Kazimierz Lipski „Janusz”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Kazimierz Lipski, pseudonim z okupacji „Janusz”. Urodziłem się 14 listopada 1926 roku w Skierniewicach.

  • Czym zajmowali się pańscy rodzice?

Moi rodzice prowadzili interes w centrum Warszawy w jednym z większych urzędów, prowadząc tak zwane kasyno – śniadania, obiady, kolacje i jeszcze mnóstwo drobnych rzeczy było do nabycia. Był to bardzo dobry interes, ale ucierpiałem na tym, bo rodzice moi nie mieli dla mnie w ogóle czasu i postanowili oddać mnie do internatu do księży marianów na Bielanach. Oczywiście nie byłem z tego zadowolony, ale po miesiącu czy po dwóch przyzwyczaiłem się. Pewnie, że to nie centrum miasta, a już jego dalsze przedmieścia, stąd jeszcze w dodatku usytuowanie w lesie. Spodobało mi się z jednej strony, ale potem jacyś nauczyciele czy nauczycielki, którzy stawiali mi dwóje to... wszystko robiłem w domu, żeby jak najszybciej stamtąd się wydostać.

  • To był męski internat?

Tak. To był męski internat, szkoła katolicka.

  • Księża mieli ciężką rękę do uczniów?

Nie powiem, byli sympatyczni, miło ich wspominam w każdym razie. Co dalej bym powiedział... Internat był dobrze zorganizowany, to było na poddaszu. Mieliśmy swoją panią, która nami się opiekowała, czytała nam wieczorem książeczki, nie książeczki. Byliśmy z nią bardzo zaprzyjaźnieni. Internat jak to internat. Obok był szpitalik, który owszem, zwiedziłem, bo jakieś choróbsko mi się przyplątało, ospa czy coś takiego, ale wietrzna szczęśliwie, tak że odbyłem kwarantannę. Pierwsze miesiące były znośne, ale potem... Jak na początku bardzo lubiłem zakład, potem już mniej. Tym bardziej że rodzice... dla matki dojście do internatu to był... Od Marymontu na Bielany do klasztoru jest kawałek drogi, więc mama musiała raz w tygodniu do mnie dochodzić. Nie byłem z tego... mimo że byłem małym chłopakiem, ale czułem, że tu jest coś nie tak. Chciałbym oczywiście być w domu, a nie gdzieś w zakładzie. Tęskniłem za domem, bo tak byłem po prostu wychowany, że dom był dla mnie wtedy numer jeden w życiu. Matka tak mnie wychowała i tak to potem czułem.

  • Jak pan spędził ostatnie wakacje przed wybuchem wojny?

Matka moja chcąc zrekompensować mi rozstania, to... raz w roku wyjeżdżaliśmy z matką na wakacje. Były to wakacje raz w górach, raz w Krynicy Górskiej, raz w Jastarni nad morzem, w Druskiennikach na Litwie dzisiaj, a wtedy było to uzdrowisko, gdzie matka też się leczyła, bo była trochę schorowana. Nogi, nie nogi, różne... i robiła, co mogła, żebym wypoczął, a sama, żeby się mogła leczyć.

  • Jak pan zapamiętał moment wybuchu wojny?

Wtedy myśmy mieszkali na Wareckiej w samym środku miasta w czynszówce w podwórku na pierwszym piętrze, dwa pokoje z kuchnią. Matka bardzo starała się, żeby w domu było wszystko, bo czuła, że będzie wojna, że będą przykre sprawy i mieszkanie było... Starała się zgromadzić dość dużo różnych rzeczy. Była i żywność i materiały. Matka za czasów panieńskich była krawcową. Prowadziła zakład krawiecki w Siedlcach jeszcze przed ślubem. Ojciec z zawodu był kuchmistrzem... To, co pamiętam, a co by go bardzo charakteryzowało to to, że na olimpiadzie w Amsterdamie żywił całą naszą ekipę olimpijską. Tyle mogę powiedzieć o zawodzie mojego ojca. Potem w Warszawie prowadził kasyno, z czego cała rodzina się utrzymywała. Miałem trzy siostry. Jedna sportsmenka, druga bez zawodu, ale właściwie zawód – handlowiec, zawód wyuczony. Trzecia robiła maturę w 1939 roku u Taniewskiej na rogu Królewskiej i Marszałkowskiej.

  • Doszliśmy do momentu wybuchu wojny, czyli 1 września 1939 roku.

1 września 1939 roku… Obudziłem się rano, dowiedziałem się od mojej matki, która już wiedziała, że wojna wybuchła. Oczywiście ogromne zdenerwowanie, atmosfera w domu bardzo przykra, nieprzyjemna ze zrozumiałych względów. Zostałem wyprowadzony z domu do budynku, gdzie były bardzo duże, grube mury, na Pocztę Główną. Mieliśmy dojście do piwnicy i zajęliśmy duże pomieszczenie. Do pomieszczenia zjechała cała rodzina z Warszawy. Było siedemnaście osób. Ojciec jak to ojciec. Były zapasy żywności, to z tego żeśmy się żywili. Jak zało, a konie w Warszawy padały, to ojciec potrafił je tak obrządzić, żeśmy mieli mięso. Nikt nie wiedział, co je, a gdyby zapytał, to nie wiem, czy ojciec by prawdę powiedział. Najgorsze godziny, dnie całe w 1939 roku spędziliśmy właśnie w podziemiach Poczty Głównej na placu Napoleona – wtedy tak się nazywał.

  • Pamięta pan moment wejścia Niemców do Warszawy?

Tak. Było to na ulicy Wilczej. Tam mieszkała moja ciotka i któregoś dnia mówi do mnie: „Chodź do okna, chodź do okna. Zobacz Niemców w Warszawie”. Szli pod politechniką zwartą kolumną. Oczywiście z okna trzeciego piętra nie widać było szczegółów. Widać było tylko maszerującą kolumnę, ale byłem chłopakiem, który już trochę się orientował. Wiedziałem, jak wojsko wygląda, jak maszeruje, ale to były dla mnie... spojrzenie pod wpływem nieprzyjaciela, ja wiem? Patrzyłem na nich bynajmniej nie z przyjaźnią.

  • Czym zajmował się pan do czasu wybuchu Powstania?

Do czasu wybuchu Powstania, do 1942 roku w ogóle nie pracowałem. Byłem na utrzymaniu rodziny. W 1942 roku zacząłem pracować w PWPW – Polska Wytwórnia Papierów Wartościowych – obecnie na ulicy Sanguszki. Banknoty, papiery wartościowe...

  • W jaki sposób udało się panu tę pracę zdobyć?

Przede mną pracowała tam moja najmłodsza siostra. Pracowała w biurze, a mnie przyjęto jako robotnika fizycznego, więc dźwigałem na przykład bele, różne rzeczy. Ładowałem samochody papierami, paczkami aż do czasu, kiedy mi to obrzydło. Myślę sobie: „Co będę całe życie tutaj ciężary dźwigał?”. W pewnym momencie przypomniałem sobie trochę o fotografii. Był bardzo piękny dział tak zwanej fotografii mokrej i przyjęto mnie po prostu jako pomocnika. Bardzo sobie to chwalę do dnia dzisiejszego, bo to było... Już zacząłem pracować tam, gdzie się psychicznie dobrze czułem. Nie potrzebowałem dźwigać, praca interesująca, ludzie też.

  • W PWPW rządzili Niemcy?

Tak, oczywiście.

  • Jaka atmosfera panowała?

Było dużo młodzieży. Dużo młodych chłopaków – siedemnaście, dwadzieścia, dwadzieścia dwa lata. Jak zacząłem pracować, czułem, że jestem obserwowany, ale nie czułem na sto procent. I tak i nie, ale pewne fakty, na które zwróciłem uwagę, były takie, że jednak byłem pod obserwacją, bo to się nie ukryje. Aż po pół roku, to był koniec 1942 roku, jeden z moich najmniejszych kolegów zaproponował mi NSZ – Narodowe Siły Zbrojne. Od razu się zgodziłem.

  • Pamięta pan, jak wyglądała rozmowa?

„Co byś powiedział, gdybym ci zaproponował wejście tu i tu?”. – „Oczywiście, nie ma sprawy”. Od razu. I zaczęło się. Oczywiście aż do Powstania to były szkolenia, szkolenia, szkolenia.

  • Proszę opowiedzieć o swojej konspiracyjnej działalności do czasu wybuchu Powstania. Na czym ona polegała?

Tak jak każdy młody chłopak, jak dostaje się do organizacji, to starają się go czegoś nauczyć, więc nauka o broni, co to jest pistolet i jak go się rozbiera. To samo z karabinem, to samo walki w polu, walki w mieście. To były bardzo szczegółowe nauki i wszystko odbywało się nocami.

  • W którym miejscu?

Koło Dworca Zachodniego były małe domki. W jednym z domków z pięć razy żeśmy się spotykali albo i więcej. Wilcza 30 na czwartym czy piątym piętrze. Dlaczego mówię o Wilczej 30? Dlatego że pamiętam, rozbieraliśmy pistolet polskiej marki Vis. Któryś z chłopaków nieostrożnie wystrzelił i co tu robić? Strzał, zamieszanie, bo to niebezpieczna sprawa, więc jedno co mi przyszło do głowy (nie tylko mnie zresztą, innym też) rzucić się do okna i rozglądać, co się dzieje, udawać Greka. Wszyscy pozostali pojedynczo musieli opuszczać lokal. Szczęśliwie się to udało i z innych okien też widać było, że łepki się rozglądają. Tak że żeśmy zmylili przeciwnika.

  • Pamięta pan, kto wystrzelił tak niefortunnie?

Och, nie. To już tyle lat temu było. Młody chłopak, który czy nerwowy był, czy z wrażenia, bo pierwszy raz w ręku trzymał pistolet.

  • Na panu zrobiło to wrażenie?

Zrobiło, byłem zły, że coś takiego w ogóle miało miejsce. Tak to pamiętam, tak to dzisiaj odbieram. W każdym razie szkoleń było mnóstwo. Czasem myśmy już mieli dosyć szkolenia. Był [też] piękny wyjazd na przysięgę, która odbyła się w Wesołej chyba, tu na linii, w lasach. To tak jak partyzantka w Kieleckiem, dosłownie tak było. Był czworobok z wszystkimi konsekwencjami. Obstawa wokół na wiele kilometrów. Pamiętam to, bo zimno było, śnieg z deszczem jeszcze w dodatku. Pamiętam, jak żeśmy przyszli. Miałem serdecznego kolegę, z którym pracowałem w Wytwórni. On mieszkał w Młocinach, więc jak żeśmy zziębnięci dojechali do Młocin, to była radocha, że w ogóle w domu jesteśmy. Ale to wrażenia po sześćdziesięciu latach. Kiedyś może bym to inaczej wspominał, ale to co zostało w pamięci, to opowiedziałem.

  • Czy zajmował się pan może jeszcze czymś innym w swojej działalności konspiracyjnej? Czy roznosił pan ulotki?

Ach, tak. Opowiem o tym. Zdarzenie, które miało miejsce w zimie na ulicy Pankiewicza. Ale nim do tego dojdę, chciałbym powiedzieć, gdzie mieszkaliśmy. Na Wareckiej spaliło nam się mieszkanie. Niemcy rzucili zapalające bomby i mieszkanie spłonęło – część, ponieważ myśmy mieszkali nad sklepieniem. Była ubikacja i było duże sklepienie. Gruzy z trzech pięter zatrzymały się na naszym mieszkaniu. Ojciec był bardzo sprytny, zaczął w gruzach grzebać, dość dużo rzeczy poznajdował. Ponieważ mieszkanie się spaliło, to myśmy mieszkali jeszcze przez krótki okres na Krakowskim Przedmieściu, gdzie mieszkała moja najstarsza siostra z mężem. Ponieważ jego nie było, bo wyszedł z Warszawy, a mieszkanie ocalało, tak że myśmy częściowo tam mieszkali. Jak się getto zaczęło tworzyć w Warszawie, to myśmy zajęli mieszkanie, bo ogłaszali, że są wolne pomieszczenia do wynajęcia, więc nam zaproponowano pomieszczenie na ulicy Pańskiej 29, róg Mariańskiej. Teraz tego nie ma.

  • Porządne było to mieszkanie?

Dwa pokoje z kuchnią, przyzwoite, duże, wygodne. Tylko straszny zapach był od Żydów, bo oni mieli swoje przyprawy, swoje jedzenie, które było wonne. Ale byli w stosunku do nas bardzo przyjaźni. Myśmy żyli w dużej przyjaźni szczególnie z właścicielem domu, który mieszkał obok. Byli trochę zauroczeni świętami u nas, obrzędami, choinką. Przyprowadzali swoje dzieci do nas, tłumaczyli im jak i co. Tak że w ogóle naprawdę była szczera przyjaźń z właścicielami. Byli kulturalni ludzie, wykształceni, bardzo mili.

  • Co pan sądzi i co pan wiedział na temat tego, co się działo w getcie?

Wiedziałem z wielu publikacji, jaki jest stosunek hitlerowców do Żydów i myślałem, że kiedyś będzie wielka zagłada, co zresztą się spełniło. Tak było. Po latach, w 1942, żeśmy się wprowadzili i już zaczęli zakładać getto. Wyszło zarządzenie, żeby Aryjczycy opuszczali teren. Z kolei myśmy... matka moja, bardzo obrotna kobieta znalazła ogłoszenie, że dwie Żydówki mieszkające w Alejach Jerozolimskich zamienią się z Aryjczykami w dzielnicy żydowskiej. Oczywiście matka od razu: „Jak to, Aleje Jerozolimskie?”. Ogródek we Włochach pod Warszawą, kolejka WKD pod ręką. Od razu pokojarzyła sobie wszystkie historie i natychmiast oczywiście żeśmy się przeprowadzili. To były starsze panie. Jedna była o ile pamiętam dzisiaj, nauczycielką, a druga – jej siostra – starsza pani. Tyle pamiętam. Od tego czasu już potem przez wiele następnych lat mieszkaliśmy w Alejach Jerozolimskich.

  • Zapamiętał pan w jakiś sposób sam moment wybuchu powstania w getcie?

Już byłem po aryjskiej stronie. Odebrałem to tak jak wszyscy. Bardzo mnie to zbulwersowało, byłem wstrząśnięty tym, co tam się dzieje z ludźmi. Przyjąłem to, jak przyjmuje każdy człowiek zdrowo myślący. Co więcej mogę powiedzieć...

  • Zbliżamy się powoli do chwili wybuchu Powstania. Miał pan świadomość, że zbliża się Powstanie?

Ach, oczywiście! Przecież na tyle byłem przygotowany na to, że kiedyś Powstanie wybuchnie i będę miał kiedyś... Będę świadomy, że zacznie się wojna i to w mieście i wszystkie wykłady, którymi nas częstowano przez cały okres przedpowstaniowy, trzeba będzie wprowadzać w życie. Jedną sprawą byłem zawsze strasznie zbulwersowany, że tak dużo można było by zrobić, gdyby było czym. Nie było broni.

  • Jak pan zapamiętał samą godzinę „W”? Gdzie pan się wtedy znajdował?

Na godzinę „W” było dla nas wyznaczone miejsce w parku Dreszera na Mokotowie. Zebraliśmy się o określonej godzinie i potem jak już nastała godzina „W”, zaczęliśmy maszerować wzdłuż ulicy Kazimierzowskiej do szkoły na Narbutta, pojedynczo, dwoma szeregami. Ludzie wychodzili z domów, byli brawo: „Idźcie chłopcy! Dajcie nauczkę szwabom!”. Różne okrzyki były bardzo przyjazne. Oczywiście kobiety były pełne zachwytu, klaskały: „Brawo chłopcy, idźcie! Tak! Nareszcie!”. Takie były okrzyki.

  • Miał pan wtedy osiemnaście lat.

1926 rocznik.

  • Czy zapamiętał pan, jaka atmosfera panowała w pana oddziale pierwszego dnia podczas zbiórki?

Tak. Ludzie byli zacięci. Chcieli odwetu, chcieli rewanżu za wszystkie lata, za wszystko, co Niemcy robili. Pamiętam, że kiedyś przyszedłem na miejsce straceń na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich. Było pełno kwiatów, ale mnóstwo! Do kolan. Niemcy, którzy jeszcze nie odjechali, kopali kwiaty na lewo, na prawo i: Raus, Raus! Pamiętam buty szwaba, który rozgarniał kwiaty butami. Nie zapomnę tego nigdy w życiu.

  • Czy w parku Dreszera dysponował pan już bronią?

Nie, nie. Nic nie miałem. Była tylko opaska na ręku.

  • Skąd pan miał opaskę?

Dawali nam. Dali nam, jak żeśmy się zjawili w parku Dreszera, sanitariuszka dała opaski każdemu.

  • Był na nich napis?

Nie, tylko biało-czerwona opaska. Nie pamiętam, może się mylę, może mi coś umknęło. Opaskę miałem do końca, nie było tam nic innego napisane.

  • Wspomniał pan, że w oddziale panowała atmosfera zacięcia i napięcia.

Tak, była. Czuło się napięcie, jakby za chwilę miało drugie Powstanie wybuchnąć. Tak to wtedy odczułem.

  • Jak wyglądało uzbrojenie pańskiego oddziału?

Skąpo, bardzo skąpo. Parę „filipinek”, jeden polski... jedna „Błyskawica”, parę karabinów. Nawet erkaemu nie było.

  • Pamięta pan, ile osób liczył oddział?

Pamiętam szczątkowo, bo był pluton, ze trzy drużyny chyba było... Z pięćdziesiąt osób, chyba tak coś około.

  • Czyli to były gdzieś dwa plutony?

Jeden na pewno, a drugi... też był. Tak.

  • Czy pamięta pan nazwisko dowódcy?

Oczywiście. Moim dowódcą był Jerzy Kłoczowski, zresztą teraz znana postać. Stracił przy mnie prawą rękę, jest profesorem KUL-u.

  • Jak go pan zapamiętał jako dowódcę?

Znakomity człowiek. Znakomity wojak, świetna postać. Doskonała. Zawsze żołnierz, w każdym calu żołnierz. Jeżeli ktokolwiek zapytałby mnie, jak określiłbym takiego człowieka, [powiedziałbym, że] dla niego nie ma sytuacji bez wyjścia! Z każdej sytuacji potrafił wyjść z dumą, z poświęceniem, jeśli chodzi o oddanie w czasie walki. No, wzór. Uwielbiany przez chłopaków. Myśmy go zapamiętali... najdłużej go pamiętam. Był przecież moim pierwszym dowódcą, od samego początku aż do końca. Jak padł, biegł przede mną, dostał serię z karabinu maszynowego w prawą rękę. Upadł, podbiegłem do niego. Swoją broń oddałem i zaraz żeśmy skombinowali nosze i ułożyliśmy go na noszach i żeśmy go natychmiast odstawili do szpitala elżbietanek. Natychmiast! Błagaliśmy tylko, żeby mu nie amputowali ręki. Ale wiadomo, lekarze w takich sytuacjach w ogóle nie słuchają tego, co się mówi. Dłuższy czas byłem przy drzwiach szpitala koło sali i potem jak otworzyli i zobaczyłem rękę w kuble, to mi się zimno i gorąco zrobiło. Potem wróciłem do oddziału... Na ogół Powstanie na Mokotowie nie było głośnym polem walki. Były strzały z boku. Czasem odzywały się „krowy” znane w Warszawie, ale też były pociski skierowane na szpital i wokół szpitala. Nie wiem, dlaczego akurat tam, a nie gdzie indziej, ale tak widocznie musiało być. Najwięcej szumu na Mokotowie było pod koniec Powstania, kiedy był atak na Królikarnię, w którym stracił rękę Kłoczowski, pseudonim „Piotruś”. To był atak na Królikarnię, w której siedzieli Niemcy. No, niestety. Potem następnego dnia już był następny atak na ulicę Czeczota. To jest jedna ulica półkolista na Mokotowie. Zostałem przydzielony i nie miałem kontaktu z oddziałem, tylko przydzielili nas do oddziału, gdzie porucznikiem był bardzo obrotny chłopak. Rozkazał mi zobaczyć, co się dzieje na przedpolu, żebym wszedł na pierwsze piętro, wyjrzał i dał mu znać. Jak tylko wysadziłem głowę, to widziałem lufę czołgu dosłownie tak, jakby lufa była we mnie wycelowana. Tylko jednym okiem zobaczyłem czołg i już widziałem ogromny ogień z lufy. Szczęście od Boga było takie, że pocisk piętro wyżej eksplodował, a ja podmuchem zostałem rąbnięty o ścianę tak strasznie, że w ogóle straciłem przytomność. Kontuzja prawej nogi, bo cegła czy coś [na mnie spadła]. Było okno. Jak opadły wszystkie pyły z cegieł, doszedłem, dokuśtykałem do okna – to był wysoki parter – i zdecydowałem się skoczyć, bo już nie było schodów i z wysokiego pięterka, właściwie wysokiego parteru wykonałem skok bardzo szczęśliwy, do dnia dzisiejszego dziękuję Bogu za to. Wiedziałem, w którym miejscu mam się wycofywać i gdzie są nasze punkty. Parę domów dalej straciłem przytomność i tak szczęśliwie się złożyło, że wpadłem w ręce sanitariuszek, które odtransportowały mnie na ulicę Bałuckiego. Przeniosły mnie przez park Dreszera, cztery czy pięć dziewczyn mnie przeniosło. Nie mogłem w ogóle chodzić. Na Bałuckiego w piwnicy było nas chyba pięć osób i jedna sanitariuszka, która się opiekowała. Wszyscy byli ranni.

  • Zanim rozwiniemy wątek szpitala, w którym się pan znalazł, chciałbym zapytać, czy brał pan udział bezpośrednio w walkach?

To były pierwsze moje udziały, o których mówiłem. Natomiast chciałem wspomnieć jeszcze dwie sprawy. To było gdzieś w połowie chyba sierpnia. Byłem w małym domku. Był wysunięty trochę przed nasze linie, na ulicy Wiśniowej przed „telefonami”, jakieś dwadzieścia metrów w stronę północy, w stronę szkoły na Kazimierzowskiej, tak bym określił azymut. Na pierwszym pięterku było stanowisko obserwacyjne, gdzie miałem wgląd na całe przedpole. Ponieważ miałem wartę każdego dnia o określonej godzinie, to zauważyłem, że o godzinie pierwszej przejeżdża Niemiec na rowerze, ale daleko. To było chyba ze 300 metrów. Zapisałem to sobie. Jak następnego dnia byłem na [warcie], myślę: „Zobaczymy, czy dzisiaj będzie?”. Rzeczywiście, godzina [pierwsza] – przejeżdża. Trzeciego dnia już nic nie zapisywałem, tylko sobie wziąłem karabin, podpórkę i zaczaiłem się. Jak on mi się pokazał, to łup, łup i od tego czasu już nie było przejazdu Niemca. Tak że mam satysfakcję, że jednak przeciąłem tą...

  • Udało mu się uciec, czy trafił pan?

Nie wiem. W każdym razie koniec był z jazdami na rowerze. Miałem satysfakcję, że nie ma go i dobrze. Myślę sobie: „Dobra, jeden zero dla mnie”.

  • Jak pan zapamiętał żołnierzy strony nieprzyjaciela? Jak oni, jako wojsko, sprawowali się pod względem wojskowym?

Jak najgorzej, czego dowód dali na ulicy Olesińskiej. Był oddział własowców. Wpadli do piwnicy i było pełno ludzi: starych, kobiet, dzieci – mieszkańców domu. Wiązki ze słomy, granaty poszły w ruch i zrobiła się masakra. Niemców nie widziałem w czasie Powstania, widziałem ich tylko z odległości. Pamiętam, jacy byli przed Powstaniem. Szedłem kiedyś w Alejach Jerozolimskich i potrąciłem Niemca. Wszystkie gazety upadły mu w błoto. Dostałem takiego kopa, że pół roku czułem w kości ogonowej. Myślałem, że mnie zabije. Wiadomo, oficer elegancki sobie szedł, a tu Polak go potrącił i mu gazety [wpadły] do [błota]... Tak, że nie przypominam sobie z dobrej strony. Natomiast muszę powiedzieć, że w czasie Powstania, jak myśmy byli na Bałuckiego, kilku nas leżało chorych. Powstanie się skończyło i przyszło dwóch Niemców. Jeden przez drugiego: Polnische bandit! i zaczęli z nimi rozmawiać jak to ludzie, że nie jesteśmy żadnymi bandytami. Była sanitariuszka, która [powiedziała]: „To nie są żołnierze. To są cywile i nie żadni bandyci”. Było ich dwóch. Jeden zdaje się nafaszerowany alkoholem, ale drugi miał sympatyczniejszą gębę. Odciągnął go: „Chodź!” – Komm. Franz, komm. I odeszli. Jak już się skończyło Powstanie na Mokotowie, to przyjechały furmanki z Wilanowa i z okolic Wilanowa, i zbierali wszystkich rannych, którzy siedzieli po jakichś piwnicach i w różnych szpitalach. Wiadomo, rannych było bardzo dużo i jechały chmary furmanek. Furmanki zawiozły nas na dzisiejsze wyścigi konne do wielkich hal. Pamiętam jak dziś sznury rannych z jednej i z drugiej strony. Lekarze od jednego do drugiego. To były obchody ciągnące się i ciągnące się. Dużo już mi umknęło z pamięci z tego okresu. Wiem, że następstwem naszego pobytu na Służewcu był transport kolejowy. Podjechały wagony – odkryte nory ze słomą – i rannych układali na słomie. Tak uformował się pociąg. Nie pamiętam, ile było wagonów, ale na pewno więcej jak dziesięć.

  • Z samymi rannymi?

Z samymi rannymi. Pociąg ruszył powoli i jechał i jechał... W każdym wagonie były dwie sanitariuszki, które jak trzeba było, to zmieniały opatrunki. Nie zapomnę, był w wagonie Jurek Kłoczowski, „Piotruś”, mój dowódca, był z jednej [strony], a ja byłem z drugiej strony wagonu. Pamiętam, jak mu zmieniała opatrunek na kikucie. Odwinęła bandaże i to, co zobaczyłem, to przeraziło nie tylko mnie, ale wszystkich innych. Kępa robaków! A sanitariuszka mówi: „O, robaczki są. To bardzo dobrze, będą dezynfekowały ranę”. Rzeczywiście tak jest. Te robaki nie są wcale szkodliwe, one żywią się bakteriami. Tak, że ona to wszystko zmoczyła eterem, robaki odpadły i założyła mu przyzwoity opatrunek. Pociąg jechał dalej i dłuższy przystanek był pod Skierniewicami (urodziłem się w Skierniewicach, więc znałem okolice dość dobrze), ale krótko potem pociąg znów ruszył i zatrzymał się prawie na stacji w Skierniewicach. Szedł polski kolejarz. Dałem mu karteczkę i powiedziałem, żeby jak najszybciej zawiadomił moją rodzinę. Tak szczęśliwie się złożyło, że moja rodzina mieszkała bardzo niedaleko miejsca, gdzie pociąg się zatrzymał, więc już wiedzieli, że przeżyłem. Że jestem ranny, dowiedzieli się ode mnie. Teraz następnym posunięciem było wyładowanie wszystkich rannych. Znów furmanki, tak jak i w Warszawie, tak w Skierniewicach. Ale to trwało strasznie długo. Nim furmanki przyjechały, załadowali każdego na jedną furmankę. Nie było dwóch, trzech na jednej furmance, tylko każdy miał swoją furmankę i sznur furmanek jechał w stronę szpitala w Skierniewicach. Trzeba trafu, że przejeżdżałem obok domu mojej rodziny. Wszyscy byli prawie z Warszawy z wyjątkiem ojca i matki, których wyjęli, że tak powiem, z Powstania i oni pojechali do Berlina. Ojciec do Sachsenhausen w Oranienburg, a matka do fabryki amunicji w Reinickendorf pod Berlinem.

  • A dokąd pan trafił?

Trafiłem do szpitala w Skierniewicach, zgodnie z tym, co przedtem mówiłem; na furmankę do szpitala do Skierniewic. Miałem przepuklinę i przepuklina musiała być zoperowana. Tego nie udało mi się załatwić w szpitalu w Skierniewicach, bo byli inni ludzie, bardziej ode mnie ranni i natychmiast potrzebowali operacj. Miałem czekać i doszło do tego, że bardzo dużo naszych chłopaków uciekło z tego szpitala. Poprzebierali się w ciuchy i pouciekali. Jeszcze jedno chciałem nadmienić. Chcę wrócić do szpitala w Skierniewicach – jaki był stosunek ludzi do nas? Każda sobota i każda niedziela to były tłumy ludzi, którzy przynosili nam jedzenie, wszystko, co nam było potrzeba. Bo ci ludzie chcieli znaleźć swoich bliskich wśród nas, a przy okazji obdarowywali ludzi różnymi produktami. Tak że to było bardzo spontaniczne jeżeli chodzi o ludzi. Bardzo, bardzo dużo ludzi się przewinęło, a myśmy... całe narożniki w pokoju były pełne żywności różnego rodzaju. Co kto chciał, to było. […] Jak już Niemcy zorientowali się, że bardzo dużo [chorych] uciekło, to postawili wartownika i już od tego momentu nikt ze szpitala nie mógł się wydostać. Ponieważ nie miałem zrobionej operacji na przepuklinę, wobec tego odwieźli mnie do obozu, do ziemianek koło torów kolejowych. Tam był obóz przejściowy. W izbie chorych przy jednej żarówce sześciu lekarzy zrobiło mi operację. Tak że niecałe dwa tygodnie potem wszystkich, którzy byli w obozie przejściowym w ziemiankach, załadowali Niemcy do pociągu i wyruszyliśmy do Niemiec.

  • Do którego obozu pan trafił?

Mühlberg, Stalag IVB.

  • Jakie warunki panowały w obozie?

Oczywiście, jak żeśmy weszli, to była rewizja osobista, był natrysk, kąpiel. Przydzielono nas do baraku. W obozie... było nas osiemdziesięciu albo i stu. Gdzieś osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt, do setki. Trzypiętrowe prycze. Mąż zaufania – podoficer – miał swoją kabinkę. Były paczki z Czerwonego Krzyża ze Szwajcarii, samochody przyjeżdżały, ale tego było bardzo mało. Ze trzy czy cztery razy najwyżej przyjeżdżały. Paczka – pięć kilo. Było wszystko, co człowiekowi jest potrzebne, łącznie z papierem toaletowym. Życie obozowe było ciekawe, powiedziałbym. […] Nikt się przede wszystkim nie nudził. Było co czytać, bo każdy przytargał literaturę ze sobą, to tak podczytywaliśmy trochę. Był hazard przede wszystkim. To było coś nieprawdopodobnego, co się działo! „Monetą” obiegową w stalagu był papieros. Za papierosy było wszystko. Sto papierosów było w paczce. Papieros na cztery części się dzieliło, niesamowite…

  • Pan też wtedy palił?

Tak. Skończyłem z paleniem trzydzieści lat temu. Lekarz powiedział: albo ja, albo papierosy i oczywiście z dnia na dzień rzuciłem i do dnia dzisiejszego nie palę.

  • Pan mówi, że hazard kwitł?

Tak, na papierosy oczywiście. [Grywali] w oko i inne…

  • Pan też grał w karty?

Nie, nie lubię kart. Potem błagałem ludzi, żeby mnie nauczyli grać w brydża i grałem w brydża potem, ale to był już o, ho!

  • Rozumiem, że skoro kwitł hazard, to pewnie musiały też być awantury, bo to przecież silne emocje...

Opowiem co innego. Może nie awantury, ale był złodziej. Jeden się okazał i to nie żołnierz, tylko to był człowiek, który pracował w Rzeszy, i którego złapano na kradzieży. Był normalny sąd. Sąd skazał go na dwadzieścia pasów. Teraz tak: wszyscy, którzy mieszkali w baraku, utworzyli galerię naokoło. Tu ława, zdjęli mu portki, tyłek na wierzchu. Jeden najsilniejszy trzymał go za ręce, drugi najsilniejszy trzymał go za nogi, a jeszcze silniejszy wziął szeroki pas i wymierzył mu sprawiedliwość. To miał czarny tyłek! Dwadzieścia razy, wszyscy liczyli.

  • Skończyły się kradzieże?

Tak. Jak ręką odjął, przestały być kradzieże, a bidny chłopak w ogóle uciekał z baraku, tak mu było wstyd. Prosty chłop, syn rolnika. Wzięli go na roboty, przytrafiło mu się, bo był głodny, chciał sobie coś podeżreć – nie udało się i...

  • Czy mógłby pa opisać sam moment wyzwolenia obozu?

A, ciekawa sprawa. Dowiedzieliśmy się, że Rosjanie są osiemdziesiąt kilometrów od obozu. W związku z tym nasi mężowie zaufania (a było mężów kilku, bo było kilka baraków) udali się do Niemców z prośbą, żeby Niemcy dali eskortę, wozy, trochę żywności i żebyśmy poszli do Amerykanów. Maszerowaliśmy przez parę nocy. W dzień nie, tylko nocami, bo baliśmy się esesowców, żeby nas nie wystrzelali jak kaczki. I udało się. Niektórych łobuzów rozwaliliśmy w ciągu drogi, bo byli w obozie rzezimieszki. Niemiec – rzezimieszek, co lał po gębie, a to kopał, a to to. Takiego od razu wykończyli, w pierwszych dniach zaraz, a reszta cichutko, do Amerykanów.

  • Pan był świadkiem może takiego „samosądu”?

Tak, tak.

  • Jak to wyglądało?

To, jak Niemiec katował?

  • Miałem bardziej na myśli sposób, w jaki wymierzano sprawiedliwość.

Było w ten sposób, że w czasie drogi wzięli najgorszego z łobuzów, zabrali mu karabin i zastrzelili go po prostu. Wymierzyli mu sprawiedliwość.

  • A inni Niemcy? Co w tym czasie robili?

Ach, bali się strasznie! Bo bali się o siebie, że za chwilę ich to spotka. Wszystko robili tak, jak myśmy chcieli. Nawet było tak, że amerykańskie samoloty, myśliwce, nas dorwały. Mimo że myśmy sami podróżowali, ale było wcześnie, jeszcze widno, jak już nas gdzieś wymacali na drodze. On manewrując, dał nam znak, że wszystko jest okay, bo na początku kolumny była wielka biało czerwona flaga, tak że on zorientował się, kto jest na dole. Pokiwał nam skrzydłami i za chwilę był drugi przylot i wzdłuż całej kolumny z worka posypały się [paczki] typu: bisquity, czekolada, papierosy. Dwa wory wysypał tego. Proszę sobie wyobrazić, co się działo, Jezus kochany! Radocha była niesamowita. Ale tylko raz coś takiego było. Potem doszliśmy do rzeki, bo odcinek między Elbą a Muldą trzeba było przejść piechotą, żeby się dostać do Amerykanów. Myśmy ten odcinek przeszli. Ale trzeba było się dostać na drugą stronę rzeki. Ci, którzy mieli siłę, to nie było sprawy, przepłynęli. Bagaż na głowie… resztki bagażu, bo to trudno nazwać bagażem. Było zawiniątko i cały majątek. Udało mi się jakoś przejść brodem. Płytka woda była. Nie wiem, dlaczego tego ludzie wtedy nie zauważyli, mnie się po prostu udało. Przeszedłem na drugą stronę i byłem zbulwersowany tym, co widziałem – takie [duże] pety! Amerykanie tak palili papierosa: dwa razy i fu… wyrzuca, co to dla niego. A tu w niewoli takie malutkie pety by jeszcze palili, a co dopiero... Dosłownie dwa razy sztachnął się i wyrzucał. O, Jezu! Od razu jakby do raju [człowiek trafił]. A co będzie potem? Zaparkowali nas gdzieś w domach. To nie trwało długo. Oczywiście to była wielka manifestacja, jak żeśmy do Amerykanów... A Amerykanie? Nie. Oni na to nie zwracali uwagi wcale. Po dwóch dniach przyjechały amerykańskie ciężarówki Jamesy i wszystkich byłych jeńców wojennych załadowali w ciężarówy i wywieźli do obozu do Northeim. Tak nazywała się miejscowość, siedemdziesiąt kilometrów na południe od Hannoveru. Ale to już były potężne bloki niemieckie, obóz i Anglicy. Bardzo nam się nie podobało angielskie jedzenie, zwyczaje angielskie. Bardzo to nam nie na rękę było. Miałem kolesia, z którym chodziliśmy w Warszawie do szkoły, do „Przyszłości” na Śniadeckich. Mówię: „Wojtek, nie ma co tu siedzieć. Musimy [wracać]...”. Akurat tego dnia przyjechał chłopak z południa i mówi: „Słuchajcie, po co wy tu siedzicie? Na południu są Amerykanie, jest piękna miejscowość, nazywa się Markt Pongau albo inaczej – Sankt Johann. Po co tu siedzicie? Jedźcie tam”. Dał nam dokładne namiary do obozu, z mapą się zjawił i powiedział, gdzie to jest, gdzie miejscowość się znajduje i myśmy zorganizowali we dwóch wycieczkę. W obozie w kancelarii powiedzieliśmy, że tam są nasze rodziny. Żadnych naszych rodzin nie było, tylko żeby się dostać musi być powód. Powód żeśmy sobie wykombinowali, że tam są nasze rodziny. Wobec tego dostaliśmy legitymację byłego jeńca wojennego i nic więcej. Proszę, droga wolna. Puszkę kawy czy żywność na jeden dzień i już. Myśmy podróżowali wszystkimi środkami lokomocji, jakie tylko w tym czasie w Niemczech były. To były i samochody i kolej nie kolej… W każdym razie, chyba po trzech dniach podróży, dostaliśmy się do Markt Pongau, Sankt Johann, miejscowość o dwóch nazwach, do dnia dzisiejszego nie wiem dlaczego, nikt nie umiał powiedzieć. Piękna miejscowość. Wokół góry, a to w niecce i Amerykanie. Jak Amerykanie, to od razu paczki znakomite, raj. Bardzo byliśmy zadowoleni, żeśmy dobili do Amerykanów.

  • Wstąpił pan do polskiej armii na zachodzie, tak?

Tak to będzie. W obozie z moim kolegą Wojtkiem czuliśmy się bardzo dobrze, ale po tygodniu czy po dziesięciu dniach (nie pamiętam, ile czasu przeszło od momentu, kiedy myśmy dotarli do obozu) gruchnęła wieść po obozie: „Słuchajcie, Anders chce nas do siebie”. Jak to Anders? Pisemko było na drzwiach kancelarii: Chętni do wojska u generała Andersa proszeni o zgłoszenie się w kancelarii w dniu jutrzejszym. Cały obóz w ogonku stanął! Wszyscy chcieli pojechać, ale niestety nie było dla wszystkich miejsca, jak przyjechały samochody, bo tylko dziesięć samochodów przyjechało od pana Andersa. Wojtek mówi: „Wiesz co, ciebie nie ma na liście. Jestem, ale ciebie nie ma”. Mówię: „Co? Ty byś mnie zostawił?”. A on mówi: „Mowy nie ma. Jedziesz ze mną”. Jak myśmy to zorganizowali? Otóż przy każdym samochodzie stał jeden albo dwóch pilnujących, żeby nikt ponad plan do samochodu nie wszedł, bo chętnych było bardzo wielu. Ale warszawiacy to jest ludek, że w lot chwytają sytuację jaka jest. Zagadali pilnującego, a po kole z boku już byłem [na pace]. Przykryli mnie płaszczami, paczkami nie paczkami, bez słowa. Już byłem zapuszkowany w samochodzie. Dobra, samochody ruszyły. Ledwo oddycham pod ciężarem wszystkich walizek. Przejechaliśmy chyba z osiemdziesiąt kilometrów. Eskorta jednym samochodem do tyłu do obozu, a ci nas oczywiście odkryli i dzielili się z nami wszystkim. Nie ma, że ty nie jesteś na liście, nie. Przyjechaliśmy do Brenner. W Brenner noc była cholerycznie zimna i musieliśmy w środku nocy... na równe nogi nas pobudziło, bo zimno. Żeśmy wkładali, co kto miał na siebie i noc jakoś upłynęła. Ale jak szybko zimno, tak szybko potem ciepło. Na samochody i dalej w drogę. Jechaliśmy, jechaliśmy. Już żeśmy wjechali do Włoch i nagle cała kawalkada samochodów (a było ich jak mówiłem dziesięć) wjeżdża do ogromnego sadu, gdzie... starodrzew owocowy. Były wielkie brzoskwinie, a to był miesiąc sierpień. Jak żeśmy zobaczyli... Oczywiście oficer kazał wysiąść z wozu i odprawa krótka: „Słuchajcie, to jest sad dzierżawiony przez II Korpus po to, żeby ludzie, którzy przyjechali z Niemiec łyknęli trochę witamin”. Pożartował sobie trochę. „Tylko mam jedną prośbę. Jeżeli złapię kogoś, że łamie gałęzie, to go tutaj zostawiam i nie zabieram dalej”. Tak że żeśmy się nażarli owoców, wszystkiego tyle, że o Jezus! Pełne skrzynie jeszcze [załadowaliśmy] na samochody i owocami obrzucali co ładniejsze Włoszki po drodze. W ten sposób dojechaliśmy do Werony. Wszyscy z wozu: kolejno odlicz! Oficer mówi: „Wiecie co? Wszystko rozumiem, że są warunki, że jeden, dwóch więcej. Ale że dwudziestu dwóch więcej, to tego nie potrafię zrozumieć”. Tacy są warszawiacy. Dwudziestu paru przemknęło, prześlizgnęło się do Andersa. Potem był jeden obóz... Wymieniły się samochody, załadowaliśmy się na nowe. Dojechaliśmy do małej miejscowości, gdzie był obóz pod namiotami i wtedy przyjechali oficerowie z różnych jednostek, z terenu... Z każdej jednostki polskiej stacjonującej we Włoszech po prostu był oficer czy podoficer. Myśmy na to powiedzieli: przyjechali kupcy i będą nas przydzielać do jednostek w Korpusie. Tak było.

  • Gdzie pan trafił?

Trafiłem do 5. Kresowej Dywizji Piechoty, do kompanii sztabowej, razem z moim kolegą Wojtkiem.

  • To był dobry przydział?

Chyba lepszego nie można było sobie wymarzyć. Dlaczego, to powiem. Otóż był w małej miejscowości, która się nazywa San Benedetto del Tronto, nad morzem, gdzie była piękna promenada. No a tutaj przyjechało wojsko, ale przedziwne wojsko, bo ubrane... myśmy byli jak cyganie. Bo po drodze niewola wkładała na nasze ciała ciuchy tak okropne, że w ogóle strach było na nas patrzeć. Zarządzono umundurowanie wojska, więc nas trafiło do kompanii z piętnastu, szesnastu chyba. Przydział mundurów odbywał się w ten sposób, że tak: wysocy na prawo, karły na lewo. Podoficer miał kosze z różnymi mundurami. Spojrzał: wysoki. „Trzymaj”. Spodnie, bluza, skarpety. Jedną parę, drugą parę. Każdy miał worek. Wór był pełen różnych ciuchów. Ale to nie pasowało! Jak dostałem spodnie za długie, to musiałem pójść z tym do krawca. Ale już był uruchomiony proces żołdów i tak dalej, więc myśmy od razu dostali pieniądze i marsz do krawca, natychmiast. Zamiast na wino, to do krawca. Krawiec każdemu [dopasował]... a oni bardzo chętnie, bo wtedy roboty krawcy włoscy nie mieli za wiele. Więc raz dwa wojsko się umundurowało. Jak zrobili zbiórkę, to buzi dać! Chłopaki, wiadomo, potrafią się podstroić jak trzeba. Zamieniali między sobą, różnie było z tymi sprawami. W ten sposób zaczęliśmy funkcjonować w II Korpusie. Kompania sztabowa to była jednostka, która pilnowała kasy dywizyjnej, pieniędzy, papierów różnych i tak dalej i tak dalej. Właściwie żyć nie umierać. Cisza, spokój. Po jakimś czasie szef kompanii mówi: „Słuchajcie, kto chce szkołę zawodową skończyć?”. – „A jaką?”. – „Kierowcy, krawcy, piekarze, masarze”. Otwierali szkołę przy 5. Kresowej Dywizji Piechoty – gimnazjum i liceum. To jak otwierają szkołę... Wojtek mówi: „Nie będziemy tracić czasu, idziemy. Żadne zawody, nie zawody. Nas to nie interesuje, to potem będzie, a teraz musimy ogólniaka zrobić jak najszybciej”. I zapisaliśmy się do szkoły. Szkoła była w Modenie, a myśmy tam trafili... z San Benedetto do Modeny [był] kawał drogi… Wielki gmach, ale żeśmy się szybko przystosowali. Podzielili klasy i już było dobrze. Zaczęły się normalne lekcje. Belframi byli oficerowie, którzy trafili do niewoli niemieckiej, pozwalniali ich przecież i myśmy ich nazywali pawianami. Nie wiem dlaczego, kto to wymyślił, ale tak było. Niektórzy belfrowie byli bardzo fajni, z niektórymi byliśmy w dużej przyjaźni. Jak to na świecie, wiadomo, że zawsze wśród belfrów znajdzie się jeden, którego wszyscy nienawidzą, bo ma niestosowne dla nas zagrania.

  • Przepraszam, ale musimy powoli zmierzać do pana powrotu do Polski.

Dobrze, jeszcze tylko chcę powiedzieć, że dowódcą garnizonu w Modenie był oficer, który zażyczył sobie, żeby każdej niedzieli była defilada. Wszyscy żołnierzy musieli defilować. On sobie zbudował trybunkę, orzełka i myśmy musieli szlifować włoski bruk każdej niedzieli po mszy. Msza była w katedrze i po mszy... On był wtedy usatysfakcjonowany. Chcę powrócić do smutnej sprawy mojego ojca. Siedziałem wtedy w niewoli, jak mówiłem, w Mühlbergu. Dwie sprawy były dla mnie szokujące, tylko o jednej sprawie powiem w tej chwili, a o drugiej powiem trochę później. Jestem w obozie i nagle mąż zaufania mówi: „Kolego Lipski, paczka jest do was”. Myślę sobie: „Paczka? Kto do mnie paczkę...”. Matka moja była w Reinickendorf w fabryce amunicji. Napisałem do niej list i ona mi przysłała bochenek chleba. Jak się wtedy czułem... Wiedziałem, że matka ciężko pracuje. Ostatni chleb przysyła swojemu synowi, co jest w niewoli. Gest nielichy, nie? Pamięta się, do końca życia. Drugi to potem powiem, bo dowiedziałem się dopiero po wojnie, o ojcu. Potem zaliczyłem w Modenie jeden rok szkolny i przyjechałem z powrotem do swojego macierzystego oddziału, który tym razem już nie był w San Benedetto del Tronto, tylko w Forli, jest taka miejscowość. Ponieważ nam jeszcze do wyjazdu zostało ze dwa miesiące albo i lepiej, to zapisałem się do drużyny koszykówki i myśmy rozgrywali mecze na terenie całych Włoch, z Włochami nie z Włochami, z amerykańcami, z różnymi narodowościami. Tak mi się to spodobało, bo skończyłem szkołę, zaliczyłem jeden rok, tutaj w sporcie teraz jestem, żarcie dają, pieniądze dają. Co mi więcej trzeba? Dziewczyny są od buzi, owoce nie owoce, podreperowaliśmy się na zdrowiu po ciężkich czasach okupacyjnych, powstaniowych. No, żyć nie umierać. Potem stamtąd żeśmy przejechali statkiem do Anglii jako... Załadowaliśmy się na statek, to cała procedura, bo były znakowania, normalne sprawy. Ale jak już statek był cały... Odpływaliśmy z Neapolu i na nabrzeżu było, ja wiem, ze trzysta dziewczyn. Bo ich drugie połowy były na statku. Co się wyprawiało? To tylko we Włoszech coś takiego. Jaki lament, jeden wielki, szaleńczy szloch był z ich strony, a orkiestra zagrała nam „Góralu, czy ci nie żal”. Bardzo piękne to było. Potem statek odpłynął, przez [Morze] Śródziemne, delfiny… bardzo malowniczo, pięknie. W Gibraltarze postój. Handlarze do nas się przyczepili i handlowali z nami. Ach, to opowieść na inną okazję. Potem wpłynęliśmy na Zatokę Biskajską, straszną zatokę, rozhuśtaną w sposób tak niemiłosierny, że nigdzie nie można było ruszyć się na statku, bo człowiek równowagę tracił. A już nosem nie wolno było wejść broń Boże tam, gdzie kobiety i dzieci. No, co tam się działo... Wiadomo, co choroba morska robi. No i dojechaliśmy, dopłynęliśmy do [niezrozumiałe] na południu Anglii. Teraz szybciutko, żeby powiedzieć o bardzo pięknej organizacji angielskiej. Będę to mówił do końca życia, że tak: każdy zszedł ze statku, każdy miał swój bagaż, każdy miał miejsce siedzące w wagonie kolejowym, każdy pociąg szedł w innym kierunku i trafiał do celu. Na stacji docelowej były już gotowe samochody. Pociąg przyjechał, stały samochody, ludzie wsiedli do samochodów, zostali odwiezieni do obozów. Do różnych obozów w różnych miastach i tam, gdzie dojechali, był przygotowany obóz z łóżkami, z siennikami. To tylko u nas... to są niemożliwe rzeczy do przeprowadzenia w Polsce. To co widziałem, co Anglicy potrafią, to tak znakomita ich organizacja. Cóż, jesteśmy w Anglii, jesteśmy w obozie. Nic się nie dzieje, nudy na pudy, żarcie okropne, pieniędzy mało. To, co dali żołdu, to się wydaje na ciastka. Miałem wujka w Szkocji. Pojechałem do wujka, mieliśmy razem wracać, ale niestety był tak związany politycznie, że nie było mowy o tym, żeby wracał, więc został, a ja przyjechałem do Polski. Statkiem siedem tysięcy ton, nie pamiętam nazwy statku… Jak zobaczyliśmy nabrzeże w Gdańsku, to towarzystwo zaniemówiło: bagnety co metr, co dwa. Trzech ludzi, którzy zobaczyli szpikulce: „Nie zsiadam, nie wysiadam ze statku. Jadę z powrotem”. I pojechali z powrotem. Tak ich to wystraszyło.

  • To było polskie wojsko?

Tak. Potem się z oficerem informacyjnym rozmawiało. Ale rozmowa była w zasadzie nijaka, rejestracyjna, bym powiedział. Zarejestrowali, dostał sto papierosów i nic nie gadał, tylko schował do szuflady, uśmiechnął się i następny. Rodzina już czekała i była wielka frajda. Siostra… W Gdańsku miałem ciotkę, to przywitano mnie z honorami, było pięknie. Wojtek, mój koleś, przyjechał do Polski innym transportem i od razu go do kopalni węgla na dół [zabrali]. Ale że chłopak był nie frajer, jak to się popularnie mówi, to się wydostał i pracował na górze. W ten sposób zostałem przywitany w rodzinie.

  • Miał pan opowiedzieć o śmierci ojca.

O śmierci mojego ojca dowiedziałem się, jak już zacząłem chodzić do szkoły w Polsce. Któryś ze znajomych powiedział mi, że organizowana jest majówka. „Miałbyś ochotę pogadać z fajnymi ludźmi?”. Mówię: „Oczywiście, że tak”. Pojechaliśmy gdzieś do... tutaj niedaleko pod Warszawę, gdzie są piękne lasy, po prawej stronie. Był bardzo piękny domek, ze dwadzieścia osób. Porobiły się grupki. Jedni grali w brydża, inni rozmawiali, inni jeszcze co innego, opowiadanka sobie wygłaszali. Znalazłem się w grupie, gdzie było trzech mężczyzn w wieku mojego ojca, a reszty nie pamiętam, mówię od razu. To byli młodzi ludzie najprawdopodobniej. Jeszcze coś mi świta. Tak podpytują, a co, a jak, a gdzie byłem, a to. Opowiadałem im wszystko dokładnie co i jak. Mówię, że straciłem ojca w takich i takich okolicznościach, że ojciec był w obozie koncentracyjnym w Oranienburg. „W Oranienburgu był? Jak wyglądał?”. Powoli okazuje się, że ojca bardzo dobrze znali, bo ojciec był, miał swoją pryczę dwa czy trzy metry od nich. Po drobnych szczegółach w charakterze, jakie miał przyzwyczajenia, jak rozmawiał, okazuje się, że absolutnie jestem w stu procentach pewny, że to był mój ojciec. Tematyka rozmów przede wszystkim. Ojciec mówił o gastronomii i co najważniejsze – o olimpiadzie też mówił i to by się w stu procentach pokrywało z tym, że to był mój ojciec. Ojciec znał niemiecki trochę, nie perfekt, ale zadarł ze szwabem. Nie wiem, o co poszło, w każdym razie wiem, że Niemiec był strasznie wściekły na ojca i przydzielił ojca do karnej kompanii, która następnego dnia po kłótni gdzieś wyruszyła. Potem się okazało, że oni pojechali do naprawy torów kolejowych, bo Anglicy bombardowali, tory były porozwalane, więc cała kompania naprawiała tory kolejowe. Przylecieli Anglicy, zbombardowali i ojciec zginął. Tak było z moim ojcem.

  • Wracając do czasu Powstania Warszawskiego, chciałem zapytać o pańskie najtrudniejsze doświadczenie z tamtego czasu, pańskie najgorsze wspomnienie. Czy jest takie?

Najgorsze wspomnienie, to wtedy jak byłem ranny, jak dostałem, jak byłem kontuzjowany. Poza tym dostałem postrzał w pachwinę i po głowie też „ścierą” dostałem, że byłem cały zalany krwią. Myślałem, że w ogóle z tego nie wyjdę. To był dla mnie najgorszy moment w Powstaniu.

  • Czy dla równowagi ma pan swoje najlepsze wspomnienie z tamtych dni?

Najlepsze... Trudno tak od razu. Były różne miłe wspomnienia. Jeszcze straszny jeden przypadek, muszę opowiedzieć, bo nie byłoby opowiadanie pełne, gdybym tego nie opowiedział. Otóż na Szustera pod numerem 19 jest balkon. W środku Powstania wyszedłem na balkon, nie wiem, miałem coś przynieść z balkonu… i nagle jak zobaczyłem, popatrzyłem do góry: sztukas! Pikował na mnie i widzę odrywającą się bombę, która leci na mnie. Myślę sobie: „Rany boskie, koniec”. Tylko zamknąłem oczy, myślę: „Niech się dzieje, co chce, niech Bóg rozstrzyga”. W tym momencie zniosło bombę dwadzieścia metrów dalej... To, co wtedy przeżyłem, jak zobaczyłem, jak pocisk leci, to było chyba najgorsze, co może człowiekowi się przytrafić. Tak mi się wydaje, nie wiem, jakby to kto inny odbierał, że za chwilę będzie śmierć, ułamek sekundy. On leci na mnie, a wiadomo, jak to jest w lotnictwie. Poleciał pocisk trochę dalej i zabił mojego kolegę.

  • Jaka jest pańska opinia na temat Powstania Warszawskiego?

Taka jak wszystkich ludzi. Wiedzieliśmy, że to się musi zacząć. Było w nas tyle nienawiści do wroga, chcieliśmy się odpłacić. Odbieram to tak jak wtedy. Nie to, że Powstanie było niepotrzebne czy coś. Nie myślę tymi kategoriami. Myślę, że to było potrzebne, konieczne to było, bo w narodzie było tyle nienawiści, że to się kiedyś musiało rozładować. Najgorsze w tym wszystkim było, że nie mieliśmy czym walczyć.
Warszawa, 5 grudnia 2007 roku
Rozmowę prowadził Radosław Paciorek
Kazimierz Lipski Pseudonim: „Janusz” Stopień: strzelec Formacja: Pułk „Baszta” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter