Kazimierz Gabara „Łuk”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Kazimierz Gabara, urodziłem się 23 lutego 1927 roku, mieszkam w Ursusie. W Powstaniu Warszawskim byłem w Batalionie „Miotła”, Zgrupowanie „Radosław”.
Mieszkam w Ursusie. W Ursusie był kościół zrobiony jeszcze za okupacji, w 1941 roku, z domu prywatnego. Było nas czterech ministrantów, którzy uczyliśmy się w tym kościele, jak obsługiwać księży. Był organista, jestem na chórze – bo chodziliśmy na chór wtedy, żeby cały kościół zobaczyć – pyta się organista: „Czy byś chciał wcześniej odsłużyć wojsko?”. – „Dlaczego nie”. – „To dobrze, powiem ci kiedy, to przyjdziesz do mnie”. Tak było, było nas dwóch ministrantów, już ze mną rozmawiał i z nim rozmawiał. Chyba za jakiś czas, może kilka tygodni wzywa nas do siebie, wytłumaczył nam, na czym będzie polegało nasze wojsko: będziemy w organizacji AK, będziemy się ćwiczyli, przechodzili przeszkolenia z bronią. Była przysięga u niego, było nas dwóch i było dwóch kolegów, którzy byli starsi, znałem ich z widzenia, ale osobiście nie znałem, oni byli jako świadkowie. Złożyliśmy przysięgę, to było nas dwóch. Później kolega mój, który był ze mną, dwóch braci miał, jeden był starszy, który nie należał do nas, tylko był fotoreporterem w Warszawie na Śródmieściu, jak Powstanie wybuchło, a nas sześciu było tych młodzików takich jak ja, mniej więcej. Kolega był starszy o rok, był jeden jeszcze, który był najmłodszy, bo miał piętnaście lat, ale był najwyższy z nas wszystkich, tak że nie było widać po nim, że on taki młody, a był dosyć wysoki; byłem mały, a on o głowę ode mnie [wyższy]. Ze wszystkich największy był.
W 1942 roku, po skończeniu szkoły podstawowej, poszedłem do Ursusa do fabryki. W fabryce w Ursusie robili czołgi robili Niemcy, żeśmy tam byli. Byłem na montażu tych czołgów jako chłopaczek (bo młodociany przecież byłem, do szkoły zawodowej później chodziłem z Ursusa). Było tak, że w Ursusie na tych czołgach robiliśmy w środku, pracowałem wtedy w grupie tych, którzy zakładali radia w tym czołgu i takie kable żeśmy robili. Było tak, że było nas trzech w tym czołu, jeden, najstarszy, mówi: „Zamkniemy się, nie będziemy wychodzili wcale”. Tak było, ale Niemiec zauważył, że [nikt] nie wychodzi, czołg zamknięty jest, klapa z góry zamknięta, zauważył, że coś jest niedobrze. Poczekał, to było chyba ze dwie godziny, żeśmy nie otwierali, bośmy go widzieli, że on stoi, ale nie było rady, trzeba było otworzyć i wyjść. To on nas trzech ze sobą zabrał, wziął moje papiery i tych dwóch kolegów, za karę nas przesłali na kuźnię, do pracy na kuźni. Była kuźnia, podkówki robili, różne rzeczy takie na młotach pneumatycznych, natomiast nas wzięli do ślusarzy na samym końcu, robili foremniki do tych młotów pneumatycznych. Mnie przydzielili wtedy do spawacza jako pomocnika, żebym jemu pomagał. Tak było. Tam do Powstania pracowałem.
Chodziłem do szkoły, do zawodowej szkoły nas wysłali, znaczy można było się zapisać do szkoły zawodowej. Szkoła była na Królewskiej, Królewska była i jest Królewska. Była szkoła zawodowa, teraz chyba jest bank w tym miejscu czy coś. Dwa lata chodziłem do pierwszej klasy, a później do drugiej klasy, to zrobili szkołę w Ursusie już, żeby nie jeździć, bo musieli wcześniej zwalniać do szkoły, tam chodziłem do klasy drugiej.
Do Powstania pracowałem, przed samym Powstaniem jakieś około dwóch tygodni nie chodziłem do fabryki, tylko [mieszkałem] u tego mojego kolegi, z którym żeśmy byli na przysiędze, Michalski się nazywał, mieszkał w Ursusie na głównej ulicy. Było tak, że powiedzieli, że mamy siedzieć. Do niego chodziliśmy nie codziennie, tylko raz w tygodniu, dwa razy w tygodniu, przychodził do nas na ćwiczenia, przynosił jakąś broń zawsze ze sobą na ćwiczenia, żeby uczyć, jak wszystko działa. Było tak, że było nas sześciu wszystkich, do pracy nie chodziliśmy, bo każdy pracował tu czy tam. Miałem do domu jakieś pół kilometra, do mieszkania, gdzie mieszkałem na ulicy Sobieskiego. Było tak, że codziennie przychodziliśmy do niego gdzieś około dwóch tygodni. Zamiast w pracy, to tam osiem godzin żeśmy przesiedzieli. Było tak, że deszcz sobie kropił do południa, pogoda nie bardzo była [ładna], wpada łącznik, gdzieś koło godziny pierwszej, że wymarsz do Warszawy. Wszyscy żeśmy się rozlecieli, jeszcze powiedział, że musimy wziąć ze sobą kawałek chleba, żeby starczyło na dwadzieścia cztery godziny. Pobiegłem do domu, z chlebem to nie było za wesoło, ale był kawałek chleba, do chleba nic nie było, tylko smalec był w butelce. Ten smalec to przecież było lato, gęsty, nie można było nic z niego wyciągnąć, włączyłem piecyk elektryczny, przy tym piecyku grzałem trochę, żeby się to [trochę rozpuściło], posmarowałem trochę chleb, [wsadziłem] w kieszeń. Łącznik powiedział, że spotkania będą przy torze kolejowym o godzinie piętnastej (chyba). Tak było. Wtedy pociągi już nie chodziły do Warszawy, tylko wszyscy do kolejki WKD, kolejka WKD dochodziła do Włoch, prawie dojeżdżała do Marszałkowskiej. Wszyscy [wsiadali] do tej kolejki i jedni do Włoch, drudzy z Włoch, bardzo dużo ludzi wtedy [było], bo nie było innej komunikacji. Do tej kolejki żeśmy dobili, było nas sześciu, jeszcze starszych było kilku, ale to już nieznajomi byli, dopiero poznałem ich w Powstaniu, Ursus był niewielki, jednak tych ludzi było trochę. Nie wszyscy się znaliśmy, bo byli starsi od nas. Kolejką WKD dojechaliśmy, Nowogrodzką wtedy jechała kolejka, do Szpitala Dzieciątka Jezus.
Dojechaliśmy do tego szpitala na Nowogrodzkiej, później żeśmy przeszli kawałek do ulicy Żelaznej, przechodzimy most na Żelaznej, pociągi chodziły dołem, a górą był most, do Śródmieścia koleje szły. Przechodzimy most, po przejściu na most na Żelazną kawałek [widzieliśmy, że] jechał samochód niemiecki, naraz trajkot, granatami obrzucili samochód, awantura już jest, pierwsza strzelanina, tramwaj jechał (kiedyś tramwaje Żelazną jeździły), tramwaj się zatrzymuje, ludzie [wybiegają]z tramwaju, bo już samochód [wjechał] na tory, to się pali. Nasz dowódca, był taki z Ursusa… Było dwóch dowódców głównych, jeden był organista, który miał nas pod sobą, drugi nazywał się Jackowski, miał drugi pluton, bo nasz był u tego organisty, to jeden pluton, a u tego drugiego drugi, ale myśmy się nie znali, szczerze mówiąc, to dopiero się wszyscy w Powstaniu zapoznali, żeśmy się zobaczyli, bo niektórzy w tym wieku byli mniej więcej co ja, starsi trochę. Pędzimy tą Żelazną, dowódca nasz, starszy sierżant taki był, idziemy z nim, był drugi plutonowy, dwóch takich było, którzy z nami mieli najwięcej do czynienia. Żelazną [idziemy] prosto do samego końca, już strzelanina, tu strzelają, tam strzelają, do Żytniej, po drodze samochody niemieckie jeździły, myśmy w bramy uciekali; samochód pierwszy jechał, to żeśmy [wskoczyli] w bramę, drugi samochód – w bramę. Dowódca, ten starszy sierżant, wysłał tego mojego kolegę, żeby gdzieś nawiązał jakąś łączność, kontakt. Zostało nas pięciu, tych starszych ludzi trochę było z nami, żeśmy dobili Żytnią prosto do ulicy Młynarskiej, Młynarską w prawo w kierunku, był jeden cmentarz jakiś, później był drugi cmentarz. Tym drugim cmentarzem idziemy w kierunku ulicy Okopowej, ażeby dojść do Okopowej to trzeba było przejść cmentarz – kirkut (cmentarz żydowski). Zatrzymali się na tej ulicy, stoimy, przychodzi mój dowódca, ten starszy sierżant, daje mi granat, żebym z granatem poszedł między groby; taki prowadzący był, który nas zaprowadził. W tym miejscu ja, później dalej drugi, tak porozstawiali nas, żeby w razie czego wśród Niemców… Ale granatem nie rzucałem, szczerze mówiąc, więcej się bałem granatu jak tego wszystkiego.
Wieczorem znów zaczyna kropić deszcz, na cmentarzu zrobiło się ciemno. Kiedyś przy grobach były wieńce metalowe, wiaterek jak był, to tak szeleściło wszystko, myśleliśmy, że to Niemcy, coś, bo nie wiadomo, co to się robi. Ale żeśmy przetrwali to wszystko, przyszedł później zmiennik, zmienił mnie. Na Okopowej taką [jadalnię] zrobili, ponieważ deszcz padał, nie wiem, skąd oni wzięli deski, ludzie cywilni ugotowali jakąś zupę, przynieśli nam zupę, żebyśmy zjedli, to bardzo chętnie wszyscy zjedli; żeśmy czekali pod tym cmentarzem, część na cmentarzu, część tu, do tramwaju można było wejść, posiedzieć, bo ten deszcz tak mżył. Było tak, że wszystkich nas zebrali już później, idziemy w kierunku Wolskiej. Nie wiem, która godzina była, jedenasta, może dwunasta, trudno mi coś powiedzieć teraz, która godzina była. Dochodzimy, zaprowadzili nas do Monopolu Tytoniowego, na Pawiej był Monopol Tytoniowy, tam nas zaprowadzili, maszyn już nie było w tym Monopolu, już powywozili, ale bardzo dużo papierosów było. Ci, co palili, zadowoleni byli, takie były pudełka, nazywały się papierosy Mewa, w pudełku było pięćdziesiąt sztuk, tych pudelek było bardzo dużo, to rozsyłali po jednostkach, żeby mieli co palić. Akurat nie paliłem, to mi bardzo nie [zależało], ale noc żeśmy przetrwali. Było tak, że mój kolega, który był z nami, ten najmłodszy a najwyższy, jego wzięli, porozdzielali po grupach, on był wtedy; rzucali granaty, były robione własnej roboty „filipinki”, każdemu z nich dawali po kilka tych granatów, wyprowadzali ich gdzieś blisko Niemców, rzucali na Niemców, mówię: „Holender! Młodszy ode mnie, a już takie…”. Tak było, że robiliśmy jeden to, drugi tamto. Na Pawiej dochodziło się z jednej strony do tego Monopolu Tytoniowego, a z drugiej strony była ulica Dzielna. Pawia kończyła się na Monopolu, brama taka żelazna była, drzwi żelazne, widocznie samochody kiedyś wjeżdżały, furtka, drzwi, tymi drzwiami żeśmy wchodzili, wychodzili, przy furtce stał jeden z karabinem, oczywiście żołnierz nasz, znów kilku nas zebrali. Na ulicy Dzielnej dalej… Bo getto było zniszczone, tylko stały mury, broni nie było, tylko każdy broń, która była, [wymieniał]. To jak poszedłem, ta broń została, on poszedł, zmiana tylko była żołnierzy, a broń ta sama była. Na drugim stanowisku, jak żeśmy szli ulicą, to rozprowadzający [rozdzielał]: „Ty tu”. Poszedłem, było pięć metrów do niego, on w tym gruzie leżał, karabin koło niego, ruszyłem go za nogi, myślałem, że usnął z rana, w nocy niektórzy nie spali w ogóle, on się przekręcił, krew mu leci, cały zakrwawiony, wyskoczyłem do tego swojego [dowódcy], mówię, że on nie żyje. „Dobrze, to idź tu, zaraz przyjdziemy po niego”. Tak było, rozprowadził, przyszli za jakieś piętnaście minut z noszami, zabrali jego, karabin był taki zakrwawiony; jak on tak [do przodu] upadł, to [karabin był] zakrwawiony. W tych gruzach rosła trawa, urwałem tą mokrą trawę, karabin z krwi oczyściłem, ale już nie dotykałem, położyłem ten karabin w drugim miejscu, chyba dwa metry dalej. Tego karabinu bałem się, szczerze mówiąc, mówię – jak jego wytropili, to mnie wytropią zaraz.

  • Zrobiliście mu pogrzeb?

Tego nie wiem, pogrzebu nie było, tylko robili wykop, zakopywali, kawałek krzyża robili, to było bardzo dużo. Zresztą później to już było tylu, że nawet nie wiem, co się z nim stało, byłem chyba tam ze dwie godziny, bo co dwie godziny była zmiana. Na nim był koniec, chłopak już nie żył, to zabrali go. Po dwóch godzinach przyszła znów zmiana, mnie zmienili, powiedziałem mu, żeby uważał, mówię: „Ten, co był przede mną, już nie żyje”. Ten, który prowadził nas, wszystkich rozprowadził. Byłem na drugim stanowisku, a były jeszcze chyba trzy. Stanowiska wszystkie pozmieniali, [nas skierowano] z powrotem do Monopolu. W Monopolu po południu przychodzi do mnie, bo tak było nas [kilku] w grupce, przychodzi do nas starszy sierżant, który był zastępcą głównego dowódcy, mówi do mnie: „Słuchaj, musisz przejść, wyjść tymi drzwiami w kierunku Okopowej, na wprost Okopowej jest taki czerwony budynek, piętrowy budynek – dwa pietra chyba były. – Trzeba iść po amunicję, bo amunicji mało mają w Monopolu”. Wyskoczyłem z furtki, jak się z Pawiej szło do Monopolu, to była żelazna brama i furtka żelazna, natomiast tu były drzwi, taki korytarz, przechodziło się w jedną, w drugą stronę, brama była drewniana, furtka była drewniana. Jak mi powiedział, co, gdzie i jak, to już wyskoczyłem i pędzę. Z pięćdziesiąt metrów wyskoczyłem, na chodniku leżał Niemiec, Niemiec się tak rusza, z powrotem wróciłem, mówię: „Słuchajcie, tam leży Niemiec, rusza się”. Dwóch do niego wysłali, ja też, jak oni doszli do niego, to już w ogóle się nie ruszał. Poleciałem prosto [po amunicję], dowództwo było całe naszego „Radosława”, powiedzieli mi, jaki pseudonim tego, do którego mam się zgłosić po tą amunicję, on na pierwszym piętrze był. Poszedłem tam, jak wchodziłem tylko do tego budynku, to mój kolega, którego wysłali, żeby nawiązał łączność, jak wyskoczył, to nie mógł później wrócić do nas, bo nie wiedział nawet, gdzie my jesteśmy. To było tak: patrzę, on jest i pyta się o jednostkę naszą, mówię: „Zaczekaj, będę wracał”. Poszedłem na górę, znalazłem tego, pseudonim miał „Stanisław”, dał mi dwie skrzynki amunicji, to były takie pociski do karabinu maszynowego, jego złapałem, on jedną skrzynkę, ja drugą i do Monopolu żeśmy dobili, daliśmy tę amunicję. W sumie mieliśmy trzech dowódców − główny dowódca, [drugi] dowódca to był starszy sierżant, który zastępował jego, i był plutonowy, który nas najwięcej uczył, jak się obchodzić z tym wszystkim. Do bramy, Niemcy byli dalej, za tą ulicą Dzielną następna jakaś ulica była, gdzieś stamtąd Niemcy strzelali w tą bramę, ten właśnie plutonowy, który z nami był, przechodził, trafiło go, już jest drugi, zabrali go do szpitala, ale w szpitalu już też umarł. To już dwóch takich widziałem na oczy, którzy [zginęli].
Byliśmy do poniedziałku w tym Monopolu Tytoniowym i na różne stanowiska nas wysyłali rozprowadzający. Dwa dni chyba to taki deszcz mżył, że było mokro, natomiast później wyszło słońce, dwóch żołnierzy naszych przyprowadziło dwóch Polaków, my mieliśmy opaski AK, a oni mieli AL. Otworzyli piwnicę, długi korytarz był w tej piwnicy, odgrodzone to było barierką, wprowadzili tych dwóch Polaków do środka, a mnie akurat przypadło ich pilnować, dali mi karabin, żebym ich pilnował. Nie wiedziałem, o co tu chodzi, bo Polacy – Polak Polaka pilnuje. A to było tak, że oni też pytają się: „O co tu chodzi? Co to jest?”. Oni mieszkali na Pradze, jak wybuchło Powstanie, nie ma mowy, żeby do domu się dostali, bo wtedy wszystko zostało już skończone, tramwaje już nie chodziły, nic. Oni się gdzieś przyłączyli, dali im opaski AL, a z początku było tak, że się nie mogli dogadać ze sobą. Ci Polacy byli dwa dni chyba u nas, później się dogadali, zwolnili tych Polaków, poszli, a gdzie oni poszli, czy dostali się dalej, do domu czy gdzie, nie wiem nawet.
  • Dostał pan jakieś zadanie, żeby strzelić do nich w razie gdyby chcieli uciekać?

Nie, to nie było mowy, zresztą oni za tą barierką byli, nie było żadnego rozkazu, tylko żeby siedzieli. Faktycznie przynosili później jedzenie, przecież muszą zjeść, bo to Polacy, obok był pokój, to znów Niemcy byli ranni, na tych łóżkach leżeli, ale to też ich pilnował jakiś jeden z kolegów. To było tak, że z poniedziałku wycofujemy się na Starówkę. Na Starówce żeśmy się wycofali, sześciu nas było, dali nam na Starym Mieście (już nie pamiętam, jaka to ulica była nawet), na pierwszym piętrze czy drugim taki duży pokój był po folksdojczu, bo przeważnie zabierali miejsca, gdzie mieszkali Niemcy, folksdojcze, wtedy mieli ulokowanie dla żołnierzy, nas było sześciu właśnie, dali nam pokój. Byliśmy chyba kilka dni, stamtąd zabrali nas na ulicę Długą, zrobili kwaterę. W międzyczasie, jak żeśmy się przespali, wtedy rano wymarsz. Idziemy, wtedy żeśmy ulicę kuli, żeśmy robili przejścia, barykady robiliśmy, bo troszkę nas oszczędzali. Dowódca nasz jako najmłodszych oszczędzał [nas] trochę, widocznie miał litość nad nami. Starsi chodzili na różne strzelaniny, a [u nas] kilka dni to łagodnie było. Na różne pozycje chodziliśmy, przeważnie to było tak, że w dziurach żeśmy siedzieli, nie było nic.
Naraz na Długiej 28 w budynku nas zakwaterowali, bardzo dużo było żołnierzy, bo tego miejsca dużo było, na dole była cukiernia Gogolewskiego, oczywiście nieczynna, tylko za okupacji była czynna, później to już Powstanie wybuchło, to nic nie było. Tam żeśmy spożywali posiłki w kawiarni na dole, krzesła, stoły były, wszystko było przyzwoicie. Ja i jeszcze jeden kolega, wysłali nas wtedy po kawę na Miodową do Fuchsa, bo Fuchs miał takie duże, różne kotły, gotował wodę, kawę robił, kawa była zbożowa oczywiście, nie było innej kawy, herbaty nie było, tylko kawa zbożowa. Wysłali nas dwóch po kawę, wracamy z powrotem z tą kawą, a naszego budynku prawie że nie ma. Pocisk z „Berty” trafił w budynek (były takie pociski „Berty” nazywały się, to były duże pociski), w którym mieszkali nasi [koledzy]. Nie było wody, studnia była na dole, to było z rana, jeden pompował, drugi się mył, dużo było młodzieży, dużo wszystkich było, cywile przecież mieszkali tam. Jak pocisk upadł, tak dwóch naszych kolegów z tych sześciu zginęło. Powiem, jak to było, że jednemu to głowę ucięło, a drugiemu nogę, ten jeden, co wzięli go do szpitala z tą nogą, to brat był tego, [któremu oderwało głowę,] było dwóch braci, tamten [z nogą] w szpitalu umarł, a tego drugiego od razu pochowali, wykopali [dół], grób zrobili. Kilku było takich, co właśnie zginęło przy Długiej 28.
Stamtąd zabrali nas, na Miodowej właśnie u Fuchsa dali kwaterę, gdzieś trzeba się przespać, jak przyjdzie noc, to w nocy [się spało], jak dzień, to w dzień, to różnie, bo różnie było, w nocy przecież służba była. U Fuchsa na dole w piwnicach było zboże, jęczmień był, całe worki załadowane na dole, to były worki z jęczmieniem (widocznie z tego później kręcili, robili mąkę, bo do czego to u Fuchsa, który robił różne słodycze). Żeśmy byli u Fuchsa, chodziliśmy po różnych stanowiskach, wzięli nas do Wytwórni Papierów Wartościowych. Papiery wartościowe to był duży budynek, który Polacy opanowali 2 albo 3 sierpnia i był cały czas [zajęty przez] Polaków. Wzięli nas do piwnicy, w piwnicy żeśmy byli chyba kilka godzin. Nad ranem Niemcy zrobili szturm na Wytwórnię, to wtedy nas poderwali na stanowiska, bo to było pierwsze, drugie, chyba trzecie piętro, to były budynki takie, że był budynek, słupy były, które podpierały sufity, i tak było na tych piętrach. Na tych piętrach było tak, że my żeśmy byli jeszcze tu, Niemcy już są tam, to wszystko natarcie takie, a ponieważ Niemcy mieli lepsze wszystko – uzbrojenie, granaty rzucali, stopniowo z góry na dół, do piwnicy, znów z powrotem – to z piwnicy wszyscy musieli oknami [wychodzić], bo dziury w oknach były, takie okienka w piwnicach, okna powyrywane, po drabinach żeśmy się wycofali z Wytwórni. Wycofaliśmy się z Wytwórni, następne ulice wszystkie zajęte były oczywiście przez Polaków. Nas wzięli z Wytwórni [Papierów Wartościowych], zbiórka była w kościele Najświętszej Marii Panny, taki kościół był, ulica Kościelna była, uzgodnili, że porozdzielali nas bliżej Wytwórni, ale w budynkach tych cywilnych. Niemcy byli w Wytwórni, nasi byli w budynkach długich, nasz budynek, który był, to był dom dla starców, który został zniszczony, tylko gruzy zostały, gdzie oni zabrali tych ludzi, to nie wiem, ale były same gruzy. My w tych gruzach siedzieliśmy, przed nami taki duży budynek też był, z lewej strony, z prawej strony była przestrzeń, kościół było widać. Miałem taki zły [punkt obserwacyjny], oczywiście zły, to zły, ale zauważyłem idących przy samej Wytwórni czterech albo pięciu Niemców z karabinami, szli przy Wytwórni. Wtedy już broni było pod dostatkiem albo prawie że pod dostatkiem, miałem „Błyskawicę”, „Błyskawica” to był też polski pistolet maszynowy, dosyć dobry był. Bo były „Błyskawice”, steny angielskie, nasi robili też steny, z innej broni nie strzelałem, tylko z takiej – pistolet maszynowy. Zobaczyłem, że idą, a to było ode mnie w granicach sześćdziesięciu metrów. To serię posunąłem raz, drugi, przewrócili się, jak oni leżeli, to jeszcze poprawiałem. Za parę minut przyszli Polacy z noszami, jeden Niemiec między nimi, pozabierali ich wszystkich, czy na śmierć, czy na życie, to nie wiem. Stamtąd wycofywaliśmy się coraz dalej, do Monopolu już nie było mowy, żeby dotrzeć, chłopaki nie mieli papierosów, nie było Monopolu, nie było papierosów, mieli jakiś przydział, ale to było tak mało, że wszyscy narzekali. Byliśmy u Fuchsa w fabryce cukierków, przychodzi łącznik, wymarsz. Wymarsz to wymarsz, idziemy na Długą 8, w tamtą stronę w kierunku Freta. Dali nam też pokój, stąd zabrali, dali ten pokój drugi, o co tu chodzi, co jest. Tylko myśmy się rozlokowali, znów pocisk trafił w budynek. Stamtąd nas zabrali na plac Krasińskich, tam jest pałac Krasińskich, nas do tego pałacu wzięli, dali nam lokum na samej górze; żeśmy kilka godzin byli, znów nas stamtąd zabierają, wtedy już był Szpital Jana Bożego na Bonifraterskiej, już też się wszyscy wycofywali, nas jeszcze dali, żebyśmy pomagali im przy całym tym wsparciu. Kilka dni − tu, tam, Niemcy się zbliżają do placu Krasińskich. Wycofujemy się na Śródmieście, na Śródmieście żeśmy oczywiście nie dobili, bo w kierunku Ogrodu Saskiego gdzieś szli, kolejka narodu była, wtedy było wycofanie się ze Starówki na Śródmieście. Po kilku godzinach odwrót z powrotem, nie da rady, bili się, nie przebili się, wycofujemy się z powrotem.

  • Z powrotem na Starówkę?

Na Starówkę do kanału. Mieliśmy przejść kanałem na Śródmieście, ale wtedy chodzili do Śródmieścia, już ze dwa, trzy dni wojsko wycofywało się na Śródmieście. Przychodzi dowódca, starszy sierżant, który nami rządził, mnie i jeszcze właśnie tego kolegę, co brat mu zginął, [i mówi, że] mamy przejść do Zgrupowania „Radosława” jako pomocnicy (bo było kilku żołnierzy, którzy pilnowali „Radosława”), jeszcze [potrzeba ludzi] do pomocy. Poszliśmy dwóch, a oni wszyscy już wchodzili do kanału. Do kanału zostało nas czterech, dwóch szło razem z nami na Śródmieście. Jak wyrobiliśmy się, nas wzięli sto metrów dalej chyba do osłony „Radosława”, oni mieli wejść do kanału. Przy tym kanale zrobił się bałagan, bo, jak za dużo tego wszystkiego jest, to do kanału nie wszyscy od razu wejdą, bo to trzeba [pojedynczo] po drabince wchodzić. Było ich dwóch, więcej było takich, którzy się odłączyli od grupy całej, gdzieś bocznym kanałem zaczęli wchodzić, chcieli się dostać do głównego kanału. Dostali się do tego bocznego kanału, ale w kanale zginęli gdzieś, [zgubili się tak,] że nie ma dojścia do głównego kanału, zaczęli się wycofywać. Jeden z tych kolegów naszych, czterech nas [było], to dwóch było w kanale bocznym gdzieś, wycofał się, a ten jeden zaginął, do dnia dzisiejszego nie wiemy nawet, gdzie to było, jak się stało. W głównym kanale, którym żeśmy wchodzili, to było tak, że jak się weszło do kanału, to przecież były ciemności, a ten, który znał ten kanał, prowadził, a za nim sznurek, przeważnie sznurki były rozciągnięte. Każdy się tego sznurka trzymał. Jak puścił się tego sznurka, to gdzieś w kanały boczne wszedł, nie widział, gdzie iść. Trzymał się każdy tego sznurka, żeśmy wychodzili. Później na terenach Krakowskiego Przedmieścia, gdzie były studzienki, to trzeba było [iść] ciszej, do kolana woda była, to brudy były jak w kanale, normalnie, wtedy cisza się robiła, żeby przejść spokojnie pod tymi studzienkami, żeby Niemcy [nie usłyszeli]. Żeśmy dobili tym kanałem na plac Bankowy, żeśmy się wydostali, z placu Bankowego idziemy dalej.
Moi koledzy z tego zgrupowania już byli wszyscy na wierzchu, też im przydzielili lokum na Mokotowskiej jako kwaterę. Musieli wszystkich poprzebierać przecież, wszyscy zawalani byli, niemieckie mundury wszystkim dawali, co prawda wtedy już w niemieckich mundurach żeśmy [i tak] chodzili. My żeśmy [szli] z „Radosławem” prosto ulicą Nowym Światem, do Alei nie dochodziło się, tylko do placu Bankowego, później przez Aleje Jerozolimskie, wykopane było przejście prawie do torów kolejowych, żeśmy na drugą stronę [przeszli], dalej do ulicy Nowego Światu ten kawałek, później dobiliśmy do Alej Ujazdowskich. W Alejach Ujazdowskich podobno kiedyś była ambasada francuska. Tam nas ulokowali, olbrzymie salony były, było nas dwóch, tamci starzy, którzy byli cały czas z „Radosławem”, tak jakoś coś tu nam nie pasowało, że oni sobie, my sobie. Rozmawiamy z kolegą Maćkiem: „Słuchaj, idziemy do swoich, oni tyle narodu mają”. To idziemy. Żeśmy zabrali broń swoją na plecy, żeśmy poszli na Mokotowską, na Mokotowskiej ucieszyli się, że jesteśmy, a jeden z kolegów, który tym bocznym kanałem wchodził, jeden nie wrócił, ten jeden został, pytamy się: „Gdzie jest Lutek?”. A on mówi, że wycofywali się wszyscy z kanału, gdzie on się podział, to nie wie. A on wyszedł i jakoś dotarł tym kanałem głównym na Śródmieście i na Mokotowską.
Na Mokotowskiej byliśmy chyba dwa dni, taki odpoczynek był. Zabrali nas na ulicę Książęcą, szpital Łazarza też był zniszczony, spalone było, ale gruzy były. Do tego szpitala [poszliśmy], kilka godzin żeśmy byli w tym szpitalu, zabrali nas na Czerniakowską, na Okrąg, tam żeśmy byli półtora dnia, bo żeśmy przyszli, wieczorem znów nas stamtąd zabrali na Książęcą do Łazarza, w Łazarzu byliśmy do samego końca Powstania. Książęca, z początku to były budynki tylko przy placu Trzech Krzyży, a dalej jakieś warsztaty były, budynki takie były warsztatowe. Jeden budynek był na Książęcej 7 – duży, piętrowy, w którym wszyscy zaczynali, stamtąd w murze wejście było do Łazarza. Wtedy do 13 września byliśmy w Łazarzu, po lewej stronie za Łazarzem był budynek, pralnia była. W pralni byłem chyba trzy razy, wystawiali nas, trzech było. Jak się zobaczyło przez okno, to bomba leżała, z tym że to był niewypał, cały czas leżała, wybuchu nie było. Tam byłem trzy razy.
Do 13 września byliśmy w tym szpitalu, a Niemcy byli w Muzeum Narodowym. Przypuścili znów czołgi, to wszystko, jak [to zwykle] oni robili. Wycofanie się z Łazarza na Książęcą. Jeszcze było tak, że wzdłuż szpitala był zrobiony schron, wtedy w tym schronie przeważnie wszyscy [odpoczywali], kilka godzin był tu, to w schronie trochę odpoczywał. Jak się wycofywaliśmy z tego szpitala, leci samolot niemiecki, sztukas z bombami, widać, że on do nas, nie wiem teraz, który z tych dowódców strzelił czerwoną rakietę, rakieta w górę, samolot poleciał dalej, bomby spuścił, my wtedy w tym czasie szybko tą dziurą na Książęcą żeśmy dobili. Wchodzimy na Książęcą w bramę, a jeden z tych starszych, jakiś sierżant, mówi, że z tyłu z prawej strony przy parkanie leży nasz ranny. Mnie i jeszcze jednemu [kazał wziąć] nosze, przynieść go, trzeci jeszcze z pistoletem do ochrony. Przychodzimy, leży człowiek, chłopak młody, tylko wisi kolano, a dla mnie to jest okropne, ten co ze mną był, z tymi noszami jeszcze gorszy, słabo mu się zrobiło, oparł się o ścianę, ale szybko doszedł do siebie. Postawiliśmy nosze blisko niego, ten ranny sam na nosze wciągnął tą nogę i wszedł. Szybko wtedy do bramy [go] zanieśliśmy, drudzy złapali, do szpitala na Czerniakowską zanieśli go, podobno nic z niego nie było, tyle krwi z niego [wyleciało], że tego samego dnia jeszcze umarł. Cały czas [byliśmy] na Książęcej, od 13 września już żeśmy byli po drugiej stronie na Książęcej. Budynek na Książęcej 7 też zbombardowali, gruzy tylko były, ale w tych gruzach żeśmy cały czas byli.
Dwudziestego szóstego września było pierwszy raz zawieszenie broni, bo przy szpitalu to nasi leżeli, Niemcy leżeli, wszystko leżało, z góry tamci widzieli nas, a my ich, nie ma mowy, żeby ktoś doszedł bliżej, żeby zabrać tych nieżyjących. Dwudziestego szóstego września pierwszy raz było zawieszenie broni, gdzie Niemcy zabierali swoich, my swoich. Dwudziestego szóstego września to już było niedaleko do końca, jeszcze kilka dni, już widać było, że już się kończy strzelanina. Zawieszenie broni całkowite, kapitulacja.

  • Jak pan się o tym dowiedział?

Wtedy już wszyscy [mówili], był szum, że jest kapitulacja Powstania, to wiedzieli wszyscy, dowództwo nasze, wiedzieli, już się zrobiło [o tym głośno].
  • Jak została przyjęta kapitulacja, jakie odczucia wtedy były?

Cywile, wszyscy się mordowali, [męczyli,] w wojsku jeszcze [jak ktoś] sam był, nie miał rodziny, [to miał lepiej,] ale ci co mieszkali, przecież to było okropne dla nich wszystkich. Ustalono 5 października wymarsz z Warszawy, cywile mieli jakiś inny termin, inny kierunek zbiórki, a my ulicą Mokotowską koło kościoła Zbawiciela. Jeszcze zauważyliśmy, że w kościele nie ma jednej wieży, były dwie, została jedna tylko. Dotarliśmy przy kościele na ulicę Grójecką, Szczęśliwicką do granicy miasta, bo nazywali granicą miasta koniec Szczęśliwickiej, leciała Szczęśliwicką kolejka WKD, skręcała w prawo na Szczęśliwice do Włoch. Jedna do Włoch, druga jechała w kierunku Grodziska, ale wtedy kolejki dochodziły już tylko do Włoch. Po Powstaniu to nic nie było. Tysiące, setki szło tych żołnierzy, Niemcy z nami z boku, prowadzili nas tą Szczęśliwicką przez pola do Dworca Zachodniego, z Dworca Zachodniego do ulicy Wolskiej, Wolską do Ożarowa. Ci starsi tacy, którzy byli troszkę mądrzejsi od nas, to pouciekali. Dużo było z Ursusa, a zostało nas z Ursusa chyba tylko pięciu. Żeśmy dobili do Ożarowa.
W Ożarowie byliśmy chyba dwa dni, załadowali nas na wagony, na pociągi towarowe, wywieźli do Niemiec. Zawieźli nas do Niemiec, do obozu Sandbostel, był olbrzymi obóz jeniecki, gdzie byli Rosjanie, Anglicy, Francuzi, Polaków było też dosyć dużo od 1939 roku. W tym obozie byłem około dwóch tygodni. Niemcy zrobili w ten sposób, że młodocianych do osiemnastu lat (oni uważali jako młodocianych), wszystkich nas [przebrali], było nas wtedy około dwudziestu ze Śródmieścia, ale więcej było z Mokotowa, tam dalej troszkę były baraki, gdzie był Mokotów. W sumie było ponad siedemdziesiąt młodocianych. Przebrali nas wtedy już, bo każdy miał swoje ciuchy wyrzucić, dali nam rosyjskie płaszcze, jakieś jeszcze umundurowanie, takie ciemnozielone mundury, mówili, że to były holenderskie ubrania. Ostemplowali nas wtedy każdemu na kolanach KGF, na czapce nawet KGF, z tyłu na plecach KGF – Kriegsgefangenpost, jeniec wojenny. Załadowali nas na pociągi. Wtedy tych młodocianych było koło siedemdziesięciu kilku, resztę zabrali tych starszych od nas, w sumie było około trzystu jeńców, wywieźli do Hamburga.
W Hamburgu młodocianych wszystkich zapędzili do roboty. Jak dojechaliśmy do Hamburga, to nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy, w jakim obozie, gdzieś na bocznicy nas wysadzili, do baraków przyprowadzili, ale zaraz zrobili zbiórkę. Dowódca niemiecki obozu mówi, żeby się nie bać, bo Anglicy, Amerykanie wiedzą, że tu jest obóz, tak że żadna bomba nie spadła w okolicy. Faktycznie, cały czas tak było, że cały Hamburg tłukli dzień, noc, a tu nie było nic. Nas wzięli wtedy (tych siedemdziesięciu kilku) do roboty na ulicy Auhofstrasse, robili strzelnicę dla Hitlerjugend, dla tych młodych Niemców. Nas do tej strzelnicy zatrudnili. Z początku byliśmy wszyscy, później coraz mniej, innych brali do innych robót. Do tego obozu przywieźli około tysiąca [osób], nas było trzysta, pierwszy kurs; taki transport około trzystu [osób] był trzy razy, tylko my byliśmy pierwsi, wszystkich ludzi brali do roboty do Hamburga, bo w Hamburgu bez przerwy mieli co robić, gruzy. Przecież to wszystko codziennie bombardowali dzień i noc, w dzień Amerykanie, a w nocy Anglicy, taka była różnica. Roboty mieli ci nasi bez przerwy. Do końca było nas później już chyba piętnastu, zostaliśmy cały czas do robienia strzelnicy. Betony, takie różne żeśmy robili. Dalej szpital był też zniszczony, z tego szpitala wszystko było brane, cegły.

  • Praca była od rana do nocy?

Tak, przyjeżdżali po nas wachmani (tak nazywali Niemców, którzy przyjeżdżali); jeden zabierał dwudziestu, drugi pięćdziesięciu do roboty, zależy, jakie mieli roboty. Z Sandbostel przywieźli do roboty, żeby robić, a nie na zmianę powietrza. Było tak, że w tym Hamburgu żeśmy jakoś przetrwali. Na ósmą wszyscy dojeżdżali, dochodzili. Akurat nas dowozili tramwajem, bo było w takim miejscu, że musieli dowieźć, a inni pieszo kilometry robili codziennie. W tym całym bałaganie zawalił śnieg, chyba dwa dni śnieg padał, Hamburg został zasypany śniegiem; nas zamiast do roboty to zabrali do odgarniania śniegu. Było tak, że jeden z kolegów znał dobrze niemiecki, chciał się urwać na miasto, miał kogoś z rodziny czy ktoś mieszkał, on chciał do niego się dostać, ale to się nie udało, bo wyszedł na ulicę, ponieważ każdy był ostemplowany, widzieli, że to jeniec, Niemiec go złapał.
Ale on niedługo pożył, bo z Hamburga, jak się front zbliżał, to nas wszystkich wycofali do Husum. Husum to była miejscowość, gdzie było najbliższe lotnisko i największe lotnisko, gdzie czarterowały samoloty niemieckie na Anglię. Nas wzięli do roboty do tego lotniska, robić pole startowe dla samolotów odrzutowych (nie nazywały się wtedy samoloty odrzutowe, tylko samoloty rakietowe) i robiliśmy pole startowe do tych samolotów odrzutowych. Ale to nie trwało długo, bo wzięli nas w końcu marca, a w końcu kwietnia wojna się u nas skończyła. Dobili Anglicy, żaden samolot niemiecki się już nie mógł poderwać, bo już front cały się zbliżał, wszystko stało na lotnisku. Pracowaliśmy na tym lotnisku na dwie zmiany, jedna zmiana od piątej do pierwszej, druga od pierwszej do dziewiątej wieczór. Ta zmiana, która poszła rano, przyprowadzają ją z powrotem, już się zrobił szum, koniec wojny.
Koniec wojny był taki, że Niemcy już wtedy łagodnie zaczęli się obchodzić. Przyjechał pilot angielski z Niemcami, kilka samochodów niemieckich z Niemcami przyjechało, on zaczął tłumaczyć po angielsku, Polacy nie dogadali się, bo nie było akurat Polaka [mówiącego] po angielsku. Wody nie było, już było tak zniszczone, że z miasta wodę (woda kanalizacyjna była, bo później już nie było wody) wozili taką beczką; po wodę pojechali nasi, [taki,] który akurat znał angielski. Tu się Francuzi dogadali szybko, Rosjanie też, a nasi ni cholery, nie mogli się dogadać. Jadą, ciągną tą wodę, pchają, tego Polaka złapali, po angielsku przetłumaczył wtedy, że ponieważ Niemcy trzymają siły, żeby na razie spokojnie [czekać], żeby robić, bo przyjdą za kilka dni wojska lądowe, to nam pomogą, tak było kilka dni. Ten kolega, który chciał uciec z Hamburga, już miał nie po kolei chyba, bo Niemiec wziął nas, żeby się umyć w stawie, pół kilometra był staw. On nie czekając na tego Niemca, żeby nas zabrał, przez parkan, a na górze jeszcze Niemcy byli na tych wieżyczkach. Jak on przez parkan zaczął się przedostawać, tamten strzelił, chłopaka zabił, nie dożył nawet [wolności], to już godziny były przecież do [wyswobodzenia]. Później po tym wszystkim wróciłem do Polski w 1946 roku.

  • Gdzie pan spędził czas do 1946 roku?

Później z tego obozu Husum przy lotnisku wywieźli nas na wyspę Sylt, do miasta Westerland. Ładowali wszystkich Polaków, obozy cywilne porobili, wojskowe, bo koszary były. Tak było w tym Husum całkiem dobrze. Kolegów dwudziestu pięciu wybrali do żandarmerii wojskowej w mieście, Anglików dwudziestu pięciu, nas dwudziestu pięciu do pilnowania porządku na wyspie, bo bali się, że Polacy będą rozrabiali, jeszcze Francuzi. Tych Francuzów szybko zabrali, od razu Francuzi przyjechali. Rosjanie, Francuzi szybko, tylko zostali sami Polacy. Tamtych pozabierali, samochody poprzyjeżdżały, pozabierali. W żandarmerii wojskowej byłem, całkiem dobrze było, bo parę godzin służby, życie było dobre, wszystko. Później z żandarmerii wzięli mnie do szpitala wojskowego, jako kierowca jeździłem sanitarką. Z sanitarki, jak się dowiedziałem, że nasi wyjeżdżają, to się zapisałem na wyjazd, w 1946 roku w sierpniu przyjechałem do kraju.

  • Jak był zorganizowany wyjazd?

Nasi Polacy już byli kontaktowi, był oficer kontaktowy, który robił listę wszystkich, wtedy nie było problemu, dowieźli nas do Szczecina, w Szczecinie nam [wyrobiono] dowody, takie karty specjalne, każdy przyjechał, gdzie chciał, pociągiem. Ze Szczecina do Warszawy przyjechaliśmy, wszyscy się porozchodzili, na tym się skończyło.

  • Wrócił pan do domu?

Tak, do rodziny, w Ursusie mieszkali. Wróciłem, chodziłem do szkoły, później do technikum, to się wszystko jakoś [poukładało], pracowałem w Ursusie, nadal w Ursusie mieszkam.

  • Czy spotkały pana jakieś nieprzyjemności z racji przynależności do AK?

Nie. Właśnie było tak, że jak przyjechaliśmy, to się każdy musiał zgłosić do miejskiej rady, u nas jeszcze gmina wtedy była, do gminy, jakiś znów papier dali, od tej pory spokój, cisza, nic nie było. Wywiad przeprowadzali, bo mieszkałem w Ursusie, to blisko wsi Skorosze; pytali, co to za jeden. Sołtys, który był, powiedział: „Chłopak spokojny, dobry jest”. Później już faktycznie nie było żadnych [nieprzyjemności]. Mam kolegów, którzy mieszkali w Ursusie, Powstańcy – „Radosław” zrobił na Ochocie stolarnię jakąś, mnie wtedy nie było, kilku pracowało tych [z oddziału „Radosława”]. Ale jak to się stało, że ich później aresztowali… W więzieniu siedzieli po trzy, cztery lata, później pozwalniali. „Radosława” wtedy [zwolnili], był całym szefem.

  • Mówił pan o tym, że uczestniczył pan w Powstaniu?

Tak, jak nam wydali papiery w Szczecinie, to od razu zanotowane: „Powstaniec”, wszystko było. Wróciło nas przecież dwudziestu kilku do Warszawy. Wszyscy nie byli ruszani, ale byli tacy, którzy gdzieś troszkę [mieli problemy], ale tu akurat tak jak my żeśmy przyjechali wszyscy, porozchodzili się do szkół… Różnie było. Przeżyliśmy, a teraz to już niewielu zostało. Z tych, co wróciliśmy, to już żadnego nie ma przyjaciela. Z początku się spotykaliśmy, do mnie przyjeżdżali, do nich przyjeżdżałem, gościliśmy.

  • Były kontakty utrzymywane?

Tak. Oni byli starsi, bo byłem najmłodszy między nimi. Osiemdziesiąt cztery lata skończyłem w lutym, zacząłem osiemdziesiąty piąty rok, to już człowiek stary jest.

  • Co pan robił przed 1939 rokiem?

Mieszkałem w Ursusie, do szkoły chodziłem w Ursusie.

  • Pamięta pan dzień wybuchu wojny?

Tak. Pamiętam, fabryka była w Ursusie, robili różne rzeczy, nie pamiętam, co oni robili. Kolejka była, teraz same kolejki są, bo kiedyś były pociągi parowe i elektryczna kolej, która przejeżdżała przez Ursus z Grodziska do Warszawy…





Warszawa, 6 marca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Domżalska
Kazimierz Gabara Pseudonim: „Łuk” Stopień: strzelec, kapral (pod koniec Powstania), strzelec Formacja: Batalion „Miotła”, Zgrupowanie „Radosław” Dzielnica: Wola, Stare Miasto, Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter