Kazimierz Skoczkowski „Mewa”

Archiwum Historii Mówionej
  • Jakie pan posiada wykształcenie?

Ukończyłem fizykę na Uniwersytecie Warszawskim, [a następnie doktoryzowałem się na Politechnice Wrocławskiej].

  • W którym roku?

W 1956, natomiast później doktoryzowałem się na Politechnice Wrocławskiej [w 1976 roku].

  • W jakim kierunku pisał pan doktorat?

Doktorat był z dziedziny technologii wyrobów z węgli uszlachetnionych. To jest specjalistyczna dziedzina. W kraju były dwa duże zakłady produkujące wyroby z węgla uszlachetnionego, elektrody grafitowane, wykładziny. Różna galanteria z węgla i grafitu. [Temat pracy doktorskiej: „Badania fizyko-chemiczne własności i struktury koksów naftowych oraz otrzymanych z nich tworzyw grafitowych”].

  • Kim byli pana rodzice, ojciec, matka?

Pochodzę ze wsi, ojciec był rolnikiem i matka też oczywiście.

  • W jakich stronach?

Powiat grójecki, wieś Pacew nad Pilicą, [województwo warszawskie].

  • Matka prowadziła gospodarstwo?

Dzieci raczej chowała, miała dużo dzieci, bo mój ojciec był wdowcem, miał swoje dzieci. [...] Matka też była wdową z dziećmi. W sumie było czternaście osób, a ja byłem piętnasty, jedyny z tego związku.

  • Jaki był wpływ pana rodziny na pana wychowanie, światopogląd?

Wcześnie zostałem sierotą, ojciec umarł w 1934 roku, natomiast matka umarła w Wigilię 1939 roku. Całą wojnę byłem, już jako młody chłopiec, sierotą. Jaki miała wpływ? Jeżeli chodzi o moralność, wychowanie, to oczywiście byłem wychowany w duchu katolickim, przyswajano mi normalne wartości, jakie obowiązują w tym kościele. Natomiast później moi opiekunowie [wychowywali mnie również w wierze katolickiej].

  • Szkoła też miała jakiś wpływ?

Szkoła powszechna bardzo silny, dlatego że w tym czasie proboszczem w parafii Przybyszew był ksiądz Wilkoszewski, który był alfą i omegą, jeżeli chodzi o sprawy [religijne]. Miał bardzo duży autorytet. W szkole byli nauczyciele, którzy też wyrabiali w nas ducha patriotycznego. Na przykład w okresie okupacji dawano nam do czytania książki, które były zabronione, na przykład „Ogniem i Mieczem”, „Potop”, powieści Żeromskiego, [Prusa, Mickiewicza]. To na pewno miało duży wpływ na kształtowanie się mojej świadomości Polaka-[patrioty].

  • Wybuch wojny zastał pana w miejscu zamieszkania?

Nie, w Warszawie. [W 1941 roku] przeniosłem się do Warszawy i mieszkałem w Warszawie. Ostatnio, tuż przed Powstaniem, na ulicy Siennej 23, na granicy polskiej dzielnicy i tak zwanego małego getta.

  • A gdzie pana zastał wybuch Powstania?

Wybuch Powstania mnie zastał na Żoliborzu.

  • W miejscu koncentracji?

W miejscu koncentracji.

  • Czym pan się zajmował w czasie okupacji, przed Powstaniem?

Pracowałem w Zakładach Lilpop, Rau i Loewenstein, przy Bema 65. Byłem najpierw gońcem, a później mnie uczono na ślusarza. Jednocześnie chodziłem do szkoły zawodowej w tych zakładach. To były zakłady pracujące na użytek armii niemieckiej – remontowano samochody, odlewano różne części dział i tym podobne.

  • To było pana legalne zajęcie, dostał pan stamtąd dokumenty?

Tak. Dokumenty były bardzo [przydatne]. Były to legitymacje, które Niemcy bardzo uznawali. Na wszystkich łapankach po okazaniu takiego dokumentu zwalniano mnie, nie wywożono do Niemiec czy nie stosowano innych represji.

  • Gdzie pan mieszkał przed Powstaniem?

[W Warszawie] na ulicy Siennej 23.

  • Kiedy pan znalazł się w konspiracji?

W 1942 roku.

  • W jaki sposób?

Kolega mój, pracujący ze mną w tych zakładach, Jerzy Kornacki pseudonim „Błysk”, wciągnął mnie do Armii Krajowej – [zaręczył za mnie].

  • Gdzie pana zastał wybuch Powstania, godzina „W”?

Na Żoliborzu.

  • Gdzie?

Na ulicy Suzina, w miejscu koncentracji.

  • Jaką funkcję pan pełnił?

Nie [pełniłem specjalnej funkcji], byłem zwykłym szeregowcem [...]. Ponieważ byłem młody, miałem bardzo [uznawany] dokument, to używano mnie do przenoszenia meldunków, do łączności, rozrzucania ulotek. Na przykład ulotki rozrzucaliśmy w kinach, na Wolskiej, [między innymi] w kinie „Roxa” oraz na ulicy Złotej, w kinie ”Uciecha”. [Takie zadania wykonywaliśmy zawsze we dwóch. A meldunki nosiłem samodzielnie].

  • Ale to było ładnych parę dni przed Powstaniem.

Tak, oczywiście.

  • Jaką rolę w czasie Powstania pełnił pan na Suzina?

Byłem zwykłym żołnierzem, [szeregowcem]. Nasze pierwsze zadanie 1 sierpnia to był atak – w cudzysłowie – i ewentualne zdobycie Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego, tak zwanego CIWF-u [wraz z plutonem 244, do którego należałem].

  • To jest odpowiedź na pytanie, gdzie i kiedy pan walczył. A czy miał pan uzbrojenie?

Właśnie. Dzisiaj, po latach, mogę powiedzieć, że to po prostu było śmieszne: miałem tylko tak zwaną filipinkę. Inni koledzy z drużyny mieli jeden pistolet, a w plutonie były jeszcze dwa czy trzy karabiny kbk. To było całe uzbrojenie, z tym mieliśmy zdobywać Centralny Instytut Wychowania Fizycznego, gdzie Niemcy byli bardzo przygotowani [na atak]. Były bunkry, niektóre odcinki były zaminowane, druty kolczaste. Mieli ogromną ilość broni, karabiny maszynowe ustawili na dachach [budynków], na wieży, która jest do dziś. [Gdy podeszliśmy pod instytut, to wiadomo, co się działo – huraganowy ogień z karabinów maszynowych i dział].

  • Z której strony podchodziliście?

Od strony południowej, od ulicy Podleśnej.

  • Czyli od strony lasu?

Tak, od Kiwerskiej właściwie.

  • Zaskoczyliście Niemców?

Nie. Z chwilą, kiedy żeśmy się pojawili, natychmiast rozpoczęli bardzo silny ostrzał z broni maszynowej, z dział, przydusili nas dosłownie do ziemi. Trzeba powiedzieć, że bohatersko to żeśmy znieśli pomimo, że byliśmy młodzieżą zupełnie nieostrzelaną, nie mieliśmy do czynienia z walką […] i pierwszy ogień […] dosłownie przygiął nas do ziemi.

  • Miał pan wtedy siedemnaście lat?

Tak. [Byłem właściwie dzieckiem].

  • Żadnego doświadczenia bojowego?

Żadnego. Tyle że w czasie okupacji oczywiście zapoznano nas z budową pistoletów, karabinów, granatów. Mówiono o tym, jak wyglądają piaty, lekkie karabiny maszynowe, ciężkie karabiny maszynowe. Jeżeli chodzi o [bezpośredni kontakt], to w ręku miałem tylko granat – wiedziałem, jak on wygląda, co należy z nim zrobić – i pistolet. Karabin widziałem, [bo takie uzbrojenie] przynoszono na ćwiczenia.

  • Żadnego otrzaskania z walką?

Żadnego. [Nie mieliśmy przeszkolenia na polu walki i praktycznego zachowania się, bo właściwie nie było warunków].

  • Czy pana służba wiązała się z jakimś ryzykiem?

Służba gdzie?

  • Aktywna służba…

W czasie Powstania?

  • Tak.

Oczywiście, od razu pierwszego dnia, właściwie w nocy, podczas ataku zostałem ranny w prawą nogę i właściwie na tym się skończyła moja walka w Powstaniu Warszawskim. Założono mi opatrunek, później, jak wszystkie oddziały „Żywiciela” wyszły z Żoliborza w kierunku Puszczy Kampinoskiej, to i ja poszedłem. [Wszystkich lekko rannych ewakuowano].

  • Mógł pan chodzić?

Tak, oczywiście. Zanim doszedłem do Puszczy Kampinoskiej, byłem bardzo zmęczony, ale rana przestała krwawić.

  • Czy pan później przebywał w jakimś szpitalu?

Nie.

  • Od razu w Kampinosie.

W Kampinosie zmienili mi opatrunek i wcielono mnie do 1. kompanii piechoty, którą dowodził porucznik „Olsza” [Henryk Dobek].

  • Jaka była lokalizacja, gdzie mieściły się kwatery?

Zajmowaliśmy właściwie cały Kampinos. Duży teren, który był otoczony naszymi placówkami, był tylko i wyłącznie w naszym władaniu. Centrala, dowództwo mieściło się we wsi Wiersze, a nasza kompania [zakwaterowana] była po drugiej stronie drogi, a więc dowództwo było bardzo bliziutko. To było duże zgrupowanie, niektórzy oceniają na dwa i pół tysiąca, inni na cztery tysiące [żołnierzy]. Rozlokowano tych ludzi głównie we wsi Wiersze.
  • Długo pan był w Kampinosie?

Do samego rozbicia pod Jaktorowem.

  • Czyli cały czas. Czy w czasie tych akcji w Kampinosie spotykał się pan z Niemcami?

Właściwie spotykałem się [tylko w czasie potyczek na placówkach].

  • Mam na myśli nie odległość strzału, tylko bliżej, jakiś kontakt.

[Widziałem wziętych do niewoli Niemców, ale bezpośrednio nie miałem z nimi kontaktu]. Zwykli żołnierze [jeńcy] byli używani do pracy w kuchni [...]. Nie robiono im żadnych kłopotów, trudności. Dostawali wyżywienie takie, jakie my żeśmy dostawali, nie było żadnych szykan w stosunku do nich. Natomiast jeżeli chodzi o SS, gestapowców, to wiadomo, co z nimi robiono – [rozstrzeliwano ich].

  • Czy pan osobiście, właśnie na terenie Kampinosu, zetknął się z przypadkami zbrodni wojennych popełnianych przez Niemców?

Nie.

  • Przez Niemców albo przez towarzyszące im oddziały?

Zbrodnie, [które] widziałem, popełniała SS Galizen, która [to formacja] po okropnych występach na Woli została skierowana na odpoczynek właśnie w pobliżu Puszczy Kampinoskiej, do wsi Truskaw. Cały nasz teren był wtedy otoczony placówkami, do tego terenu nikt poza nami nie mógł wejść i był kontrolowany. Nasza służba polegała na tym, że dwadzieścia cztery godziny trzeba było być na placówce, dwadzieścia cztery – odpoczynek. Pełniłem służbę między innymi na placówkach we wsi Pociecha, [gdzie] stanowiska były na wzgórzu. Były [tam] dosłownie lotne piaski. Przed nami był płaski teren. „Ukraińcy” często podchodzili do nas, oczywiście wymyślali od bandytów, ale to wszystko na odległość strzału. Natomiast widziałem, że naszych kolegów, których im udało się złapać [w okrutny sposób zamęczanych]. W lesie wbijali pal w ziemię, do którego za nogi przywiązywali [złapanego kolegę] do przygiętej brzozy. Przywiązywali drut, [który przeciągali przez szczęki] i puszczali brzozę. Wtedy nasi koledzy tak ciężko konali! Taki wypadek widziałem na własne oczy.
Natomiast ogromne zbrodnie popełnili we wsi Truskaw, gdzie byli zgrupowani. Wiedzieliśmy, co się tam dzieje, bo nam ludność okoliczna donosiła, że mordowano, gwałcono kobiety, straszne rzeczy się działy. Wtedy dowództwo Zgrupowania „Kampinos”, którym dowodził major „Okoń” [Roman Trzaska-Kotowski] postanowiło zrobić wypad na Truskaw. W dniu 3 września zorganizowano z ochotników dość dużą grupę, którą uzbrojono tylko w pistolety maszynowe i [granaty]. Zaatakowano Truskaw. Zgłosiłem się do walki na ten wypad. [Pod Truskaw] podeszliśmy po obiedzie, właściwie już pod wieczór. Wtedy [pijani „ukraińcy”] ogniska palili, śpiewali, kobiety napastowali i prawdopodobnie gwałcili. To był bardzo smutny widok. Na mnie jako młodym chłopcu zrobiło to ogromne wrażenie. Otoczyliśmy ich, przedtem [po cichu] zlikwidowano ich czujki. Wtedy rozpoczęła się dosłownie rzeź. Wyskakiwali z domów w bieliźnie, chowali się po piwnicach. Jeden z moich serdecznych kolegów, Janek – nie wiem, jak się nazywał, był miejscowym rolnikiem – podszedł do piwnicy, przygotował wiązkę granatów, chciał rzucić. Niestety, jak otworzył drzwi [i zamachnął się, by rzucić granaty], to wtedy zabłąkana kula go trafiła, rozerwało go na strzępy. Był to dla mnie naprawdę [bardzo] smutny widok i ogromne przeżycie.

  • Pocisk go rozerwał czy granaty?

Gdy pocisk go [trafił], to granaty mu wybuchły w ręku.

  • Były jeszcze pociski „dum-dum”.

Nie, prawdopodobnie był to zwykły pocisk. Gdy chciał wejść [do piwnicy], otworzył drzwi, trzymał granat czy granaty, [w ręku] chciał je rzucić, to wtedy dostał postrzał, puścił granaty, które wybuchły.

  • Już były odbezpieczone?

[Trzymając granat, przyciskał jego łyżkę. Trafiony pociskiem, puścił ją i wtedy nastąpił wybuch]. Jeszcze może taka drobna rzecz. Wtedy w jednym z tych domów znalazłem torbę toffi „Wedla”. Ja – taki chłopiec – jedząc toffi, płakałem. To było rzeczywiście bardzo duże zwycięstwo naszej grupy, krórą grupą dowodził porucznik „Dolina” [Adolf Pilch]. Natomiast grupa pod dowództwem majora „Okonia” atakowała w innej miejscowości „ukraińców”.

  • W Pociesze w tej chwili stoi pomnik „Jerzyków”. Kontaktowaliście się z nimi?

Jak przyszedłem do Puszczy, to pierwsza rzecz, z którą się spotkaliśmy, to z „Jerzykami”. Jak żeśmy wchodzili, to oni mieli placówkę w miejscu [naszego wejścia]. W tej chwili jest tam krzyż i tablica pamiątkowa.

  • Pamięta pan może jakieś nazwiska z Truskawia, z Pociechy?

Nie.

  • A nazwiska ludności miejscowej?

W Pociesze nie stykaliśmy się z ludnością miejscową, [która opuściła domy ze względu na ciągłe zagrożenie]. Tylko w Wierszach spotykaliśmy się. […]

  • Jaka atmosfera panowała w oddziale, w którym pan był?

Trzeba powiedzieć, że bojowa i patriotyczna, pomimo naprawdę dużych kłopotów, jakie partyzanci mieli. To nie było tak, że „w partyzantce nie jest źle”. Mieliśmy duże trudności, jeżeli chodzi o higienę, wszy nas żarły niesamowicie. Jedzenia mieliśmy pod dostatkiem, dlatego że zagarnęliśmy duże stado bydła, które Niemcy pędzili ze wschodu. Część tego bydła daliśmy chłopom, a część później żeśmy bili i jedli. Natomiast ziemniaki dowództwo kupowało. W sumie nastrój był bardzo bojowy, zresztą temu służył chyba w pewnym sensie tryb życia, jaki mieliśmy. Rano zawsze [był apel i] śpiewaliśmy „Kiedy ranne wstają zorze”. Wieczorem znowu zbiórka i śpiewaliśmy „O Boże, któryś jest na niebie…” – hymn Puszczy.

  • Jeśli chodzi o zakwaterowanie, zakwaterowani byliście na wsi u ludzi, w stodołach?

W stodołach.

  • To nie było tak, jak wielu sobie wyobraża: ziemianki kopane w lesie?

Nie, ziemianek nie mieliśmy. Oczywiście oficerowie spali w domach mieszkalnych, natomiast my wszyscy spaliśmy w stodołach na sianie.

  • W czasie pełnienia służby zetknął się pan z przedstawicielami innych narodowości? Może z Żydami, może z Ukraińcami, którzy byli po naszej stronie, Węgrami, Litwinami? Byli nawet Anglicy, Amerykanie.

Osobiście się nie zetknąłem, bo byłem [tylko] strzelcem. Ale nasze zgrupowanie zetknęło się z Węgrami, [którzy] kwaterowali od strony wschodniej. Wtedy doszło do spotkania naszego dowództwa z Węgrami, [którzy] byli inicjatorami w tej sprawie, [o czym wiedzieliśmy].

  • Węgrzy?

Tak, Węgrzy. Doszło do takiego spotkania, [na którym ustalono,] że oni nas w ogóle nie będą atakować, co dotrzymali. Nie było żadnych incydentów zbrojnych z Węgrami, zachowywali się w stosunku do nas bardzo porządnie.

  • Jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania, wasze życie w oddziale, życie ludności, z którą się stykaliście?

Na ten temat niewiele mogę powiedzieć. Tak jak mówiłem, w pierwszym dniu zostałem ranny, poszedłem z całym zgrupowaniem do Kampinosu i już zostałem [jak zresztą wszyscy ranni]. Ale mogę powiedzieć, to co słyszałem od kolegów.

  • Właśnie Kampinos jest interesujący.

Stosunki z ludnością były bardzo dobre. Po pierwsze cenili sobie to, że w stosunku do nich bardzo przyjacielsko się zachowujemy. Dostali bydło. Wiadomo, że wtedy chłop bardzo wysoko to sobie cenił. Nie było żadnych zadrażnień. Natomiast jeżeli chodzi o jedzenie, ziemniaki, jakieś jarzyny czy coś takiego, to im za to płacono, ewentualnie wystawiano specjalne pokwitowania. Ale właściwie płacono złotówkami albo dolarami.

  • Nie było takiej atmosfery, że pytali, po co żeście przyszli?

Nie.

  • Nie mówili: „Będziemy mieli kłopoty od Niemców”?

Nie, tego nie było, ale niestety oni ponieśli ogromną karę za [współpracę z nami]. Gdy wyszliśmy z Kampinosu i poszliśmy pod Jaktorów, gdzie nas rozbito, lotnictwo spaliło wszystkie wsie, a później Niemcy zastosowali represje w stosunku do [miejscowej ludności].
Może jeszcze powiem coś na temat zrzutów, bo przecież Kampinos był tym miejscem, gdzie były zrzuty dla Warszawy. [Dokonywało ich w nocy lotnictwo alianckie]. Najpierw zrzucano do Warszawy pomoc dla Powstania, ale to okazało się mało skuteczne, bo korzystali z tego w dużej mierze Niemcy. Dlatego później zrzuty odbywały się właśnie w Kampinosie. W nocy przylatywały samoloty (zresztą to jest powszechnie znane) z Włoch i zrzucały pojemniki na spadochronach. Wtedy nasze oddziały, głównie kawaleria porucznika „Doliny” – oni przyszli z Wileńszczyzny – na koniach szukali tych pojemników, bo były rozrzucone na dość dużym obszarze. Ci, którzy jeździli po zrzuty, byli w dobrej sytuacji, bo brali sobie spadochrony i szyli z tego koszule, [w których] wszy się nie gnieździły.

  • Były jedwabne?

Jedwabne, to był jedwab, bardzo śliski, więc wszy się nie trzymały. Natomiast wszyscy inni mieli ogromne kłopoty z wszami. Tępiliśmy je, a pomimo to ciągle było ich bardzo dużo. Sposób tępienia był bardzo prosty, zdejmowało się bieliznę i nad ogniem przesuwało, wtedy ginęły, ale na drugi, trzeci dzień już były znowu.

  • Wesz spadła do ognia, ale zostały gnidy.

Właśnie.

  • Odpowiedział pan już na pytanie, które miałem zadać: jak było z żywnością, praniem, noclegami, higieną?

Mydło mieliśmy ze zrzutów, a […] myliśmy [się pod studniami].

  • Wracam do sprawy zrzutów. Czy zrzucone zasoby zostawały na terenie Kampinosu?

Nie.

  • Czy były przesyłane?

Zawsze na drugi dzień były organizowane grupy, które konnymi wozami dostarczali [nocą] do Warszawy.

  • Warszawa była otoczona przez Niemców.

Potrafiono jednak znaleźć luki między posterunkami niemieckimi, tak że [dostawy trwały] przez długi okres. [Prawie przez cały czas naszego pobytu w Kampinosie].

  • Pamięta pan taką drogę, trasę?

Nie. Przeważnie dostarczali właśnie ci z Wileńszczyzny, bo mieli konie, byli porządnie umundurowani i oni się tym głównie trudnili.

  • Jest znana akcja „Żywiciela”, atak na Dworzec Gdański. W tym ataku uczestniczyły również oddziały z Kampinosu.

Tak.

  • Co panu wiadomo na ten temat?

Wiadomo mi, że to głównie oddziały porucznika „Doliny” brały udział [w tym ataku]. Wiem, że jeden i drugi atak – bo były dwa ataki – nie udał się. Przy czym najwięcej żołnierzy zginęło podczas odwrotu, a nie podczas samego ataku. O ile słyszałem, to pierwszy atak był dość udany, [nasi] doszli do samego dworca. Natomiast później, gdy wydano rozkaz wycofać się, wtedy poniesiono największe straty. Ale sam w [tej akcji] nie brałem udziału.

  • Jaka atmosfera panowała wśród cywilów w pobliżu pana oddziału? Właściwie już pan odpowiedział.

Mówiłem. Ludność wiejska nas bardzo dobrze traktowała. Zresztą muszę powiedzieć, że wyrazem [patriotycznego stosunku cywilów do nas było następujące zdarzenie]. Pod Jaktorowem zostaliśmy rozbici. Niedużo, bo chyba sześćdziesięciu z nas – wzięto do niewoli, zamknięto w więzieniu w Żyrardowie, gdzie niektórych kolegów skatowano. [Następnie prowadzono nas] przez Żyrardów na dworzec. Niemcy chcieli nas upodlić, byli w rękawiczkach, elegancko ubrani, czyści, psy prowadzili na smyczach, a my brudna banda, nieumundurowana, ja na przykład byłem boso, bo buty zostawiłem w czasie zmiany stanowiska erkaemu w rowie melioracyjnym i w ferworze zapomniałem o nich. A oni eleganccy, taki [zamierzony] kontrast wyglądu musiał być okropny. [Gdy nas prowadzono], ludzie w Żyrardowie siedzieli w cukierniach, stali obok [na chodnikach], przyglądali nam się. Ale wszyscy [siedzący] ludzie wstali, gdy żeśmy przechodzili –oddali nam w pewnym sensie hołd, gloria victis mieli wypisane na twarzach. Później z Żyrardowa zawieziono nas do Pruszkowa, [gdzie dostaliśmy jedenaście paczek sucharów. Stąd po dwóch dniach załadowano] na wagony kolejowe i zawieziono nas do Skierniewic. W Skierniewicach zatrzymano pociąg i wyprowadzono nas na herbatę [do tartaku]. [Podczas postoju] pociągu ludzie miejscowi podchodzili do wagonów, [obdarowując nas żywnością]. Powstańcy z Warszawy, którzy mieli pieniądze, dawali im, a [ludzie] kupowali im żywność. Nie słyszałem wypadku, żeby oszukali kogoś. Gdy wracaliśmy, był tartak, w tym tartaku nam dali herbatę, właściwie zioła parzone. Żeśmy maszerowali całą kolumną, okoliczna ludność na wozach przyjechała, rzucali chleb, inne produkty żywnościowe. Wtedy Niemcy bili ich kolbami, ale pomimo to jednak rzucali nam tę żywność do kolumnę, żebyśmy mieli co jeść. To był dowód patriotyzmu okolicznej ludności.  
  • Czy miał pan jakąś przyjaźń w czasie Powstania?

Z kolegami, [z którymi wzięto nas do niewoli i spotkanymi w Pruszkowie z plutonu 244].

  • Czy ta przyjaźń przetrwała do dzisiaj?

Tak. Miałem bardzo serdecznych kolegów, między innymi Jurka Kornackiego, Janka Godlewskiego, Czesława Łukaszewicza. Ta przyjaźń przetrwała całą niewolę i później już po oswobodzeniu. Niestety, wszyscy trzej już nie żyją, ale utrzymywaliśmy stały kontakt, umawialiśmy się na spotkania w Kampinosie oraz przy grobach w Budach Zosinych, gdzie jest cmentarz poległych pod Jaktorowem. Paliliśmy znicze, braliśmy udział w uroczystościach, które co roku się odbywają [w dniu 1 sierpnia lub w rocznicę bitwy pod Jaktorowem].

  • Czy w czasie trwania akcji w Kampinosie – bo właściwie głównie był pan w Kampinosie, na Żoliborzu tylko pierwszy dzień – było jakieś życie religijne albo w oddziale, albo wśród ludności miejscowej? Czy braliście udział w jakichś mszach?

Co niedziela rano była msza dla całego zgrupowania [pod krzyżem, który] stoi w dalszym ciągu w Wierszach. Całe zgrupowanie spotykało się i wysłuchiwało mszy, kto chciał, przystępował do komunii.

  • Jakieś litanie, różańce, pacierze?

[...] Wieczorem zawsze śpiewaliśmy hymn Puszczy: „Boże, któryś jest na niebie, wyciągnij sprawiedliwą dłoń”, [a rano „Kiedy ranne wstają zorze”].

  • Czy docierała do was prasa podziemna?

Nie, zupełnie nie.

  • Tylko same wojskowe rozkazy?

Tak.

  • Radia też nie mieliście możliwości słuchać?

Nie. Była oczywiście bardzo duża radiostacja w dowództwie, która utrzymywała stałą łączność z Londynem. Co prawda w pierwszym okresie via Warszawa, później już bezpośrednio z Londynem. Ale żołnierze nie słuchali tego – [nie mieli możliwości].

  • Wróćmy do Jaktorowa. Jak to się odbyło? Dla pana to jest zakończenie walk w Powstaniu.

Tak.

  • Jak to się odbyło? Przemarsz do Jaktorowa, opanowanie przez Niemców?

To była tragiczna bitwa. Dwudziestego siódmego września, a właściwie wcześniej, Niemcy zaczęli nas ostrzeliwać z artylerii. Co prawda nam to nie szkodziło, gdyż nie potrafili się wstrzelić dokładnie w miejsce naszego postoju, ale zawsze to było denerwujące. Człowiek siedział, jadł obiad, a nad głową pocisk świstał, ale padał gdzieś daleko. Natomiast 28 września rozpoczęli naloty [na miejsca naszego zakwaterowania]. Najpierw przyleciał samolot zwiadowczy, tak zwana rama, junkers z podwójnym kadłubem [dlatego nazywaliśmy go ramą]. Szukał nas. Po jego odlocie przyleciały samoloty i zaczęły bombardować. Oczywiście zniszczyły całą wieś. Wiersze i inne wsie stanęły w płomieniu [i spłonęły] do cna. Wtedy również została zniszczona radiostacja. Dziwię się, że dowództwo nie wyprowadziło jej gdzieś w las, do bunkra czy coś takiego. Wtedy było już wiadomo, że Niemcy zaczną nas niszczyć. Poza tym nasz zwiad doniósł nam, że Niemcy koncentrują oddziały [wycofywane] z Warszawy, z okolicznych miejscowości, próbują nas otoczyć.

  • W którym rejonie, w Wierszach?

Tak, Wiersze, Janówek, Truskawka, to były wsie zajmowane przez nas. […] Wtedy, chyba 28 września, była decyzja wycofania się. Tak, bombardowanie było dwudziestego siódmego, a 28 września wymarsz. Muszę powiedzieć, że wymarsz był zupełnie nieprzygotowany. W rezultacie wycofywała się ogromna kolumna, ciągnąca się gdzieś na cztery kilometry. Wiadomo, że w takiej kolumnie nie można zaprowadzić ani ładu, ani jej bronić. Trzeba było ograniczyć bagaże, ograniczyć ilość sprzętu wojskowego. Wycofywaliśmy się drogami przez wieś Kampinos, pod Jaktorów.

  • Czy to było w ciągu dnia, czy nocą?

Maszerowaliśmy tylko nocą. Niemcy szukali nas samolotami, ale nie wolno było palić ogni, [trzeba było] kryć się. Tak doszliśmy do Wielkich Bud pod Jaktorowem, [tam] też ukrywaliśmy się. Ale przyleciał samolot niemiecki, znowu „Rama” zwiadowcza. Koledzy nie wytrzymali [nerwowo] i zaczęli strzelać. Samolot [został trafiony i] zaczął dymić, szybko wycofał się lotem ślizgowym. Chyba leciał w kierunku lotniska na Bemowie czy na Okęciu. Ale już Niemcy wiedzieli, gdzie jesteśmy. Otoczyli nas ze wszystkich stron. Żeśmy doszli do samego toru Warszawa–Skierniewice. Wtedy dowódca zgrupowania, major „Okoń” zarządził odpoczynek, ponieważ byliśmy zmęczeni nocnym marszem, a ponadto kolumna się rozerwała Część oddziałów spóźniała się, wobec tego trzeba zaczekać na nich i wtedy przekroczyć tory kolejowe. Zamierzeniem majora było dojście do Gór Świętokrzyskich. Podobno – później się dowiedziałem – odradzano to majorowi, [uważano], że należy natychmiast przekraczać tor. Dzisiaj muszę powiedzieć, że lekkomyślnością było i chyba daleko idącym niedopatrzeniem, że tego toru nie rozkręcono, nie podminowano mostków, tak żeby Niemcy nie mogli przysłać posiłków. Przysłali pociąg pancerny, który stanął na torach i zagrodził nam drogę. Co prawda strzelano do niego z piatów, z innej posiadanej broni, tak że w końcu musiał się wycofać, ale Niemcy mieli dostatecznie dużo czasu na to, żeby nas ze wszystkich stron otoczyć.

  • Skąd przyjechał pociąg pancerny?

Z Warszawy, prawdopodobnie od strony Warszawy. Zaczęła się wtedy [krwawa walka]. Byłem w obsłudze lekkiego karabinu maszynowego [jako amunicyjny]. Dostaliśmy rozkaz zajęcia stanowiska w rowie melioracyjnym. Zdjąłem saperki [i postawiłem pod krzakiem], bo woda nalała mi się poprzez cholewy. Później o saperkach zapomniałem i boso dostałem się do niewoli. Pod Jaktorowem [ponieśliśmy] naprawdę wielką klęskę, właściwie całe zgrupowanie zostało rozbite. Część wycofała się z powrotem do Puszczy Kampinoskiej, część z porucznikiem „Doliną” przeskoczyła jednak przez tory. Doszli podobno do Gór Świętokrzyskich, a bardzo dużą część Niemcy wybili.

  • Co się stało z tymi, którzy się cofnęli do Kampinosu?

Tego nie wiem. [Podobno] pokryli się gdzieś w lasach i po domach, w ten sposób jakoś się uratowali.

  • Do niewoli się nie dostali?

Oni nie, […] nas sześćdziesięciu się dostało do niewoli, a w sumie podobno dwustu.

  • Wspominał pan, że wywieziono was do Skierniewic, a ze Skierniewic do Pruszkowa.

Nas wywieziono do Żyrardowa. W Żyrardowie zamknięto nas w więzieniu, niektórych kolegów strasznie zmaltretowano. Na jednego z nich, Wacka, puszczono psy. Strasznie go pogryzły i [poszarpały ubranie – wyglądał okropnie]. [Wewnątrz ściany] więzienia było pomalowane ultramaryną. Jak człowiek się oparł, to był wymalowany niebieską farbą. [Na drugi dzień SS] zapędziło nas w ruiny i chciało rozstrzelać. Na szczęście w stosunku do żołnierzy niemieckich wziętych do niewoli nie stosowaliśmy żadnych represji. Oni po oswobodzeniu przez Niemców prawdopodobnie powiedzieli, że dobrze ich traktowaliśmy. Przyszedł [pułkownik] z Wehrmachtu, który nie pozwolił nas rozstrzelać. Później był marsz z więzienia na dworzec, gdzie załadowano nas do wagonu kolejowego, wagonem kolejowym przewieziono do Pruszkowa. Później, jak do Niemiec nas wieźli, to nas wysadzili w Skierniewicach, żeby nam dać się napić herbaty w tartaku, [o czym już mówiłem].

  • Dokąd wywieziono was do Niemiec?

Mnie i całą tę [kampinoską] grupę, cały pociąg wywieziono do Stalagu XI-A w Altengrabow. W tym stalagu [byliśmy] przez kilka dni. [Po rozładowaniu] nas polecono zbudować namioty i zapytano, kto chce [na ochotnika] pomagać. Oczywiście zgłosiłem się. Namioty były bardzo duże. Po rozpięciu tych namiotów wszyscy, którzy pomagali, dostali dodatkową miskę zupy. Oczywiście to były pokrzywy. Zjadłem dwie takie miski. Za jakiś czas miejscowi Polacy z 1939 roku zrzekli się swojego obiadu na naszą korzyść. Ten obiad był dużo lepszy, bo była to kasza. Zjadłem jeszcze miskę kaszy i byłem tak objedzony, że położyłem się na trawie pod drutami i spałem kilka godzin. W namiotach byliśmy kilka dni, leżeląc na ziemi, pod głową [podkładając] miskę. Później zaczął padać deszcz. Muszę powiedzieć [o strasznym traktowaniu] jeńców rosyjskich, których trzymano na deszczu, [który] padał bez przerwy. Trzymano ich pod gołym niebem. Wobec tego oni chronili się w naszych namiotach. Nie mieliśmy nic przeciwko temu, ale Niemcy zabronili im tego, obstawili nasze namioty [żołnierzami. Rosjanie na deszczu tak mokli przez kilka dni].

  • Jeńcy rosyjscy czy ludność?

Żołnierze.

  • Byliście w obozie w Altengrabow parę dni. A później?

Później nas wywieziono do cukrowni w Weferlingen.

  • Gdzie to jest?

To jest między Braunschweig, Hanowerem i Magdeburgiem, w tym trójkącie. [Przed wyjazdem z obozu] nie dali nam już obiadu, tylko zaraz rano, po śniadaniu nas załadowali do przyczep traktorowych i wywieźli do cukrowni. Znowu przyczynek do tego, jak Polacy są solidarni. Pod wieczór zatrzymali się we wsi, gdzie tankowali ropę do ciągników. Wtedy Polacy, którzy pracowali u rolników, przynosili nam jedzenie, chleb, jakieś inne produkty, a w końcu buraki, ziemniaki, bo byliśmy bardzo głodni. Byłem mały, stałem w środku [przyczepy], nie złapałem nic, ale mój kolega złapał czerwony burak i tym czerwonym burakiem się podzielił ze mną. [Przykład koleżeństwa i solidarności!]

  • Surowy?

Surowy, oczywiście, [ale był wyjątkowo smaczny]. Później pracowaliśmy w cukrowni. Nie wiem, czy mówić, jak ta praca wyglądała. Pracowaliśmy po dwanaście godzin na dobę. Dwanaście godzin odpoczynku i dwanaście godzin pracy. Początkowo byliśmy bardzo głodni i wycieńczeni. Któregoś dnia, jak żeśmy szli na zmianę, to schodząca zmiana powiedziała: „Słuchacie, jest już syrop”. Ten syrop rzeczywiście był, ale Niemcy nam mówili: „Nie pijcie go, bo dostaniecie biegunki”. Byliśmy jednak tak wyczerpani, wygłodniali, że koledzy pili. Muszę powiedzieć, że ja się powstrzymałem. [Niemcy życzliwie] mówili: „Jeszcze wytrzymajcie, później będziecie jedli cukier”. [Pijący koledzy] dostali biegunki, bez przerwy ze spodniami [podtrzymywanymi] w ręku biegali [do ubikacji]. Później było już lepiej, bo przyjeżdżali bauerzy po wytłoki, którzy wtedy mieli śniadanie. [Za nie] dostawali od nas miskę [cukru], miska ciągle nam towarzyszyła [podczas całej niewoli]. Oni dostawali miskę cukru, a my śniadanie, więc już było lepiej. Byliśmy tak wyczerpani, zmęczeni, że postanowiliśmy coś zrobić, żeby trochę odpocząć. Było duże koło zębate, średnicy około dwa, może trzy metry, podające buraki ze składowiska na wyższy poziom. Koledzy wrzucili tam kamień, koło wyłamało zęby, cukrownia stanęła. Tak żeśmy odpoczęli. [Po zakończeniu kampanii cukrowniczej] cukrownia stanęła, nie mieliśmy co jeść, byliśmy niesamowicie [głodni] i wycieńczeni. Niemcy mięso końskie, które nam powinni byli dawać [w zupie], dawali swoim psom. Później żeśmy wpadli na pomysł, znaleźliśmy listwę, wbiliśmy gwóźdź i, psom to mięso żeśmy zabierali. W ten sposób niektórzy się dożywiali. Z tym że na przyciągnięcie mięsa była wyznaczona kolejność, która sala, tak zwana sztuba, wybierała i dzieliła (sprawiedliwie) mięso. Jeszcze jest ciekawa rzecz, jak była dzielona ta żywność. Sprawa żywności to był podstawowy element, o który każdy walczył. Aby ktoś nie został jakoś pokrzywdzony przy rozdziale żywności, której było bardzo mało, został opracowany specjalny system. Na przykład zupa z kotła. Była taka zasada, że jak stawaliśmy w kolejce, to rozlewający zupę musiał dwa razy zamieszać w kotle chochlą i w przeciwnym kierunku nagarnąć zupy i dopiero wlać do miski. Porcje chleba, margaryny czy [marmolady], były rozkładane na stole. Wtedy ustawialiśmy się w kolejce, każdy musiał brać po kolei, nie wybierając. [W niewoli obowiązywała] żelazna zasada, której wszyscy przestrzegali: nie wolno było drugiemu ukraść chleba czy żywności. To było bardzo ściśle przestrzegane [i nigdy nie zdarzyło się, aby zasada była złamana].
  Później z Weferlingen przetransportowano nas do Stalagu XI B w Fallingbostel. Przywieziono nas 23 grudnia i rozlokowano w obozie, w barakach. Wtedy komendant obozu, Polak, zadecydował, że dano nam po pół paczki z Czerwonego Krzyża. Takie paczki z Czerwonego Krzyża to był majątek, szczególnie amerykańskie, bo były bardzo bogate. Paczka ważyła chyba trzy lub cztery kilogramy. Zawierała margarynę, konserwy mięsne, czekoladę, papierosy, [kawę, a więc dla jeńca obfitość dóbr]. Później, już pod sam wieczór, powiedziano nam, że dostaliśmy również dary z Polskiego Czerwonego Krzyża. Dary to była cebula, czosnek, suchy chleb [i opłatek]. Wszyscy się tak bardzo cieszyli, a wielu płakało [ze wzruszenia, bo to pochodziło z naszej Ojczyzny, która o nas pamiętała].

  • Przychodziły z kraju?

Z kraju. […] Jeszcze taka śmiesznostka, mianowicie była Wigilia. W grupkach, ze swoimi kolegami, przyjaciółmi, przygotowaliśmy wigilijną wieczerzę. Na stołach [ułożyliśmy] kanapki, ugotowaliśmy kompot z suszonych śliwek [z paczek]. Jak to wszystko żeśmy [przygotowali, to wtedy ogłoszono] alarm lotniczy, wyłączono światło. Wtedy było tylko słychać mlaskanie. Po jakimś czasie, jak się zapaliło światło, stoły były puste.

  • Opłatek mieliście?

Czerwony Krzyż przysłał nam również opłatek, mieliśmy więc polski opłatek. Później nas wywieziono, ponieważ w Weferlingen żeśmy się źle zachowywali, mianowicie ciągle skacząc, załamywaliśmy podłogę w [korytarzu, podskakując grupą, dlatego] skierowano nas na karne Arbeitskommando w Góry Harzu, do miejscowości Juliushütte, gdzie pracowaliśmy przy wyrębie lasu. To była bardzo ciężka praca, przy czym obchodzono się z nami początkowo bardzo źle. Komendant był draniem, który nas gnębił w ten sposób, że gdy padał śnieg lub deszcz, to kazał wystawiać prycze chorującym kolegom [i nie wychodzili do pracy, na zewnątrz baraku] wtedy wszystko mokło. On [w ten sposób] tępił wszy. Później trzeba było spać pod mokrymi kocami. [...] Poza tym zbiórki robił późno wieczorem, nie pozwalał nam spać. Wtedy postanowiliśmy, żeby go wysłać karnie na front wschodni. Graliśmy więc w marynarza, uciekało dwóch, trzech. Oczywiście po jakimś czasie Niemcy łapali tych uciekinierów, przywozili z powrotem na komando. Za karę komendant wsadzał uciekinierów do piwnicy. To się powtórzyło chyba cztery czy pięć razy i jego dowództwo uważało, że nie potrafi sobie z nami dać rady. Rzeczywiście wysłali go na front wschodni. A tak był głupi, że jak odjeżdżał, to powiedział: „Widzicie, skierowano mnie na front wschodni, a przecież byłem taki dobry dla was, tak nam się dobrze tutaj żyło”. Przysłali następnego i ten był człowiekiem bardzo porządnym. [W cywilu] był restauratorem z miasta Goslar, stare [piękne] miasto w Harzu. Zaproponował nam układ, że nie będzie stosował żadnych szykan, że brama będzie otwarta. Ale nie będziemy mogli wychodzić na zewnątrz, natomiast będziemy mogli wychodzić na spacery pod strażą, w niedzielę. Przyjęliśmy te warunki [i obie „wysoko umawiające się strony” warunków przestrzegały].

  • Na spacery poza obóz?

Tak, do [pobliskiej] miejscowości, do miasteczka Hildesheim. Nie wychodziliśmy poza bramę, ale świadomość, że jest otwarta, była dla nas bardzo ważna. Wtedy już mieliśmy dobre jedzenie. Polska komenda obozu jenieckiego w Fallingbostel zadbała o to, żebyśmy mieli żywność na wypadek upadku Niemiec, [gdy] nie dostaniemy żywności od Niemców. Zorganizowali wyjazd do Lubeki Niemców, którym płacili paczkami. Za przywiezienie pięciu paczek dostawali jedną paczkę. Komendant [przezornie] zgromadził dużą ilość żywności, którą rozprowadził później po Arbeitskommando. Mieliśmy więc już dosyć jedzenia, pełne żołądki, [nie myśleliśmy o głodzie i wtedy] ta zamknięta brama nas tak strasznie psychicznie nastrajała.

  • Jakiego pochodzenia były paczki?

Najlepsze były amerykańskie. Były również angielskie, tylko że angielskie były biedne, [bo Anglicy sami nie mieli jedzenia].

  • Trzeba było paczki przywieźć do obozu?

Tak, z Lubeki, [tam] były magazyny Czerwonego Krzyża. Później gdy Amerykanie podeszli blisko [naszego u], w którym mieszkaliśmy, był pod lasem, a dołem, szosą jechali Amerykanie. [Niemcy zarządzili naszą ewakuację i pędzili nas] przez cały Harz. Nie wiem, to był zamysł. Zamiast zostawić jeńców, żeby odzyskali wolność [i mieć z nami spokój], to [zmusili nas do marszu]. Marsz dla nas nie był taki uciążliwy, bo mieliśmy co jeść, ale widzieliśmy straszne sceny. Rosjanom nie dawali zupełnie jeść. Jak gdzieś konie były zabite, to w przeciągu kilku minut zostawały tylko kości z tych koni. Albo [gdy przy drodze były] ziemniaki w kopcach – pomimo że strzelali do nich, to [rozbiegali się i] jedli na wpół zgniłe. My pod względem wyżywienia – dzięki zapobiegliwości komendanta obozu, Polaka – ten okres przeszliśmy bardzo dobrze. Później była taka [tragiczna] sprawa. W czasie marszu rozstrzeliwano [idących na czele kolumny] Rosjan, bo nie chcieli [szybciej] maszerować, a oni po prostu nie mogli [i dalej szli wolno].
[…] Pociski frontu amerykańskiego padały naokoło [więc w nocy uciekliśmy z kolumny]. Było to w Harzu miejscowość Gernrode, bardzo ładna miejscowość. Gdy weszliśmy do Gernrode, otoczyli nas esesowcy, Luftwaffe i zapędzili w ruiny. Ustawili naprzeciw nas karabin maszynowy i chcieli nas rozstrzelać. Reakcje kolegów były różne, byli tacy, którzy się modlili, byli tacy, którzy przeklinali, płakali, dosłownie tracili panowanie nad sobą. Znowu uratował nas pułkownik Wehrmachtu. Przyszedł i zapytał się, cała rozmowa była przy nas prowadzona: „Co chcecie z nimi zrobić?”. Sierżant mówi: „Rozstrzelać!”. − „Jak rozstrzelać? Wy ich rozstrzelacie, a za każdego rozstrzelanego jeńca w mundurze − bo mieliśmy już mundury amerykańskie − Amerykanie rozstrzelają dziesięciu cywilów. Ty ubierzesz się w cywilny garnitur i uciekniesz, a tutaj Amerykanie zrobią masakrę”. Kłócili się, wrzeszczeli do siebie. W końcu nas dołączyli do kolumny maszerujących jeńców marokańskich. Uszliśmy jakieś dziesięć kilometrów i znowu uciekliśmy. Przyszliśmy do miasta, gdzie nie było ani Niemców, ani Amerykanów, Hettstedt się nazywało. Objęliśmy władzę, wydaliśmy zarządzenie, że Niemcy mają składać broń w ratuszu. Pokornie przynosili. Żeśmy rządzili przez dwadzieścia cztery godziny – byliśmy jedyną władzą w tym mieście. Oczywiście działy się różne rzeczy spowodowane przez robotników ukraińskich i rosyjskich, którzy sobie używali. Polacy [w czasie okupacji] mówili: „Jak przyjdzie czas, to Niemcom pokażemy, odegramy się”, ale żaden z naszych chłopców nie poszedł na rozbój, żeby coś zrobić, niszczyć czy odegrać się na Niemcach. Jedyna rzecz, którą żeśmy zrobili, to poszliśmy na dworzec, gdzie stał wagon Czerwonego Krzyża, czyli właściwie nasza własność. Każdy się zaopatrzył w odpowiednią ilość bielizny. Obok była cysterna ze spirytusem, gdzie Rosjanie i Ukraińcy czerpali z niej. My też żeśmy sobie nabrali spirytusu w pojemniki po gazmaskach. Przyszliśmy do baraku, gdzie mieliśmy lokum, wszyscy żeśmy się popili. Byłem młodym chłopcem, [miałem siedemnaście lat,] ostatnią szklankę spirytusu rozwodnionego wodą [wypiłem dopiero na górnej pryczy, bo] już wiedziałem, że jestem pijany, że jak ją wypiję, to nie wdrapię się na pryczę. Wobec tego wdrapałem się [najpierw] na pryczę i na pryczy się doprawiłem. Inni byli bardzo pijani, ja też, ale tak [uczciliśmy] pierwszy dzień wolności.

  • Kiedy pan wrócił do kraju?

Nim wróciłem byłem w obozie dla byłych jeńców wojennych, najpierw w Nordheim, a później w Göttingen. W Nordheim nas odwiedził biskup Gawlina – [kapelan Wojska Polskiego na Zachodzie]. Do kraju wróciłem w 1946 roku, dokładnie 13 sierpnia.
Do kraju wróciłem w 1946 roku, dokładnie 13 sierpnia.

  • Gawlina był jako kapelan?

[Tak, jako kapelan i był uroczyście przyjmowany]. W Nordheim był jeszcze taki [incydent związany z wyżywieniem, które otrzymywaliśmy od aliantów]. Najpierw byli Amerykanie, było wszystko w porządku, [bo otrzymywaliśmy wyżywienie według ich norm]. Później przyszli Anglicy, miasto zostało przydzielone do strefy angielskiej. Pewnego dnia powiedzieli, że przechodzimy na wyżywienie niemieckie. Wiadomo, że Niemcy sami nie mieli co jeść, przecież wtedy cierpieli głód. Co mogli nam dać? Wtedy żeśmy się zbuntowali. Oczywiście buntownikami byli powstańcy warszawscy, grupa około stu osób. Oświadczyliśmy, że się z tym nie zgadzamy. Wzięliśmy czarny koc, na kocu narysowaliśmy [biała farbą] trupią czaszkę z piszczelami i napisaliśmy: English Dachau. Anglicy oczywiście chcieli to zdjąć. Nie pozwoliliśmy. Zrobił się ogromny szum na Zachodzie, bo przyjeżdżali Amerykanie [i robili zdjęcia. Ukazywały się one w prasie z odpowiednimi artykułami].

  • English Dachau czy English go home?

Nie, English Dachau, [w nawiązaniu do] obozu koncentracyjnego.

  • Pod Monachium?

Dachau jest pod Monachium. [...] Dowódca miasta zażądał, żeby zdjąć [transparent]. Nie pozwoliliśmy. Wobec tego [zażądał], żeby nasz dowódca, pułkownik Drzystek, przyszedł do niego na rozmowę, ale powiedzieliśmy, że go nie wypuścimy. Wobec tego [komendant miasta sam] przyszedł. Kazaliśmy mu broń zostawić na wartowni. W końcu [oświadczył, że] wrócimy jednak na wyżywienie wojskowe.
Później wywieźli nas do Göttingen, ale znowu byliśmy na wyżywieniu amerykańskim, [bo była to strefa amerykańska].
Wróciłem [do Polski] 13 sierpnia, 1946 roku, najpierw do Legnicy, gdzie każdy z nas został przesłuchany przez odpowiednie władze [UB]. Później dano nam po sto złotych, różową kartę repatriacyjną, którą trzymam do dnia dzisiejszego i bilet bezpłatny [uprawniający do bezpłatnego podróżowania] po Polsce. Przyjechałem do Warszawy. Dom Sienna 23, [w którym mieszkałem przed powstaniem,] był zburzony, tylko została tylna oficyna. Mojej rodziny nie było, mieszkali w Raciborzu na Śląsku. Pojechałem tam i poszedłem do szkoły, skończyłem szkołę średnią, następnie przyjechałem na studia do Warszawy, na Uniwersytet Warszawski, [a doktoryzowałem się na Politechnice Wrocławskiej]. Ożeniłem się, mam dwoje dzieci, troje wnuków i dwóch prawnuków. Dzieci są bardzo dobre, wykształcone, zresztą wnuki też. Syn jest profesorem Politechniki Warszawskiej, członkiem wielu komisji i rad naukowych, córka jest na wysokim stanowisku w prywatnym przedsiębiorstwie. Tak się moje życie potoczyło – [na nauce i pracy].

  • Po powrocie pan kontynuował naukę. Maturę pan zrobił już po wojnie?

Tak.

  • Dostał pan nakaz pracy?

Tak, dostałem po [ukończeniu] studiów.

  • Dokąd?

Do Raciborza, do Zakładów [Elektrod Węglowych], bo tam mieszkałem.

  • Studia pan kończył w Warszawie?

W Warszawie kończyłem studia [fizyki na Wydziale Matematyczno-Fizyczno-Chemicznym]. Zakład, w którym później całe życie przepracowałem, zwrócił się do komisji, żeby mnie skierować do [nich] i mnie skierowano.

  • Do Raciborza?

Do Raciborza. Miałem ogromne trudności ze strony władz miejskich. Po przyjeździe i zameldowaniu się w Raciborzu, chodziłem w mundurze amerykańskim. Wtedy oczywiście UB wezwało mnie do siebie. Był taki Ścisłowski, zastępca komendanta powiatowego UB, który dosłownie mnie gnoił, wyzywał mnie najgorszymi słowami i polecił mi, że co tydzień mam się meldować. […] Wyglądało to tak, [że] o godzinie ósmej miałem się zgłosić, siedziałem w poczekalni, a on chodził. [W poczekalni] siedziałem godzinę, dwie, czasami nawet trzy godziny. Wzywał mnie, siedział za biurkiem rozparty, patrzył na mnie z góry w dół i mówił: „Ty skurwysynu, zamknąć cię czy nie zamknąć?”. − „Jak pan chce”. − „Tym razem cię jeszcze nie zamknę, bo nie mam wolnej celi, ale następnym razem cię zamknę i zgnoję”. Tak to trwało bardzo długo, właściwie do 1950 roku, a później go zabrano, zaaresztowano. Zachowywał się w straszny sposób w stosunku do miejscowej ludności. To był drań niesamowity, pozwalał sobie na to, że na przykład jak była jakaś ładna Ślązaczka, to wzywał ojca i mówił: „Słuchaj, o godzinie ósmej czy dziewiątej wieczorem córka ma być u mnie w domu”. Ludzie mieli wreszcie tego dosyć, napisali do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Przyjechała komisja, która przesłuchiwała między innymi mojego szwagra, bo mój szwagier był znaną osobą w Raciborzu, Zaolziakiem. Wtedy esbeka zamknęli, siedział w więzieniu Świętego Anioła w Krakowie. Skazali go na pięć lat, ale jak wracał z rozprawy, to drugi więzień go rozpoznał, że był kapo w Oświęcimiu. W nocy powiesił się w celi. To był drań niesamowity [i słusznie nędznie skończył]. Później studiowałem i pracowałem w jednym zakładzie przez całe życie.

  • Represje w Raciborzu były w latach pięćdziesiątych?

Do 1950.

  • Kiedy pan dostał nakaz pracy do Raciborza? Kiedy pan zdążył zrobić studia?

Nakaz dostałem w 1953 roku, gdy skończyłem studia. Skończyłem najpierw studia pierwszego stopnia, fizykę [doświadczalną]. Ponieważ miałem duże trudności finansowe, miałem żonę, dzieci, wobec tego musiałem przerwać studia i drugi stopień magisterski kończyłem jako eksternista na Uniwersytecie Warszawskim. Tak to wyglądało.

  • Co panu najbardziej utrwaliło się w pamięci? Są pewne szczegóły, które tkwią w człowieku.

Według mnie to kwestia straconej młodości. Jak się bilansuje straty, jakie poniósł naród polski w wojnie, to nie bilansuje się jednej rzeczy bardzo ważnej, mianowicie utraty młodości przez moje pokolenie.

  • Ale czy to była utrata spowodowana przez okupację, przez Niemców, czy już po wyzwoleniu, przez „przyjaciół”?

Przede wszystkim przez Niemców, bo wtedy właściwie byłem młodym chłopcem. Nie miałem [beztroskiej] młodości, bo wiadomo, w jakich warunkach żyliśmy. Patrzyłem na to, co się działo w Warszawie, goniono nas jak dzikie zwierzęta po ulicach. Żydów [traktowano nieludzko], coś strasznego, co z nimi robiono, a mieszkałem po drugiej stronie ulicy, tuż za murem, [więc byłem świadkiem tego bestialstwa]. Później, pierwszy okres powojenny był bardzo przykry. Jak mnie tak gnębiono, poniewierano, [mówiono] że: „AK to zapluty karzeł imperializmu”, to się zastanawiałem: „Człowieku, czy warto było?”. Takie myśli mnie nachodziły. Ale poczucie utraconej młodości, radosnej młodości, beztroskiej, tkwi we mnie do dnia dzisiejszego.

  • Radosnej?

Radosnej, jaką młodzież ma. Cieszy się życiem, swobodą, żyje w normalnych warunkach, tak jak dzisiaj na przykład. Już nie mówię, żeby po wojnie można było żyć tak jak w dzisiejszych warunkach. Dziś młodzież wspaniale żyje, wszystko mają, są beztroscy, wszystko jest dostępne, żyją w dostatku. To jest wielka rzecz. Kiedyś byłem na wycieczce, schodziłem z Czantorii. Patrzę, a pod górą młodzież pali ognisko, śpiewa, tańczy. Stanąłem i myślę: „Mój Boże, ja tego niestety nie miałem”. Nie mówiąc o tym, że wszystkie przeżycia, morderstwa, zabici koledzy, to jednak we mnie tkwi [i nigdy nie minie]. W pewnym sensie człowiek ma zwichniętą psychikę.

  • Czy chciałby pan jeszcze coś dodać od siebie?

Chyba nie. Opowiedziałem mniej więcej całe swoje życie, [które nie było łatwe]. Opowiedziałem może nie zawsze składnie, ale myślę, że to może przyda się innym, tym wszystkim, którzy narzekają, nie cenią sobie obecnej Polski, ciągle są niezadowoleni – że jednak mają podstawy do tego, żeby żyć w szczęściu i zadowoleniu.
Warszawa, 6 czerwca 2009 roku
Rozmowę prowadził Mieczysław Rybicki

* Fragmenty umieszczone w kwadratowych nawiasach nie występują w nagraniu, wprowadzono na życzenie rozmówcy.
Kazimierz Skoczkowski Pseudonim: „Mewa” Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie „Żywiciel”, 1. kompania; Grupa „Kampinos” Dzielnica: Żoliborz, Kampinos Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter