszystko dostać. Przyrządy wspaniałe. Nie trzeba było, że to trzeba uprać, zdezynfekować. Wszystko było. Jeszcze miałyśmy chyba dziewięć leżących. Notabene pod Weimarem była walka, tuż przy autostradzie. Z Erfurtu na północ. Amerykański samolot z niemieckim zaczęli walkę nad naszymi barakami. Jedna moja koleżanka – Żaczek – została zabita i ileś rannych. Most się zawalił, baraki się zawaliły i koniec Molsdorfu. Od tej pory chodziłyśmy – to niewiarygodne – po stodołach, po polach. A śnieg był, mróz był.

  • Już byłyście wtedy wyzwolone, czy jeszcze nie?

Nie. Ciągle nie. Wyzwolenie było właśnie w V-2. Od razu z Londynu przyjechały, w wysokich obcasach, brązowych butach, kupa różnych dystynkcji. Nasze panie powiedziały: „Przepraszam, kto tu rządzi”. Dosłownie. Nie wiem, jak to się wszystko skończyło, bo nie byłam osobą, która mogła brać udział w tym, natomiast dysonanse musiały być, bo londyńskie komendantki szybko wyjechały. Ale pokazały się, orderów tyle.

  • Ale dla was zmieniło się potem zasadniczo wszystko?

Oczywiście, dlatego że już na razie byłyśmy pod opieką Amerykanów. Wyzwolone przez Amerykanów, nie może być lepiej. Guma do żucia, która – uważam – jest bardzo niehigieniczna, bo powoduje kwasy żołądkowe, nadprodukcję, ale były czekolady, kawa była i różne inne rzeczy dobre. Wszystko wojenne, ale gotowali nam. Było nas – Barbara Bratkowska, która była lekarzem, dwie studentki kończące już medycynę, którą skończyły w Anglii i nas ze szkoły warszawskiej było też parę. Tak że była cały czas robota. To był mały szpitalik. Wszystko było.

  • Czy zmienialiście potem jeszcze miejsce pobytu?

To już w książeczkach jest. Stamtąd był od razu podział na sektory okupacyjne. Już wszystko było gotowe. Gdybyśmy tam zostały, to byśmy były [w sektorze] może amerykańskim na początku, nie wiem. W każdym razie nam się udało, psim swędem, do sektora angielskiego [dostać], czego mocno żałuję, bo wolałabym być we francuskim (to było ciekawie rozplanowane, to już historycznie, Suchcic i wszyscy razem, nie będę się tym przejmować). Tam już zaczęło się życie normalne, w wojsku, z rutyną.

  • Szkoła, czy praca?

Nie, szpital olbrzymi. To był klasztor Niemek, ze szkołą, który się idealnie nadawał na szpital. W Polskiej brygadzie spadochronowej, spadochroniarze sobie wywalczyli, że chcą być niezależni – w grupie angielskiej, ale niezależni – mieć swój szpital, swoje decyzje, kantyny i głównie opiekę nad obozami wysiedlonych Polaków z Polski i innych wysiedleńców, którzy byli jako darmowa siła robocza. To też następny holokaust.

  • Jednym słowem, dla pani już się wtedy wojna skończyła.

Dla nas wojna się skończyła, z tym że – a co z rodziną w Polsce. Każdy to znowu [miał na myśli]. Nie było żadnej komunikacji oczywiście.

  • Kiedy się pani dowiedziała, co się stało z rodziną?

Już jak byłam w Anglii.

  • Ale to już zupełnie inna historia. Dziękuję bardzo.


Londyn, 29 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Julita Maria Korwin-Szymanowska Pseudonim: „Ita” Stopień: sanitariuszka Formacja: Legia Akademicka NSZ Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter