Kazimierz Mirosław Mikos „Bażant”

Archiwum Historii Mówionej

Kazimierz Mirosław Mikos, urodzony 21 marca 1930 roku w Lublinie.

  • Jak pan pamięta wybuch wojny? Gdzie pan był i jak pan znalazł się później w Warszawie?

Ojczym z matką w 1936 roku, chyba w maju, wyjechali na stałe z Lublina do Warszawy. Mnie podrzucili jeszcze wcześniej dziadkom. Dziadek był emerytem kolejowym i mieszkał na stacji Sadurki pod Lublinem. Rodzina ze strony matki [to rodzina] kolejarzy […]. [Tam mieszkałem] do śmierci babci, do 1938 roku, a później przenieśliśmy się do [drugiej] ciotki. Babcia zmarła, później byłem z dziadkiem. w 1938 roku przeniosłem się z dziadkiem na stację do Nałęczowa. Jak były wakacje, chyba w lipcu, dziadek pojechał do wioski Skowieszyn pod Puławami (chciał sobie odnowić młodość, bo stamtąd pochodziła babcia).
Dołączyłem do dziadka i tam w 1939 roku zastała mnie wojna. Przez jakiś czas stało tam wojsko, kawaleria […]. Wojsko było rozrzucone po wsi. Nie mieszkaliśmy w samej wiosce, tylko [tam, gdzie były] wąwozy, w jednym z domków umieszczonych poza wsią. Biegliśmy z kolegami ścieżką do wsi. Biegłem pierwszy i w pewnym momencie poczułem, [że coś przemknęło mi] przed oczami, gwizd i – kula utkwiła w stodole (była stawiana nowa stodoła). Nie zdawałem sobie sprawy jako dziewięciolatek, ale koledzy mówili, że potknąłem się czy że [była] nierówność terenu i to mi uratowało życie. Po prostu jakiemuś żołnierzowi wypalił karabin i kula [karabinowa] przeszła tak, że poczułem [jej] pęd [przy swoim czole] […]. Potknięcie prawdopodobnie uratowało mi życie.
Pamiętam później, że jakaś uciekinierka (bo ludzie uciekali z miasta, z Puław, do wąwozów) dała mi kilogram cukru, bo nie było cukierków, żeby dać jej ten pocisk na pamiątkę. Później weszli Niemcy i po jakimś czasie dziadek wyekspediował mnie do wujka, żeby [dowiózł] mnie do matki do Warszawy. Tak się złożyło, że matka z ojczymem nie spieszyli się, [żeby] mnie wziąć i w związku z tym przezimowałem u wujka, a później na wiosnę 1940 roku oddali mnie do chłopa, do pracy. Taka rzeczywistość. Dziadek stracił emeryturę, a przed wojną brał dość dużo, bo około 156 złotych, to były na tamte czasy duże pieniądze. Jak już weszli Niemcy, to w ogóle nie płacili emerytur. w związku z tym nie było u wujka środków do życia, więc mnie oddali [do wyżej wymienionego chłopa] i dopiero w 1941 roku ojczym zabrał mnie do Warszawy. Chodziłem do szkoły powszechnej [numer] 26 na Miedzianą 8.

  • Gdzie pan mieszkał?

Na Żelaznej 27 (tam teraz jest plombowy dom). Dom był uszkodzony w 1939 roku, oficyna, i słynny był z tego, że był [tam] bar „Pod bombą”. Cała dzielnica wiedziała, gdzie to jest. „Pod bombą” – [bomba], która tam uderzyła w jezdnię, zniszczyła drewniak pod [numerem] 22 i właśnie fronton 27. Mieszkaliśmy na facjacie. [Od] 1942 roku rozlewaliśmy pastę do obuwia. Braliśmy pastę z Domu Handlowego „Krzyżański”, [który] mieścił się na Czackiego i nalewaliśmy w takie pudełka, jakie kupuje się w sklepie.

  • Co robiła pana mama, ojczym?

Właśnie to było [nasze główne zajęcie do wybuchu Powstania Warszawskiego]. Ojczym z zawodu był damskim szewcem, ale w czasie wojny nie był to taki intratny [zawód] […]. w każdym razie pasta była dochodowa, pracowaliśmy wszyscy. Jak było dużo pasty, to był transport, a jeżeli potrzebowali niedużo pasty, to trzeba było [ją] nosić na Czackiego. Kiedyś podeszła do mnie osiemnasto-, dziewiętnastoletnia dziewczyna, dość skromnie, ale elegancko ubrana (jak mówi się współcześnie – twarzowa) i od razu mi mówi po imieniu, od razu widzę, że wszystko o mnie wie. Zaproponowała mi, żeby paczki, które przeważnie dwa razy w tygodniu nosiłem na Czackiego, żeby tą drogą jej paczki [przenosić]. To znaczy na rogu Złotej i Żelaznej był dom, który myśmy nazywali „Pekin” i tam na klatce miałem położyć swoje paczki, a zabrać [jej] – na Czackiego, tylko pod inny numer [niż był ten dom handlowy]. Powiedziałem, że zastanowię się, a ona „bombardowała” mnie co dwa dni i w końcu zgodziłem się. Od Miedzianej jest niedaleko do Towarowej, a tam przywozili różne towary, bo to była [stacja towarowa do] zaopatrzenia miasta koleją. Nazywali to [miejsce] „Syberią” (nie wiem dlaczego). Ludzie handlujący, przysyłali [towar koleją] i potem przemieszczali [go] w głąb miasta. Myślałem, że to jest handel, [więc] zgodziłem się. Papier pakowy w tym czasie był jednakowy, paczki były takie same, więc po prostu poszedłem – na próbę. Patrzę – stoją takie same paczki, więc zostawiłem swoje i wziąłem tamte, trochę cięższe. [Przechodziłem] trasą: Złotą do Marszałkowskiej, [dalej do] Świętokrzyskiej i do Czackiego. Postawiłem paczki tam, gdzie trzeba, pod [wskazany] numer i patrzę, że moje [paczki] tam są. Zabrałem i kilka bram dalej odniosłem do domu [handlowego]. Później powtarzało się to [aż do lipca 1944 roku] ([dziewczyna] zawsze wychodziła [na róg ulicy Miedzianej i Twardej], kiedy trzeba było to [przenieść]).
Ciągnęło się [to] właściwie aż do 1944 roku. Przypadek sprawił, że doszedłem do wniosku, że to nie jest handel, tylko że to prowadzi organizacja [podziemia]. Już dziecko wiedziało, że jest podziemna armia, bo w warunkach wojennych szybciej stawało się dorosłym. Kiedyś była jedna paczka, jechałem tramwajem Towarową, przez Aleje [Jerozolimskie] do Marszałkowskiej, przy Świętokrzyskiej miałem wysiąść i gdzieś oddać [paczkę]. Paczka była jedna, ale dość ciężka i w związku z tym polecili mi taką trasę. To było pod koniec 1943 roku, wtedy były słynne łapanki, rozstrzeliwania na każdym kroku. Jak tramwaj przejeżdżał [Marszałkowską] koło Złotej, [to] zaczęła się strzelanina. Nie wiadomo kto, co – latają jacyś cywile, strzelają. Instrukcja była taka, żeby chwycić paczkę i przenieść na drugą stronę niż był tramwaj, wrzucić do pojemnika ze śmieciami czy [porzucić] na zapleczu klatki schodowej, w środku, i uciekać. Już samo to, że „uciekać” – już miałem podejrzenie, ale zrobiłem zgodnie z poleceniem. Dostałem jeszcze numer telefonu, żeby powiedzieć, gdzie jest ta paczka. Oczywiście musiałem się wyuczyć [numeru] telefonu – [to] nie było na kartce. Jak zaczęła się strzelanina, to zacząłem realizować przestrogi. To było róg Chmielnej i Marszałkowskiej, dom, [gdzie] był [wtedy] sklep Wedla (wyłożony białymi kafelkami i – oczywiście – zebra z czekoladą). Wpadłem do tej bramy, tylko od strony Marszałkowskiej. Zrobiłem co trzeba i wybiegłem, chociaż [ciągle] była strzelanina, właściwie nie wiadomo kto z kim, bo w cywilu byli prawdopodobnie zarówno niemieccy agenci, jak i nasi, [ludzie z podziemia]. Jak się uspokoiło, to zadzwoniłem [pod wiadomy numer telefonu] i ktoś mi podziękował, że wszystko [jest] w porządku. Wtedy zorientowałem się, że to już nie jest handel, tylko że to jest jakaś organizacja. Później [kiedy szedłem z inną paczką od nich to] przystanąłem przy sklepie na Złotej – trochę specjalnie – chciałem się zorientować, czy ktoś rzeczywiście mnie obserwuje, czy ktoś za mną idzie. w tym czasie musiałem widocznie coś ważnego przenosić, bo trzech mężczyzn zatrzymało się przede mną i trzech za mną. Nie wiem, czy wszyscy mieli coś z tym wspólnego, [ale] jak ruszyłem, to oni też. Od tej pory już byłem [pewny], że to nie jest handel. Nikomu nic nie mówiłem. Zupełnie. Nikt w domu nic nie wiedział, kolegom [nie mówiłem], zresztą [mi] to zapowiadano. Od czasu do czasu, kilka razy, poszliśmy [z panią Helenką, bo tak kazała siebie nazywać], na ciastko – kosztowało [wtedy] dwa złote. Do dzisiaj cena jest dwa złote. Ciągle zmieniały się ceny, a ciastko kosztowało dwa złote ([tylko] jak były miliony, to już nie). Tak [działałem] do wybuchu Powstania.

  • Jak pan pamięta Warszawę z tamtych czasów?

Tak się złożyło, że tu, gdzie mieszkałem, to [za skrzyżowaniem ulicy Twardej i Złotej] było małe getto. Jak zaczęło się getto, to było pięćdziesiąt – siedemdziesiąt metrów do getta, a później przenieśli [getto na ulicę Pańską] […], czyli było 200–300 metrów ode mnie. Często przechodziłem Żelazną, a małe getto na Żelaznej było ogrodzone drutami, tak że druty były na środku jezdni. Myśmy chodzili po zachodniej stronie, a getto było po stronie wschodniej. Było widać całe życie w getcie. Pilnowali polscy policjanci, niemieccy żandarmi, Ukraińcy, Litwini, Łotysze – [były] różne mundury [tych strażników]. Ukraińców trochę znałem […], ale na przykład Łotyszy od Litwinów nie odróżniałem (różnili się czymś, ale nie zajmowałem się tym). z getta przez druty przechodziła młodzież żydowska (w moim wieku) na plac Kazimierza, który wtedy był placem targowym (z halą, jaka jeszcze dzisiaj została przy Żelaznej Bramie – plac Mirowski). Zaopatrywali się [oni] głównie w jarzyny. Ładowali [towar] wokół siebie, [mieli] luźne ubranie i wypychali [je towarem]. Później uzbierało się piętnaście, szesnaście takich osób i czekali, żeby ktoś dał im znak, że jest wolne [miejsce od obstawy], że mogą wskoczyć do getta. Ponieważ często tam przechodziłem, to policjant (widocznie stale tam byli, ci sami […]) patrzy, że żandarm odszedł w jedną stronę, Ukrainiec czy ktoś inny odszedł w druga stronę, i mnie albo komuś z młodych powiedział: „Machnij ręką, żeby wlecieli do getta”. [Żydzi] czekali na ten sygnał. Rzeczywiście, jak machnęło się ręką, to zaczęli biec, odsuwali druty i wskakiwali do środka. Tak było prawie do końca getta, to znaczy do kwietnia 1943 roku, kiedy [to] wybuchło powstanie w getcie. z małego getta do dużego getta przechodziło się […] nad Chłodną, a [dołem] – jak otworzyli [im ulicę], zamknęli nam [i wtedy] przejeżdżały wozy. w ten sposób łączyło się małe getto z dużym. Za Chłodną, [na ulicy Żelaznej] już był wysoki mur i szkło ustawione sztorcem na zewnątrz, na samym szczycie.
Jak zaczęło się Powstanie [w getcie], znalazłem się koło [ulicy] Ogrodowej i w pewnym momencie (Niemcy strzelali [z działka przez] wyłom w murze […] [w głąb getta]. Ktoś z tamtej strony [muru] rzucił białe kartki wielkości pół A4. Ale byliśmy po swojej stronie, [to znaczy aryjskiej] i każdy bał się dojść, żeby chwycić [kartkę]. Jakiś mężczyzna mówi: „Tobie nic nie zrobią. Co to za kartka? Chwyć”. Niemcy zajęli się ładowaniem [działka], więc w tym momencie chwyciłem kartkę i przeczytaliśmy taki napis: „Rodacy! Myśmy zaczęli, a wy skończcie”. Miało się to ziścić dopiero za prawie półtora roku – [wybuch Powstania Warszawskiego]. Wtedy jeszcze nikt nie myślał o [Powstaniu], bo przecież był [front daleko od Warszawy]. Później było widać (jeździłem tramwajem na Okopową), jak wywozili nagie ciała Żydów kolibami na cmentarz [żydowski]. To straszne przeżycie dla młodego człowieka, ale taka była rzeczywistość.

  • Jak pan pamięta Niemców, okupację?

[Na początku wojny] jak byłem pod Lublinem, mieszkałem przy torze, to widziałem tylko tyle, [że] byli na stacji niemieccy kolejarze [i że koleją jechały transporty żołnierzy niemieckich w stronę Lublina].

  • A już w Warszawie? Jak wyglądało miasto?

[W Warszawie] nie byłem przed wojną, więc nie bardzo znałem [miasto], a część [miasta była zniszczona w 1939 roku]. Ruch był normalny, ludzie handlowali, każdy zajmował się czymś, żeby jakoś wyżyć. Jedni handlowali – wyjeżdżali pociągami [w Polskę] (co sam też później robiłem – jeździłem w Lubelskie), a inni handlowali w pobliżu, [wykonywali] różne zawody, bo każdy musiał jakoś utrzymać się. Na ogół [było] nędznie, aczkolwiek – mieszkałem koło restauracji (bar „Pod bombą”, ale to był nie bar, tylko restauracja), była dość dobra orkiestra [i biesiadników nie owało]. Bez przerwy grali – czy chciałem, czy nie chciałem, to już wszystkie utwory do dzisiaj znam na pamięć. Grali nie tylko [utwory] rozrywkowe, ale na przykład „Lekka kawaleria”, więc już w połowie muzyka poważna. Tak że orkiestra była bardzo dobra. Chcąc nie chcąc umuzykalniałem się.

  • Gdzie pan jeździł i co pan przywoził z Lubelskiego?

Przywoziło się głównie mięso, bo to się opłaciło.

  • Proszę opowiedzieć, jak to się działo.

Jechaliśmy do Sadurek…
  • Z rodzicami?

Na ogół z matką, ale sam też [jeździłem]. Chłopi bili nielegalnie [świnie] i kupowało się [od nich] dwadzieścia, trzydzieści kilogramów, pakowało się w dwie paczki i jak udało się przewieźć przez Dęblin [to dalej było łatwiej], bo w Dęblinie pociąg stał pół godziny, chodzili żandarmi i wszystkie paczki wyrzucali przez okna, ale nie zawsze zdążyli wszystkie [wyrzucić], więc jak miało się szczęście, to nie zabrali. Jak byłem sam – akurat nie mogłem kupić [towaru], to miałem w koszyczku [tylko] kawałek chleba, litr mleka – [żandarm] zabrał mi i to. Zależy, na kogo popadło. w związku z tym Dęblin nazywano w Warszawie Gołocin. Byłem kilka razy [sam w Lubelskiem „za handlem”]. z Warszawy nie można było wyjechać. [Można było dojechać] pociągiem tylko do Otwocka, na wszystkie pociągi, które szły dalej – [do Lublina] trzeba było mieć przepustkę. Robiliśmy w ten sposób, że dojeżdżaliśmy elektrycznym do Otwocka, później szło się wzdłuż torów dwanaście kilometrów do Celestynowa, a stamtąd już można było wsiąść do pociągu i jechać do Lublina. z powrotem już nie [było problemu]. [Towar] zabierali w Dęblinie, a czasami wsiadali w Otwocku i też zabierali. Później jeszcze na Dworcu Głównym. Mieszkałem blisko Dworca Głównego, tam też potrafili zabierać, więc to była dość ryzykowana [wyprawa]. Ale ludzie robili to, wchodzili w kontakty z Niemcami, którzy przymykali na to oko, a nawet chronili takie transporty. Tak że tak ludzie radzili sobie. Nie byłem [w Warszawie] przed wojną, więc nie miałem takiego porównania, ale jak patrzy się dzisiaj, to dzisiaj są puste ulice, a kiedyś [nieomal] wszyscy chodzili pieszo. Tramwaj przed wojną [i za okupacji] kosztował dwadzieścia groszy, ulgowy szkolny pięć groszy – to był pieniądz, więc ludzie trzy, cztery przystanki chodzili pieszo. Na ulicy ciągle była dosyć duża liczba ludzi, w związku z czym Niemcom udawało się łapać, bo jak wyskoczyli [z samochodów] i zamknęli fragment ulicy, to zawsze znaleźli się tacy, których można było zamknąć. z tego powodu w Warszawie ciągle było słychać wzdłuż ulic strzelaniny, [szczególnie w 1943 roku].
Na Marszałkowskiej przy Alejach Jerozolimskich była kawiarnia nur für Deutsche – tylko dla Niemców. w 1943 roku – przypadkowo się tam znalazłem – raptem zrobił się szum (było dość dużo ludzi), w końcu wyskoczył oficer włoski, a za nim, z pistoletami, Niemcy. Ale że był tłum, [Włoch] nie był wysoki, wtopił się w tłum – Niemcy rozglądają się na wszystkie strony, ale go nie widzieli. Zresztą ludzie specjalnie zastawiali [Włocha]. w końcu jakiś człowiek do mnie mówi: „Chłopcze, do bramy z nim!”. Tu, gdzie [teraz] sprzedają buty w Alejach Jerozolimskich […], [ja z tym Włochem] wpadłem do bramy, a tam był już przygotowany jakiś facet, nakrył go białym prochowcem i wpadli [dalej] do bramy, a tam można było przejść (bo trzeba było przebijać piwnice z domu do domu) na ulicę Widok. Prawdopodobnie w ten sposób ocalili tego oficera [włoskiego] od Niemców. […] Dopiero na drugi dzień w „Nowym Kurierze Warszawskim” ogłosili, że Badoglio poddał aliantom Włochy i w związku z tym [Niemcy] rozbrajali oddziały [włoskie w Warszawie]. Na Albrechta (myśmy tam jakiś czas rozlewali pastę) cały dom zajmowali Włosi. Nawet od nich buty kupiłem, które służyły mi dobrze w Powstaniu […].
Po drugiej stronie [Alei Jerozolimskich, gdzie przeżyłem przygodę z Włochem] jest tablica, gdzie [Niemcy] rozstrzeliwali [zakładników złapanych w ulicznych łapankach] (jest przy hotelu). [Tam właśnie] dojechałem tramwajem, jak strażacy wodą spłukiwali do kanału krew. Ludzie zaraz przychodzili na to miejsce ze świeczkami […] [i klęcząc modlili się]. Nie słyszałem strzałów, tylko jak dojechał tramwaj, to [widziałem] tę scenę, że strażacy spłukiwali krew [spod] budynku (to był normalny budynek). Nawet […] ten fragment trochę przesunęli od jezdni, bo był bliżej jezdni. Jest oryginalny fragment muru, ale nie jest w tym miejscu, co był [w czasie okupacji]. Takie przeżycia były na co dzień, tym żyła cała Warszawa. Tu rozstrzelali, tam rozstrzelali. Bekanntmachung, czyli obwieszczenia po niemiecku, to co dwa, trzy dni takie kolorowe plakaty wisiały na ulicach i ludzie szukali swoich zaginionych [Warszawiaków].
Warto wspomnieć tutaj, że był jeden z [polskich] inżynierów, który wynalazł głębokie spawanie metali. Przypadkowo został złapany na placu Unii Lubelskiej. Nazywał się Stefan Bryła. Proszę sobie wyobrazić miarę patriotyzmu tego człowieka – nie powiedział, że jest Bryłą i wolał pójść pod ścianę, żeby Niemców nie uzbroić – a [Niemcy] nie mogli sobie poradzić z ciężkimi czołgami, żeby głęboko pospawać pancerze. Nie powiedział, [ten człowiek, że nazywa się Stefan Bryła (był na lewych papierach)], wolał zginąć. Dzisiaj, jak mówi się [o tym] młodym ludziom, to po prostu do nich nie dociera, że człowiek może być taki [bohaterski]. Ale to miara tamtych czasów, ludzie hartowali się i tak właśnie było. Zresztą nie on jeden, niektórych Niemcy złapali i zmusili do pracy.
Jeszcze jeden obrazek – nalewaliśmy pastę na placu Unii [Lubelskiej], przy Puławskiej – tam był niewykończony dom (miał okna, ale nie miał podłóg). Administrator domu wynajmował tam pokoje i tam rozlewaliśmy pastę. Blisko była [aleja] Szucha, niemiecka dzielnica. w pewnym momencie usłyszeliśmy strzały. Spojrzałem wzdłuż Polnej i patrzę, że biegnie człowiek, a za nim strzelają żandarmi. Schowałem się za okno […], żeby można było zobaczyć. Człowiek wpadł [na plac Unii Lubelskiej], miał szczęście, bo leciał, jak się okazuje, spod politechniki, więc to kawał drogi do placu Unii. Po drodze zabił żandarma (bo tam stali żandarmi, [była] placówka [Żandarmerii Niemieckiej]). Wpadł [na plac], akurat skręcał tramwaj (kiedyś tramwaje nie przecinały ronda, tylko objeżdżały wokół Pomnika [Lotnika, który w tamtych czasach stał na placu Unii Lubelskiej], na placu Zbawiciela było to samo). Jak Niemcy puścili serię, to kilka osób odpadło [od tramwaju] – były tak zwane winogrona, ludzie pchali się [do środka tramwaju], więcej niż można było pomieścić [wewnątrz wagonu], więc byli na zewnątrz i odpadali, czyli kule [trafiły] tych ludzi. [Uciekający] wpadł […] między dom, w którym [ja] byłem, a rogatkę. Wyskoczył Niemiec z rozpylaczem, czyli z automatycznym pistoletem. Nie widziałem przedtem broni u [tego człowieka], a strzelał, według mnie, z dwóch pistoletów. Zabił Niemca. Przebiegł, dalej było [tam] targowisko i [schował się w tłumie ludzi]. Przebiegłem [na] drugą stronę, tam jest uliczka, stały dorożki. Jakiś wermachtowiec złożył się z karabinem, żeby do niego strzelić. Musiałby być ślepy, żeby [go nie trafić] – widocznie nie chciał [zabić tego człowieka]. Jak by chciał, to by go zabił […]. Człowiek [ten] uciekł. Przyjechał oficer i drugiego (chyba też oficera) walnął w twarz – prawdopodobnie [za to], że dał uciec [ostrzeliwanemu] […]. Na drugi dzień była już o tym mowa, ale specjalnie nie zwróciłem uwagę na to. Dopiero w czasie Powstania – był kolega z Sosnowej i jego szwagier [czy] kuzyn (już nie pamiętam, kto to był) brał [w tym] udział. Okazuje się, że AK przewoziło broń na dwukołowym wózku, a Niemcy zrobili łapankę wokół politechniki i ci, co szli ubezpieczać, prawdopodobnie się zagapili. [Było] dwóch – jeden pchał wózek, drugi ciągnął i w tym momencie zza rogu wyskoczyli Niemcy: Halt! – [żołnierze AK porzucili] wózek i zaczęli uciekać w stronę [placu przy politechnice wprost tam gdzie była łapanka] […]. Niemcy nie mogli strzelać, bo zabiliby swoich, więc [nasi] jakoś to wykorzystali. Zresztą ćwiczenia podziemia właśnie polegały na tym, żeby ryzykować tak, żeby nie dać zabić się. Jeden uciekł do ogródków działkowych, które były [w miejscu, gdzie] teraz jest rondo i pomnik Jazdy Polskiej, a drugi biegł [przez] całą Polną i obydwaj przeżyli. Okazuje się, że Niemcy polecieli za nimi, a wózek z bronią zginął! Obstawa wycofała wózek. Ale dopiero w Powstanie dowiedziałem się, że tak było, bo tak to widziałem tylko ten fragment, że strzelali [do jakiegoś mężczyzny] – nic więcej.

  • Czy przed Powstaniem był pan w konspiracji?

Nie. To znaczy to, co mówiłem na wstępie. Nie uważam tego za konspirację, bo nic nie wiedziałem, że to jest wojskowe [zadanie].

  • Jak pan pamięta wybuch Powstania i jak to się stało, że został pan Powstańcem?

Myśmy mieszkali na facjacie, [przy ulicy Żelaznej 27], część bliska podłogi była zagrodzona i były komórki (było odgrodzenie części mieszkalnej [ścianą]). Ojczym wpadł na pomysł i hodowaliśmy króliki. Byłem zaopatrzeniowcem, chodziłem po trawę – po okolicy, ale najlepsza trawa była na Pradze, w parku Paderewskiego, więc codziennie, po szkole, jeździłem po trawę. Tak [było] aż do 31 lipca. 1 sierpnia matka powiedziała, żeby kupić jakieś owoce i zahandlować, bo – jak wiadomo – każdy ratował się [od głodu] z dnia na dzień. Pojechaliśmy na Dworzec Południowy (na Puławskiej, kiedyś dochodziła tam kolejka), ale nie wiem, dlaczego [nic] nie kupiliśmy i wróciliśmy koło pierwszej bez towaru. Już nie mogłem jechać na Pragę po trawę, to [poszedłem] na plac Starynkiewicza (to jest blisko, 300–400 metrów od domu) i tam zastało mnie Powstanie.
Wyglądało to w ten sposób, że raptem zaczęli strzelać [ludzie z biało-czerwonymi opaskami na rękach] – to tu, to tam. Koszykową jeździły […] [samochody niemieckie pełne żandarmów]. Okazuje się, że jechali Niemcy [na Wolę, bo tam już przed godziną 17 wybuchło Powstanie] […] i tam właśnie przemieszczały się te [samochody]. Później zaczęli strzelać [wokół placu Starynkiewicza] i nie wiadomo było kto i co. w ogrodzeniu Filtrów były bunkry i zobaczyłem, że z bunkra leci ogień i słychać było, że gdzieś strzela – strzelał w kierunku Żelaznej i Alei Jerozolimskich. Widzę, że niebezpiecznie, więc wskoczyłem do kliniki położniczej [dla kobiet] – jeden z budynków szpitala Dzieciątka Jezus, na zachód od „Berberysu”, jak myśmy nazywali ten plac. [Po poł godzinie] przyszli [tam] Niemcy, żandarmi, wylegitymowali nas. Każdy przedstawił swoje legitymacje i [Niemcy] poszli. Trwało to do [około] ósmej, wtedy uciszyło się. Strzelanina była wszędzie, ale tutaj jakoś nie było. Wyszedłem stamtąd i skokami dobiegłem do rogu Lindleya i Alej Jerozolimskich (na rogu była [wtedy] restauracja). Wyglądam, żeby przebiec trakt, Aleje Jerozolimskie, bo było widać, jak po jezdni układały się serie [niemieckiej broni maszynowej]. Jak zrobiło się cicho, to przebiegłem, później – nad torem kolejowym [był] […] wiadukt. [Biegłem lewą] stroną [ulicy Żelaznej]. Po prawej stronie jest Dom Kolejowy, a po lewej stronie była Poczta Dworcowa (paczki, które przychodziły [koleją], przechodziły właśnie przez ten [punkt]). [Był] drewniany płot. Jak biegłem przy tym płocie, to usłyszałem dziwne puknięcia. Dopiero zobaczyłem, że w oknie, z pistoletu strzelał Niemiec, w czarnym mundurze ([strzelał] chyba z trzeciego piętra). Nie wiedziałem, czy do mnie, ale widziałem, że pociski [padały] to tu, to tam, to zacząłem – nie wiem, skąd to się wzięło – zmieniać rytm [mojego biegu]. Ale to [trwało] krótko.
Wpadłem na Chmielną i później już [był] mój dom. Jakiś mężczyzna tylko powiedział: „No, dobrze synu, że cię nie upolował”. z tego przekonałem się, że [Niemiec] strzelał do mnie, bo tak, to nie byłem zupełnie pewny. W domu, [na podwórku] już jakiś zabity człowiek leżał na wózku. Okazuje się, że byliśmy między Niemcami a Polakami. Polacy byli na północ, a Niemcy […] [na południe od nas]. Tak było przez dwa dni.
Trzeciego dnia z rana – zbliżam się do momentu, jak zostałem Powstańcem – wyszedłem na Żelazną, bo nie strzelali w sposób ciągły, i znalazłem cały magazynek od Stena czy „Błyskawicy” – trzydzieści dwa naboje. Już wiedzieliśmy, że Polacy mają problem z amunicją. Stykały się domy – Chmielna 126 (dom jest [do tej pory]) i można było przejść [tam] piwnicą [z tego domu]. Widzieliśmy, że już są [tam] Powstańcy, czyli 3 sierpnia rano przeszli już na Chmielną, bo tak to byli róg Złotej, Twardej i Żelaznej. Podobno [numer] 29, czyli sąsiedni dom […] [był już zajęty przez Powstańców], ale nie widziałem [żadnego z nich]. Jeszcze w międzyczasie jechał czołg i samochód niemiecki, na nim trzech czy czterech żołnierzy, jakieś skrzynki. Czołg dojechał, ale już na Żelaznej, [przy wyżej wymienionych ulicach] była barykada. Dojechał do barykady. z [mojej] wysokości, z piątego piętra, było [to] widać, były małe okienka i patrząc od mieszkania, widziałem ulicę […]. Niemcy, ci, co byli w pace ciężarowego samochodu, strzelali po oknach [okolicznych domów]. Czołg dojechał do „Pekinu” i tam, prawdopodobnie ([tego] nie widziałem, bo już mur zagradzał) [Powstańcy] rzucali butelki z benzyną. Wystraszył się i cofnął. [Niemcy] wyjechali [z ulicy Żelaznej w stronę Alei Jerozolimskich]. To było pierwsze zbliżenie Powstania [do mnie].
Jak znalazłem magazynek, to widziałem, że w podwórku pod 126, na Chmielnej, są żołnierze, to im zaniosę. Przebiegłem od razu przez swoją piwnicę i patrzę, który ma broń, do której [ten magazynek] by się nadawał (bo widzę, żeby porównać). [Wtedy] podszedłem do takiego [żołnierza] i pytam się go, czy by nie zechciał [tej amunicji]. [A on] mówi: „Nie zechciał? Chłopie! Ja mam trzy czy pięć naboi!”. a to [był] cały magazynek – wystarczy nacisnąć [na wystający nabój], nie wchodzi, czyli jest pełny magazynek. [Wtedy ja] skorzystałem, [widząc uśmiech zadowolenia Powstańca] i zapytałem [go], gdzie [mam] się zgłosić, bo chcę do Powstania. Powiedział mi, że na Twardą 40. To było 3 sierpnia. 4 [sierpnia] rano poszedłem [tam], ale dowództwo, „Chrobry II”, już przeniosło się w tym czasie (organizowało się na Twardej 40) na Sienną. Skierowali mnie na [ulicę] Sienną 44 i porucznik „Ryś” przyjął mnie do armii. Byłem bardzo mizerny, bo miałem ojczyma, [który] mnie głodził, więc wyglądałem na słabego dwunastolatka, ale moją przewagą, ze względu na wojskowość, było to, że znałem teren, a tam byli partyzanci, których [Powstanie] zastało w domu pod 40, [na ulicy Twardej] i byli z całej Polski, nie znali terenu. Ze względu na to, że byłem z tego rejonu, to znałem teren. w ten sposób zostałem Powstańcem. [Dołączyli] mnie do tworzącej się grupy i tam spotkałem kolegę z Sosnowej, który trudnił się, amatorsko, fotografiką i on właśnie mi powiedział, że z jego podwórka był ten [człowiek], który uciekł [Niemcom na placu Unii Lubelskiej] – tylko nie wiem, czy ten, co [uciekł] do ogrodu warzywnego, czy [drugi], ale jeden z nich. Dopiero wtedy dowiedziałem się całą prawdę, bo tak, to jeden drugiemu coś mówił, ale nie wiadomo było dokładnie co i jak – jak to w konspiracji.
Później zaczęła się służba. Na razie, kilka dni – ze cztery, z pięć – uczyliśmy się chodzić, nawet śpiewać piosenki, w mig [gdzieś] powstały piosenki, które później były w Powstaniu [śpiewane] (nie wiem, jak to się działo).
  • Czy była większa grupa młodzieży, która się dołączyła?

Tak, ci, którzy szli do Powstania, tylko że ja byłem najmłodszy. To była młodzież osiemnaście – dwadzieścia lat. Jeden miał nawet jakiś pistolet. [Koło naszej] kwatery […] była kuchnia. Później, któregoś dnia, Niemcy zaczęli obstrzeliwać moździerzami rakietowymi. Myśmy to nazywali „krowy”, na Starówce – „szafy”. w momencie odpalenia pocisku – leciał jak rakieta – to wyło. Przypominało to wycie krowy albo właśnie przesuwanie szafy po podłodze. […] Jeden pocisk spadł obok kuchni, tak że jedzenie ocalało, ale później kuchnię stamtąd przenieśli. Naszej kwatery nie zaczepiło, bo [była] z boku. To było w domu na Siennej pod 48. Później zmienili nam kwaterę na [ulicę Sienną] 44, później mieliśmy kwaterę [pod] 46, [na tej samej ulicy] (po jakimś czasie). Jak byliśmy [pod numerem] 46, to mieszkaliśmy w bibliotece. Piękne książki (całe ściany), na zielono okryte skórą i tytuły książek wyciskane złotymi literami. Podobno tę bibliotekę miała jakaś hrabina (bardzo duża [biblioteka]). To już było w połowie sierpnia. Słyszymy, że [ktoś] krzyczy: „Alarm!”. Ludność organizowała się i ostrzegała – na przykład, jak tylko usłyszano samolot, krzyczano: „Alarm!” i wszyscy uciekali z ulicy do budynków, do piwnicy. Ludzie rozbiegli się, ale nic się nie dzieje, nikt nie strzela, żadnego samolotu. My też z ciekawością patrzyliśmy (to było drugie, może trzecie piętro), że ludzie rozbiegali się, ale później nic się nie działo. Za jakiś czas ktoś [z nas] zauważył, że w budynku naprzeciwko (Sienna 43a), na balkonie jest papuga w klatce. Ludzie krzyczeli, a papuga uczyła się szybko i od czasu do czasu robiła sobie krzyk [wymawiając słowo „alarm”]. Słuchaliśmy – głos ni [to] męski ni żeński – ale w takiej akustyce miejskiej, gdzie strzelają, nie bardzo można było [to] odróżnić.
Po jakimś czasie dokładnie w tym mieszkaniu, [gdzie była ta papuga] mieliśmy kwaterę. To był dom [zbudowany] tuż przed wojną, luksusowy, było osobne wejście, [klatka schodowa] dla służby, a dla państwa było osobne. Myśmy wchodzili [wejściem przeznaczonym dla] państwa. Schody były z lastryko czy może z czegoś lepszego. Były tam podobno kokosowe chodniki, ale w Powstanie ich już nie widziałem. Wchodziło się do mieszkania, później była przestrzeń oddzielająca pokój (był duży pokój), żeby przejść w stronę kuchni czy do innych pokoi. Ale ściana była postawiona nie do końca. Naprzeciwko wejścia były drzwi. Ktoś wchodził z zewnątrz, to otwierał drugie drzwi [i wtedy znajdowaliśmy się wewnątrz drugiego pokoju] […]. Mój siennik był akurat naprzeciwko tych drzwi. w pewnym momencie w pobliżu huknęła „krowa”. Odpoczywałem akurat po służbie i… zniknąłem stamtąd kolegom. Zaczęli wyglądać [przez okno na ulicę Sienną], już wtedy nie było szkła, bo już dawno wyleciało. Czasami był taki ciąg powietrza, że wyssało [kogoś kto był wewnątrz pokoju na zewnątrz], [więc] patrzyli przez okna na pierwszym piętrze na ulicę – nie ma mnie. Był, drzwi nie otwierał i – nie ma [go]. Przez jakiś czas wszyscy byli tak zaangażowani i w końcu ktoś wyjrzał na korytarz. Przechodziła starsza pani, pytają się: „Czy żołnierza pani nie widziała?”. – „A, biegł po cztery schodki w dół”. [W momencie wybuchu pani] zdążyła [zajść] za krawędź drzwi, bo jak by się otworzyły, to babcię też by zmiotło. a ja mieszkałem na piątym piętrze [przed Powstanie] i przecież nie chciało mi się schodzić po jednym schodku […], [więc biegłem po kilka schodków]. Przeskakiwało się, z reguły, po dwa, trzy [schodki]. To mnie uratowało, że sobie nogi nie połamałem, bo okazało się, że podmuch otworzył jedne drzwi, drugie, mnie [wyrzuciło] i zamknęło się wszystko. Stąd [mnie] nie wiedzieli [koledzy w pokoju]. Dopiero jak przyszedłem [z dołu do pokoju], to zaczęli oglądać [drzwi] i widać było pęknięcia [farby na rogach futryny], czyli drzwi rozsadziły się, otworzyły, zdmuchnęło mnie [na korytarz] i wszystko się zamknęło. Śmiali się później [koledzy], że mnie nie rozbiło, bo przecież bym mógł stracić życie przez sam pęd powietrza.

  • Jak wyglądało codzienne życie Powstańca? Jak były wyposażone kwatery? Jedzenie, woda, higiena?

Z higieną było gorzej, bo nie było umywalni, był problem z wodą. Na początku Powstania ludzie zaczęli robić studnie. Do studni ustawiały się kolejki. Niemcy walili z „krów” i ludzie ginęli, ale bez wody nie można było wytrzymać. Wojsko miało pierwszeństwo, więc myśmy zaopatrywali [kuchnię w wodę] – między innymi ja i koledzy (na kogo przypadł dyżur) – braliśmy po dwa wiadra, podchodziliśmy wprost do źródła i przynosiliśmy wodę [do żołnierskiej kuchni]. Tam gdzie byłem, [na ulicy Siennej] pod 48, [jedna] pani zrobiła pranie. [Miała] jechać do rodziny do Milanówka i chciała tam zawieźć czyste pranie. Umyśliła sobie, że o osiemnastej pojedzie kolejką, a o siedemnastej wybuchło Powstanie i została z tą czystą bielizną. Powiedziała mi – byłem najmłodszy, miała może do mnie jakąś sympatię, bo miała syna w moim wieku – że jak bym przyniósł wody, to byśmy wykąpali się – i ona, i ja. w ten sposób zachowałem higienę do końca Powstania. Ale to zupełny przypadek, tak to bywa.
Jeżeli chodzi o jedzenie, to [je] ściągaliśmy – nie tylko ja, bo nie należałem do zaopatrzenia, tylko do służby wartowniczej, ewentualnie jako łącznik, oprowadzający, przyprowadzający (takie były moje główne funkcje). Jedyna rzecz, która należała do mnie, jako że znałem te tereny, to donoszenie obiadu […], do drugiej linii, [na placówki]. Śniadania, kolacje żołnierze robili sobie we własnym zakresie. […] [Placówki te to]: [dom na] rogu Żelaznej i Złotej, tak zwany Pekin, tam była placówka. Później pod [numerem] 43 na Żelaznej, […] na Pańskiej – to [był] drugi dom, […] na zachód od Żelaznej. Do tych trzech [punktów donosiliśmy obiady]. Ale przejść [do tych placówek] było coraz trudniej, bo Niemcy strzelali z wszystkich kalibrów broni ciężkiej. Było coraz trudniej przedostać się tymi ulicami, ale codziennie trzeba było to robić. Nie zawsze ja to robiłem. Później był mężczyzna, dwudziestokilkulatek. Był parobkiem u jakiegoś ogrodnika, przyjechali w parę koni – pewnie sprzedać [produkty rolne] – i Powstanie zastało ich tam, gdzie [ja] byłem, [to znaczy na placu Starynkiewicza]. Wydaje mi się, przez mgłę, że widziałem uciekające konie. Jak zaczęła się strzelanina, konie spłoszyły się, wóz się rozleciał, chłop poleciał za końmi, a parobek został. Był kilka dni u ludzi, a w końcu ktoś mu powiedział – [żeby poszedł] do wojska, to będzie miał utrzymanie. Polecono mi, żeby go wychować po miejsku, bo nie umiał poruszać się po mieście. Dokąd ze mną chodził i opiekowałem się [nim], to było dobrze. Jak poszedł z kolegą, to stracił oko. Nie ochronił go kolega. Po prostu za każdym razem pilnowałem go, żeby nie wyjrzał, nie rozglądał się, żeby [był] tam, gdzie bezpiecznie. Kolega go nie upilnował, ten wystawił głowę na balkon, w tym momencie rozerwał się pocisk [artyleryjski] – stracił oko. Miał pseudonim „Wrona” (nic o nim nie wiadomo, nie jest w spisie – może nie przeżył). Później poszedł do szpitala i już go więcej nie widziałem.
Oprócz musztry, regulaminów, organizowali (rzadko, ale chyba dwa razy byłem na czymś takim) zajęcia kulturalne. Pamiętam, że [w domu] na rogu Sosnowej i Siennej, chyba na drugim piętrze, śpiewały dwie panie, a trzecia grała na pianinie – pioseneczki, które w międzywojniu były śpiewane w kabaretach, między innymi „Córuś moja, dziecię moje”.

  • Czy to się tak odbywało, że byli zapraszani Powstańcy?

Tak, tylko dla Powstańców. To było w prywatnym mieszkaniu. Myśmy siedzieli […], one „produkowały się”, a pianino było ustawione w poprzek. w pewnym momencie jak wybuchł pocisk – „krowa” – to pęd [uderzył] w okno, tak że [ta kobieta], która grała, była zasłonięta [pianinem, więc nadal] grała, a [dwie kobiety] próbowały śpiewać, ale [ich] już [obijało] po ścianie, już byliśmy dość starymi żołnierzami, że dla nas nie było to śmieszne. Jak już było po wszystkim ([…] mniej więcej za dwadzieścia minut mogli strzelić drugi raz), [kobiety] popakowały się zawstydzone, a my siedzimy spokojnie i czekamy na dalszy ciąg [występu]. w końcu jedna – chyba jedną z nich była Mira Zimińska – patrzy na nas i mówi: „Kochani żołnierze. Wy się nie boicie?”. Mówimy: „Nie, boimy się, tylko wiedzieliśmy, że to nie dla nas był ten pocisk przeznaczony”. – „Jak to?”. Cała tajemnica polega na tym, że w momencie odstrzelenia pocisku czy pocisków (naraz mógł wystrzelić sześć albo pojedynczy, tylko był bardzo duży rozrzut) jak strzelali z boku, to było słychać wycie, a dopiero po długim czasie, [pociski] wybuchały. a tu, gdzie pocisk leciał, gdzie się było, to było słychać tylko ułamek sekundy [to wycie] i już ten pocisk wybuchał. a myśmy usłyszeli [długie wycie] – to znaczy, że ten pocisk nie dla nas […] [był przeznaczony] i wytłumaczyliśmy kobietom, jak to wygląda (przy okazji nauczyły się [czegoś] wojskowego, że jak słychać [ ryk „krowy”], to można się nie bać).
Były pożary, bo Niemcy strzelali [różnymi pociskami], były [też] pociski zapalające. Na przykład strzelili [na Siennej] pod [numerem] 44, to musieliśmy ewakuować się, bo dom zaczął się palić, a nie było wody, żeby [go] gasić. Brali nas często do gaszenia [pożarów], a polegało to na tym, że żeśmy wpadali do budynku, którego dach (na ogół) palił się, i wyrzucaliśmy z mieszkań wszystko, co mogło się palić. Nawet harmonię wyrzucali [koledzy], w ogóle wszystko – zostawały tylko podłogi i futryny. Na Siennej, nie z „krowy”, tylko z innego działa strzelili i zerwali nam schody. Jesteśmy na czwartym piętrze, a tu runęły schody. Ale że byliśmy na różnych poziomach – ja byłem na najwyższym – to koledzy zaraz zorganizowali [ewakuację]. Ale jak [są] połamane schody, to niełatwo jest skakać z półtora piętra. Nanieśli pierzyn, materacy, myśmy na to skakali, koledzy nas łapali. a pożar [był tuż tuż], już było gorąco – to [było] w ostatniej chwili, bo nim to zorganizowali, to pożar trwał. Nawet fortepian wyrzucaliśmy przez balkonowe drzwi, bo też palił się.
[…] Sztab „Chrobry II” był [na Siennej] pod [numerem] 45 a [pod koniec sierpnia] przerzucono [go] [na Sienną] 41, bo akurat [częściowo] zburzono [tam] dom (stoi do dzisiaj, bo to [jest] porządny dom) – akurat miałem przechodzić koło tego domu [zanieść] polecenie na zachód od naszego stanowiska. Przechodzę [koło domu] 43, bo stamtąd wyszedłem, później jest 43a i zaczyna się 45. Coś mi mówi wewnętrznie: „Idź na ulicę…” – bo szedłem chodnikiem po lewej stronie. Ale regulamin był taki, że – niemieccy snajperzy strzelali do nas jak do kaczek, w związku z tym trzeba było iść po jednej stronie i obserwować drugą stronę [ulicy], to wtedy nie strzelali, bo bali się, że jak [taki] nie trafi, to zdradzi [swoje] stanowisko. To był po prostu regulamin. z jednej strony regulamin mówi mi, żeby trzymać się [ściany] i obserwować [drugą stronę ulicy] […] mam bronić siebie – a z drugiej strony coś mi mówi: „Wyskakuj z tego miejsca”. To był pierwszy z cudów [w moim życiu], uważam to [za] siłę paranormalną – jak by mnie ktoś kopnął w pewne miejsce i znalazłem się na środku jezdni. w tym momencie nastąpił wybuch. Jeszcze, dochodząc do tego miejsca, słyszałem […] [jak ludzie] zrobili sobie w tym domu ([Sienna 45]), prawdopodobnie na samej górze, imieniny czy urodziny i śpiewali „Góralu, czy ci nie żal”, bo to była pieśń biesiadna (przed wojną i w czasie okupacji). w momencie kiedy [zabrzmiały] najwyższe tony [tej piosenki, nastąpił] wybuchł tego pocisku. Znalazłem się na środku jezdni, odłamki przeszły mi tylko nad głową (byłem niski). Kolega, jakiś żołnierz, miał przedwojenny mundur, miał kilkanaście nacięć na plecach od odłamków, bo przeszły nade mną, a on by na tej wysokości, gdzie go trafiły. [Z tych ran] zaczęła wychodzić krew – te plecy widzę do dzisiaj. Odłamki były [wielkości] dwóch milimetrów do kilkunastu milimetrów. Chłopak zaczynał się osuwać [na ziemię], więc chwyciłem go pod rękę, podbiegł ktoś z cywili i wprowadziliśmy [go] do bramy. [Ponieważ przed wybuchem panował] ruch na ulicy, [stąd] ludzie leżą, nie wiadomo, czy ranni czy zabici, omijam ich, przebiegam jak kozica. Wszystkie krokwie z dachu zwaliło, tu gdzie dziś jest chodnik (teraz ulica Jana Pawła II). Przeskakuję przez [nie] […] i widzę, że między [żerdziami] leży człowiek – nie widać twarzy, otwarta klatka piersiowa, widać serce i z serca, impulsywnie, tryska krew na dwanaście, piętnaście centymetrów. [Przebiegłem] nad nim […], ale widzę [to] do dzisiaj.

  • Skąd wziął się pana pseudonim?

Na rogu Targowej, koło teatru Hübnera rozjeżdżały się tramwaje i zostawał plac (teraz jest tam zrobione trochę inaczej). Na placu, pod namiotem, stało zoo. Pierwszy raz zobaczyłem z bliska bażanta. Spodobał mi się, bo taki kolorowy i właśnie stąd, jak zapytał mnie porucznik „Ryś” jaki sobie [wybieram] pseudonim, to – byłem mały, bażant też nieduży, więc stąd powstał pseudonim „Bażant”.

  • Proszę opowiedzieć o dowództwie, o kolegach, również o „Rysiu”.

To był porucznik „Ryś”, który był dowódcą plutonu, później kompanii rezerwowej – przyjmował mnie [do AK]. Jak mnie przyjmował, to powiedział, że będę łącznikiem 4. kompanii szturmowej – to się dopiero organizowało, [był] czwarty dzień Powstania. […] Byłem [w Powstaniu] przydatny ze względu na to, że byłem [wtedy jedynym żołnierzem] z tamtego rejonu [miasta], w sztabie. w ten sposób […] [zostałem przy sztabie Chrobry II]. Koledzy zmieniali się. Myśmy znali się tylko z imienia i z pseudonimu. Zaprzyjaźniłem się z tym, który robił zdjęcia, poczuł się moim starszym bratem. Pamiętam, że robił zdjęcia z naszego okna, byłem obok niego. Tu, gdzie dzisiaj jest chodnik, był cmentarz. Pierwszy oficer, który zginął – nieśli jego trumnę i [kolega] robił zdjęcie. Później [ten kolega] poszedł na placówkę, bo starsi uzupełniali i, które powstawały w walce [na pierwszej linii] (to właśnie dlatego była rezerwowa kompania). Nie wiedziałem, gdzie był, ale jak wychodziłem później do niewoli, to okazuje się, że on był na placówce róg Pańskiej i Wroniej i zrobił mi zdjęcie. To zdjęcie jest w [książce] Davisa „Powstanie ‘44”. [Na tym zdjęciu] pierwsza idzie kobieta i moja koleżanka Ela, ze szkoły, dalej idzie [jakaś] kobieta, której nie znam, później mój ojczym, moja matka i ja, z boku. Mój bagaż niesie matka, [wyglądało na to, że] on ustawił [nas do zdjęcia] […]. [W tej kolejce wychodzącej z Powstania szedł]: Maliszewski, z czwartego piętra, [z mojej klatki schodowej], później poznałem ludzi [z ulicy Żelaznej] spod [numeru] 22 […]. Stąd doszedłem do wniosku, że to on był autorem [mojego zdjęcia] […], ale skąd Davies wziął to zdjęcie, to nie mam pojęcia.

  • Jakie były nastroje wśród Powstańców w trakcie Powstania?

Były bardzo różne. Przede wszystkim nastroje ludności – pierwsze [dni], to była euforia. Nie powiedziałem na początku, ale jak wypadłem spod ostrzału od Domu Kolejowego, to już na całej Żelaznej były [wywieszone w oknach] biało-czerwone flagi. Zatkało mnie, poczułem się wolny. Pierwszy raz po niewoli człowiek poczuł się zupełnie [wolny] – [tego] nie da się przetłumaczyć [na język]. Drugi raz wyzwolili mnie Amerykanie, ale to już nie było to samo. Ludność [w Powstaniu] reagowała podobnie – wpadali sobie w objęcia, różnie, jak ludzie, każdy trochę inaczej. Później flagi zaczęły ginąć, dlatego że Niemcy, lecąc samolotami, tam gdzie [były] flagi, [to] ostrzeliwali czy zrzucali bomby, w związku z tym flagi były tylko tam, gdzie były placówki (może gdzieś się [jeszcze] znalazły, ale rzadko). Jak się wchodziło – bo szło się piwnicami – to mnie poznawali, bo w tym rejonie przecież byłem jako dziecko, ludzie ze sklepów mnie znali. Pytali się, jak długo będzie [trwało Powstanie]. Co mogłem powiedzieć? Przecież sam nic nie wiedziałem.

  • Jak wyglądało życie w piwnicach?

Ludzie schodzili [do piwnic], z początku wszystko działo się w piwnicach, każdy miał zapasy i robił coś do jedzenia. Później ludzie już trochę oswoili się z atakiem artyleryjskim i wychodzili do domów, [swoich mieszkań] – niektórzy nawet spali w [mieszkaniach], [a] nie w piwnicy. Był problem [z iem] wody i żywności. w miarę jak trwało Powstanie, to żar wolności usychał niestety, ustawał. Entuzjazm do nas, do żołnierzy, też już dało się wyczuć, że [osłabł] – może nie to, że [mieli dość Powstania] „po coście zaczęli?”, tylko że „nie udało wam się” – mówiąc dość ogólnikowo. Później trochę ożywiły ich zrzuty, które były. Wszyscy liczyli, że wylądują alianci czy Polacy i jakoś to będzie. Później liczyli na Rosjan.

  • A Powstańcy?

Wszyscy – Powstańcy tak samo – wszyscy liczyli [na pomoc z zewnątrz]. Ale Rosjanie jak byli bliżej, to odeszli dalej (czy ich odepchnęli Niemcy), [trudno to dziś jednoznacznie ocenić] i tak [to] trwało do połowy września, Niemcy niszczyli systematycznie [miasto]. z tym że mieli olbrzymią przewagę w uzbrojeniu osobistym i ogólno-wojskowym, a my [tego] nie mieliśmy […].

  • Czy widział pan zrzuty?

Obudzili mnie w nocy, ale nie widziałem, bo tego nie widać. Widziałem tylko, jak nieśli pojemniki. Zanieśli do dowództwa i co tam było, to już nie widziałem. To było kilka dni, słyszałem samoloty, ale zrzuty nie były koło nas, tak że nie widziałem tego. Za to pociski do PIAT-ów (pociski przeciwpancerne) niosłem na stanowisko, bo Niemcy podjechali czołgami i – czy [Powstańcom] zało, czy w ogóle nie było – musiałem przedzierać się z Siennej aż do Wroniej i Grzybowskiej (idąc podwórkami, bo Wronia już częściowo była zajęta przez Niemców). Ten pocisk jest dość ciężki, a miałem dwa w chlebakach plus jeszcze jeden duży chlebak, w którym była amunicja do broni ręcznej.

  • Czy kontaktował pan się ze swoją rodziną w trakcie Powstania?

Nie. Dopiero po jakimś czasie, chyba po tygodniu, był kolega, który mieszkał na czwartym piętrze, na mojej klatce, poszedł do rodziny i powiedział, że jestem w Powstaniu. Przybiegł ojczym i chciał, żebym wrócił. Zacząłem płakać i powiedziałem, że nie. Powiedziałem oficerowi: „To jest ojczym, który mnie ciągle bije i jak mnie zwolnicie, to pójdę do innego oddziału”. Już jako żołnierz, to łatwo znajdę [miejsce]. Oficer jak to usłyszał, to zapytał tego kolegę, czy to prawda. Kolega mówi: „Niestety, prawda”. [Oficer] odesłał [ojczyma], nawet obszedł się z nim dosyć obcesowo. Później wstąpiłem [do domu], tak że przychodziłem od czasu do czasu, ale nie specjalnie, tylko jak byłem w pobliżu. Tak że stosunki z ojczymem były dosyć [niedobre], zresztą później też.
Przed domem na Żelaznej, wzdłuż Twardej (w poprzek Żelaznej) była barykada robiona z wozów, z różnych elementów. Niemcy strzelali od Chłodnej (od Alej Jerozolimskich przeszkadzała barykada), to żeby przejść [zrobiono] z płyt chodnikowych przejście. [Z jednej strony] ułożyli [płyty], [w środku] było miejsce [do przejścia i z drugiej strony] ułożyli [też płyty chodnikowe]. Jak człowiek schylił się, to przechodził, Niemcy nie widzieli. [Taka] była komunikacja [na tym rogu ulic].
Raz przechodzimy, Niemcy strzelili z małego działka, rozrzucili płyty w dwóch miejscach (jedna dwa metry od drugiej). Jak ktoś się pokazał [w jednym otworze], to widzieli […], kiedy przechodził [w drugi otwór], [wtedy] strzelali w [to] okienko i trafiali. Ale [wtedy] już było tak, że byliśmy doświadczonymi żołnierzami. Najgorzej [było] przenieść wiadro z zupą. z kolegą (Naumowski, pseudonim „Słoń”) – wydaje mi się, że wtedy z nim szedłem – przeskoczyło się, zatrzymało się w tej przestrzeni, której nie było widać [od strony Niemców], podał wiadro, znowu strzelali, odczekało się jakiś czas, wiadro przeniosło się na drugą stronę i takim sposobem [człowiek] przechodził. Tu [była] przykra sytuacja, bo starsi ludzie małych żołnierzy nie uważali za żołnierzy, wydawało im się, że to dzieciaki. a przecież rzecz polega na funkcji, którą się pełni – dostosowuje się do sytuacji i taki malec może zrobić tyle, co dorosły w sytuacjach stricte-wojskowych, bo go nauczą [tego].
Myśmy przeszli tę barykadę, a jakaś kobieta (dość otyła, starsza) chciała przejść w przeciwnym kierunku. Chcieliśmy jej powiedzieć, jak to funkcjonuje, żeby przeskoczyła [jeden otwór] i poczekała. Odepchnęła nas, ignorując, i nie przeżyła Powstania, niestety. Ostrzeżenie trzeba zawsze brać pod uwagę. Ostrzeżenie – nie tylko to, co się mówi, ale i to, co [jest napisane].
Gdzieś szedłem – nie znałem dobrze Warszawy, tylko okolicę, w której mieszkałem – miałem do kogoś dotrzeć. Wyszedłem na ulicę i patrzę, że na rogu stoi beczka – taka jak po benzynie. Jak człowiek szedł, to skradał się, bo strzelali niemieccy snajperzy. Trzeba było uważać, jak przebiegało się i każdy miał swój sposób na przeżycie. Dobiegłem blisko beczki – padł strzał. Jak padł strzał, to odskoczył kawałek muru, uderzył w beczkę i wyglądało [na to], że strzelają [z tyłu], a to rykoszet pocisku z muru robił [takie] wrażenie. Snajper musiał być doświadczony, wiedział, że tak jest. Człowiek automatycznie chowa się za beczkę. Jak usłyszałem [strzał], to zobaczyłem nogi [leżącego za beczką człowieka], już wiedziałem, że trzeba się [z tego miejsca] wycofać. Wycofałem się. Zaraz ludzie wzięli bosaki i wyciągnęli [człowieka]. Okazuje się, że był to taki żołnierz jak ja, który właśnie zrobił ten błąd, że chciał schować się za beczkę i mu się wystawił [pod strzał]. Tak że trzeba było po prostu myśleć, [bo to była normalna walka, a nie spacer].
  • Koniec Powstania. Jak to się odbyło, że wyszedł pan z Warszawy w taki sposób?

Jeszcze z przeżyć, które [mną] wstrząsnęły, a na ogół [takich] nie było, bo na ogół nie byłem na pierwszej linii – tylko wtedy, gdy dostarczałem [amunicję], i u Bormana, kiedy był atak ze strony niemieckiej (też donosiłem amunicję). Tylko w dwóch wypadkach byłem na pierwszej linii, a tak na zapleczu, co wcale nie było [dobre], bo wszyscy chcieliśmy na pierwszą linię [iść], ale wszyscy nie mogli, bo zaopatrzenie, wszystko musiało być z tyłu.
Kiedyś szedłem sam. z Twardej przeszedłem w Sienną, [w kierunku na wschód], słyszałem atak „krów” na sztab i zobaczyłem, że dwaj Powstańcy niosą kogoś na noszach. Ten, [który] szedł z przodu, był może rok starszy ode mnie, też drobny i nie bardzo sobie radził – widać było, bo pełno było gruzu, szkła pod nogami, nie tak jak dzisiaj idzie się ulicą. Miał problemy, podbiegłem, wziąłem za jedną część [noszy] i wtedy, już we dwóch, [nieśliśmy nosze]. To było blisko szpitala na Śliskiej (Sienna, na rogu był szpital dziecięcy, żydowski). Trzeba było wyjść na Twardą i później na Śliską. Doszliśmy, postawiliśmy nosze i [koledzy] pobiegli po lekarza. Dopiero wtedy zobaczyłem, że [na noszach] jest dziewczyna. Żołnierz, ale dziewczyna, bujne włosy. Patrzę na nią, przyklęknąłem przy niej i mówię: „Nie bój się, zaraz przyjdzie pan doktór i będzie wszystko w porządku”. Tutaj znowu – tak jak mówiłem o kopniaku – mnie zaskoczyło: patrzę w jej twarz, usta jej nie otwierają się, a do mnie mówi: „Mnie nic już nie pomoże. Ja umieram”. Włosy mi stanęły dęba, bo patrzę na nią, a słyszę głos! Coś takiego bardzo rzadko się zdarza. Telepatia? Dla takiego czternastolatka telepatia to abstrakcja. [Za chwilę koledzy] przebiegli, lekarz i stwierdził, że [dziewczyna] żyje i [zabrali ją do środka]. Oni pobiegli, a ja poszedłem. Za dwa dni spotkałem [tego] chłopca (był z naszego rejonu) i pytam się, czy ta dziewczyna przeżyła. „Nie, zmarła”. Jak mu wtedy powiedziałem [co mnie spotkało przy jej noszach], to zaczął się trząść. To było jakieś nienormalne.
Już później, jak byłem w Niemczech [koło] Chemnitz (Karl-Marx-Stadt nazywało się za czasów NRD) i w Limbach, dwanaście kilometrów na zachód [od Chemnitz]. w pewnym momencie jednego dnia, przyśniła mi się [ta dziewczyna], jak ona mówi [do mnie, że umiera]. Ale – [wtedy powiedziałem sobie] – może myślałem [o tym i dlatego mi się to przyśniło]. […] [Tamtej nocy Anglicy] bombardowali Chemnitz. Były wtedy straszne zniszczenia – rzucali napalm, tak że [było] okropnie [tam] […]. Później, już na trzy dni przed wyzwoleniem, kolega, zamiast [iść] ulicą (bo jedliśmy w fabryce [obiady], a obóz był w środku miasta i szliśmy ulicą. Ponieważ nasza kwatera, [to] była kręgielnia, była przytulona do ziemi, było strasznie zimno i nie było słońca, bo okienka były małe), mówi: „Chodź, pójdziemy południową stroną [tej ulicy]” – czyli za budynkami, tam gdzie były ogródki. Później było podwórko i można było dojść do ulicy. Tu, gdzie było podwórko, [to po przeciwnej stronie ulicy] była gazownia. Jak myśmy doszli do podwórka (był tam wysoki płot i drzwi), jak myśmy weszli [na to podwórko], to zobaczyliśmy, że pikuje [na nas] angielski samolot (można było kupić zeszyciki za pięćdziesiąt fenigów – wszystkie rodzaje broni były tam opisane). Zdążyliśmy powiedzieć, że to jest Spitfire, jak puścił serię. Lecą pociski. Widząc to, zacząłem robić uniki, przecież nauczyłem się tego w Powstanie. Okazuje się, że ten chłopiec nie był Powstańcem (nie wszyscy tam byli powstańcami, byliśmy w obozie byłych jeńców, ale Niemcy dokooptowali do nas cywili). To był dwudziestolatek, znał niemiecki. Robił te same ruchy, co ja, ale przeleciał jeden samolot, drugi, w końcu puściły mu nerwy i z płaczem krzyczy: „Kaziu, ratuj!”, bo widzi, że umiem przesuwać się [w bezpieczne miejsce]. w końcu doszedłem [do wojska jako] doświadczony wojskowy, że tylko pod lufy lecieć […] [nam trzeba], bo widać [tam lecące pociski], [a] tutaj zginiemy. Krzyknąłem: „Za mną!” i jak leciał następny samolot, to [ja] skoczyłem, [a on za mną, pomiędzy strugi pocisków]. To jest straszne przeżycie. Jak samolot pikuje, łeb samolotu zieje ogniem, [wygląda jak ognisty] smok, powiedzmy, ten z dziecięcych lat, jeszcze gorszy. Pociski z czterech karabinów maszynowych układają się tak – zauważyłem ślady, że było dwa i pół metra [odstępu między nimi]. Myślę sobie – zmieszczę się tam z kolegą. i rzeczywiście – ten [samolot] zaczął strzelać, nie bacząc, że tam jesteśmy, i myśmy się prześlizgnęli. [W środku strugi pocisków] był żywopłot, [było to jakby z lewej, a z prawej strony był ognisty płot] […]. Biegłem pośrodku, [między tymi strugami pocisków karabinowych]. Samolot [przeleciał] nad nami z prędkością 600 kilometrów […] i [wtedy] odbiliśmy w bok. Od razu spotkaliśmy Niemców, staruszków, bohaterów pierwszej wojny światowej, którzy zaczęli nas obmacywać i darli się wniebogłosy, nie mogli [przekrzyczeć] huku samolotów: Das Wunder! Das Wunder! Dajcie spokój! Człowiek ledwo wyszedł z ognia, a oni coś tutaj wrzeszczą. Jak się okazuje, jak popatrzyliśmy z ich strony, to myśmy wyszli ze [środka] tego ognia. Nie widzieli, że tam była przestrzeń, [która ocaliła nam życie] i stąd mówili, że cud. Potem [jak] już byłem w wojsku, w lotnictwie – lecąc, starałem się patrzeć, jak to wyglądało, jak pilot nas widział z takiej wysokości. Mniej więcej jak karaluchy na stojąco. Tak nas widział, ale nie kopnął w orczyk (to [urządzenie, którym] samolot zmienia kierunek), bo jakby kopnął, to by nas rozmiażdżyło. Tylko przeleciał [samolot nad nami po linii prostej], musiał być [to] doświadczony pilot. Dzięki temu przeżyliśmy.
Mówię to Rosjaninowi w wojsku (pułkownik z Leningradu) – opowiadaliśmy sobie [o przeżyciach wojennych] – a on mówi: „To jak ty przeżyłeś?”. Mówię do niego: „Widzi pan, mnie wydaje się, że anioł przede mną biegł i rozpostarł skrzydła i myśmy [ukryli się] za tymi skrzydłami”. a on mówi: „Może i tak było”. Pracował przed wojną w instytucie wojskowym […], [opisał kolegów, nasze przypadki] (bo to zbierali), [jego instytut badał takie przypadki], to odpisali mu, że mieliśmy sześć setnych procenta pewności, że nie zginiemy. Tylko sześć setnych. […] To się wszystko kojarzy, bo jak biegłem – znowu ta dziewczyna. w tym huku, w tym wszystkim, znowu słyszę tę dziewczynę, mimo tego huku. Co to jest? Człowiek był na krawędzi śmierci, [czy to dlatego]?
Wracam do Powstania. Był drugi przypadek, już Rosjanie zajęli Pragę. Fachowo nazywa się to [tak], że wstrzeliwują się, czyli jest łącznik radiowy, wyznacza współrzędne, artyleria strzela, a on notuje, gdzie padają pociski. Później, jak trzeba, to strzelają według tej tabeli. Ponieważ Niemcy strzelali z moździerzy tu, gdzie myśmy szli, [to znaczy na ulicę Sienną], to żeśmy przeszli na ulicę Złotą, ale też nie można iść ulicą, bo ostrzeliwali Ukraińcy z RONA [od strony Alei Jerozolimskich], więc weszliśmy na podwórko, żeby dojść już do takiego momentu, gdzie można wyjść do „Pekinu”, [czyli róg ulic Żelaznej i Złotej]. Na zapleczu było kino „Uciecha” (kiedyś było takie kino), idziemy na zachód, wozownie, wozy, brukowane płaszczyzny. Przed nami – dwadzieścia, dwadzieścia pięć metrów – idzie mężczyzna, w pewnym momencie słyszymy gwizd i człowiek znika. Zupełnie. Pęd tylko po nas padł, wiadro przewróciło się, ledwo żeśmy trochę zupy uratowali i tylko parę poczuliśmy na twarzy. Zaczęliśmy szukać tego człowieka – nic. Znaleźliśmy kawałek obcasa. w wojsku mówi się, że [było to] trafienie bezpośrednie. Zmiotło go zupełnie, nic z niego nie zostało. Ze trzy dni nie mogłem sobie poradzić – jak to? Był człowiek i nic [z niego nie zostało]? Kawałka [ciała] nie zostało z człowieka? Jeśli jeszcze weźmie się pod uwagę, że ma się czternaście lat, to wie się, że tak można było pomyśleć. Dla mnie było to straszne przeżycie.
Pilnowaliśmy Niemców. Na rogu Sosnowej i Siennej [Niemcy ci] wydostawali z niewypałów trotyl. Przypadkowo zastępowałem jakiegoś [kolegę]. Byliśmy w niecce, [takim wyżłobieniu w gruzach] i – pocisk „krowy” [rozerwał się na ulicy Siennej i Sosnowej]. w momencie gdy [jest] huk, wypada [z ulicy Siennej na Sosnową] człowiek, macha rękoma i biegnie. w końcu jedna ręka zostaje [na ulicy], on wraca się, chwyta tę rękę [w drugą rękę] i wpada do bramy [na ulicy Sosnowej]. We dwóch patrzyliśmy, w końcu mówimy: „Pewnie zgubił protezę”. Nie wiem, kto z nas miał przeciwne zdanie, w każdym razie mówi [ten mój kolega żołnierz]: „Biegnij, bo człowiek może umrzeć”. Wpadam do bramy – siedzi w bramie, trzyma w ręku [rękę] – stracił [lewą] rękę, [a przy ramieniu został] kawałek żółtej kości, bo cofnęły się mięśnie. Cały był siny, twarz była jak denaturat. Wpadłem do schronu, [czyli piwnicy] i powiedziałem, żeby tego człowieka ratowali. Wyskoczyli mężczyźni, później wynieśli go noszami do punktu opatrunkowego. Też przeżycie dosyć nietypowe.
Kiedyś odsypywaliśmy zasypanych ludzi, prawdopodobnie od bomby lotniczej. Braliśmy rozgrzane cegły [do rąk], a drugi pluton te cegły od nas odbierał. Po jakichś dwóch godzinach dostaliśmy się do tych ludzi – mieli poobgryzane paznokcie [do krwi]. Nie wiem, ile [czasu] tam byli, [zanim] wezwali wojsko, to mógł być jakiś czas. Przyszedł lekarz, [już po tej akcji] i czymś ([może] gencjaną) smarował te [palce, które miały pęcherze]. Patrzy na nasze ręce i mówi: „Jak to? Wy nie macie bąbli?”. Piekło, ale nie mieliśmy bąbli. Okazuje się, widocznie, kwestia zaangażowania, że [ci, którzy] od nas odbierali cegły, mieli bąble, a my, [biorący] bardziej gorące, nie mieliśmy bąbli. To znowu coś takiego, co w ludzkim życiu trudno wytłumaczyć. Dowiedziałem się, jak to funkcjonuje dopiero wtedy, kiedy pokazali w Jugosławii, jak [ludzie w transie] tańczą po węglach [z ogniska]. Wprowadzają się w trans i dlatego nie palą im się stopy. [Wracając] do tej dziewczyny – przeczytałem, że w Afryce i w Ameryce Południowej jest choroba, na którą się umiera, z zastraszenia. z tej choroby potrafią leczyć tylko tubylcy, [szamani]. Właśnie ta dziewczyna [zmarła] na tę chorobę. Była cała, nie była ranna, tylko zmarła z zastraszenia. Tak że zagadki – z czasem, jak człowiek penetruje [temat] – w jakiś sposób wyjaśniają się.
Ostatnia sytuacja. Złożyło się tak, że nie przespałem dwóch nocy. Przyszedłem na kwaterę, szef mówi: „Tu bez przerwy strzelają, to tutaj nie zdrzemniesz się. Idź do piwnicy” – do prywatnej, do cywili. Przyszedłem, to był prawdopodobnie drugi dom od południa, [na ulicy Chmielnej], pierwsze podwórko i drugie, na północ. Było jeszcze wtedy światło, [czyli prąd], bo do 15 września czy kilka dni wcześniej było światło, później nasi musieli odstąpić z Powiśla i elektrownia przestała produkować prąd. Położyłem się [w jakiejś piwnicy na materacu] i od razu usnąłem. Raptem wstrząs, zaczyna się sypać, ludzie po mnie depczą. Zerwałem się, przylepiłem się do ściany, w ogóle nie znam, jaki jest rozkład tej piwnicy. w końcu usłyszałem słowa, że jesteśmy zasypani. To dla żołnierza najgorsza rzecz. Mówiliśmy, że jak śmierć, to nagła, a nie przez zasypanie, uduszenie się. Ludzie zaczynają się modlić, nawołują się, ktoś próbuje palić zapałkę, inni krzyczą, żeby nie zapalać, bo udusimy się szybciej. Tłum przemieszczał się, więc ja z nim. Wiadomo, że człowiek w niebezpieczeństwie uruchamia mechanizmy, uderza adrenalina, mobilizuje organizm, wątroba wydziela cukier do żył, mięśnie naprężają się. i – hasło: uciekaj albo walcz, a tu przecież zamknięty człowiek. Okazuje się, że to była suterena i właśnie tam przechodzili ludzie. Zobaczyłem tylko światełka latarek, coś białego w kącie. Potem, z głębi, wszyscy śpiewają „Słuchaj, Jezu, jak Cię błaga lud”, więc to jest takie przerażające, że właściwie koniec. Myślę sobie – jestem żołnierzem, a zginę jak normalny [cywilny] człowiek. Dopchał się jakiś dryblas i na koniec mówi tak: „No tak! My już jesteśmy trupami!”. Pamiętam, że mną w tym momencie zatrzęsło. i raptem to światło.

  • Jak wyglądało wyjście z Powstania?

[…] Przez nasze placówki prawdopodobnie przechodzili ci [ludzie], którzy pertraktowali z Niemcami i Niemcy nie godzili się, żeby tym prawie 5000 ludzi, młodym Powstańcom, dać uprawnienia kombatanckie. [W takim wypadku], jak dotychczas, rozstrzelaliby nas. Prawdopodobnie to była samowola oficerów, tak myślę, bo nie można znaleźć dokumentów. w każdym razie akurat miałem wartę, przyszedłem z warty i koledzy mówili, że była zbiórka, odprawa i powiedział [dowódca], że kto ma rodzinę, to żeby przeszedł – z tych najmłodszych (nie było nas dużo w tym plutonie), [do niewoli, ale z cywilami]. Nie wierzyłem, poszedłem do oficera, powiedział, że tak. Poszedłem do domu. To był 24 września. 25 była przerwa w działaniach [wojennych], wychodzili cywile i właśnie wyszedłem z cywilami. i to, co wspomniałem – kolega sfotografował mnie jako cywila, jestem na zdjęciu.
Później – w Pruszkowie. Przespaliśmy tam chyba tylko dwie noce (pamiętam, że w „piątce” – były tam hale, [nasza była właśnie piąta]) i wyprowadzali [nas] do pociągów. Wtedy kiedy rozdzielali, to oddzielili ojczyma, a ja [byłem] z matką i kolegą, żołnierzem, który był na Chmielnej (poznaliśmy się już w Powstaniu, też taki mniej więcej jak ja, tylko może trochę wyższy ode mnie). [Kolega] był z matką, która znała niemiecki. Przychodzi zgrabny podoficer niemiecki i mówi: Das ist Soldaten! Pokazuje na nas. a ta, że znała niemiecki, mówi, że nie. Powiedział do niej (później przetłumaczyła): „Niech pani zobaczy, jak wyglądają cywile”. Każdy wymoczek, z piwnicy, nieopalony, a my byliśmy ogorzali i wyżywieni. Zabrał nas. Okazuje się, że stał […] cały transport, do którego ładowali ludzi, a dwa wagony były zakratowane (kryte wagony). Tam już byli młodociani [żołnierze z Powstania] z Mokotowa. Niemcy są skrupulatni – w pudle powinno być sześćdziesiąt [osób], jak nie ma sześćdziesiąt, to trzeba wyrwać od cywili, żeby było sześćdziesiąt. w ten sposób znów trafiłem do wojska. Jak już zorientowaliśmy się, że jedziemy w stronę Niemiec, to starsi koledzy wyrzucali pieniądze (byłem przy samym okienku).
  • A dlaczego wyrzucali?

Bo już wjeżdżaliśmy w Reich, czyli kraj niemiecki, to wyrzucali [tam pieniądze]. Pastuszkowie paśli tam krowy, [nad torami kolejowymi], to łapali te pieniądze […]. Dojechaliśmy – nie wiem skąd wiedzieli, że to już jest granica z Rzeszą, no to jak by to było, [żeby] nie odśpiewać hymnu? [Wtedy padła komenda baczność i do hymnu].
Wieźli nas cztery dni aż pod zachodnią granicę, w nocy Anglicy zbombardowali most, [przez który mieliśmy przejechać], cofnęli nas z powrotem na wschód i wylądowaliśmy w Chemnitz. Cywili wyrzucili, a nas osobno [trzymano w wagonach]. w baraku mieści się stu dwudziestu ludzi, ale było tam stu dwudziestu włoskich jeńców, więc przerzucili ich na jedną połowę, a nas na drugą. Ze dwie noce tam byliśmy i później na tak zwaną czystą stronę [nas przerzucono], czyli bagaże do dezynfekcji, a człowiek przechodził przez mykwę i badanie lekarskie. [Przechodziliśmy] grupami, w [mojej grupie] było czterech Włochów i czterech z Powstania. Kazali podpisać dwa papiery. Nie znamy niemieckiego, nie wiemy, co podpisać, ale ci, którzy chodzili [po tej łaźni], to byli Ukraińcy, więc z nimi można było dogadać się. Pytam się Ukraińców, [a oni powiedzieli, że podpisujemy odbiór naszych rzeczy] […]. Podpisałem, Włosi też podpisali. Później dowiedziałem się, że jeden [papier] był do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, żeby dostawać paczki [od nich], a drugi dokument, że zrzekamy się praw kombatanckich i będziemy normalnymi pracownikami Rzeszy. Oczywiście nie mieliśmy o tym pojęcia. w związku z tym trafiliśmy do obozu byłych jeńców. Byli tam jeńcy francuscy, jeńcy belgijscy, a my byliśmy trzeci, z tym że u nas nie wszyscy byli Powstańcami. 15 kwietnia wyzwolili nas Amerykanie.

  • Jak pan wrócił do Warszawy?

Po tygodniu [od wyzwolenia] przyjechał do nas ojczym (był gdzie indziej, w Naumburg am Saale, – to jest Halle, Lipsk, w tamtych stronach, a my byliśmy blisko Chemnitz, osiemdziesiąt kilometrów na zachód [był tam Naumburg]). Mieszkaliśmy tam prywatnie. Później przenieśliśmy się do obozu i Amerykanie w ramach uzgodnienia podzielili się strefami, wycofali się, a weszli Rosjanie. 1 lipca weszli Rosjanie. Myśmy nie zdecydowali się wyjeżdżać na Zachód i w ten sposób, jak mówiło się wtedy – na własną rękę (bo nikt nie organizował transportu, żeby jechać do Polski) [jechaliśmy do Polski]. Jedyny w rodzinie znałem niemiecki – nauczyłem się tam, młody człowiek szybko się uczy. [Były] chyba w sumie cztery rodziny, ale dwuosobowe, jedna z dzieckiem, trzymaliśmy się bliżej. w ten sposób [jechaliśmy] pociągami – zbadałem, jakie pociągi jadą na wschód. w końcu dojechaliśmy [do Łaby], zało nam dziesięć minut, żeby Rosjanie przepuścili nas przez most na Łabie. Przyjechaliśmy pociągiem i [zało] dziesięciu minut, a oni zamykali [ten most] i za tydzień znów otwierali na dwie godziny. Musieliśmy mieszkać w stodole w majątku. Dopiero po tygodniu przejechaliśmy na drugą stronę i, okazuje się, że tam byli Serbowie [Łużyccy]. Ja do niego po niemiecku, a on mówi: „Możesz mówić po polsku, bo jestem Serbem”. Za przewiezienie rzeczy do stacji dostał spodnie, bo chodził w wojskowych spodniach. Mówię do niego: „Jak cię ruscy złapią, to cię wywiozą na Wschód”. Mówi: „Ja nie mam innych!” – było bardzo krucho u Niemców [z ubraniami]. w ten sposób dostał spodnie, żeby – przynajmniej na zewnątrz [wioski] – nie chodzić w wojskowych [mundurach].
25 lipca już byliśmy w Warszawie. Całe szczęście, że kamienica była tak, jak zostawiliśmy, tylko mieliśmy lokatorów [w naszym mieszkaniu] i przez kilka miesięcy mieszkaliśmy [razem]. Było małżeństwo z dzieckiem, później dostali mieszkanie niżej, a myśmy zostali w starym [swoim mieszkaniu na ulicy Żelaznej 27].

  • Jak pan pamięta zburzoną Warszawę?

Jak myśmy wychodzili z Warszawy, to była cała [z drobnymi wyjątkami]. Dopiero jak wróciliśmy, to zobaczyliśmy, że odsypane są tylko jezdnie, nawet chodniki nie, tylko ścieżki, a wszystko było zburzone. Na przykład Twarda była [wcześniej] zupełnie cała, niektóry dom mógł być uszkodzony, a tu było zupełne gruzowisko. Przez Twardą, z Dworca Głównego, czyli z Towarowej, bo to wtedy była Warszawa Główna, [i] między innymi Twardą, [potem] od Karowej był most wysokowodny i [droga prowadziła] na Pragę. [Tam] odsypali trochę więcej, ale też nie chodniki, [tylko] tak, żeby można było [przepuścić] jakiś transport. Nie było autobusów, [więc] ludzi przewozili wozacy, płaciło się za to. i pieszo wszystko szło. Była aprowizacja. Myśmy nie mieli pieniędzy, więc w Czerwonym Krzyżu za każdy dokument dawali 120 złotych. w ten sposób ojczym wyprowadził moje wszystkie dokumenty, że byłem w Niemczech, chociaż zmieniłem sobie nazwisko na ojczyma, żeby nas nie rozdzielali z matką. Ale i tak rozdzielili, bo jak mnie wzięli do wojskowych, to nas rozdzielili. Później, [z pomocą tej kobiety, co znała niemiecki] […] matka przyjechała tam, [gdzie byłem ja, czyli do Limbach SA], gdzie byłem (była w innym, w kobiecym obozie). Tak skończyła się eskapada.

  • Czy ma pan jakieś przyjemne wspomnienie z Powstania, czy wszystko było złe?

Nie, choćby takie [rzeczy], jak organizowali skecze, to można było uznać za coś takiego. Jeden, szczególny [przypadek]. Wtedy w szkole, jak chłopiec coś zbroił – w podstawówce – to nauczycielka czy nauczyciel sadzał go z dziewczyną [na ławce]. To była kara, jak musiał siedzieć w jednej ławce z dziewczyną. Zależy – siedziało się tydzień albo dwa. [Potem] wszyscy pokazywali: „O! Ten siedział z dziewczyną”. Na terenie getta Niemcy częściowo zburzyli domy, a częściowo nie zdążyli. Jak szykowało się przebicie ze Starówki do Śródmieścia, to wysyłali mnie ze sztabu, była jakaś łączność z oddziałami, które przygotowywały się [do owego przebicia]. Byłem tam dwa razy i poszedłem trzeci raz. Idę, niektóre domy były rozebrane zupełnie do piwnic, a niektóre były do pierwszego piętra. w pewnym momencie, nie wiadomo skąd, [pojawia] się sztukas, czyli niemiecki [szamolot] szturmowy. Zrobił zakręt i [leci] w kierunku nas. Do trzydziestu kroków przede mną było pięć – sześć osób (kobiety, mężczyźni). Wszyscy uciekamy do budynku, który jest najbliżej, a był [ten budynek] bardzo blisko polskich stanowisk. Nie można było lecieć dość szybko ze względu na gruz, który był [pod nogami]. Wpadli do bramy, w ten sposób samolot mnie minął, i bomba uderzyła w to miejsce, gdzie wpadli [ci ludzie biegnący przede mną]. a mnie „skończył się życiorys”.
Jak obudziłem się, to byłem w jakiś sklepie czy w parterowym domu [mieszkalnym], zobaczyłem, że mam czarne ręce, bo akurat były kanały wentylacyjne, kominowe i wydmuchało na mnie sadze. Zacząłem ruszać rękoma, nogami – jakoś [się] ruszam. w końcu wyszedłem, ale to było niedługo, bo jeszcze nie opadł pył [po wybuchu bomby]. Przyszedłem [do placówki], wartownik wystraszył się, jak mnie zobaczył, bo widział z daleka [wybuch bomby] i uznał mnie za zaginionego. Łączniczki, sanitariuszki zaraz wzięły się za przywracanie mnie z murzynka na białego, bo byłem czarny [na twarzy], później zbadała mnie lekarka. Trwało to [wszystko] z godzinę (może więcej) i po tym wszystkim jedna z sanitariuszek odprowadziła mnie, ale nie tą ulicą, co wracałem, żebym nie widział tych odgrzebywanych. Taka była konieczność. [Odprowadzała] mnie bocznymi uliczkami. w końcu dała mi list [do swojej rodziny] – wiedziała, mniej więcej, skąd jestem – żeby zanieść [jej] rodzicom. i pocałowała mnie. Rozglądałem się, czy ktoś nie [tego] widzi, [co za wstyd]. To był taki moment…

  • Przyjemny.

No, przyjemny, ale jednocześnie ze strachem. To takie dziecinne – ale tu był człowiek dojrzały jako żołnierz, a w tych sferach, [mam na myśli obcowanie ze sobą młodych odmiennej płci], (byłem wtedy jedynakiem) to wyglądało właśnie tak. To taki jedyny moment, który dzisiaj wspominam jako, w sumie, przyjemny, bo dziewczyna chciała wylać swoje [emocje], że przeżyłem. Jedna rzecz, która nie trafia do cywila albo do tych, którzy nie przeżyli Powstania – bo w wojsku jest trochę inaczej, nawet na froncie – w Powstaniu wszyscy byliśmy jak brat z siostrą. To trudno sobie wyobrazić, ale jakieś zbliżenie, [między nami Powstańcami]. Jak zwracałem się do dziewczyny – mimo że to dziewczyna – to zwracałem się do niej jako do tej, która mi na pewno pomoże. Do kolegi – tak samo. Była ufność. Teraz, jak spotykamy się, w końcu jesteśmy starzy, [to] kobiety mówią: „O, ta przyjaźń, to jest to, co mi z Powstania najbardziej utkwiło”. Trudne przeżycia, to wiadomo – wojna, ale to, że człowiek do człowieka może być taki przyjemny.
A tu przyjechało się do Warszawy po Powstaniu, to znów wróciło to, co było za okupacji, bo warszawiacy jacy są, tacy są. Życzliwi, na ogół – różnie, w małych kręgach jeszcze, ale ogólnie byli nastawieni [obco]. Mieszkałem w dzielnicy, [która] była dzielnicą robotniczą. Nazywało się to dzielnicą robotniczą, ale były wysepki inteligencji, więc może tu ten stosunek człowieka do człowieka był po prostu cwaniactwem. w innych dzielnicach – być może nie. a w Powstaniu od razu zrobiło się takie otwarcie na człowieka. i to jest chyba jeden z takich pozytywów Powstania, że człowiek mógł otworzyć się na drugiego człowieka – i to niezależnie, czy był cywil, czy [żołnierz], w ogóle na człowieka. Chyba takie momenty wyzwalają w człowieku to, co powinno być normalne. Tak mi się wydaje.


Warszawa, 15 maja 2008 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich
Kazimierz Mirosław Mikos Pseudonim: „Bażant” Stopień: wartownik, łącznik Formacja: Zgrupowanie „Chrobry II”, kompania rezerwowa Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter