Kazimierz Klimczak „Szron”

Archiwum Historii Mówionej

Urodziłem się w miejscowości Ciepłowo koło Sompolna. Miałem sześciu braci i pięć sióstr. Jedna umarła wcześniej, a resztę wszystkie żyły i też zmarły. Potem wstąpiłem w 1936 roku do wojska. Ukończyłem szkołę podoficerów instruktorów i wstąpiłem do 67. pułku piechoty w Brodnicy.
Z Brodnicy wyruszyliśmy na wojnę pod Mełno obok Grudziądza i w pierwszym natarciu, podstawy wyjściowe z lasu, łączyły nas z Niemcami buraki, marchew i ziemia orana na zagon. W tym czasie wypad był bardzo trafny, ponieważ artyleria zrobiła nam przedpole, a my potem skokami szliśmy. Zabili mnie dwóch, podchorążego [niezrozumiałe] i kilku strzelców. Potem jakiś Niemiec, który strzelał do nas, bo akurat ja tam na jednym grzebiecie byłem, ale schowałem żołnierzy, bo między jedną rolą a drugą była miedza zarośnięta chwastami. Pokładli się ci żołnierze, a te kule, „cyt, cyt”, cykały. Jak kula śwista, to jest niegroźna, a jak robi „cyt, cyt”, to jest blisko uszu. Schowałem tych żołnierzy, a potem mówię sobie: „Co ten Niemiec wychodzi zza drzewa” i mówi, żeby przyjść do niego, kiwa nas, ale strzelał najpierw do nas. Następny karabin puściłem, zrobiłem czterysta metrów celownik, muszkę zgrałem i prowadzałem koło niego. Potem go zobaczyłem, a to był syn pastora, który uciekł z Wojska Polskiego i wstąpił do armii niemieckiej i myślał, że z tej armii, co nacierają, przejdą na jego stronę. A jak przyszła żandarmeria wojskowa, to poklepała mnie po ramieniu: „Dobrze, że takiego zbira uśmierciłeś”. To było trudne dla mnie, bo potem dostałem jakiegoś trochę niepokoju, trzęsły mi się ręce, i dopiero potem trochę opanowania. Jak to mówią: „Kto dziewczynie zabiera cnotę czy zabija pierwszego wroga…”, to jest bardzo niespokojne. Bardzo mnie to [poruszyło]. Potem szliśmy przez Toruń, Włocławek, Gostynin do Kutna. W Kutnie była walka bardzo mocna i w Kutnie przyszedł dowódca mój, kapitan Subocz, i mówi, żebym utworzył placówkę. Ale będą trzy placówki: jeden, dwa i trzy. Ja byłem w drugiej placówce, na skraju lasu, bardzo dobrze nam było, pytam się: „Jakie mam zadania, panie kapitanie?”. A on mówi, że mam powstrzymywać nieprzyjaciela i dać możliwość rozwinięcia się naszym oddziałom w odwodzie, bo czas był wycofania i rozluźnienia tego wojska. Spokojnie było, blisko był majątek, w tym skraju lasu był taki głęboki wykop, zagłębienie, a potem rosły takie krzaki, grodząc lasy od przedpola. Była cisza, pani dziedziczka przyniosła nam kawę, chleb, dobrze nam się powodziło. Potem raptem pokazało się sześć czołgów, ale naszych czołgów, to znaczy, że Niemcy zdobyli już nasze czołgi, tankietki i zaczęli próbować. Moi żołnierze się poderwali, nawiązałem łączność z placówką numer jeden i numer trzy, bo ja byłem numer dwa, no i obserwowałem. Wszyscy się zrywali, żeby… Ale mówię: „Słuchajcie…”. Zdobyliśmy działko ppanc, włożyłem w te krzaki lufę, a tutaj [dalej] zamaskowana była. Mówię: „Niech oni podejdą, słuchajcie, nie palcie się”, bo oni wszyscy: „A już, już [strzelajmy]”. Na sto pięćdziesiąt metrów… Dwa się odważyły, a tamte się schowały, bo był teren pofałdowany. Znów próbowały i znów się chowały. Tak próbowały nas sprowokować, ale ja byłem wytrzymały, dopuściłem ich na sto pięćdziesiąt metrów, te dwa, i potem powiedziałem do strzelca: „Oddaj ten strzał”. No i jeden i drugi uśmierciliśmy, [te] tankietki. Niemcy wyskoczyli, w kartoflach już się czołgali, bo rozbiliśmy te [tankietki]. No i potem raptem, nie wiem, skąd się wzięło, z tyłu przyszedł jakiś oddział niemiecki, krzyknął: Hande hoch, ja powiedziałem: „Nieprzyjaciel z tyłu. Ognia!”, a on do mnie strzelił, ja upadłem i nie wiem, co się ze mną stało. Wiem tylko, że szum krwi był straszny, i przyszedł taki Niemiec jeden młody i coś mi się przypomina, nie wiem, czy to urojenie, że [mówi, że] ja bandyta czy coś, a potem już oprzytomniałem troszkę i przyszedł starszy Niemiec i: „No, no, to Polnische Soldaten”. Odpiął menażkę i dał mi kawę, a ja tę kawę chciałem wszystko wypić, bo miałem gorączkę, a on mówi: „Nie wychlaj wszystkich”. Odebrał mi, wziął mnie tu za nogi, zrobił mi opatrunek i zawiózł mnie do stodoły. Tam i Niemców leżało paru, ta dziedziczka przyszła, dała mi pić, otworzyła mi widelcem, bo była jakaś [niezrozumiałe], otworzyła widelcem. No i nasi zdobyli tę stodołę, wyparli Niemców, potem Niemcy przyszli i jeszcze raz weszli i tak z rąk do rąk [przechodziła] ta stodoła. W końcu nasi wyparli ich już na amen, Niemców, dalej w pościgu. Przyjechała sanitarka i wiozła mnie przez Modlin do Warszawy, do Szpitala Ujazdowskiego.
Ze Szpitala Ujazdowskiego przez półtora roku… Nie wiem, mogli mnie zwolnić wcześniej, ale generał Horodyński [to] był taki „ojciec”, u którego na oddziale pierwszym leżałem. Nie tylko ja, ale leżał też Jarosiński, [późniejszy] sekretarz Komitetu Centralnego [PZPR]. To był wtedy Gomułka, Kliszko, Strzelecki i Jarosiński. On był kolegą Jaroszewicza, byli nauczycielami przed wojną, podporucznikami byli nawet. On był ten Jarosiński był socjalistą, czasami się ze mną sprzeczał, bo ja miałem inny pogląd. Mówiłem, że przyjdą z Zachodu, a on mówił, że wolność przyjdzie ze Wschodu. No i się tasowali. Społeczeństwo ofiarnie… W tym szpitalu do 1940 roku Niemcy nas żywili bardzo dobrze, salutowaliśmy, oddawaliśmy honory Niemcom, Niemcy oddawali honory nam, bo to wszyscy byli w mundurach. Po 1940 roku, przyjechali i obstawili cały szpital, zabrali wszystkich zdrowych oficerów, a było wszystkich tych rekonwalescentów prawie sześć tysięcy. I zabrali ich do samochodów. Ale niektórych bronili ci nasi lekarze w towarzystwie z komisją niemiecką, że chory na gruźlicę, że trzeba go zostawić. Ta komisja niemiecka szła na kompromis. Wywiesili taką płachtę i mój pułkownik, dowódca mojego pułku Komuniecki, [który] był ranny w rękę i miał przestrzelone płuca, zrobili [mu] zdjęcie i musiał podpisać na tym zdjęciu: „Jak opuszczę szpital, nie będę szkodził Niemcom”. Oni potem dowodzili w Powstaniu. Tak bronili ich ci nasi lekarze, tych uzdrowieńców. No, ale kilku zabrali takich zdrowszych, którzy byli dzielni, to zabrano – sześć samochodów było. Potem założyłem Służba [Zwycięstwu] Polsce”.

  • Pan wyszedł już wtedy z tego szpitala?

Nie, jeszcze nie wyszedłem. Założyłem „Służba Polsce” i taka siostra Prusówna, przełożona, była: „Słuchajcie, dajcie mi gazetki”, ja mówię „Siostro, te gazetki leżą zawsze położone na parapecie okna. Jak siostra chce sobie wziąć, poczytać, to niech siostra weźmie, ale niech siostra się nie afiszuje”. Ale ona jak zobaczyła te [gazetki], to nosiła w fartuszku i ktoś ją [zauważył]. I przyszło gestapo, wezwało ją pod dyrekcję do pułkownika Strehla, to był komendant szpitala, i ją aresztowali. Nie wiem, czy ona żyje, czy nie żyje. Potem zrobili rewizję i generał mówi do nas wszystkich: „Idźcie tam do zamku, bo tu będzie rewizja, ale ja mam osiemdziesiąt lat, to za was poniosę śmierć”, bo to była groźna rewizja. Gestapo przyszło, przetrząsnęło wszystkie szafy, a ta torebka leżała na parapecie okna i nie zwracali uwagi. Potem on tak mówił ten generał: „Dzięki Bogu, wszystko się odbyło…”, a ja mówię: „Panie generale, a tu są...”. – „O Jezu, jakby to zobaczyli, to bym nie żył”. W dalszym ciągu kontynuowali…
Potem w 1942 roku, zdaje się, czy czterdziestym pierwszym (półtora roku tam leżałem) wyszedłem ze szpitala, wynająłem mieszkanie. Różne mieszkania wynajmowałem, bo zawsze miałem jakieś przykrości, to tu, to tu, ale w końcu wynająłem na Tarczyńskiej u pani Mazur. Ona miała męża w organizacji Todta, miała córkę… biedna kobieta. No i tam mieszkałem. Potem ta Żydówka mieszkała, ona przyszła i ją przewiozłem, to, tamto. No i w końcu zrewidowali mnie, znaleźli te znaczki...

  • Przepraszam, jak się pan zetknął z tą panią Marią, z tą Żydówką?

Moje wejście do pokoju było z bramy, a do drugich pokoi było z podwórka. I jak z bramy, to wchodziłem do swojego pokoju, bo mój był pierwszy pokój. Ona prosiła mnie, czy może wziąć drugą niewiastę, bo jest biedna, ma córkę na utrzymaniu. Ja mówię: „Niech sobie pani weźmie”. Nie wiedziałem, że to jest Żydówka. Ona potem wieczorem do mnie przyszła i mówi: „Proszę pana, ja jestem za stara, żeby z panem wziąć ślub…”. Opowiada o swoim mężu, że był lekarzem, że ona z getta. I potem mówi: „Ja mam sekretarza swojego na mieście, u którego my lokalizowaliśmy pieniądze. Jakby pan kupił jakiś sklepik pod Warszawą, to ja bym u pana pracowała. Bo ja się boję zabić, skoczyć z siódmego piętra”. Tak się bała tej śmierci. Potem raptem pewnego wieczoru przychodzi ktoś, bębni w moje drzwi – gestapo i policja polska, bo w była Warszawie granatowa policja. Ten policjant nic nie mówił, [a oni mówią], że tu mieszka Żydówka. Ja mówię: „Nie mieszka. Nie wiem, kto mieszka. Ja tu wchodzę, ja wynajmuję mieszkanie”. – „Proszę ausweis”. Mówię, że mam kenkartę, pracuję w Monopolu Tytoniowym, bo byłem w alei Szucha i mnie skierowali do Monopolu przy ulicy Kaliskiej. Pokazałem ausweis i mówią: O, gut!. Ale krzyczę głośno, żeby tamta słyszała, żeby tą Żydówkę przeprowadziła, i dobrze usłyszała ta pani Mazur, przeprowadziła do sąsiadów, a oni wpadli rewizję robili, ale nie znaleźli nikogo. No, ale już się bała i prosiła mnie, żeby ją przewieźć na ulicę Kolejową. Wiozłem ją dorożką, a na Towarowej dwóch żandarmów z tymi blachami [nas] zaczepiło i pytają się: „Co to jest?”. Ja mówię, że to Schwester. Bitte Ausweiss. To ja pokazuję, że pracuję w Monopolu Tytoniowym. O, gut, gut. Ona kenkartę miała wystawioną na Marysia Pietrzak, miała wystawioną przez podziemną Armię Krajową, a ja jej powiedziałem, żeby nie rozmawiała z żandarmami, bo ona czasami mówiła „uuu…”, taki trik żydowski, mówię: „Niech pani opuści chustkę na oczy, niech pani nic nie mówi, ja tu będę wszystko...”. Nogi mi zdrętwiały, włosy mi urosły do góry, bo nie wiedziałem, że to będzie. No i ją przewiozłem do tych starszych ludzi, otworzyli drzwi, podziękowali, wpuścili ją. Potem przysłała jakiegoś gońca, że przyszli żandarmi. Widocznie za nią chodzili. Nie wiem, czy to było, żeby wyłudzić pieniądze, bo różnie to było. Przypuszczam, że ta policja to też niektóra była w konspiracji, a niektóra silnie współpracowała z Niemcami i to może też było takie… Żeby ją zabrać od nich. No i ona mówi: „Niech mnie pan jeszcze przewiezie”. Przewiozłem ją na Marszałkowską 96, na podwórko, już jakiś pan i pani przyszła, zabrała ją, ale ja nie wchodziłem na piętro. Tego domu już nie ma, [numer] 96 to było na wysokości naszej PAST-y, tego domu tutaj już nie ma. Potem już straciłem całkowicie z nią łączność.
Potem, już po Powstaniu, wszyscy muszą iść partyjni, niepartyjni, na 1 maja zaczęli żądać, bo jakiś aktyw tu u nas był, że ja też muszę iść. Ja mówię, że ja nie pójdę, bo nie uznaję 1 maja, tam zacząłem tego… „No, no, żebyś nie przegrał”, tak mi zaczęli grozić. W końcu poszliśmy na tego 1 maja i widzę panią Marysię Pietrzak w takiej obstawie: Gomułka, Zawadzki, Ochaby, nie-Ochab, wszyscy w takich orderach, takich krzyżach, ale ona sobie chodzi. No i potem jednak coś ją zmusiło, jakiś odzew się obudził w niej i mówi: „Towarzysz Kaźmierz”, a ja mówię: „Tak. Towarzyszka mnie poznała?”. – „Tak i chcę być wdzięczna za moją przysługę”. – „Ale jaką wdzięczność mi tu towarzyszka oferuje?” A ona mówi: „No, [stanowisko] dyrektora w UB. Ale musi towarzysz zapisać do partii”. A ja mówię: „Nie! Nawet za sto tysięcy ja tam nie pójdę”. No i odmówiłem. „A co mogę uczynić dobrego” – ona mówi. „Mam żonę dziesięć lat młodszą, dwoje dzieci, syna i córkę i pracuję, nic mi nie potrzeba. Ale mam taką jedną prośbę: mam brata, który walczył po tamtej stronie i pracuje w kopalni w Belgi i pisze, żeby przyjechać do niego, bo kilku sekretarzy naszych składało podanie do Francji, to nikt nie dostał”. A ona potem mówi: „To proszę zadzwonić do mnie. Ja się nazywam Grodkowska i jestem wiceministrem bezpieczeństwa”. No i powiedziała tak: „Towarzysz Kazimierz, nie wybierzesz wolności?”. Ja mówię: „Mam dwoje dzieci, żonę dziesięć lat młodszą, ładna żona, tu jest na zdjęciu” – i tak jej tłumaczę. Załatwiła mi wyjazd do mojego brata na miesiąc czasu i opłaciła mi podróż, ale nie opłaciła ona, tylko dyrektor Urzędu Rady Ministrów dał mi pieniądze na przejazd, bo wtedy ja pracowałem, a małżonka wychowywała dzieci. Dyrektorem był wtedy… zapomniałem, ale pamiętałem jego nazwisko. Nie Nowak tylko, to był dyrektor Urzędu Rady Ministrów. On przysłał pismo, że dostanę pieniądze na podróż. Potem pojechałem do Belgii, przyjechałem do Warszawy i już się skończyła ta cała droga wiodąca. Samo Powstanie byłem na Ochocie u tej pani Mazur.

  • Przepraszam, jeszcze chciałem wrócić do czasu konspiracji. Właściwie od początku, od pobytu w szpitalu miał pan jakiś kontakt z konspiracją i po wyjściu cały czas pan ten kontakt utrzymywał.

Kontakt utrzymywałem, bo wszyscy musieli, ci, co zarejestrowani, jakiś musieli nawiązać kontakt, ci, którzy chcieli, bo dużo było takich… Przecież, ja to opisałem, przecież my, przepraszam bardzo, że to powiem, ale my zabiliśmy, to znaczy moja cała ta organizacja podziemna zabiła trzy tysiące konfidentów w Powstaniu [czy w czasie okupacji]. To była wielka rzecz. A Niemcy potem robili też odwet i strzelali. Pamiętam, tu na Marszałkowskiej był wielki zjazd, z tych szczekaczek opowiadali o tych sukcesach i raptem powiedzieli, że zabili największego syna w Alejach, Armia Krajowa – bandyci polscy zabili syna wielkiej Rzeszy Kutscherę i będzie rozstrzelanych czterdzieści osób. Nauczyciele, ksiądz, fryzjer będą powieszeni od balkonu do balkonu, na pokaz będą wisieć. A ktoś się włączył i „Jeszcze Polska nie zginęła”. Jak to usłyszeliśmy, to się wszyscy rozbiegliśmy na różne strony, żeby uciekać od tej szczekaczki, bo potem był aresztowania. No i ten pierwszy gestapowiec, który był na alei Szucha, to był trochę bardziej tolerancyjny. Jak szło wtedy dwóch naszych chłopców dziewiętnasto-dwudziestoletnich (bo młodzież przecież robiła) w tych białych płaszczach i nieśli pistolety za pasem, to on: Bitte ausweiss. To oni wyjmują pistolet i zastrzelili tych dwóch Niemców i poszli w nogi i ludzi uciekali przed nimi… Ale ten co przyszedł teraz, co był zabity w Alejach, to inną metodę, on przyjechał z Jugosławii, to inna metoda była. Hande hoch – i wszystkie pistolety wyjmował z pasa i wszystkich zabijał. […]
  • Jeszcze przepraszam, w jakich okolicznościach został pan aresztowany?

Aha, w międzyczasie, jak nie pracowałem w tym Monopolu, tylko wyszedłem ze szpitala, no i to koledzy w tym szpitalu robili i pierścionki, i znaczki z godłem państwa, ZWZ. To były takie trzy litery: ZWZ. To było takie na blaszkach i to się dawało tym, którzy wchodzili na zebrania. Na przykład ja miałem na Złotej wykład: „Karabin jest to broń palna, powtarzalna, czterochwytowa, pięciostrzałowa, z zamkiem symetrycznym, zaryglowana, z pudełkiem niewystającym z łoża, [niezrozumiałe]…”. Ale musiał mieć ten znaczek, żeby go wpuścić, bo tamten strażnik przestrzegał, bo jak się tego znaczka nie miało, to szpiedzy przychodzili i były bardzo duże wsypy. Mnie się zawsze udało, że wyszliśmy cało. Ja te znaczki włożyłem do kieszeni, bo jak przyjdą nowi... Zresztą mówiłem: „Jak macie dobrego kolegę, to wprowadźcie go”, to im te znaczki dawałem. Jak mnie zrewidowali, wyciągnęli te znaczki i: „Co to są za znaczki?”. Wstawili mnie do samochodu i zawieźli do alei Szucha. Zdejmowali te „kozły”, jeden, drugi, bo to były trzy kozły, jedne kozły, drugie, trzecie. No i wysadzili mnie ze samochodu, te znaczki zabrali, idę, tam w środku był taki kantor, siedzi tam starszy sierżant. Pyta się mnie, ile mam rodzeństwa, ile sióstr, ile braci, o wszystko się wypytuje, a ja tak na niego patrzę i mówię: „Panie, ja z panem się w kasynie spotkałem”, a on mówi: „Ty mnie znasz?”. Potem mnie uderzyło i sobie myślę: „Po co ja się przyznałem” – tak sobie pomyślałem. A on: „No tak”. – „Ale przecież pan kiedyś w Wojsku Polskim służył”. – „Ale teraz jestem Niemcem. Ty się tak nie śmiej, bo stąd ludzie nie wychodzą” – tak do mnie mówił. Potem, jak mnie tam wszystko zarejestrował, to mnie przeprowadził na drugie piętro, przechodziłem na drugie piętro i wyszło dwóch takich wielkich mężczyzn w żółtych koszulach ze swastykami, pytają się, czy to do nich. Nie. Ale widziałem pełno krwi na tej drugiej sali, jakieś cęgi, jakieś obrączki, odciśnięte na ścianach ręką – przeraziło mnie to wszystko. On mówi: „Hofman, trzecie piętro” – tym gestapowcom powiedział. Przeszliśmy przez drugie piętro na trzecie piętro, usiadłem na ławce. Siedział pan Hofman, jakiś starszy pan, koło sześćdziesiątki, może więcej, na krześle przy takim biurku, a drugi major przesłuchiwał mnie. Mówił bardzo dobrze po polsku. Jak wszedłem, to wysypał te wszystkie znaczki [niezrozumiałe], ta torba nie tylko moja. Ja swoje wybrałem palcem i mówię: „To są te moje”. – „Skąd te znaczki wzięliście?” Nie mogłem powiedzieć, że ze szpitala, bo to by już była dekonspiracja. Mówię, że wyszedłem przez plac Kercelego i jakiś inwalida bez nogi mi dał te znaczki, ja mu dałem dwadzieścia złotych. Ale mówię: „Nie zdawałem sobie [sprawy], że to będzie szkodzić Niemcom, bo są i ryngrafy na mieście, i pieniądze z godłem państwa polskiego – mówię – i myślałem, że to nie będzie szkodzić Niemcom i tak sobie nosiłem te znaczki, a byłem żołnierzem”. A on mówi: „A wiecie, że Polska już więcej nie powstanie?”. A ja mówię: „No nie, wojna nieskończona”. A on mnie uderzył w twarz, ten Polak, niby ten Polak – uderzył mnie w twarz, ale tak niegroźnie. W końcu mówi: „A poznałby pan tego [inwalidę]?”. Ja mówię: „No, poznałbym, ale czy on tam może być teraz, bo on był bez nogi”. Pojechałem samochodem, zawieźli mnie przez Kercelak, a tam handlarze powiedzieli, że tutaj takich inwalidów to dziesiątki pracują, ale żadnego takiego nie było. Przywieźli mnie z powrotem, znów przesłuchanie i w końcu wstał ten Hofman, coś powiedział, nie wiem, czy nie zrozumiał, a ja mówię: „Ja jestem inwalidą. [Walczyłem] w 1939 roku, jestem niegroźny dla państwa niemieckiego” – zacząłem tak wymijająco. On potem wyjął taką kartę i mówi tak: „Podpiszecie tę kartę, że jak wyjdziecie jako inwalida wojenny, nie będziecie szkodzić Niemcom i nie będziecie nosić żadnych znaczków i żadnych gazet”. Ja to podpisałem. No i skierowali mnie do Monopolu Tytoniowego na Kaliską i tam pracowałem do wybuchu Powstania.
Stamtąd poszedłem na Ochotę. Były trzy zgrupowania Wawelska i Kaliska i Starynkiewicza. Trzy zgrupowania były na Woli, dwa zgrupowania się trochę drapały z Niemcami, bo ich tam trochę postrzelali w tym domu akademickim. Ktoś tam z kościoła z karabinu maszynowego ich tam [ostrzelał]. Oni robili zbiórkę, a ktoś ich tam posiał. Starynkiewicza to zgrupowanie nie było… Skierowanie było na Tarczyńskich do szkoły. Poszedłem do tej szkoły, bo chciałem iść na Wolę. Mówię: „Tutaj blisko. Tutaj mieszkam, tutaj znam tych wszystkich chłopaków młodych i tamtych”. Przyszło dwóch, potem przyszło trzech, razem przyszło tych chłopców ośmiu. Niedługo przychodzi wiadomość od kierownika szkoły, że cała Tarczyńska będzie kontrolowana przez Niemców, w domach będą przebywać. W międzyczasie ten kierownik (nie wiem, jak się nazywał) dał mi dwie szmatki i ja czyściłem podłogę, włożył mi rękę na temblak, a tych chłopaków schowaliśmy do piwnicy. Jak przyszli ci Niemcy, pytają się, czy tu są bandyci, bo to wtedy nazywano „bandyci” – to nie byli akowcy, tylko polnische Banditen. No i potem ten Niemiec mówi: „A ten?”. No to ten przedstawił, że to jest żołnierz z 1939 roku, ranny, on tu dostaje śniadanie, trochę pomaga czyścić podłogę, i Niemcy się uspokoili. Miałem ten ausweis, to mnie poklepał ten Niemiec po ramieniu, no i te chłopaki się uchronili. Nie wiem, co się stało, bo oni nie mieli uzbrojenia, oni mieli dwa granaty tylko w ręku. To było ośmiu chłopców, ale co się z nimi stało, to nie wiem. Bo ja w nocy potem, [ponieważ] widzę, że to zgrupowanie nic nie zdziała, to się przedarliśmy z kolegą na Wolę, do mojego dowódcy „Ostoi” Podwysockiego, który był ze mną w szpitalu, bo ja miałem przydział do niego, ale wolałem [zostać] tutaj, bo myślałem, że coś tu zdziałamy, na Ochocie, a tutaj te dwa zgrupowania trochę dały Niemcom „popić”, to znaczy zgrupowania Wawelska i Kaliska, ale ci chłopacy co tam byli, to byli w Monopolu w straży pożarnej. Oni byli wszyscy w konspiracji. Potem w Powstaniu kilku bez nóg wyszło z tego.
Oni tam dobrze... Tego dyrektora Kortusa, Polaka, który był zastępcą, też zabili Niemcy (jest w książce nawet). Kortus – to był Polak. Ja wiedziałem, że on był w konspiracji, bo jak gestapo mnie zawiozło, to [potem] do mnie przyszedł i mówił: „No nie, spokojnie pracujcie, tutaj już wam nic nie grozi”, ten dyrektor taki był, Kortus, taki duży facet, dyrektorem, [Polak]. Trochę kradli tam, kobiety kradły tytoń, bo wtedy tam było, niektórzy chowali te różne, i tu, i w buty, wszystko robili na hali, bo wtedy było trudno. Produkowali papierosy Weichsel (to Wisła) i junaki. Ta fabryka była bardzo rozbudowana i każdy dostał dwa litry wódki z czerwoną kartką za pracę i pięćset machorkowych papierosów. Te kobiety sprzedawały te machorkowe papierosy. Jak wyszły, to tych kupców, handlarzy było pełno. Każda chciała sprzedać, bo przecież nie paliła tych papierosów. No i przyszło jakichś trzech panów i zaczęło kupować te papierosy, kłaść do worka, a ten Niemiec wyszedł potem, jak już nakładli tych papierosów do worka, strzelił do góry z pistoletu i zabrał ponownie te papierosy. A to okazało się, że to byli partyzanci, którzy do polskiej armii, do lasu, mieli te papierosy zawieźć.
Potem, nie wiem, co się stało, że przyszli do mnie i powiedzieli, że mam iść na Grójecką, żeby nikt nie jechał w tą ulicę. Nie wiem, co to było, do dziś nie wiem. Tylko mówiłem: „Niech pani nie idzie tutaj, bo ta ulica jest zagrożona”. To te kobiety, jedna szła z dzieckiem: „To Niemcy krzywdę robią i jeszcze Polacy robią krzywdę…” – po prostu zwymyślała mnie. „Nie, bo tu coś się będzie dziać, niech pani nie idzie z dzieckiem. Proszę panią, błagam panią”. No i usłuchała, poszła sobie w inną stronę. Potem słyszę, że wyjeżdża samochód z Monopolu Tytoniowego, a tu dwóch panów z jedną panią, w białych płaszczach, on wyjeżdża, a ci ostrzeliwują – „bru, bru…”. Krew leciała, już poszedłem wtedy, już wiedziałem, [o co chodzi], krew z niego bryzgała… Kierowca wyskoczył, a ta kobieta strzeliła do tego kierowcy, a on był zawodowym wojskowym, brał, żeby mieć ochronę (to jest zawodowy, przedwojennym żołnierz, kapral), i jemu strzeliła w rękę, a ten krzyczy, jeden Powstaniec: „Nie strzelaj, bo to nasz”. Potem nie chciała ta dekawka zapalić. Pchali tę dekawkę – nie chciała zapalić, ale zaczęli ją tam pchać, i „pyk, pyk, pyk”. Potem przyszła żandarmeria, Boże... Tego komendanta [wypytywali], że on pierwszy nie przyszedł na tę zbrodnię, czy on wiedział. Bili potem tego komendanta, gestapo. Potem wystawili trumnę z kirem i swastyką. Wszyscy musieli oddać hołd. Wielki dyrektor, gestapowiec skończył dzieło na ziemi polskiej.
Przyszedł Zilich, wiedeńczyk, bardzo dobry, który krzyczał: „Nie brałem papierosów, nie brałem papierosów, bo szkodzą Niemcom, nie brałem…”. Był łagodny i z tym Kortusem, naszym dyrektorem, już się lepiej pracowało.
No ale przyszło znów jakichś trzech facetów, żeby wydać samochody z Monopolu Tytoniowego dla Gestapo i armii niemieckiej i przysłali – mieli pismo jakieś. Ci dali samochód, wyładowali i potem proszą o ochronę dla tego samochodu i podjechali pod Bielany i potem powiedzieli: „No, wynoście się ochrona, my jesteśmy z Armii Krajowej, wracajcie do domu”. Oni przyjechali i dopiero wtedy zrobiła wielka tam [awantura]. Ale to nasi. Tylko słyszałem, że to było trzech naszych, poznaniacy, pięknie po niemiecku mówili, mieli zgodę niemieckiej armii czy Gestapo, żeby zabrać te papierosy, a to byli nasi konspiratorzy, oni zabrali to. Potem już się Monopol skończył, spalili to wszystko. Potem ja dostałem skierowanie do Krakowa, bo nie miałem ani pieniędzy, ani niczego, w tym Monopolu. W Krakowie był Monopol Tytoniowy i tam dali nam papierosy i trochę pieniędzy, wypłaty trochę, bo pieniędzy nie było, i tak się skończyło „dzieło” w Monopolu Tytoniowym w Warszawie. Potem zbiórka była tu, na Tarczyńskiej…

  • Długo był pan w Krakowie?

Tylko byłem dwa dni. Bo wszyscy powiedzieli: „Jedźcie do Krakowa, tam jest Monopol Tytoniowy, on wam coś wynagrodzi”. Nie tylko ja pojechałem. Dużo było kobiet, bo dużo kobiet pracowało, to była wielka wytwórnia papierosów, była na Dzielnej i na… Ale jeszcze nie dokończyłem. Ten dyrektor… Tam taki portier też był, Niemiec, taki starszy Niemiec, portier. On tam kontrolował wszystkich. Jak się wychodziło, to się [czekało] za sygnał – jak się zapaliło, to się szło na ścisłą rewizję, a jak się nie zapaliło, to mógł papierosy mieć i przeszedł. Ale jak się zapaliło to światło, to już było groźne, ścisłą [rewizję] robili. Ale jak ci Powstańcy [właściwie akowcy] chcieli tego naczelnego gestapowca pozbyć życia za niesprawiedliwość w stosunku do społeczeństwa Warszawy, to zadzwonili z Dzielnej, że niech przyjeżdża, bo tam ukradli papierosy i ma przyjeżdżać. On nie przyjeżdżał, ale ten z portierni ponaglał tego dyrektora (to teraz słyszałem, bo ci Powstańcy mi opowiadali), ponaglał tego dyrektora, żeby szybko wyjeżdżał, bo tam czekają i trzeba ich odesłać do gestapo, a to była improwizacja, a oni czekali z tymi pistoletami i ponaglali tego [portiera], bo im się też pewnie nudziło. Podobno, bo ja tego nie widziałem, ale rozmawiałem z tym co przeżył i woził tego dyrektora, bo to był mój kolega po fachu, też kapral z wojska, też szkołę kończył. On mi opowiadał, że było dwóch panów w białych płaszczach, uzbrojeni w dwa pistolety i jeszcze pepeszę mieli swoją i posiali go tak i tak się skończyło. Potem aresztowali tego komendanta policji naszej, że on pierwszy nie przyjechał, że on wiedział o tym czy coś. Były różne podejrzenia, zarzuty. I tak się skończyła oczywiście cała droga wojny.

  • A czym się pan zajmował po pracy, kiedy skończył się etap pracy w Monopolu Tytoniowym?

Najpierw poszedłem zameldować się na Pragę, bo taki był rozkaz, żeby ten rocznik 1914 (nie tylko mój rocznik, ale dużo roczników) ma się zameldować. Przyjechałem na Pragę. Był taki pałacyk, teraz jest ten pałacyk przy „braciach śpiących”. Tam było całe kierownictwo. Widziałem Bieruta, widziałem Ochaba, widziałem Osóbkę-Morawskiego, którego znałem przed wojną, taki socjalista, który nam dom budował. […]

  • Jeszcze pozwolę sobie wrócić sobie do momentu wybuchu Powstania. Czy pamięta pan ten moment wybuchu Powstania?

Tak. Powstanie wybuchło o godzinie „W”, wieczorem, o godzinie, zdaje się, siedemnastej czy osiemnastej. Powiadomiony byłem przez taką małą łączniczkę, ona Luśka się nazywała, że tu mam się zgłosić. Jak nie dotrę na Wolę, to wszystko jedno w jakim zgrupowaniu. Ja oczywiście byłem jednym z tych, którzy mają prawo dowodzić jakąś jednostką. Pod Kutnem dowodziłem małą jednostką, w Powstanie większą. Potem w pułku samochodowym miałem dowództwo plutonu, miałem kilku żołnierzy, nawet trzydziestu, bardzo dobrych żołnierzy. Z naszych żołnierzy nawet jeden mi opowiadał o swoich rodzinnych stronach. Ja te strony znałem, ale się nie przyznałem, a potem pojechałem do tego Sompolna, a on: „Panie, pan moim dowódcą był”, a ja [mu] zabiłem ćwieka. Ale to już takie [historie] po wojnie… W tym pułku miałem bardzo dobrze, miałem bardzo dobrego pułkownika. Nawet pojechałem do takiego Sompolna i tam – już po wojnie – i tam tak tych chłopów bili, w piwnicy, w takiej gminie. [Ci chłopi] krzyczeli: „Panie Klimczak, panie Kazimierzu, niech pan nas ratuje”. I ci ormowcy, takie, przepraszam bardzo, usmarkane to było, prowadzą takiego Strzemkowskiego, [takich] bogatych gospodarzy, którzy służyli u mnie w wojsku, których ja byłem wychowawcą w Rudnicy na Pomorzu. Strzemkowski i Bartoszyk krzyczeli „Panie Klimczak, niech pan nas...”. Mówię: „Co tu zrobić z nimi?”. Poszedłem do niego, dwóch z karabinami ubowców prowadzi i mówię: „Popraw sobie czapkę”, to poprawili, „Wytrzyj nos”, bo chciałem najpierw [sprawdzić], czy oni nas wysłuchają mnie. Potem pokazałem legitymację, bo w tej legitymacji ten pułkownik napisał, że wszystkie władze cywilne mają mi udzielić pomocy i był podpisany Bierut, nie wiem dlaczego, a ja nie byłem ani partyjny, ani nie należałem do żadnej partii. Jak zobaczyli tego Bieruta, to dostali obłędu: „Towarzyszu, jak każecie zwolnić, to zwolnimy”. Mówię: „To zwolnijcie ich”. – „Ale towarzyszu, idziemy do starostwa, oskarżymy, że towarzysz nam pokazał taką legitymację, że nas przeraziła. Jedziemy do powiatu, oskarżymy”. Kolega jechał samochodem, zawiózł mnie do powiatu, a tam był Mikołajczyka (z naszych) pułkownik starostą, bo wtedy Mikołajczyk obsadzał. Nawet go znałem, nie tak osobiście. On mówi: „Ty, chodź tutaj na kawę. Ty, słuchaj, ty tam coś zrobiłeś, jakieś uwolnienia, jakieś zwolnienia chłopów”, a ja mówię: „No tak, Bartoszyk, przecież jak on nie ma żyta, to nie odda ziemniaka, jak nie ma ziemniaków, to nie odda jęczmienia, a po co to bić tych chłopów, tyle krwi”. „Chodź na kawę” i zamknął drzwi. A to oni wpadli: „Towarzyszu, towarzyszu taki z Warszawy przyjechał, z legitymacją taką i zwolnił tych, co my prowadziliśmy, a oni nie oddali metra zboża”. A pułkownik mówi: „Jak go spotkam, to z nim porozmawiam. Dobrze, już wszystko dobrze. Ja się zajmę tą sprawą”. Oni odjechali, a my sobie popiliśmy, pogadaliśmy sobie po swojemu. Tego pułkownika podobno rozstrzelali.
  • Jeżeli chodzi o Powstanie Warszawskie, mówił pan, że miał pan możliwość dołączenia do dowolnego oddziału.

Przyszedłem z Ochoty czwartego czy trzeciego, czy drugiego, nie pamiętam, w którym do było dniu. Odłączyłem się z jednym kolegą, który też był ofiarny i też kończył szkołę podchorążych (on tu jest nawet gdzieś [na zdjęciu]). Potem przeszliśmy przez tory, weszliśmy do jednej kobiety, przenocowaliśmy i szukaliśmy tego oddziału mojego dowódcy „Ostoi”, z którym leżałem w szpitalu i tworzyliśmy wspólnie Służba [Zwycięstwu] Polski. Byliśmy bardzo zjednoczeni ze sobą, bo on był też pilotem, zastrzelił w 1939 roku nad Czerwonym Borem pilota, ale nie zastrzelił, tylko męczył, bo ten pilot niemiecki był bardzo sprytny, uciekał, a on potem nie mógł dojść, doskoczył do niego i spadli oboje. I ten połamał nogi i tamten też połamał nogi i Niemcy go zabrali do niewoli i położyli do łóżka, a [oni] zaczęli się kłócić: „Po coś ty mnie nie zestrzelił, tylko wsiadłeś na mnie i mnie zwaliłeś?”, a ten mówi: „A po coś ty przyjechał na nasze tereny?”. No i się kłócili. Niemcy musieli ich rozdzielić, bo chcieli się pobić. No i ten „Ostoja” potem wrócił do Warszawy, przyjechał do szpitala, no i w szpitalu [go poznałem].
No i [w czasie Powstania] potem dotarliśmy do niego, on mnie powitał i potem mówi: „Ty, słuchaj, zajmiesz placówkę na Bema, [właściwie] Jana Kazimierza, w takim gospodarstwie”. Nie wiem, czy jest jeszcze ta ulica, Jana Kazimierza. Tam było gospodarstwo, tam była stajnia, ludzie nie chcieli nas przyjąć do mieszkania, tylko mogliśmy wejść do szkoły i tam był taki belgijski koń, duży, dobrze odżywiony. Zabili tego konia, bo ci ludzie tam głodni byli i po kawałku tego mięsa brali i nawet mnie kawałek przynieśli, a [potem] w stajni uścielili sianem i tam my zakwaterowaliśmy. Potem oczywiście na Woli pierwsze natarcie było w kartoflach, dużo padło, ja od tej strony byłem bezpieczniejszy. Potem (może proszę tego nie notować) przychodzi jeden pan, [który] wiózł jakiś trotyl, i dwóch Niemców. To był podchorąży z Grudziądza, pracował u Niemców. Wyszedł sierżant do niego (mam go zapisanego) i mówi: „Ty wyssałeś moją krew, a Niemców wozisz? Ja cię wychowałem na takiego żołnierza…”. A on mówi: „Panie szefie, ja ich zakatrupię, a ten trotyl oddam Powstańców”. On mówił pięknie po niemiecku. I to zrobił. Potem przy wiadukcie siąpił deszcz i Niemcy zrobili sobie taką pałatkę, mieli karabin maszynowy, mieli granatnik i się schowali, a on poszedł gdzieś, przybrał mundur z trupią główką na czapce, niemiecki, i przyszedł i wszedł do stajni, a ja chwyciłem za pistolet, bo myślałem, że.. A dowódca „Ostoja” krzyczy: „Ty, to nasz, nasz, wychowanek”. On przyszedł i mówił, że przyszła jedna pani i jeden pan, że w tamtym podwórku gdzieś dalej wszystkich wykwaterowali, młodych rozstrzelali, a starych wywieźli do obozów gdzieś, a teraz jest w tym domu zgrupowanych tylu ludzi i mają ich wszystkich rozstrzelać. A ten mówi do tego dowódcy: „Panie poruczniku, to ja wyprowadzę tych ludzi. Pójdę tam”. A to „mongoły” markowali tam, trzymali opiekę. Dużo, nie wiem, ilu ludzi, bo nie byłem tam. On powiedział: „Proszę dać mi ochronę”, zasalutował Heil Hitler i: „Odprowadzimy tych ludzi do Warszawy”. Wyprowadził podobnież tych ludzi, potem mówi: „Wracajcie, ja ich wszystkich tu rozstrzelam”, ale jak oni odeszli, to powiedział: „Ja jestem w splugawionym mundurze [niemieckim], jestem Polakiem. Kto może, niech ucieka”. Potem wrócił tutaj, poszedł do tej pałatki, powiedział, że on będzie barykadę stroił (to tylko wiem z opowiadania mojego dowódcy). Palnął, że idzie budować barykadę. „To buduj sobie!” Potem zabił tych dwóch Niemców, zabrał ten granatnik i karabin maszynowy i przyszedł. On był w Kanadzie dyrektorem, daliśmy mu krzyż Virtuti Militari – to ten kierowca, który woził ten trotyl. Ale to jest opowiadanie mojego dowódcy, ja go nie znałem, tylko widziałem go raz, jak przyszedł do mojej stajni.
Potem się wycofywaliśmy do Śródmieścia na ulicę Działdowską. Tam była zbudowana dobra barykada, ale budowali ją wszyscy. Boże, wszystkie chodniki zdejmowali, kładli te chodniki, lodówki kładli, wszystką swołocz kładli i tak zbudowali tę barykadę. I przyszedł taki pan i mówi: „Ja opuszczam tę barykadę, bo muszę iść do drugiego zgrupowania, a wy przejmujecie”. Teraz byłem na imieninach i on mnie poznał, ale nie pamiętał, jak mi przekazywał tę barykadę. Ta barykada była dobrze zbudowana. Niemcy strzelali w tą barykadę, żadna kula nie przeszła, bo te chodniki były tak [dobrze] ustawione i worki z piaskiem. Tak ci ludzie pracowali, wszyscy, młodzi starzy. Nawet przyszedł do mnie taki stary i mówi: „Panie szefie, ma pan dwie butelki benzyny, niech pan zabije diabła hitlerowskiego”. No i Niemcy nie mogli tej barykady zdobyć, bo jak Niemcy szli, to nasi się wychylili się i pach, pach, pach i cup, a Niemcy potem pach, pach, ale te kule się odbijały, ta barykada była nie do zdobycia. Potem Niemcy sobie [niezrozumiałe], że trzeba użyć jakiegoś fortelu. Wzięli sto pięćdziesiąt ludzi czy coś (nie wiem, czy było sto pięćdziesiąt, czy mniej, czy więcej) i pędzili przed tą barykadą, a tam szły czołgi. Ja pytałem się dowódcy, „Hala”, ten, co tam wprowadzał [potem mnie] do komputera [??], bo on był nad naszą [jednostką] jeszcze, bo całym dowódcą był Tarnowski „Lelek”, „Waligóra”, dowódcą całego Obwodu Wola, a takie były poszczególne bataliony… […] „Hal” był takim zwierzchnikiem, a ten…
Potem przyjechał „Monter” do nas i powiada do mojego dowódcy: „Co pan zrobił? Nie ma żywności, nie ma broni, a pan przyjął tylu ludzi”. Byłem przy tym. „Panie generale, ci ludzie byliby skazani na śmierć, my przestaliśmy strzelać”, no ale mówi, że dzięki mnie bronił tych ludzi. No i się pyta, jak to było, a ja mówię, że ten pseudogestapowiec odebrał ten granatnik, to ja znałem ten granatnik. bo miałem przeszkolenie z tego granatnika. To był taki „piesek”, że poziomica miała [ustawianą] odległość, a on strzelał tak i potem spadał od razu, taka jak artyleria górska. Było siedemdziesiąt pocisków tam – to była siła ognia. Ja mówię sobie: „Co to tych ludzi tak pędzą. Pewnie chcą zdobyć tę barykadę”, ale nie było odpowiedzi. Potem wlazł tam kolega kapral Szpigiel na górę, na jeden dom i mówi: „Oj, tam idą cztery czołgi za tymi ludźmi”, a dowódca potem przyszedł i mówi: „Co tu zrobić?”. – „Niech on mi powie, jaka tam jest odległość do tych czołgów” i on tam wlazł i mówi: „Ty, nastaw ten swój pistolet”, bo on nie mówił granatnik, tylko pistolet, bo trzeba było lemieszem wkopać w ziemię, potem dwie nóżki rozłożyć i się wkładało pocisk tu, wyrzucała siła nośna, apotem spadał i uderzał w ziemię i raził prawie sto pięćdziesiąt metrów. To była dobra broń, prawie jak moździerz, ale trochę inna. Dał mi jeden pocisk i mówi, że dwieście metrów za blisko, dałem drugi pocisk i on mówi: „Dobre, wal!”. Ja pach, pach i jakoś ten czołg [został], nie wiem, uszkodzony czy się odwrócił, pewnie gąsienica się odsunęła. Ludzie przeszli do nas wszyscy. Sto pięćdziesiąt ludzi uratowaliśmy. Nie ja uratowałem, tylko dowódca „Ostoja” uratował tych ludzi.
I potem doszliśmy tutaj do Haberbuscha, zdaje się. Były tam takie wielkie pojemniki piwa… Ale to nie mój oddział, ale kto to zdobył? Ja się pytałem, jak oni zdobyli tego Haberbuscha. Jakiś dowódca powiedział, że to byli „mongoły”, Azjaci jakieś inne swołocze pijane zdobywali tego Haberbuscha, ale „my weszliśmy tam do domów, zrobiliśmy takich »mongołów«, wystawialiśmy przez okna, a »mongoły« skierowali na to pistolety i strzelali do okien, do tych kukieł, a my z tyłu weszliśmy i zdobyliśmy”. Widziałem tylko, że ten kapral tego gestapowca po schodach do tego pojemnika z piwem podsadzał. Ja mówię: „Co ty robisz z nim?”. On mówi „Musi się napić piwa, bo Niemcy lubią piwo”. Potem patrzę, a on poderwał nogi i go utopił w tym piwie. A ja mówię, że już piwa nie będę nigdy pił. Potem go kulką dobił i dwóch tam uśmiercił w tym piwie. Potem powiedziałem, że piwa warszawskiego [już nie będę pił]. Ale to nie mój oddział. Jeszcze były dużo takich, konspiracja, zabranie pieniędzy sześć i pół worka.

  • Co działo się z panem po zdobyciu browarów?

Po skończeniu Powstania?

  • Nie, po zajęciu browaru.

Ogłoszono było, że się poddajemy. Było składanie broni. Przyszedł Niemiec do nas, taki, nie gestapowiec i mówi, że ten oddział musi iść ze mną.

  • Czy był pan w coś uzbrojony w czasie pełnienia służby.

To muszę panu powiedzieć, jak zdobyłem pistolet. Poszliśmy na Kercelak z kolegą z Armii Krajowej, który też nie żyje. Poszliśmy i kupiliśmy pistolet na placu Kercelego, taki dziewięciostrzałowy, taką „parabelę”, nawet dość dobrze zapłaciliśmy. Poszliśmy na Trakt Lubelski, do lasu i rozpostarliśmy gazety i nie było w gazecie żadnych śladów – to lufa była skalibrowana, nie było… Wracamy z tym pistoletem, mówię, że pójdziemy do tych handlarzy, żeby może nam zamienili albo coś, a tutaj na Trakcie Lubelskim jest samochód i kręci się dwóch Węgrów, robią koło. Ja wszedłem do nich, tak patrzę, a Węgrzy to trochę tacy zbratani, trzeba z nimi pogadać. No, mamy pistolet, może ich postraszymy, może coś. Patrzę, ci Węgrzy reperują, patrzę, z tyłu taka mała plandeka – pełno pistoletów i pełno krwi w ładownicach i pytam się: „Skąd to wieziecie?”. – „A, z pobojowiska, z natarcia rosyjskiego na Niemcy. Mamy iść do Skierniewic, mamy przewieźć do magazynu”. I mówi: „A ty co, partyzant?”, a ja: „Tak, partyzant”. – „Polak Węgier dwa bratanki – mówił po polsku – weź sobie pistolet”. Wziąłem sobie visa, siedemdziesiąt naboi, kolega wziął sobie „parabelę”. Było tych pistoletów. Kolega się zapalił, mówi: „Ja im dam w łeb, jak już mamy to”. Ja mówię: „Słuchaj, to Węgrzy. Dali nam po pistolecie? Dali nam”. Poszliśmy do lasu, teraz mówię: „Dali nam po pistolecie, a będziemy jechać do Warszawy z pistoletami, to nas...”. To zdjęliśmy koszulę swoją, owinęliśmy, pochowaliśmy pod drzewem pod koszulkami i pojechaliśmy do Warszawy i była kontrola. Ale nie wiem, czy kontrola była zaplanowana, czy nie, ale była kontrola i wszystkich rewidowano w [pociągu] i nas też zrewidowano, ale my nic nie mieliśmy. Po paru dniach poszliśmy, po te pistolety przynieśliśmy do domu, repetowaliśmy, te kule tak pryskały, fajnie było. Z tymi pistoletami poszliśmy na wojnę. To był „[Polak] Węgier dwa bratanki”. Z tych wszystkich swołoczy, jakie były skoszarowani po egidą niemiecką, Rumuni, Węgrzy, najgorsi to byli Czesi, Łotysze, Litwini. Wszyscy nie byli dobrzy, ale Węgrzy byli troszkę tolerancyjni, nie wiem dlaczego, bo na Woli… […]

  • Co należało do pańskich obowiązków jako dowódcy?

Trzeba najpierw zjednać sobie żołnierzy i trzeba zachować zaufanie do tych żołnierzy, żeby oni wiedzieli, kogo mają przed sobą, bo jeżeli dowódca nie będzie miał żołnierzy, to zginie, każdy zginie. Przecież moi koledzy byli w partyzantce do 1956 roku. Nie wiem, czy państwo wiedzą, ja mam tutaj „Łupaszkę”. Mam w swoim związku dwóch żołnierzy z „Łupaszki”, którzy walczyli do 1956 roku. […]
Ja sobie zjednałem [żołnierzy]. Jak ja powiedziałem, kto pójdzie na patrol, to wszyscy chcieli iść. To ja sobie wybierałem: „Ty, ty, ty”. Mnie ciężko wychowali w szkole i ja też byłem taki ostry dowódca, ja powiedziałem: „Jeżeli wam się nie podoba, możecie odejść. To jest ochotnicza służba. Widzicie, jak społeczeństwo nas przyjmuje”. Zupki nosili dla mnie i żołnierzom. Trzeci nie wpuszczali do mieszkań, to [drudzy] materace wynosili przed barykadę. Żołnierze spali na materacach, na jakichś siennikach, bo ludzie nie wpuszczali, bo bali się, bo jak wpuścili do [domów], a potem opuściliśmy te domy, to ich potem wszystkich rozstrzelali. Przecież ta dywizja Własowa to było trzy tysiące żołnierzy. To były „mongoły”, to byli kaci, co oni robili z ludnością. Rabowali, gwałcili i każdą kobietę, która zgwałcili, zabijali – to była ta Własowa. To Niemcy oddali [im] Ochotę, na Woli ich było mniej, ale za to była kaźnia. Zginęło na Woli pięćdziesiąt tysięcy, bo tam był ten punkt przejściowy, jak wychodzili ludzie. Na Woli to odliczali, ustawili Powstańców jeden, dwa, trzy, do dziesięciu i dziesiątego rozstrzelali. Mojego kolegę Jankowskiego rozstrzelali, bo trafił na dziesiątkę. To było ciężko.
Mogę opowiedzieć taki przypadek, jak poszli na patrol, przyprowadzili starszego sierżanta. Nazywał się Józef Janeczko. On spał, bo był zmęczony. Przystawili mu bagnet, on przyszedł do mnie uzbrojony w taśmę, granaty z pałkami, tam tego… I mówię: „Panie szefie – on był starszy sierżant – ilu pan Polaków zabił?”. – „Przysięgam, strzelałem, ale żadnego nie zabiłem”. A ja mówię: „A dlaczego pan po polsku mówi?”, „Bo ojciec Polak, matka Niemka”. Ja mówię „Mówi pacierz?”. Żegna się przede mną, pacierz mówi, [pyta]: „Pan mnie zabije?”, a ja mówię: „Nie”. – „Ale tyle krzywdy Niemcy Polakom zrobili, to pan mnie zabije, ale ja powiem panu jedną rzecz, ja mam tak ładną żonę i dwie córki. Jakby pan mnie zabił, to moja żona nie da panu spokoju, nie będzie pan spał”. No i pokazał mi żonę i dwie córki, to mnie chwyciło za serce. Powiedziałem: „Panie szefie, nie zabiję pana. Odda pan pistolet, tu chłopcy czekają”. On mówił potem: „Ja się nazywam Janeczko”. – „A co pan robił w cywilu?” – „Byłem budowniczym, wprawiałem okna, na budowie pracowałem. Ojciec mnie uczył pacierza, ja mówiłem pacierz”. Wszystko to opowiedział i mówię: „To ja teraz odprowadzę pana do placówki niemieckiej i puszczę pana”. – „No tak, ale tamci mnie zabiją, bo pan mnie rozbroił, poddałem się panu bez broni, jestem teraz bez niczego”. No i mówię do „Jelenia”, szef kuchni, zaopatrzeniowiec. „Panie szefie, weź go, pół Polak, pół Niemiec, Józef Janeczko, Józef się nazywa. Weź go pan do siebie”. A on potem odchodzi i mówi: „Panie dowódco, ma pan moją legitymację, wizytówkę. Jak przeżyję, to ja pana chcę odnaleźć”. Pisałem do Niemiec, nie wiem, czy zginął – Józef Janeczko. No ale tak ładną żonę miał i dwie córki, że chwytał za serce, nie zabiłem. No, ale potem byli tacy żołnierze, co powiedzieli, że jak się nie zabije sześciu Polaków, to śniadania nie zje. To byli ruscy, „własowcy”. Nie [widziałem] przez całe życie takich zbirów jak ta grupa Kamińskiego. To byli… Ani sumienia, nic, tylko pić, gwałcić, rabować. Nasi ich posłali. Nie wiem, jak to będzie na tamtym świecie, jak oni staną, a ja będę przechodził koło nich, co oni zrobią ze mną, bo nasi żołnierze ich tam posłali. Potem Niemcy tego Kamińskiego też… […] To była banda bez serca, bez uczuć i zawsze powtarzam wszystkim, jak idę do szkoły, że nie wolno dać broni takim, którzy nie mają serca, a są zabójcami i pragną tylko zabijać gwałcić i mordować. To są ludzie bez kultury. Bo można być żołnierzem, ale czasem rozkaz jest niewykonalny. Były takie przypadki, że nie można ich było wykonać. Tak samo Kutrzeba powiedział: „Chciałem Niemców pobić, ale rozkaz nie był wykonalny”.
Jeszcze jeden taki przypadek podam, bo mi się przypomniał. Przyszedł pan do mnie i powiedział tak: „Zabijcie mnie”, a ja się pytam: „Dlaczego mamy pana zabić?”. – „Bo ja nie chcę żyć”. A ja mówię: „Co to za przyczyna?”. – „Bo w domu tamtym przyszło takich dwóch pijanych, zabrali zegarki, pierścionki, wszystko zabrali i teraz gwałcą moją żonę i córkę, bo nie chciała naszyjnika oddać i córkę gwałcą, a wy tu siedzicie”. – „Ilu tam jest?” – „A dwóch”. Ja mówię: „Który ze mną pójdzie?”. Wszyscy chcieli iść, wszyscy. Wszyscy podnieśli rękę. Ja mówię: „Nie, we dwóch pójdziecie”. Mam ich tu na zdjęciu. […] Wziąłem tych dwóch i mówię: „Słuchajcie, jak ja powiem: Ruki w wierch, a oni złapią za pistolet, to pamiętajcie, macie na pierwszym spuście sięgnąć po pistolet i bez mojego rozkazu strzelać”. No i wszedłem. Tę żonę zgwałcili, a tę córkę nie zgwałcili, bo ona miała takie obcisłe majtki i tymi nogami okręciła, a ten miał pistolet na plecach zawieszony. To brudasy były, te ubrania te... Potem jak krzyknąłem: Ruki w wierch, a oni tam ściągają pistolet, ale nasi posiali. Oddałem te pierścionki, to wszystko. No i taka była rola moja…
  • Czy zdarzało się panu brać też niemieckich żołnierzy do niewoli?

Tak, ale ja żołnierzy niemieckich bardzo szanowałem. Miałem uczucia, że oni… Na przykład byłem w Częstochowie i cała kompania niemiecka szła na front wschodni i wszyscy byli w kościele, karabiny postawili i płakali. Z tym uczuciem miałem do nich sympatię, [to znaczy] do Wermachtu, ale tych zbirów, wychowanków Hitlera, to nie szczędziliśmy. W budynku PAST-y to było ze siedemnastu, rzucali im żywność do tego podwórka, do ogrodu. Żołnierze Wermachtu krzyczeli: „Poddajmy się, poddajmy się, bo zginiemy tu”. Chowali ich tam w podwórko i jeszcze tam dwóch gestapowców było. Ja znam tego sierżanta, który działko przyniósł, dziurę wykuł, zapalił beczkę ze smołą i wyszli ci gestapowcy przebrani w żołnierskie mundury, a żołnierze mówili: „To oni. Patrzcie, oni mają tu te litery, weźcie ich”. Tak słyszałem, tam ich załatwili zgodnie z regulaminem. Tamci mówili: „Naszych pięciu tam pochowanych jest, bo my się dawno chcieliśmy poddać, ale oni nie pozwolili”. Oni powiedzieli, żołnierze Wermachtu, że oni mają numery pod pachą. A ten co jak wszedłem i zdejmował mundur, to przysięgał, że on nie zabił żadnego Polaka – przysięgał na Boga, że nie zabił żadnego Polaka. Wermacht to taki był, że szedł na wojnę, bo mu kazali, ale niektórzy to byli katolicy, bardzo dużo tego było. No, chyba wszystko już opowiedziałem.

  • Jeszcze mam kilka pytań. Jak do państwa walki odnosiła się ludność cywilna?

Powstanie miało być trzy dni. Niemcy się pakowali. Boże, jaki entuzjazm był. Jak szliśmy ulicą, to ludzie z okien krzyczeli, chorągiewkami kiwali, krzyczeli, śpiewali „Boże, coś Polskę”. Niemcy uciekali, pakowali się, nie zwracali na nas uwagi. Trzy dni miało być, a potem ci ruski zatrzymali się na Pradze i ci Niemcy wrócili, Boże, i ta walka musiała sześćdziesiąt trzy dni, ciężka walka. Jeszcze Wola, ale Stare Miasto ucierpiało. Ja tutaj mam księdza [w kościele] Świętego Jacka, on ma już przeszło sto lat. On opowiadał mnie, że był kapelanem na Starym Mieście. Opowiadał: „Jak te »mongoły« weszły do klasztoru, a nasi żołnierze już nie mieli pistoletów, to [łapali] od krzeseł nogę i walili po łbach. A ja patrzę na Chrystusa i mówię: »Ciebie też zwalą«. I poszedłem do Chrystusa, wziąłem go na plecy i jako kapelan niosłem. I potem mówię w drodze: »Panie Jezu, daj mi długo żyć, a ja będę o ciebie dbał, bo ciebie też by skaleczyli, a teraz jesteś cały«“. tak się przekomarzał z Chrystusem. I mówił: „Widzicie, żyję sto dwa lata, odżywiam się śledzikami, cebulką, czosnkiem trochę, żyję dobrze, rozmawiam z wami, no i byłem kapelanem i [wyszedłem] z tym Chrystusem. Jak jadę tramwajem, to mówię pacierz za Powstańców. Jak się obudzę w nocy, to mówię pacierz za Powstańców”. Jakbyście chcieli, to nie wiem czy on żyje, ale to jest u świętego Jacka.

  • Wspominał pan o Rosjanach, wspominał pan o „ukraińcach”, oczywiście o Niemcach też. Czy zdarzyło się panu, że z przedstawicielami jakichś innych narodowości też miał pan okazję się zetknąć?

Zetknąłem się z Węgrami, ale to już mówiłem.

  • No tak.

Z Łotyszami się zetknąłem, ale oni omarkowali getto. Getto było duże i małe. Ja mieszkałem jako kawaler przy ulicy Złotej 80, na siódmym piętrze, i oknem widziałem, co się w tym getcie robiło. W tym getcie wszystkie spaliny leciały na mój dom, zapach był brzydki. Jak okno otworzyłem, to widziałem, co oni robili, pakowali, strzelali tych Żydów, pakowali na wozy, kupy wywozili wozami gdzieś. Widziałem, jak policja żydowska pomagała Niemcom. Wszystko widziałem. Wychodzę z domu swojego i był taki rynsztok, co tam te brudy [spływały], bo ta kanalizacja była unieruchomiona, taki rynsztok był do mojego domu, tuż przed moim domem. To była Twarda i Żelazna. No i tam wyszła taka sucha [chuda] Żydóweczka i Żydek, suchy, takie zęby tylko miał. Ja mu dałem kawałek jakiegoś chleba kartkowego. Potem jakiś Niemiec przyszedł i tą Żydówkę rzucił do włazu. Potem ona się zawiesiła na haku [niezrozumiałe] i potem ją kolbą popychał. A tego żydziaka kto zabrał, to nie wiem. Tylko były potem jakieś aresztowania w tym domu, bo jakiś żołnierz przyszedł, jak ten Niemiec popychał kolbą tą Żydówkę w głąb tego włazu, ktoś mu nóż w plecy wpakował i ten Niemiec wpadł do tego [włazu], no i były takie aresztowania, wszystkich tam aresztowali. Była nagonka. Ja musiałem się wyprowadzić na Bielany, bo nie byłem pewien, co będzie. Ale kto to zrobił tym nożem, to [nie wiadomo]. Podobnież młody chłopak, tak opowiadali. Ale takie były przykre [zajścia].
[Jeszcze] sześć i pół worka pieniędzy zabrali z Wytwórni Papierów Wartościowych… To mój kolega zabrał. O, to było ciekawe, bo Niemcy napisali, że kto bandytów wykryje, dostanie tyle dolarów, dostanie najwyższy krzyż Hitlera i wille i: „Damy dwadzieścia tysięcy dolarów, żeby tylko bandytów zdemaskować”. A nasi napisali: „Dobrze, a my damy czterdzieści tysięcy, tylko powiedzcie, kiedy będziecie drugi raz jeździć”. Tak było napisane, przeczytałem. Nie wiem, czy wiecie o tym. To była ciekawa akcja, ale to była powiązana konspiracja z tamtą wytwórnią. Tamci nadawali, kiedy Niemcy będą jeździć. Nawet ci nasi Powstańcy się niepokoili, bo trochę opóźnienia, to tamci mówili: „Czekajcie, jeszcze nie załadowane, czekajcie jeszcze chwilę, jadą tą ulicą w tym kierunku”. Oni założyli taką linkę, Niemcy wysiedli z samochodu i ci nasi zlikwidowali tego na lawecie, a potem zabrali się za tych i w ciągu dnia sześć i pół worka zabrali armii niemieckiej. Ale to nie ja.

  • Dokąd się pański oddział przeniósł z Woli?

No jak mówiłem. Mój oddział zabrał ten Niemiec na samochód i zawiózł nas na ulicę Puławską i chowaliśmy trupów. Wywiózł nas na pole… gdzieś za ulicą Belgijską, nawet dalej, a tam było dużo trupów naszych, nie wiem, czy Powstańców, i były takie leje od artylerii rosyjskiej, My tam wyszliśmy do tego i najpierw chowaliśmy małżeństwo. Nie wiem, czy ten Niemiec czuł, że ja jestem dowódcą czy byłym dowódcą, bo ja się plątałem na równi ze wszystkimi, bo bałem się, że jak będę dowódcą, to może mnie tam krzywda spotkać. Poszliśmy tam i było małżeństwo i mieli pierścionki na ręku. Ten Niemiec przyszedł i mówi, żebym ja to wziął, zdjął te pierścionki, bo tam był lej i mieli pochować to małżeństwo. Ja nie chciałem zdjąć, ale [jeden] z naszych żołnierzy któryś wziął łopatę i tak „głaskał”, bo to nie było przyjemne. Ściągnął tą łopatą po tym ręku, te pierścionki wytarł i zabrał do kieszeni. Ale ten Niemiec [wcześniej akurat] mnie kazał zabrać. Mieli mi dać, nie wiem, czy słabość miał do mnie. Potem chyba Rosjanie obserwowali, jak chodzimy, i jak salwę puścili artyleryjską, to my zwialiśmy wszyscy do domów, bo tak bili z artylerii, aż trzaskały te rydle. Potem znów nas zgrupował wszystkich i poszliśmy na Puławską do szpitala. W szpitalu było pełno trupów, ale ktoś wykopał taką wielką fasadę w ziemi, pewno jakoś półmetrową, i potem ci Powstańcy mieli chować tam. Ja wszedłem do Królikarni, a tam leżały pod kołdrą dwie kobiety. Ja wszedłem, a te kobiety brzuchami do siebie leżały. Jak odkryłem te kołdry, jak zobaczyłem tych robaków, aż nie mogłem wytrzymać, a nie było ani spirytusu, żeby tego... „Dostanę jakiejś choroby”. A ten Niemiec na mnie patrzy i nie wiem, czy on uważa, że jestem dowódcą, i tak patrzy i mówi: „Co ty byś zrobił?” A ja mówię: „Weźcie prześcieradło, połóżcie i łopatą tą jedną kobietę zgarnąć i rozbujać i do tego dołu”. Zrobili tak i jedną i drugą wrzucili. On tak patrzy na mnie, uśmiechnął się (a on malował sobie takie obrazki) i mówi po polsku: „Wiesz co, będziesz prowadzał mój rower, balonówkę. Nie będziesz brał udziału”. Ja miałem ten rower, ja mogłem uciec na tej balonówce, ale powiedział: „Jakbyś uciekł, to wszyscy będziecie rozstrzelani”. To co miałem robić? Uciekać? Poszliśmy na Belgijską, jest tutaj taki nasz oficer, porucznik, owiniętą miał głowę w kożuszek, ale głowa była strzaskana. Wykopali nasi żołnierze taką dosyć pokaźną jamę, potem zrobili kopczyk. A przy tym ogródku rosły astry i łopatą na tym kopczyku zrobiłem krzyż, łopatą odcisnąłem, bo to ziemia była. Wziąłem te astry, pozrywałem te kwiatki i tak sobie poukładałem. A ten Niemiec jak się wyprostował: „Baczność, Polnische Soldaten”. Wszyscy musieli [stanąć] na baczność – oddał hołd naszemu oficerowi. No, to mnie zachwyciło.

  • Przepraszam bardzo, dla porządku, czy to był ten przebrany za oficera?

Nie, to nie był ten.

  • To był jakiś inny?

To był jakiś inny. Jakiś stary Niemiec. Nic nie brał, ani złota, ani nic, tylko malował, kredki miał, i pisał pamiętniki. Jak już skończyliśmy tę akcję całą, to mnie załadowali do samochodu i zawieźli do Pruszkowa.

  • Pański oddział też?

Też, ale tych, co byli zdrowi, to zapakowali do wagonów zadrutowanych i nie można było wyglądać. A ja poszedłem, było nas tam kilku inwalidów wojennych, poszedłem do całego szefa i mówię: „Polscy żołnierze, my mamy ausweisy, pracowaliśmy dla Niemców”, a on mówi: „Widzicie, dostaniecie wagon otwarty przy lokomotywie, platforma będzie opuszczona, będziecie mogli…”. Jak pociąg z Pruszkowa jechał, to miał taki skręt. Kobiety krzyczały: „Chodźcie, chodźcie”. Bo to była zapora z takimi sznurkami metalowymi, to się tak ruszało. Te kobiety odsunęły te ręczniki i mówią: „Niech pan skacze”. No i wyskoczyłem, przeszedłem tam dalej. Inni uciekali też, ale nie mogli do mnie strzelać, bo ten pociąg był w takim łuku, ale jak już się wyprostował, to do tamtych strzelali. A ja wszedłem do takiej stajenki z kozą, do obory, ta kobieta mnie schowała. Przyszedł jakiś Niemiec, pytał, czy tu jest Bandite. Mówią, że tu nikogo nie ma, a ja to słyszałem. Potem poszli sobie i ona dała mi trochę kawy. Wyszedłem do jednego państwa na wsi, nazywali się, nie wiem [jak]. Dali mi tam jeść, dali mi tam spanie w stajni czy coś.
Potem zgłosiłem się do puszczy, ale już mnie tam nie chcieli przyjąć, bo powiedzieli, że mają tak dużo żołnierzy i mają mało wyżywienia, „a pan jest inwalidą, niech pan jakoś przetrzyma na wsi”. No i [zatrzymałem] się u jednych państwa, co też [byli] patriotycznie [nastawieni]. Też tego sołtysa zabili potem, bo on był taki troszkę złączony z Armią Krajową… Bo różnie chłopi byli [zaangażowani], były Bataliony Chłopskie, to też różnie było. No i potem przyszedłem do Warszawy…
Ale jeszcze jak szedłem na Berlin, to zatrzymałem się w takiej miejscowości Wierzbinek, na Kujawach, gdzieś obok Piotrkowa Kujawskiego czy Aleksandrowa, i tam patrzę, że taki starszy sierżant Grzałkowski jakieś rozkazy [wydaje], jakąś grupę operacyjną miał, ściągał coś z tych chłopów. Ja wszedłem do tej gminy… Ja go poznałem, on był razem ze mną w wojsku i mówię do niego: „Ty, słuchaj, co ty robisz?”. A on na mnie: „Towarzyszu, ja was mogę aresztować”, a ja mówię: „Ty siebie aresztuj, niedługo ty będziesz aresztowany”. – „Kaźmierz, to ty?” On mnie nie poznał, ale potem widzi, że ja byłem stopniem wyżej, bo ja już miałem podporucznika, to on mi oddał cześć i mówi: „My ostatnio zabiliśmy indyka, to chodź”. Jego ten korpus był duży, on poderwał ten korpus, zdawał mi raport, bo ja byłem w stopniu wyższym od niego, ale wtedy byliśmy na równym stopniu. Potem wróciłem do tej gminy, patrzę, że tam siedzi taka dziewczyna, pisze podania. Zacząłem z nią rozmawiać, ona potem mówiła: „Niech pan przyjedzie” i stała się moją żoną, na szlaku bojowym. W 1948 roku już byłem żonaty z panią moją Celinką, z którą przeżyłem sześćdziesiąt lat małżeństwa.

  • Pamięta pan nazwę wsi, w której pan przebywał po ucieczce?

Nie wiem, jak się ta wieś nazywała, ale to było gdzieś koło Pęcic. Tam był sztab niemiecki. Szlachcicem był Trylicki. To gdzieś koło Reguł może, bo to w polu było. Nawet teraz bym nie trafił. Ten gospodarz taki był, nie wiem, co on tam robił, że ta piekarnia… Słyszałem od kolegów, że ci nasi z puszczy mieli dużo mąki, z tej brygady wołyńskiej, i zawieźli do tej piekarni i Powstańcy pobierali z tej piekarni chleb. Ja poszedłem do tej piekarni, a ten właściciel tej piekarni mówi do mnie: „Pan jest ten a ten?”. – „Tak”. – „Ma pan bochenek chleba. Niech pan przychodzi codziennie, dostanie pan bochenek chleba”. Darmo dostawałem, ale słyszałem, że oni wstawili mąkę z puszczy, ktoś tam przewiózł mąkę. Dużo było tej mąki, bo to kilka metrów.

  • Jeszcze wracając do Powstania, jak wyglądała kwestia zaopatrzenia w żywność?

Trudna była, trudna. Ja dostawałem często zupkę, przynosiły mi babki. Z żywnością było trudno. Nawet generał [w Puszczy Kampinoskiej] też powiedział, że nie wolno przyjmować więcej, bo nie ma wyżywienia, nie ma broni. Przyznam się, że raz mój dowódca przyjął tych stu pięćdziesięciu, kilku się zgłosiło na ochotników i ja kiedyś mówię: „Co będziecie tu robić? Może szukajcie jakiejś żywności, żeby coś ugotować”. A oni mówią: „Nie no, my broń to sobie zdobędziemy”. Potem przychodzą i mówię: „Skąd macie pistolety?”. – „Szło dwóch »mongołów«, jednemu daliśmy w łeb i zabraliśmy”. Z uśmiechem to robili. „No panie, pan nie chciał nas przyjąć, a my, jak widzi pan, mamy broń. Wzięliśmy takie sztaby metalowe. Jednemu przez łeb daliśmy no i pistolety mamy”. Już byli panami, bo kto już ma pistolet, to już jest panem. Jak to mówią, kto ma jakąś broń, ten jest [panem].
Przyznam się, że Powstańcy, których ginęło bardzo dużo, jednak zawsze byli pewniejsi niż cywile, bo te bomby, te „krowy”, te „berty”… Nie wiem, czy państwo wiedzą, że jest w Piastowie taka armata, że małe dzieci w nią wchodzą i wychodzą lufą. Ona jest [niezrozumiałe], ona jest pokazówka. Jak ten pocisk szedł i wpadł gdzieś w dom, to nic nie zostało, tylko studnia. Woda była w nim. Róg Złotej i Żelaznej spadł na skrzyżowaniu, róg Twardej i Złotej – tylko dom się nie przewrócił, bo to był bunkier. Dawny żydowski dom, metrowe mury – on sie zachwiał i usiadł, bo jedna brama była i wokół były oficyny. Jeszcze taką rzecz opowiem. Jak tą broń zdobyliśmy, to ja mieszkałem na tym piętrze, przychodzi mój kolega Stańczyk i mówi: „Słuchaj, na Nowogrodzkiej jest bank. Chcę, żebyś poszedł ze mną, bo oni mają dużo pieniędzy, to zabierzemy te pieniądze”. Ja mówię: „Tam, wiesz, w bramie stoi dwóch niemieckich żołnierzy z pepeszami – mówię – ty z tym pistoletem pójdziesz i zginiemy na miejscu”. – „Nie, to ja się nie będę z tobą dzielił”. – „Zresztą nie wolno ci tego robić, bo nie masz rozkazu”. Bo w Powstaniu można było coś zrobić, ale nie samemu. Trzeba było opracować dokumentację, iść do pułkownika „Korwina”, który tu mieszkał, w tym domu – oficer do specjalnych zleceń. On musiał zobaczyć cały plan i potem [można było] wykonać. To nie było w Powstaniu tak, że ty idziesz i robisz sobie samowolę. Nie, nie. […]
  • Jeszcze wracając do czasów Powstania, czy pamięta pan, żeby trwało jakieś życie kulturalne, żeby czytano jakieś gazety, dyskutowano co w gazetach albo co w radiu?

Ta „Iskra”, to była ta informacyjna gazeta, bardzo dobra. Ona była takim podstawowym [narzędziem] podtrzymania ducha w narodzie polskim. Bo Warszawa, to nie byli sami Powstańcy, to byli wszyscy – od najmłodszego, wszyscy chcieli tej wolności. Ta gazeta informowała. Ale różne były wyroki. Nasi Powstańcy zabili prawie trzy tysiące konfidentów. Zabili nie tylko mojego dyrektora, o czym opowiadałem, ale dyrektora Arbeitsamtów, dyrektorów spółki, dyrektorów wysyłanych na Pradze… W Skaryszewskiej był punkt zborny wszystkich moich kolegów. Ja poszedłem tam, zaniosłem dokumenty, bo byli zatrzymani, połapali ich i jakiś watażka stał na wieży. Ja ty dokumentów nie mogłem dać, a koledzy krzyczeli: „Ty, słuchaj, rzuć to przez mur”. Ja to rzuciłem, a ten jak z pistoletu posypał, to gdybym nie stał za filarem, to by mi nogi obciął. Myśleli, że ja tam bombę rzuciłem, a tam były dwa jajka i kawałek kiełbasy, bo tam inni byli głodni. To było jeszcze w konspiracji, ratowało się tych różnych… Potem na Pawiaku przecież… Ale to co opowiadam, to jest kropla w morzu. Co robili nasi partyzanci...
Ja też miałem jeden przypadek bardzo niebezpieczny. Pułkownik, który leżał ze mną w szpitalu, powiedział, że mam jechać do Biłgoraju. Jeszcze poszedłem do niego, zameldowałem się, bo to było na ulicy Twardej pod numerem 20 i wszedłem do pokoju i tam siedział taki pan, ja mu sie zameldowałem, przedstawiłem się, co ja jestem, a potem on mówi: „Ja jestem z Armii Ludowej”. Ja się zatrwożyłem, mówię: „Po co ja wszystko to powiedziałem”. A on mówi: „Niech pan się nie martwi, ja znam pułkownika, my jesteśmy kolegami”. No i potem mnie przesłał to tego mojego, a to był pułkownik Jędrzejczyk, który był pułkownik w Szpitalu Ujazdowskim. Mówi: „Słuchaj, musisz wykonać jakiś cel. Ja ci dam tutaj, żebyś przewiózł meldunek”. – „Jak ja przewiozę meldunek?” – „Zrobimy to. Zawiesimy ci to na plecy. Masz legitymację inwalidy wojennego, pracujesz w…”. – „Ale przecież ja z pracy nie mogę się zwolnić”. – „No to będziesz miał legitymację podstemplowaną, że ty jesteś chodzący na chorobie”. Wszystko robili! Co to się robiło, to w głowie teraz się nie mieści! No i miałem legitymację, bo Niemcy sprawdzali: „No dobrze, jedziesz. Po co ty jedziesz?”. Mówię, że do kolegi, że trochę żywności chcę kupić na wsi, tak się wymijałem. Niemcy, jak rewizja była tych handlarzy, to mnie wagonu do Warszawy. Tamtych bili, rozstrzeliwali, różnie to było. Ja pojechałem do tego Biłgoraju i miałem takie zadania, że jak wyjdzie tam na stacji pan w dużych butach, w bryczesach i będzie wiercił lewą ręką w lewej dziurce w nosie, mam z nim się dogadać. To mnie zabiło. Myślałem, że to już koniec mojego życia, bo nie wiadomo, co to, kto to. Pojechałem do Biłgoraju, wyszedłem na stację, patrzę, tyle ludzi się kręci, chodzi taki jakiś. Boże, jak to się do niego [odezwać]. Ale patrzę, że on wierci tym palcem w nosie, to mówię sobie, że to może ten, ale nie mam pewności. Nogi mi się trzęsły, nie wiedziałem, co zrobić, ale potem mówię: „Kazimierz”, a on: „Kraków”, to już poszedłem. „Panie szefie, tutaj z panem chcę porozmawiać”. – „To ja czekam na pana – taki miły fajny facet – niech pan się nie boi, tu wszystko jest dobrze, wszystko jest w porządku”. Daje pyska i zbrataliśmy się. To był jakiś dowódca okręgu. Dałem mu ten list, nie wiedziałem, o co tu chodziło. A to chodziło o to, że w tym Biłgoraju był dystrykt lubelski i tam była policja ukraińska i niemiecka, a u nas była polska i niemiecka. Tam był starosta, który zabił kilku Polaków, Ukrainiec, zastępca starosty i drugi zastępca. Nie wiem, czy to w tym meldunku… Bo teraz dochodzę do wniosku, że to były dwa: jeden, żeby spalić tartak w Biłgoraju, bo wycinali te nasze lasy i wyrąbywali piękne sosny, wywozili na umocnienia, wywoziła ta brygada Todta, wywoziła i budowała umocnienia przeciwko Rosjanom, [ale być może] to było na tych starostów. Do dziś pytam kolegów i nie mogę rozwiązać tego, ale był taki przypadek. […] Dziś nie wiem, bo tartak spalili potem, czy to było spalenie tartaku, czy ktoś inny zawiózł meldunek do tego dowódcy, który tam to zorganizował.
Do Warszawy [wrócił] biedny człowiek, zmęczony, zachwiany, bo to mu te chłopi dawali z łaski te jedzenie. Niektórzy byli tacy życzliwi, a niektórzy to tak z łaski dawali, tak że byłem taki słaby, że mi się oczach roiło. Pojechałem przedtem do Krakowa, dostałem tam tyle i tyle, sprzedałem te papierosy i pierwszy raz kupiłem sobie dziesięć deko szynki. Bo wtedy na Marszałkowskiej zrobili takie stoiska, [stawiali] dwie cegły i gotowali kiełbaski. Poszedłem, dziesięć deko kupiłem i kawałek chleba zjadłem, to myślałem, że raj. No i przyszedłem i potem wymienili mi na kenkartę pięćset złotych, bo nie było z czego żyć, byłem tylko w tym mundurze. Boże, to było takie okropne. No i potem, jak te pięćset złotych dostałem… Zresztą nie było pracy. No i potem jak poszedłem się zameldować, to mnie skierowali do tego pułku. Tam miałem dobrze.

  • Ale nie był pan represjonowany za fakt przynależności do Armii Krajowej?

Miałem tylko w pracy przykrości, bo ktoś mnie podał. Ja w ankiecie napisałem, że w 1939 roku byłem dowódcą i w ludowym wojsku, a to pominąłem. I ktoś, nie wiem, któryś z dowódców dał mi Krzyż Powstańczy, ktoś przysłał. I przyszło to głupstwo do tej mojej instytucji i ci powiedzieli: „Skąd ty dostałeś Krzyż Powstańczy? W ankiecie nie napisałeś”. I pisałem pięć ankiet. No i przyszedł potem do mnie tutaj z UB, pan pułkownik Osiński, towarzysz pułkownik Osiński. Przyszedł tutaj do mieszkania, zaczął mnie najpierw chwalić: „Towarzyszu, o was wszystko wiemy, wy pracujecie społecznie, wszystko o was wiemy. Towarzyszu, ale tutaj najwyższa władza mnie przysłała”. No i ten Osiński tutaj siedzi przy stole […] i mówię: „Towarzyszu, coście robili przed wojną? Przecież w wojsku nie służyliście”. – „A, ja jestem z Wilna, handlowałem papierosami – on tak mówi – potem ukradłem rower Niemcowi, jak szedł do sklepu. A potem w [Urzędzie] Bezpieczeństwa, na Puławskiej pracuję”. To groźne było. Ja tam byłem na Puławskiej, jak tam ludzie krzyczeli, jak tam umierali ludzie, jak tam bili tych ludzi. Nawet jeden z akowców moich był tam na Puławskiej, też w UB. On mnie teraz spotkał i powiedział: „Ty byłeś porządnym człowiekiem, a ja świnią”, a ja mówię: „No, nareszcie przyznałeś, że byłeś świnią”. Ja mu nawet dałem zaświadczenie, że był w AK, bo potem się chciał ujawnić. Przyszedł do mnie, żebym mu dał, ja mu dałem to. Poszedłem do pałacu Mostowskich, wymusili na mnie, żebym potwierdził, że był w AK, bo chciał się ujawnić, żeby się trochę zrehabilitować. No, różnie to było… No i potem mówię [do Osińskiego]: „Towarzyszu pułkowniku, w jakim celu tu przychodzicie?”. – „No, wiecie tutaj fregata jest, tutaj są konfidenci, ja chce w waszym pokoju postawić żołnierza, żeby obserwował tę fregatę”. Ja tak sobie myślę i mówię: „Ale przecież w moim mieszkaniu tam jest chora teściowa, tutaj z żoną jesteśmy. Ja nie mam możliwości, żeby tutaj patrol przetrzymać dwa tygodnie. Ale dobrze – mówię – jestem zgodny. Mam strych, tam jest pralnia. Dam biurko i krzesło, i niech on tam siedzi i patrzy. Tam okno jest na fregatę, z góry będzie widział”. A on tak na mnie patrzy i mówi: „A może to nie będzie potrzeba?”. No i potem sobie mówię, co on tu dalej będzie komentował. Żona go poczęstowała koniakiem, zaprzyjaźnił się i mówi: „Towarzyszu, wy zasłużyliście się dobrze dla ojczyzny, dla państwa ludowego, byliście w wojsku, to jak będzie wam się krzywda działa, to przyjdźcie do mnie”. No i teraz znów opowiem. Mój syn nie mógł się dostać na studia, moja córka też nie, no a siedział ten Jarosiński ze mną w szpitalu u generała Horodyńskiego, on został sekretarzem, u mnie skończyli gimnazjum. Poszedłem do Komitetu, chciałem się dostać do Jarosińskiego. Tamci nie wpuścili mnie, rewidowali, powiedzieli, że nie mam myśleć, żeby [dostać się] do Jarosińskiego. No i potem ugadałem takiego jednego ubowca, żeby poszedł do Jarosińskiego i powiedział, że Kazimierz przyszedł. No i poszedł. Jarosiński wyszedł: „Kazimierz, chodź, chodź, chodź”. No i poszedłem do niego i mówię: „Jak tam żyjesz sobie?”, a on mówi: „No widzisz, sprzeczałeś się ze mną. Powiedziałem ci, że wolność przyjdzie ze Wschodu, a ty czekałeś na Andersa” – i tak tam mi gadał. „Co cię tu sprowadza do mnie?” – pyta. A ja mówię, że moje dzieci, że córka dobrze zdała dobrze egzamin na filologię, ale nie została przyjęta. A on mówi: „A co, byliście u Turskiego?” – bo wtedy Turski był rektorem Uniwersytetu Warszawskiego. Poszedłem do niego i mówię: „Towarzyszu rektorze, moja córka zdała na celujący [i jej nie przyjęli]”, a on mówi tak: „Towarzyszu, wiecie, że przyszła jedna instytucja, wiecie która…”. – „Wiem, wiem, wiem, która instytucja”. – „No i skreśliła”. No to był Komitet Warszawski, on decydował o tym wszystkim. Ale w tym Komitecie był jeden żołnierz zastępcą [niezrozumiałe], który w moim pułku samochodowym, ale był komunistą, no i był zastępcą Kociołka. Ale on na mnie nic nie miał, żyliśmy w zgodzie. No i ten pułkownik potem pożegnał się i poszedł. […]


Warszawa, 6 sierpnia 2013 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek
Kazimierz Klimczak Pseudonim: „Szron” Stopień: sierżant Formacja: Obwód III Wola, oddział kapitana „Hala”, Zgrupowanie im. gen. „Sowińskiego” Dzielnica: Wola, Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter