Krystyna Chciuk „Sonia”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Krystyna Maria Pisarska-Chciuk. Mieszkam obecnie w San Francisco.

  • Gdzie pani walczyła w czasie Powstania?


W czasie Powstania byłam w Warszawie, miałam przydział na Żoliborz jako łączniczka i tam przeżyłam całe Powstanie.

  • Czy pani pamięta wybuch II wojny światowej?


Bardzo dobrze.

  • Proszę opowiedzieć, gdzie pani wtedy była?


Właściwie wtedy prezydent Warszawy nawoływał, żeby wysyłać młodzież poza miasto.

  • Jeszcze przed...


Jeszcze przed wybuchem wojny. Przewidywał, że jak uderzą na nas, to będą bombardować Warszawę prawdopodobnie, dlatego prosił, żeby jak ktoś może opuścić Warszawę, dzieci szczególnie, [to żeby wysyłać poza miasto]. Ja wtedy miałam dwanaście, trzynaście lat i mama mnie wysłała z powrotem do sióstr, [gdzie] przedtem mieszkałam u zakonnic i chodziłam do powszechnej szkoły w Międzylesiu.

  • Aha, w Międzylesiu.

 

W Międzylesiu byłam. Tak że był taki moment, że pewnego wieczoru polskie wojsko stacjonowało na terenach klasztornych. Było bardzo wesoło, przyjemnie. Myśmy wszyscy się cieszyli tym wojskiem, że, powiedzmy, jest broń, będzie nas bronić. Ponieważ była mowa o wojnie, [ale] myśmy sobie tego nie wyobrażali sobie w ogóle. Oni wyszli i prawie że następnego dnia zajechały czołgi niemieckie i jakieś takie olbrzymie wozy z działami, które od razu wtłoczyli w ogrody klasztorne i zaczęli walić na Warszawę. To był taki moment jak po słonecznym dniu przychodzi wielka chmura. Wszystko zajęli, zaczęły się od razu różne represje dla ludności. Mieliśmy godzinę policyjną, nie wolno nam było wychodzić nigdzie. Tak że to był taki wybuchu [wojny]. Ja byłam ciągle w Międzylesiu.

 

  • Pani mówiła, że to była szkoła przyklasztorna. Chcemy wiedzieć, skąd się ci Powstańcy późniejsi wzięli, jak oni byli wychowywani? Czy pani pamięta, czy było takie patriotyczne wychowanie w tej szkole?


Mieszkałam w klasztorze, chodziłam do publicznej szkoły w Międzylesiu. Właściwie dla was to było... W każdej klasie był krzyż, w każdej klasie był portret prezydenta i marszałka. To było nasze tło. I myśmy wychowywani byli bardzo w duchu patriotyzmu i…

  • Co dla takich dzieciaków, które miały dwanaście, trzynaście lat, znaczyło wychowanie patriotyczne?


„Wszystko dla Polski”. Tak jak później w harcerstwie przyrzekałam, też było „Bóg i Ojczyzna”. To były najważniejsze hasła dla nas.

  • Czy pani należała do harcerstwa przed wojną?


Nie, nie należałam. Należałam do Sodalicji Mariańskiej, ale nie do harcerstwa.

  • Kiedy wtedy we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku, kiedy pani przeniosła się do Warszawy albo jak długo pani została u tych sióstr?


Jak tylko uspokoiło się na tyle, że można było przechodzić. Więc ja szłam piechotą z Międzylesia do Warszawy, jakieś piętnaście kilometrów, powiedzmy, żeby zobaczyć, spotkać się z matką i w ogóle zobaczyć, co się dzieje. Bośmy tam nie mogli zostać i nie chcieli zostać. Po drodze widziałam zniszczenie Warszawy, zburzone budynki, a konie, które popadały, leżały tam ciągle z kopytami do góry, co robiło wielkie wrażenie na nas. I to było właśnie teraz, zaraz jak przestali bombardować, tylko zajmowali Warszawę.

  • Gdzie pani wtedy mieszkała?


Mieszkałam na Hożej w Warszawie.

  • Jak dalej potoczyły się pani losy? Wróciła pani do szkoły?


Tak.

  • Gdzie pani uczęszczała?


Jeszcze tuż przed wybuchem wojny zdałam egzamin do szkoły państwowej na Górnośląskiej. Były tam konkursowe egzaminy i tam miałam rozpocząć naukę.

  • Jaka to była szkoła?


Bardzo dobrze zdałam, była przyjęta, cieszyłam się bardzo. Ogólnokształcąca.

  • Liceum, tak?

 

Jeszcze nie liceum, jeszcze gimnazjum wtedy było. W każdym razie pierwsza bomba, która spadła na Warszawę, spadła na naszą piękną, nową szkołę. Później zaczęły się organizować kursy, zaczęły się organizować szkoły. Ja wstąpiłam, zaczęłam szkołę handlową. Ponieważ ogłoszono, że tylko szkoły zawodowe mogą istnieć, wobec tego zapisałam się do szkoły handlowej, handlowego gimnazjum na ulicy Królewskiej 16. I tam skończyłam podstawową szkołę i później przeniosłam się do liceum, do liceum ogólno… właściwie też handlowego, do szkoły na Wspólną.

  • Ono działało legalnie?


Tak, legalnie. Bo to niby była zawodowa szkoła, a nie ogólnokształcąca. Na to Niemcy pozwalali, na takie szkoły.

  • Czy taka legitymacja uczniowska w pani mniemaniu chroniła panią przed tymi okropnymi rzeczami, które działy się w Warszawie w czasie okupacji?


Chroniła o tyle, że gdyby Niemcy zatrzymywali, jak miało się tę legitymację, to przepuszczali, [uznając], że się jest zatrudnionym w jakimś stopniu. Trzeba było mieć tak zwane kenkarty, na wszystko, co się robiło. Więc też ta uczniowska legitymacja chroniła, do pewnego stopnia. I też myśmy starali się chodzić do szkoły regularnie, żeby nie dawać się, nie poddawać się. [To był] też rodzaj pewnego buntu wewnętrznego, że my musimy prowadzić normalne życie, pomimo tych okrucieństw. Z tym że właśnie jak chodziłam do szkoły, szłam do szkoły – nieraz o tym wspominam, pracuję z młodzieżą – jak dzisiaj dzieci idą do szkoły, powiedzmy, jak pieska przyjechał samochód, są bardzo głęboko wstrząśnięte takim widokiem. A myśmy, idąc do szkoły, widziały ludzi leżących na ulicach, wiszących na latarniach nieraz. To robiło wstrząsające wrażenie. I dlaczego? Tylko dlatego że to byli Polacy. Więc ten bunt rósł w nas i ten gniew taki, odwet, powiedzmy, że: „Za co oni nas tak nienawidzą?”.

 

  • Czy także życie materialne pani rodziny uległo dużej zmianie w czasie okupacji?


Tak jak u wszystkich, prawda. Był żywności, wszystkich rzeczy, które chciałoby się mieć, ale trzeba było żyć jak najbardziej normalnie. Staraliśmy się, rodzice i nauczyciele w szkole, każdy mówił nam, że musimy nie poddawać się, tylko prowadzić jak najbardziej normalne życie. Chodziło im o to też, żebyśmy się my nie załamywali, tylko szli naprzód i uwierzyli w przyszłość.

  • Ale codziennie było tak, że pani nie miała pewności, że pani wróci do domu.


Tej pewności nikt z nas nie miał. Przez te pięć lat okupacji myśmy wszyscy żyli w strachu. Dlatego że pani wie, były tak zwane łapanki. Oni się wtedy nie pytali o żadne papiery, tylko jak potrzebowali, to wsadzali, wpychali do samochodu i wywozili.

  • Czy pani była świadkiem jakichś łapanek?


Prawie że co dzień, prawie że co dzień. Ja też później jakiś czas mieszkałam w bursie na Starym Mieście.

  • Dlaczego?


Dlatego że mama wyjeżdżała często poza miasto po żywność. Po prostu szukała [żywności, ponieważ] prowadziła taką kuchnię. Nie było z czego nawet gotować, ludzie chodzili głodni. W czasie jej nieobecności prosiła takie siostry szarytki, takie skrytki, to były takie zakonnice, które się ubierały po świecku, ale które prowadziły taką bursę dla dziewcząt, które były takie zgubione trochę, jak przyjeżdżały z innej części kraju na przykład, często bez rodziców albo rodzice zostali zabici, albo musieli uciekać, ukrywać się. Więc w tej bursie mama znała tę siostrę, która prowadziła, i prosiła, żebym ja tam mogła się zatrzymywać u niej. Więc i ta bursa była na Kilińskiego, po drugiej stronie ulicy jest gmach sądu. Kto zna Warszawę, to będzie wiedział, róg Kilińskiego i Długiej. I wtedy często żeśmy widzieli, jak zajeżdża taki kryty samochód, lora taka, wysypują się ludzie młodzi, szczególnie młodzi mężczyźni, z zaklejonymi ustami, na biało i rozstrzeliwali ich wszystkich. Jak myśmy patrzyły przez okno, to oni karabiny maszynowe [kierowali] na okna, więc musiałyśmy się chować. I to były takie częste, nie codzienne, ale częste obrazki, na które człowiek patrzył.

  • Tam niedaleko było getto. Czy pani miała styczność, jakąś osobistą relację, czy ktoś ze znajomych był w getcie?

 

Rodziny, które mieszkały w tej samej kamienicy na Hożej. Pamiętam, że przyszli kiedyś i zabrali – te rodziny były żydowskie niektóre. Bardzo spokojnie z nimi się mieszkało po sąsiedzku. Miały małe dzieci też. Był taki staruszek, ojciec tej rodzin. Ich wszystkich wywieźli do getta. Tam były dzieci. Moja mama sobie nie wyobrażała, jak te dzieci tam mogą żyć.

  • Czy pani wiedziała, jakie tam warunki panują?


Ja osobiście nie byłam nigdy w środku, ale mama moja starała się dostać do getta, dostarczyć żywność rodzinom.

  • Tym rodzinom, które znała?


Przeważnie tym, które znała.

  • Czy to się udawało?


Udawało się przez jakiś czas. Po pewnym czasie Niemiec uderzył mamę w twarz kolbą i powiedział, żeby nigdy więcej tutaj się nie pokazała. Tak się to skończyło. Nie wiemy, co się dalej stało z tymi rodzinami, nie wiemy. Wiedziałyśmy tylko, że getto jest zamknięte. Widziałyśmy, jak te małe dzieci wychodzą jakimiś dziurami z getta i są na ulicach. I teraz, co zrobić? Jak można było od razu dostać kulą w łeb, jak się pomagało tym dzieciom. Więc ludzie pomagali, ja osobiście nigdy nie miałam tej możności.

 

  • Z czego pani rodzina utrzymywała się w okresie okupacji?


Moja matka głównie [nas utrzymała], bo mój ojciec już nie żył. Moja mama, co się dało. Przede wszystkim prowadziła taką kuchnię dla uciekinierów, dla ludzi, którzy [ponieważ] było mnóstwo rozwalonych domów, nie mieli możności gotowania sobie. Sprowadzała żywność nieraz w bardzo trudnych warunkach. No i to wszystko. Właściwie sama nie pamiętam, jakoś zawsze coś się znalazło. Ja chodziłam do szkoły, a mama pracowała.

  • Te wszystkie działania pani mamy – jeżdżenie po żywność, wchodzenie do getta – wszystko było zagrożone co najmniej więzieniem.


No oczywiście, ale każdy z nas ryzykował.

  • Czy pani wtedy o tym wiedziała, czy pani się bała?


Oczywiście, że wiedziałam. Oczywiście, że się bałam cały czas. I mama też się bała o nas tak samo, o mnie i o brata. Tak że to jest normalna rzecz, że każdy się bał.

  • Bał, ale wykonywał swoją robotę, tak.


Każdy się bał, ale szedł naprzód i nie było wyboru przecież.

  • Czy pani uczestniczyła w jakimś tajnym nauczaniu?

 

Nie. Właściwie miałam możność chodzenia do szkoły oficjalnie, przynajmniej półoficjalnie. Dlatego że w każdej szkole, przynajmniej w naszej szkole, właśnie handlowa szkoła, wobec tego były przedmioty odpowiednie dla tej szkoły, a jednocześnie myśmy mieli podwójne książki. Jednocześnie też uczono nas literatury i historii, były te same przedmioty, które byłyby normalnie w ogólnokształcących gimnazjach. Ale ogólnym, głównym tematem były, powiedzmy, handlowe przedmioty, jak maszynopisanie, stenografia i nawet prawo handlowe. Więc to było takie jakby też podwójne życie.

  • To wymagało jakiegoś zaufania do uczniów i nauczycieli. Czy jakoś się specjalnie wybierało uczniów do tej szkoły?


Zdecydowanie, zdecydowanie. Nie, specjalnie nie, ale myśmy mieli szczęście, że ci nauczyciele, którzy pracowali w naszym gimnazjum, to byli patrioci.

  • A też te dzieci, które chodziły…


Tak i my wszyscy byliśmy na to uczuleni. O tym się mówiło, oficjalnie się mówiło, że co my robimy, musimy się uczyć. I to nam wolno, tego nie wolno, więc wiadomo było, że jak kroki na schodach słychać, że Niemcy idą sprawdzać dokumenty czy w ogóle się czepiać czegoś, to szybko się chowało część książek, a na wierzch się dawało to, co… Najczęściej od razu pisałyśmy na maszynie, żeby robić dużo szumu.

 

  • Czy ktoś z pani otoczenia był w jakiejś organizacji konspiracyjnej przed Powstaniem? Czy pani się zetknęła z konspiracją jeszcze przed Powstaniem?


Tak, zaraz pani powiem. Miałam kuzyna, który był starszy ode mnie i który często u nas bywał. I po pewnym czasie on się zachowywał dosyć tajemniczo. Oni gdzieś tam znikali i prosiłam... Ja chciałam, ja już miałam wtedy czternaście, piętnaście lat, że ja chciałabym bardzo pracować, wiedziałam, że jest konspiracja. Wszyscy o tym wiedzieliśmy, tylko jak się do niej dostać, jakim sposobem. Więc powiedział mi: „Smarkata jesteś, siedź w domu. Ucz się, chodź do szkoły, jeszcze jesteś za młoda”. No ale ja kiedyś nie wytrzymałam, jak oni zebrali się w naszym domu i potem znikli ni stąd, ni zowąd, ja za nimi poszłam. I oni mnie nie widzieli. Widziałam, że weszli do jakiejś bramy i znikli w tej bramie, więc ja poszłam do tej bramy. Widziałam, że były schody w dół i było ciemno. Weszłam tam, do tej piwnicy i tam wypełniona była po brzegi młodymi ludźmi, ale było w ciemnościach wszystko, żadnego światła nie było. Tam się wcisnęłam do środka, żeby się dowiedzieć, co się tu dzieje. Przyszedł ksiądz, pamiętam, taki wysoki ksiądz z długimi, białymi włosami i takim bardzo wybitnym nosie. I on miał krótką przemowę do wszystkich tych młodych ludzi, że: „Dzisiaj będzie dzień zaprzysiężenia i musicie pamiętać, co wam może grozić, gdyby was złapano czy w ogóle odkryto w jakiś sposób. Tak że możecie się wycofać, kto nie chciałby złożyć przysięgi, to może wyjść”. I nikt nie wyszedł. Więc odbyły się słowa przysięgi, wszyscy powtarzaliśmy za nim.

  • Pani też przysięgała?

 

Ja oczywiście też. Z tyłu się schowałam w kącie i też przysięgałam. Po jakimś czasie mnie zauważył ksiądz, bo był bardzo wysoki, ponad głowami wszystkimi. Pyta się: „A co ty robisz tutaj?”. Ja mówię: „Za późno, proszę księdza, bo ja też przysięgałam”. Więc teraz głos w ciemności mówi: „To co my z nią teraz zrobimy?”. Więc jakiś kobiecy głos w ciemności się odezwał: „Ja ją wezmę”. To mi serce zabiło radośnie, ale myślę sobie: „No, jestem”. Więc umówiłyśmy się, że się spotkamy po tym wszystkim po jakimś czasie, za godzinę może, w innym miejscu. I ona mnie wprowadziła do konspiracji.

  • Czy pani pamięta, kiedy to było, gdzie to było?


Nie pamiętam dokładnie, a tego adresu nawet dobrze nie pamiętałam, w każdym razie nie wiem, nie pamiętam.

  • Kiedy mniej więcej to było?


To było mniej więcej w czterdziestym drugim roku, czterdziesty drugi rok.

  • Jak się nazywała ta kobieta albo jaki pseudonim nosiła?


Ja ją później poznałam dopiero, przedtem ona się przedstawiła jako „Jaga” i to wszystko. Później spotkałyśmy się w takim lasku, gdzieś koło Wilanowa. Pamiętam, musiałam jechać kolejką do Wilanowa i później iść przez jakieś takie wertepy, które mi narysowała, drogę, gdzie mam wejść. I tam były cztery inne dziewczynki, takie mniej więcej w moim wieku, może trochę starsze niektóre. Ona nam powiedziała: „Jesteście patrolem łączności”. I zaczęłyśmy się uczyć łączności, zaczęłyśmy ćwiczyć. Najpierw przyjechał jakiś sierżant z drugiej strony. Też się nie przedstawiał, zdaje się, że „Słuchawka” miał pseudonim, i nas uczył, powiedzmy, jak przerabiać na przykład aparatury, zwykłe telefony na polowe. Później jak nadawać alfabet Morse’a i odbierać na brzęczyk. Takie rzeczy pamiętam, bo to było coś nowego. To były zawsze takie krótkotrwałe spotkania, takie zbiórki były krótkotrwałe.

  • Zawsze w tym samym gronie, zawsze z tymi samymi dziewczętami?


Tak, same dziewczyny. Tam pięć nas było, każda miała inny pseudonim. Ja nie znałam tych dziewcząt, nie wiedziałam, co one są, gdzie one mieszkają.

  • Tylko je pani spotykała w tym miejscu, gdzie było szkolenie, a potem się rozchodziłyście, tak?


Potem się rozchodziłyśmy. Za każdym razem spotykałyśmy się w innym miejscu.

  • To były mieszkania prywatne?


Nie, najczęściej gdzieś w lesie. Najczęściej w parku, w lesie, żeby nie budzić żadnych podejrzeń. Bo myśmy... Później tak się złożyło, że ta „Jaga” była odpowiedzialna za Okręg Warszawa Żoliborz i myśmy dostawały trasę, musiałyśmy po tej trasie iść, zapamiętywać wszystkie [miejsca], każdy zaułek, każde drzewko, każdy [punkt], gdzie można było przejść bezpiecznie, jakby [trzeba było] przeprowadzić kogoś, czy jak dojść do następnej grupy, z którą musiałybyśmy utrzymywać łączność. I to były takie ćwiczenia, w formie wycieczki. Człowiek nakładał plecak i udawał, że idzie na spacer. To szkolenie nas trwało mniej więcej rok może, to znaczy dopóki nie zostałyśmy formalnie wcielone do AK, do Armii Krajowej.

  • Czy pani sobie zdawała sprawę, jaka to organizacja, gdzie się pani dostała? Czy panią to interesowało?


Mnie to nic nie interesowało. Mnie chodziło o to, żeby coś robić, bo miałam tyle gniewu w sobie, że nareszcie coś robię, coś robię takiego, że może komuś się przydam. Ksiądz powiedział, że narażamy swoje życie, pracując dla tej organizacji. Ale myśmy nie były zainteresowane, wtedy nie chciałam nawet wiedzieć. Myśmy nie chciały wiedzieć za dużo. Nam mówiono, „Jaga” nam mówiła: „Nie musicie wiedzieć za dużo. Dlatego że gdyby was złapali i nawet torturowali, to kogo możecie wydać, nie znając ludzi, nie znając całości sytuacji”.

  • Czy pani sobie wyobrażała, do czego ta konspiracja doprowadzi, co pani będzie mogła zrobić?


Myśmy wiedziały, że wcześniej czy później trzeba będzie walczyć, że wcześniej czy później będziemy musiały z Niemcami walczyć. Myśmy nie mogły się doczekać tego. Ale w międzyczasie trzeba było się szkolić, żeby wiedzieć, co robimy, w jaki sposób możemy pomóc. Było roznoszenie prasy podziemnej.

  • Roznosiła pani prasę?


Tak, w umówionym miejscu znajdowałam plik, wkładałam do tornistra, wiedziałam, miałam niektóre adresy, które musiałam znać na pamięć i tam gdzie odnosiłam, zostawiałam. Umówione hasło.

  • Czy pani też czytała tę prasę?


Tak, oczywiście człowiek był ciekawy, co tam było, tak że gdzieś trzeba się było [niezrozumiałe]... Mamie nic nie mówiłam, mama nic nie wiedziała. Tak że było powiedziane, że nie wolno się nikomu przyznawać do tego, że należymy do konspiracji. Tak że była kompletna tajemnica.

  • I potem pani była zaprzysiężona jako żołnierz Armii Krajowej, tak? Czy pani pamięta, jak wyglądało to zaprzysiężenie, gdzie to było?


Ja nie pamiętam. Wiem, że było wtedy bardzo ciemno i tylko to wszystko, co pamiętam. A wiem, że jakby mój kuzyn mógłby mnie zabić wzrokiem, to ja bym dawno nie żyła.

  • Pani powiedziała, że pani składała tę przysięgę raz w tamtej piwnicy, a drugi raz została pani zaprzysiężona jako żołnierz Armii Krajowej.


Armii Krajowej tak, już przez …

  • Ja pytam o to drugie zaprzysiężenie. Czy pani pamięta coś z tego?


Słowa przysięgi, nie.

  • Ale gdzie to było, kiedy to było?


W lesie. Pamiętam, że byłyśmy w jakimś takim lasku, zupełnie odosobnionym, trochę za miastem. Nie pamiętam dokładnie. Człowiek chodził tymi drogami, drogi pamiętałam, trasy pamiętałam, ale gdzieśmy się… Spotkanie za każdym razem było w innym miejscu. Dostawałyśmy tylko „nagranie” na to, gdzie się spotykamy, i to wszystko, cośmy musiały wiedzieć.

  • Pani miała wtedy może szesnaście lat czy…


Jeszcze niezupełnie. Miałam piętnaście, szesnaście lat.

  • Czy pani myślała, że pani wytrzyma jakieś tortury albo…


Człowiek tego nie przewidywał, wie pani... Ja nie wiem, raczej nie myślałam o tym. Raczej nie myślałam. Byłam tak przejęta tym, że ja już należę do konspiracji – wszystko jedno, cokolwiek każą mi robić, to ja robię, ale to było najważniejsze, że to też jest potrzebne, to jest potrzebne.

  • Gdzie panią zastał wybuch Powstania? Czy jeszcze przed Powstaniem pani miała miejsce zbiórki?


Nie. Przed Powstaniem, właśnie w dzień wybuchu Powstania, przyszedł goniec do nas, do domu, jakiś nieznajomy chłopiec, który mi wręczył karteczkę. Powiedział, tak jak później mi mówiono często: „Przeczytaj, zapamiętaj, zniszcz”. I tam właśnie miałam rozkaz iść na Czerniaków, odebrać broń i przenieść na Żoliborz.

  • Pierwszego sierpnia?


Pierwszego sierpnia, przed wybuchem Powstania. Pamiętam, miałam taki plecaczek, gdzie miałam takie potrzebne rzeczy, tak jak ona nam radziła, żebyśmy były gotowe na wszelki wypadek.

  • Jakieś rzeczy osobiste, tak?


Osobiste, tak, parę osobistych rzeczy, plecaczek i to wszystko, co nam było potrzebne.

  • A czy pani się spodziewała, że to będzie już na dniach, czy to było dla pani zaskoczeniem?


Nie, mnie się wydawało, że to była mowa o tym, że to może być lada dzień, że wybuch Powstania może nastąpić lada dzień. Myśmy nie wiedzieli dokładnie kiedy. W każdym razie prosiłam brata, młodszego brata, żeby mnie wyniósł, żeby mi wyniósł ten plecak z domu, z mieszkania, i pożegnałam się z matką. Matka tak się patrzy na mnie: „Co ty taka czuła, ni stąd, ni zowąd?”. Ale co ja mogłam jej powiedzieć. Więc nic nie mówiłam, pożegnałam się, wyszłam. A brat stał i płakał, bo ja jemu powiedziałam, że muszę iść, wyjść zaraz, bo akcja się może zacząć. „A ty idź do domu i pilnuj mamy”. I później poszłam do tramwaju i pojechałam na ten Czerniaków. Znalazłam tę kwaterę i tam siedziało kilku młodych ludzi, którzy mnie, że tak powiem, dali pas, taki dosyć gruby pas, wsadzili kilka pistoletów za ten pas, nasypali trochę amunicji do rękawów, zawiązali rękawy. Dali mi taką pelerynę, narzucili dla mnie, no i mam iść teraz z Czerniakowa.

 

  • Ciepło wtedy chyba było, prawda?


Dosyć ciepło, ale to było konieczne, taka cienka peleryna, pamiętam, bardzo luźna. I idę i muszę przeskoczyć tę szosę marymoncką na te... Nie pamiętam teraz, jak się nazywała dokładnie [ulica], przez którą CIWF przechodził, koło CIWF-u zaraz.

  • To jest Marymoncka…


Marymoncka, w każdym razie zatrzymałam się na brzegu…

  • Pani szła na piechotę z Czerniakowa?


Na piechotę.

  • Która to mogła być godzina mniej więcej?


Jakaś trzecia po południu chyba, wczesne popołudnie.

  • Czyli wtedy na Żoliborzu już padły te pierwsze strzały, jak pani szła?


Tak, jeszcze nie słyszałam żadnych strzałów. W każdym razie doszłam do szosy, a tu jedzie artyleria niemiecka, żołnierze maszerują po dwóch brzegach, po obydwu brzegach szosy. I idą, a ja już wyszłam na tyle, że mnie mogli zauważyć. Więc teraz, co zrobić: czy uciekać – to będą strzelać za mną, dlaczego uciekam. Trzeba przejść na drugą stronę. Więc sobie myślę: „Idę. Ryzyk, fizyk”. Głowa do góry i przeszłam. Nawet jeden Niemiec mi ustąpił miejsca, żebym mogła przyjść na drugą stronę. Przeszłam za pierwszy zaułek, jak usiadłam na ziemię, to się nie mogłam ruszyć przez jakiś czas. Wszystko się we mnie trzęsło, ale pozbierałam się na tyle, że doniosłam na kwaterę, na którą mi kazano.

  • Gdzie pani to miała donieść, gdzie była ta kwatera?


Kwatera była na Żoliborzu, gdzieś na Żoliborzu. Nie pamiętam dokładnie gdzie. Chłopcy się ucieszyli, tam już było pełno młodych ludzi. Ucieszyli się. No, tylko pięć pistoletów, trochę amunicji. „A, to na Niemcach zdobędziemy resztę”. Więc taka była, powiedzmy, [atmosfera].

  • Czyli pani pamięta, jaki był optymizm pierwszego dnia.


O tak. Powiadano, że może trzy, cztery dni i będzie po wszystkim.

  • Ci chłopcy, których pani tam spotkała, to oni już byli z opaskami na ramieniu?


Jeszcze nie, jeszcze nie mieli opasek, nic.

  • Gdzie pani później poszła?


Od razu dostałam meldunek, musiałam przenieść stamtąd z powrotem na Czerniaków. A, dlatego że zaczęła się akcja w międzyczasie, zaczęła się strzelanina, tak, zaczęła się strzelanina i wszyscy, i po drugiej stronie też... I nie wiem dlaczego, rozkaz był, żeby przeprowadzić tych z Czerniakowa do Puszczy, od razu wyprowadzić z Warszawy do Puszczy Kampinoskiej. Dobrze, że myśmy znały trasę…

  • Pierwszy sierpnia, pani szła z Czerniakowa na Żoliborz i potem z powrotem wróciła na Czerniaków.


Tak jest.

  • Czy łatwo było przechodzić już po siedemnastej?


Właściwie myśmy szli... Szedł łącznik jedną drogą, a ja szłam drugą drogą. Pamiętam, że on miał jakiś taki jasny płaszcz na sobie czy żakiet, nie wiem. W każdym razie padał deszcz. Trzeba było przeskoczyć przez takie pola niedaleko Opla. Było takie pole, że trzeba było najpierw przejść. Myśmy ustawili się, że przejdziemy przez to pole w ten sposób, później od razu na tą dróżkę, którą znałam, między ogrodami, że przejdziemy pod kątem, żeby było jak najkrócej. [Nie wiem], co się stało, czy jego zauważyli, czy w ogóle jakiś ruch na tej łączce, na tym polu, dlatego że, ni stąd, ni zowąd, zaczęli strzelać do nas, zaczęły pociski lecieć. A ponieważ deszcz padał, było błoto, ja wpadłam w błoto i pamiętam, że zaczęły kule świstać, takie „bzz” i potem „plusk”, do tej wody. Leżałam i myślałam sobie: „Która następna dla mnie, nie wiadomo”. Ale się uspokoiło. Podbiegłam pod szosę i kiedy przeskakiwałam szosę, jeszcze posłali jedną serię po szosie. Ja widziałam tylko błyski na asfalcie, ale udało mi się przeskoczyć na drugą stronę i doszłam do oddziałów na [Czerniaków]. Dałam im rozkaz komendanta, że mamy się przeprawiać do Puszczy. I teraz idziemy całą tą grupą. Trzeba było przejść przez pola. Na szczęście jeszcze snopy nie były zebrane z pól, więc między snopami się chodziło. Szedł z nami jakiś ksiądz w sutannie, to pamiętam dokładnie, bo on się zaplątał, bo oni widocznie mieli tam druty podsłuchowe rozłożone gdzieś, Niemcy. Tak, bo jak żeśmy się przeprawiali, on się zaczepił o te druty sutanną. Więc zaczęli do nas strzelać, rakiety puścili, to jak w dzień się zrobiło. Myśmy przeczekali to wszystko pomiędzy tymi snopkami i doprowadziłam ich do Puszczy.

  • Pani wcześniej znała drogę?


Tak, znałam tę drogę.

  • Ile to czasu pani zabrało? Czy pani pamięta, kiedy pani tam doszła z nimi?


Co najmniej kilka dobrych godzin. Ja pamiętam, że jak później chodziłam jeszcze kilka razy do puszczy tam i z powrotem, zawsze nocą, to był już wieczór, noc. Tak że myśmy gdzieś na wczesne rano doszli tam.

  • Czyli pani nie widziała żadnego dowództwa i żadnego zwierzchnika, tylko po prostu z placówki do placówki była pani tak przesyłana, tak?


Tylko słyszę: „Łączniczka!” i ktoś mi wręczał rozkaz, to wszystko. „Łączniczka!” Gdzie mam iść, gdzie, kto, co robić. To najczęściej było zaszyfrowane takim szyfrem, który myśmy znali, i hasło na ten dzień, odbiór na ten dzień.

  • A w Puszczy Kampinoskiej to gdzie pani doszła? Skąd pani wiedziała, gdzie trzeba dojść?


Zawsze na nas czekali. W Puszczy zawsze były rozstawiane czujki i tylko podawało się hasło. I oni przepuszczali albo doprowadzali do Kwatery Głównej.

  • Czy pani pamięta, czy panią wtedy gdzieś doprowadzono, jak pani przyszła z Czerniakowa?


Tak, od razu komenda przejęła cały oddział, a ja tylko poszłam do komendanta się zameldować, że przeprowadziłam oddział.

  • Kto był komendantem?


Nie pamiętam, to był ktoś z lasu. Pamiętam tylko, że od razu podali mi zupę grzybową, żeby coś zjeść. To pamiętam dobrze. Zaraz, tylko się przespać i na drugi dzień, na noc wracamy na Żoliborz.

  • Czy to było trudne?


Nie było łatwo przejść, bo Niemcy byli rozstawieni, nigdy nie wiadomo było, gdzie oni będą po drodze, gdzie się ich spotka. Jak szłam sama, to się mniej bałam, bo zawsze znając drogę, mogłam się gdzieś schować. Jak szłam z Żoliborza do Puszczy kilka dni później, kiedy były zrzuty na Puszczę na przykład, to mówi: „To trzeba iść odebrać broń”. To się szło z wojskiem nieuzbrojony, tak. Chłopcy nie byli dobrze uzbrojeni.

  • Pani przeprowadzała z Żoliborza chłopaków, żeby sobie tam wzięli broń?


Tak, po zrzuty się chodziło, mówiło się: „Idziemy po zrzuty”, tak. To się ich przeprowadzało do puszczy i oni się tam uzbrajali, w cieniu trochę odpoczęli i na noc znowu wracamy z powrotem. Jak już byliśmy uzbrojeni wszyscy, to się człowiek mniej bał, bo w razie czego to się bijemy, tak. Ale jak szłam z nimi do Puszczy jeszcze bez broni, to był trochę strach, trzeba było bardzo uważać.

  • Czy pani miała broń?


Tak, miałam pistolet.

  • Przez cały czas Powstania?


Dostałam na początku Powstania od „Kwarcianego” (nawet nie pamiętam, jak on się nazywał, pseudonim „Kwarciany”). Dał mi taką „piątkę” najpierw, to się nazywało „do samoobrony”, gdybym wpadła gdzieś, powiedzmy, to … Najczęściej nie było amunicji do tej „piątki”.

  • Czy pani wcześniej się nauczyła strzelać?


Tak, w czasie tych zbiórek. Dlatego chodziłyśmy do Puszczy, do lasu gdzieś, gdzie można się pouczyć strzelać, gdzie Niemcy bali się wejść.

  • Czy pani miała jakieś miejsce zakwaterowania?


Tam gdzie mnie zastał dzień nad ranem, tam człowiek musiał przycupnąć, żeby się przespać. Ten oddział, do którego ja byłam przydzielona na początku – „Żubr” mnie posłał, żebym z tym oddziałem pracowała – to chłopcy najpierw trochę się naciągali ze mnie, bo to byli sami bardzo morowi chłopcy, ale przeważnie byli tacy nadwiślańskie łobuzy, ale bardzo dzielni, bardzo mili. Jak tam przyszłam tylko, zaczęłam z nimi rozmawiać, powiedzmy, mówiłam, że mój pseudonim, jest taki a taki…

  • A dlaczego pani miała taki właśnie pseudonim?


Ja nie pamiętam, ktoś... „Jaga” mi mówi: „Wymyśl sobie pseudonim”. Może książkę czytałam w tym czasie i była taka bohaterka Sonia, więc wybrałam ten pseudonim. W każdym razem ci sami chłopcy, którzy, powiedzmy... to byli bardzo dzielni, naprawdę mili chłopcy. Myśmy tam nieraz musieli się przenosić szybko z jednego miejsca na miejsce, trzeba było się ostrzeliwać, to oni zawsze byli gotowi. A pamiętam, jak wracałam z Puszczy nieraz, to szłam tam, gdzie oni byli na kwaterze, to czekali na mnie z pierzyną [albo] jakieś buty mi szukali, bo moje buty się rozpadały, zanim doszłam. Pierzyny były nieraz zapchlone, ale to nieważne. Ważne było, żeby się w ogóle gdzieś położyć i przysnąć trochę. Człowiek szedł całą noc, bądź co bądź, czasami musiał się przeczołgać między posterunkami niemieckimi, tak że to nie było takie łatwe przejść. Nie szło się prostą drogą.

  • Proszę pani, dla mnie to brzmi strasznie. Czy pani się nie bała?


Oczywiście, że się bałam. Wie pani – kto się nie boi. Każdy się boi, ale pomimo tego jest bardziej ostrożny, dlatego że się boi. Bohaterów nie odstawiałam, tylko starałam się bronić siebie przede wszystkim, prawda.

  • Czy pani wie, jaki to był oddział, do którego pani czuła taką największą sympatię?


Nie pamiętam w tej chwili. Wiem, żeśmy byli wszyscy w składzie „Żubra”, kilka patroli było podzielonych.

  • W pani biogramie jest napisane „poczet dowódcy”. Czy pani tego dowódcę znała?


Dowódcę swojego znałam, tak, tego „Żubra” znałam bardzo dobrze i w ogóle całe dowództwo, bo tam się chodziło po wszystkie meldunki.

  • Gdzie pani do nich chodziła?


Tam, gdzie była jego kwatera. Jego kwatera też się zmieniała, zależy od tego, czy budynek stał jeszcze, czy nie został zbombardowany, i też on się przenosił. Tak że gdzie był dowódca, tam była kwatera.

  • Jaki był stosunek dowódców do żołnierzy, do pani?


Bardzo, bardzo dobry, naprawdę bardzo dobry ojcowski, szczególnie do tych młodych żołnierzy. Wiem, że do nas odnosił się zawsze z wielkim szacunkiem i zawsze nas podziwiał, dziewczyny, bo myśmy były młode i mało doświadczone życiowo prawdopodobnie. Z tym że byłyśmy gotowe do służby, to była nasza największa zaleta. I on mówił: „Wy jesteście bardzo dzielne”. I to nas trzymało też, pochwała od dowódcy – to było bardzo ważne. Pamiętam, z jednego ze zrzutów to sam dowódca tego oddziału „Kwarciany” wręczył mi sześciostrzałowy smith & wesson. Byłam taka dumna z tego pistoletu. Nosiłam go na sznurku i za pasem. Też zawsze było trudno z amunicją, człowiek zbierał tę amunicję, chował, strzelał, kiedy musiał.

  • Pani strzelała?


Oczywiście, trzeba było nieraz…

  • Do kogo pani strzelała?


Z chłopakami stałam na posterunku, byliśmy bronić jakiejś części miasta czy odcinka, to trzeba było, wszyscy strzelaliśmy wtedy. Trzeba było się tam ostrzeliwać.

  • Czyli pani była u „Kwarcianego” tak jakby przydzielona. Czy pani też z nimi ten szlak bojowy przechodziła? Oni wracali do Kampinosu, wracali z powrotem do Warszawy? Czy pani tam z nimi była?

 

Tak, musiałam być, musiałam być. Jak myśmy odbili olejarnię – wie pani, pani czytała może w ramach historii Żoliborza – jak odbiliśmy olejarnię, to była walka. Przecież Niemcy byli po jednej stronie jeziorka, a my po drugiej. Śmieszna sytuacja była, dlatego że, nie wiem, ktoś ustrzelił kozę. Akurat na środku tego jeziorka leżała. Była kwestia teraz, kto zdobędzie tę kozę, bo wszyscy byliśmy głodni. Niemcy prawdopodobnie też, bo oni się starali, strzelali do nas, żebyśmy się nie mogli zbliżyć. A my do nich, więc... Pamiętam, jedna łączniczka „Duda”, która bardzo dobrze pływała, wskoczyła do tego jeziorka, popłynęła pod wodą i tę kozę w naszą stronę przeciągnęła. Dostała prawie strzał w pupę, bo widocznie tak wysunęła się ponad wodę. Ale myśmy mieli mięso tej nocy.

  • Czy jeszcze pani pamięta, jakie inne potrawy pani jadła?


Zupę „plujkę” bardzo dobrze pamiętam, zupę „plujkę”. Wie pani, to była zupa... Właściwie gotowane zboże, jakieś zboże niewyłuskane. Tam był jakiś młyn czy piwo warzyli kiedyś i znaleźli worki z tym ziarnem. No i to się zalewało wodą, gotowało się, żeby się trochę rozgotowało, i się jadło, ale łuski trzeba było wypluwać. Nazywaliśmy to dlatego zupa „plujka”.

  • Kto gotował? Czy to była jakaś kuchnia żołnierska?


Nie pamiętam, nie wiem. Ja tylko jak przychodziłam z Puszczy nieraz czy bez meldunku, gdzie biegałam po różnych oddziałach, roznosiłam meldunki, to się nigdy nie zastanawiałam, kto gotuje. Dlatego że zawsze ktoś tam coś znalazł, trochę zupy w menażce i to wszystko.

 

  • Jakie były warunki bytowe, gdzie pani spała?


Gdzie się dało, gdzie się dało. Wie pani, nie było żadnych przydzielonych kwater. Tylko tam gdzie było miejsce, gdzie się znalazłam w danym momencie, gdzie jeszcze dom stał, jeszcze w piwnicy. Kiedyś przyszłyśmy z dwóch różnych stron, łączniczki. Chłopcy mówią: „To idź na dół, do piwnicy, tam jeszcze są pierzyny”. A więc myśmy zeszły do piwnicy i położyłyśmy się obok siebie i przykryły tymi zapchlonymi pierzynami, ale było przynajmniej ciepło i sucho, taki moment. I wtedy bomba uderzyła w ten dom i zapaliła wszystko, przysypała nas pyłem. Ja się odgrzebałam, ona nie. Ona już nie żyła, a ja przeżyłam.

  • Jakie wrażenie robił na pani fakt, że ciągle ktoś ginął, ktoś znajomy, ktoś, kto stał obok?


Wie pani co, po jakimś czasie, mnie się wydaje... Pamiętam pierwszego zabitego chłopca, który zginął w jakiś sposób, i ja pamiętam, jak to się stało, w każdym razie jest to: „Krzysiek nie żyje”. Więc myśmy zrobiły pogrzeb jemu, jeszcze był czas na to, poduszeczkę myśmy mu podłożyły, zanim został zakopany. Robiłyśmy modlitwy i tak dalej, później…

  • Był jakiś ksiądz czy panie same?


Nie, jeden z chłopców z oddziału. Ale później nie było na to wszystko czasu, wie pani. Zaczęło walić to ze wszystkich stron. Wie pani, na Żoliborzu była cały czas jakaś akcja, cały czas się… Niemcy próbowali podejść i bombardowanie było z góry, z czołgów i „krowy” zaczęły później, zajechali tam takim pociągiem ze sprężonymi takimi wielkimi działami. Te „krowy” zaczęły na nas też iść, lecieć, które były przerażające w tym, że zanim wybuchły, przed wybuchem, oni widocznie naciągali te sprężyny, dlatego nazywaliśmy je „krowy”. To tak [brzmiało], jakby ktoś krowy zarzynał. To był taki bardzo przenikliwy, deprymujący dźwięk. Pamiętam, niektórzy w ogóle tracili orientację w tym momencie. I właśnie taka „krowa” kiedyś uderzyła w ten budynek, ale ja przeżyłam. Dlaczego? Pan Bóg jeden wie. Później, wie pani, człowiek tak jakoś otępiał na te rzeczy, na śmierć innych. Żal nam było, człowiek się pomodlił i szedł naprzód. Jak był czas na pochówek, to się grzebało ludzi, a jak nie było czasu, się zostawiało i się szło naprzód. Nie było czasu.

  • Co pani myślała o swoim dalszym losie? Czy pani sobie myślała: „Jutro może dla mnie będzie taka kula”?


Nie pamiętam, co myślałam. Prawdopodobnie nic nie myślałam o tym. Tylko dany moment był najważniejszy, żeby przeżyć.

  • Olejarnia to był jeden taki ważny punkt. I co jeszcze?


Olejarnia była też ważna dla wszystkich, bo przychodzili do nas po olej, bo to był jedyny taki tłuszcz, który można było zdobyć i użyć. Co jeszcze, to mi trudno powiedzieć.

Ja zapamiętałam takie fragmenty, wie pani. Przechodzenie pod obstrzałem, przez różne jakieś łączki. Nawet jak szło się tymi przekopami, z miejsca na miejsce, to też nie było za bardzo bezpieczne, więc trzeba było iść szybko, schylonym cały czas, ale się przebiegało z meldunkami. Dlatego ja ciągle słyszę: „Łączniczka!”. I do dzisiejszego dnia nieraz w nocy się budzę i słyszę: „Łączniczka!” Wie pani, człowiek tylko biegł do kwatery, dostawał meldunek i szedł tam, gdzie miał iść.

  • Czy pani oddział był wysłany do tego przebicia się na Starówkę w sierpniu?


Nie, myśmy się nigdy nie przebijali, nie przebili, do nas przychodzili kanałami ze Starówki. Myśmy wyciągali chłopców z kanałów.

  • Z którego kanału, gdzie?


Który gdzieś szedł u brzegu Żoliborza. Wie pani, ja nie wiem, gdzie kanały wychodziły. Tylko pamiętam pole, było takie pole przed fabryką Opla i tam gdzieś było wyjście z kanału. Wiedzieliśmy, że tamtędy mogą wyjść, to tam się wyciągało ich stamtąd, bardzo brudnych, oblepionych. Tylko każdy się brał i polewaliśmy ich wodą, jak woda była, bo czasami nie było.

  • Czy pani miała styczność z ludnością cywilną?


Jak się przechodziło piwnicami z budynku do budynku, tam gdzie były przekopane piwnice, to tylko tyle spotykałam się z ludnością cywilną.

  • Czy pani spotkała się z jakimiś uwagami od tych ludzi na temat Powstania?


Czasami tam niektóre kobiety płakały i narzekały, ale najczęściej nie było czasu z nimi rozmawiać, słuchać. Nie mogłam im nic pomóc. Sama żywności nie miałam, żeby im pomóc, a najczęściej jak przechodziłam, to szłam w pewnym celu – musiałam dojść jak najszybciej z meldunkiem do następnej placówki.

  • Czyli nie było takiego momentu w czasie Powstania, że pani była dłuższy okres czasu w Puszczy Kampinoskiej, tylko cały czas pani chodziła.


Najdłużej byłam trzy, cztery dni, żeby odpocząć. Komendant mówił: „Odpocznijcie, na razie nic się nie dzieje”. Jak się nic nie działo, jak nie było potrzeby... Czekaliśmy na zrzut nieraz, prawda. Miały zrzuty przyjść, więc jak czekaliśmy na te zrzuty, to człowiek odpoczywał, bo człowiek czuł się bezpiecznie w tej Puszczy, bo otoczony był wojskiem. Bardzo lubiłam patrzeć, jak oni ćwiczą.

  • No właśnie, co oni tam wtedy robili?


Oni ćwiczyli, oni cały czas mieli wystawione patrole rozsyłane na wszystkie strony, żeby Niemcy tam nie weszli zupełnie niepotrzebnie, z narażeniem życia wszystkich tam zebranych. Tam było dużo wojska w Puszczy.

  • Czy miała pani wtedy takie uczucie, że jest pani na kawałku wolnej Polski?

 

Tam właśnie czuliśmy się wolni. Jak dochodziłam do lasu, szczególnie jak szłam sama, szłam sama z meldunkiem, to już jak się podczołgałam pod pierwsze drzewa, to człowiek leżał plackiem i słuchał. Tak jak nas uczono w konspiracji, jak żeśmy pracowali. Ten sierżant nas uczył, jak się czołgać, jak słuchać, jak słyszeć, co słyszeć. I człowiek słyszał, czekał. Jak się wiatr zaczynał, to wtedy się dopiero szło. Jak wiatr przestał, to trzeba było „padnij” albo chować się za drzewo. Pamiętam, weszłam kiedyś do lasu i akurat księżyc wyszedł. Trzeba się było schować w cień. Widzę, stoi tam postać jakaś niedaleko, ale w hełmie. Chłopcy też mieli hełmy niemieckie, prawda. Poczekałam, aż księżyc znowu wyjdzie, widziałam opaskę, wtedy krzyczę: „Hasło!” I wtedy on podchodził i przeprowadzał dalej.

 

  • Czy pani była w jakiś sposób umundurowana?


No, opaskę miałam.

  • Tylko opaskę i to ubranie, w którym pani wyszła z domu?


Tak, jakiekolwiek ubranie. Też często zmieniałam. Jak jakieś znalazłam w rozwalonym domu, czyste ubranie, suche ubranie, to się brało po prostu, bo nikogo tam już nie było.

  • Czy pani miała jakiś kontakt ze swoją rodziną w czasie Powstania?


Nie, absolutnie nie. Mama była w Śródmieściu, a ja byłam na Żoliborzu.

  • Czy pani wiedziała, co się dzieje w innych dzielnicach?


Nie, nie. Tyle wiedziałyśmy, co czasami wiadomości przeszły. Jak byłam na kwaterze u „Żubra”, to nieraz radiowe wieści przechodziły czy słuchałam wiadomości z Londynu. I żeśmy złościli się, że nam ciągle grają „Z dymem pożarów…”, zamiast amunicję przysłać, trochę pomocy. Tak że to tylko tyle, tylko tyle.

  • Czy pani rozmawiała z kimś na ten temat, że mało broni, nie ma pomocy?

 

Oczywiście. Wiecznie było mało broni, zawsze było mało broni. Każdy zrzut, który przyszedł, to nas cieszył, że coś jednak, że ktoś jednak o nas pamięta, ktoś nam chce pomóc.
Ja właśnie miałam – tu dygresja mała – miałam wywiad z tym amerykańskim lotnikiem, który latał nad Warszawę ze zrzutami i myśmy mieli całą dyskusję z nim na ten temat. On powiedział, że w Londynie wyznaczono mu perymetr, że tam na pewno będą tylko Polacy. Popatrzyłam się na niego i mówię: „Ty wierzyłeś w to?”. – „No, ja nie wiedziałem. Kazano mi tam zrzucać, to tam zrzucałem”. Ja mówię: „Ty zdajesz sobie sprawę czasami, że połowa tego szła do Niemców?”. Przecież nie można było w czasie Powstania, gdy była taka walka płynna... Nie było, że tu stało polskie wojsko, a tam niemieckie wojsko, tylko przeganiali jedni drugich. I on mówi: „To właśnie dla mnie była największą przykrość, że ja robiłem te zrzuty, ale nigdy nie byłem na sto procent pewny, że to do was dojdzie”.

  • Czy pani była obecna przy takim zrzucie, na miejscu zrzutu?


Na miejscu, ale w Puszczy, nie w mieście?

  • Tak, w puszczy. Widziała to pani?


Tak. Widziałam, jak szły spadochrony na dół. Tam oni wiedzieli mniej więcej, gdzie polskie wojsko stacjonuje.

  • Czy oprócz tego pistoletu coś pani ze zrzutów dostała kiedyś?


Nie. Trochę, kawałek nylonu ze spadochronu wycięliśmy, jakąś chustę sobie zrobić, to koło szyi przynajmniej, jako souvenirs.

  • Czy pani brała udział w jakimś życiu religijnym? Czy pani wiedziała, że jest jakieś życie religijne w czasie Powstania?


Księża do nas przychodzili, tak. Była msza polowa, msze polowe, tak. Tylko tyle. Czasami człowiek modlił się nad tymi, którzy zginęli, modli się, że nam się udało jeszcze ich pochować. To wszystko.

  • A Rosjanie? Czy pani się spodziewała, że oni przyjdą zza Wisły z pomocą?


No, stali po drugiej stronie Wisły.

  • No właśnie.


Widzieliśmy ich, tak. I właśnie była po jakimś czasie, no to było już pod koniec, gdzieś we [wrześniu], w drugiej połowie [września], kiedy właśnie druh nam mówił, że będziemy szykować przyczółek, powiedzmy, żeby się przeprawiać na drugą stronę, bo już było naprawdę krucho z nami. Nie było amunicji, nie było żywności, wszystkiego nam owało. Ten przyczółek miał być zrobiony i myśmy się tak podsuwali, podsuwali. Ale mi się wydaje, że… Ja podejrzewam, że Niemcy celowo nie zagłuszali tego, tych naszych meldunków, wiadomości od Rosjan, dlatego że pewnego dnia nas otoczyli ze wszystkich stron Niemcy, jak myśmy się właśnie zbierali, żeby się przeprawić. Byliśmy otoczeni, wszystkich nas zgonili na plac Wilsona i był koniec Powstania. Jeszcze nie było oficjalnego zakończenia, ale dla nas Powstanie już się skończyło. I to było jeszcze w październiku, pod koniec października.

  • Września.


Września. Przepraszam, września tak. Koniec września, początek października, tak.

  • Pani znalazła się w tej grupie otoczonej przez Niemców?


Tak,

  • I co dalej się stało? To jeszcze było przed kapitulacją Żoliborza, tak?


Tak jest.

  • Co się stało?

 

Żoliborz skapitulował dzień, dwa potem. No to potrzymali nas trochę, musieliśmy zdawać broń przede wszystkim. Wie pani, dla mnie ten moment był bardzo tragiczny. Wszystkie te budynki naokoło placu Wilsona, wszystkie były w ogniu, stały w ogniu. Dym, ogień. A potem naokoło Niemcy też stojący z bronią gotową do strzału. [Byliśmy] otoczeni, wpychali nas w środek.

  • Dużo tam ludzi było?


Dosyć dużo nas było. Nie pamiętam dokładnie ile, w każdym razie nas była cała gromada z tego rejonu. I nieraz chłopcy popełniali samobójstwo. Myśmy musieli bronić ich przed tym. Ja chłopakowi wyrwałam broń z ręki, mówię: „To jeszcze nie koniec. Musimy dalej walczyć, tak”. Musieliśmy do kosza wrzucać naszą [broń]. Mój piękny pistolet musiałam wyrzucić do kosza. To dla mnie było też wielkie przeżycie. No i później Niemcy… Ten Niemiec właśnie, który nas brał, że tak powiem, do [niewoli], głównodowodzący po ich stronie, to stał na aucie i patrzył na nas. Najpierw nic nie mówił, tylko pochylił się i mówił: „Mój Boże – po niemiecku, na tyle się uczyłam niemieckiego przez cztery lata, [rozumiałam], mówił – mój Boże, to są same dzieci”. I później powiedział: „Byliście bardzo dzielni”. To jeden ze starych, ze starszej generacji. A mówił: „Byliście bardzo dzielni i nadaję wam status jeńca wojennego”. I to było właśnie… W tym momencie to brzmiało trochę nielogicznie, ale dla nas to wtedy było… Rzeczywiście później okazało się wielkim plusem, że myśmy nie poszli do żadnych obozów koncentracyjnych czy obozów pracy, tylko byliśmy jako jeńcy wojenni, oficjalnie.

  • Ale już od 30 sierpnia Brytyjczycy, Amerykanie uznali Powstańców za jeńców wojennych.


Ale Niemcy jeszcze wtedy nie. Tak, chodziło o to, że Niemcy musieli nam przyznać ten status. Później zaczęli nas wywozić, kobiety i oficerów takimi lorami.

  • Ale tam trzymali was na placu Wilsona…


Dosyć długo, w każdym [razie] kilka godzin dobrych, zanim [niezrozumiale].

  • Jak pani odebrała kapitulację? Co pani sobie myślała?


Z wielkim bólem serca. Naprawdę z wielkim rozczarowaniem, z wielkim bólem serca. Wydaje mi się, że to był jeden z najtragiczniejszych momentów, w moim życiu przynajmniej. Ja tak wierzyłam w to, że my potrafimy coś zrobić.

 

  • Mimo tej małej ilości broni, mimo tych Rosjan, którzy nie przychodzili?


Nie. Oni w ostatniej chwili zaczęli latać takimi trajkotkami, takie samoloty, co trajkotały tylko. Zrzucali nam żywność bez spadochronu, wiec to wszystko plackiem leżało na ziemi.

  • Dostała pani coś z takiego zrzutu?


Nie. Nie było co wybierać nawet, to się rozpryskiwało wszystko. Nie, nie pamiętam przynajmniej. Pamiętam tylko widok na Warszawę, jak nas wywozili, ten wagon odkryty i wszędzie płomienie, latające papiery – ostatni widok.

  • Gdzie was wywieźli?


Wywieźli nas do Pruszkowa.

  • Samochodem, tak?


Tak. Nas, [czyli] kobiety i oficerów. A chłopcy musieli maszerować, iść. Żołnierze musieli iść. [Trafiliśmy] do Pruszkowa, do jakiejś fabryki. I była taka duża hala fabryczna, tylko beton, i tam musieliśmy nocować. I później podstawili pociągi, takie bydlęce wagony i wpakowali nas po pięćdziesiąt osób. Odliczali nas, chłopcy, dziewczyny, wszystko razem, po pięćdziesiąt osób, do wagonów i wywieźli nas do Niemiec.

  • Czy długo pani była w Pruszkowie?


Nie, ja nie pamiętam dokładnie. Może dzień, dwa. Nic nie dostawaliśmy do jedzenia, do picia. Nic nie było. Gdzieś po drodze, nie wiem, gdzieś koło Poznania czy gdzieś, w każdym razie były takie zakratowane te okienka w tych bydlęcych wagonach i tam ludzie podchodzili do tych wagonów i pytali się: „Kto wy jesteście?”. I myśmy mówili, że my jesteśmy Powstańcy z Warszawy. Starali się nam coś pomóc. Pamiętam te pończochy. Tam była gdzieś fabryka cukru bodajże, niedaleko, czy pończoch, fabryka pończoch. I te pończochy bawełniane jeszcze wtedy nie były pofarbowane, takie białe, nadziewali cebulami, wkładali nam przez te kratki do środka i my te cebule zaczęliśmy jeść i później ktoś taką jedna nogę cukru nam wpakował do naszego wagonu. Myśmy tę cebulę z cukrem jedli, bo nie było nic innego. Później gdzieś koło Berlina otworzyli wagony i podali nam jakąś zupę, która była bardzo słona. To pamiętam, że ją dostaliśmy. I właściwie do łazienki nie można było nigdzie pójść, prawda. A tu chłopcy i dziewczyny razem w jednym tym. Na szczęście nasi chłopcy, jeden miał scyzoryk, przemycił, zrobił dziurkę w jednym rogu i wszyscy mówili: „Idę do kącika”. Jak ktoś potrzebował iść… I dziewczyny niektóre były ranne. Tam jedna była ranna w plecy i strasznie jęczała. Żeśmy otworzyły jej bluzkę i ona miała wszy wędrujące tam i z powrotem po tej ranie odkrytej. Myśmy siedziały na zmianę i myśmy tłukły te… Nie było czym wymyć tego. Nie było czym zalepić tego, myśmy nic nie mieli.

  • Jaki organizm człowieka jest mocny.


Tak.

  • Czy pani była ranna?


Raz jakaś taka kulka mnie trafiła, ale nie niebezpiecznie.

  • Jak to się odbyło? Czy ktoś panią opatrzył, jakiś szpital?


Był lekarz, który nic nie miał, żadnych przyrządów, scyzorykiem mi wydłubał, To się zatrzymało w obojczyku, tutaj gdzieś. Wydłubał scyzorykiem, zalał wódką i koniec.

  • I do roboty.


I się zgoiło.

  • Później pani od razu wróciła do walki?


Tak. Cały czas szłam naprzód.

  • Gdzie ten pociąg się zatrzymał?

 

Gdzieś trochę za Berlinem. Tam był taki obóz międzynarodowy, nazywał się Gross-Lübars, tylko to pamiętam. Bo to był międzynarodowy obóz jeniecki, na szczęście jeniecki. To było bardzo ważne, [jak] się później okazało, dla nas [było] właściwie wybawieniem do pewnego stopnia. Tam byli Francuzi, Holendrzy, Amerykanie, wszelkiego rodzaju narodowości. Teraz wyobraźcie to sobie wszystkie... Każdy był oddzielony takimi drutami kolczastymi. I nas wepchali w środek tego wszystkiego.

  • Kobiety i mężczyzn razem?


Nie. Później oddzielili nas, kobiety osobno.

  • Byłyście jedynymi kobietami w tym obozie?


Byłyśmy sensacją wielką, pomimo że byłyśmy brudne, zaniedbane, zawszone i w ogóle przedstawiałyśmy obraz nędzy i rozpaczy. Ale dla tych chłopaków, którzy tam siedzieli, mężczyzn, którzy tam byli od trzydziestego dziewiątego roku, to dla nich byłyśmy sensacją. Oni byli zorganizowani już, będąc tam kilka lat. Pamiętam, jak zaczęli nam gotować. Mieli jakieś takie wymyślne kuchenki i gotowali i później na patykach między drutami nam dawali te zupy jeść. To były takie rozmowy na odległość. Niemcy nas odganiali. Ich odganiali, nas, ale oni zawsze mogli przemycić trochę żywności do nas.

  • I to niekonieczne Polacy, tylko różni inni?


Nie, międzynarodowy [obóz]. Tam Polaków było nawet bardzo mało. Większość było… Pamiętam, że większość było Holendrów, Francuzów było bardzo dużo. I ktoś, kto to był... Jakiś Australijczyk był, wie pani, to pamiętam. [Jeńcy], którzy próbowali nawiązać z nami kontakt i nas tam trzymali osobno w barakach.

  • Jak się zachowywała ta niemiecka straż, obsługa tego obozu, wobec was, wobec Polek?


No, oni tylko potrafili krzyczeć, powiedzmy. Na szczęście nie bili nas ani nie dotykali. Krzyczeli cały czas. Kazali nam się później rozebrać do łaźni. Myśmy się bały tych łaźni. Słyszałyśmy o tym, co się działo z Żydami.

  • Słyszała pani o tym jeszcze w czasie okupacji?


Tak, myśmy wiedziały. Tak że do łaźni to jednak trzeba było się rozebrać i [iść] do łaźni. I nasze łachy, co myśmy miały tam na sobie, to od razu do odwszenia, do prania. I obsługa była rosyjska, jeńcy rosyjscy obsługiwali. Myśmy się wstydziły, krępowały. Taka była starsza pani między nami i mówi: „Dziewczyny, nie wstydzicie się, to nie są mężczyźni, to są zwierzęta”. Tak że wie pani, taką wzbudziła w nas ufność, że właściwie my nic złego nie robimy. I później nas wprowadzili w baraki. Dostałyśmy, nie pamiętam, co było na pierwszy posiłek, ale coś tam dali nam do jedzenia i później dostałyśmy wszystkie numery jenieckie. (Właśnie mam taki numer ze sobą, żeby pokazać. Myślałam zostawić w muzeum, może się ktoś zainteresuje). I po jakimś czasie byłyśmy tylko numerami, nie operowali naszymi nazwiskami ani imionami.

  • Były apele?


Tak, były apele, ciągle szukali nas po numerach, sprawdzali, czy ktoś nie uciekł oczywiście.

 

No i pewnego [razu] przy takim apelu mówią, że oni potrzebują rąk do pracy. Wobec tego od tego numeru do tego wszystkie jedziecie do pracy. A my mówimy, że nie, my jesteśmy jeńcy wojenni i według ustawy genewskiej nie powinni nas zatrudniać. To myśmy poszły do baraku, pokładły się na prycze. Przyszli Niemcy, za nogi, za ręce na lorę nas powrzucali i wywieźli nas do fabryki czołgów pod Kirchmöser. Taka była mieścina niedaleko, nad rzeką Havel, no i tam nas zawieźli. W mojej grupie było szesnaście takich [dziewczyn w wieku] między osiemnaście i dziewiętnaście lat. No i Niemcy zrobili nam egzamin na inteligencję i przydział do pracy. Ja zostałam z koleżanką wybrana do operacji dźwigów, nazwali nas Kranführer, i myśmy operowały tymi dźwigami. Nauczycielami naszymi byli Włosi, włoscy jeńcy, którzy nas mieli wprowadzać w arkana tej operacji dźwigów. To była wielka fabryka, tak ze trzy piętra, trzeba było jeździć tam pod całym tym sufitem, pod dachem i spuszczać łańcuchy na dół, przenosić te olbrzymie pokrywy od czołgów z jednego miejsca w drugie. A ten Włoch, który mnie miał uczyć, najpierw nauczyć mnie jak obsługiwać dźwig... Więc jak się nie nastawiło to końca, tylko tak trochę na pół, to on zaczął brzęczeć tak i nie poszedł dalej. Majster wlazł po drabinie, żeby zobaczyć, co się stało, to on spuszczał i myśmy odjeżdżali. To była taka zabawa przy okazji. On nie mówił po niemiecku, ja po włosku też nie, więc na migi myśmy się porozumiewali.

  • A jednak w konspirowaniu się też...


Tak, tak, to pierwsze, co mi pokazał. Później starał się dowiedzieć, kto my jesteśmy, dlaczego my tam jesteśmy. No więc oni nazwali nas la bella partigiana, bo każda z nas była [w Powstaniu]. A ten kojec od tego dźwigu to była arca di amore. Więc on miał poczucie humoru przynajmniej. Śpiewał mi piosenki po włosku. I wiedział, że my jesteśmy głodne, bo oni dawali jakieś znikome porcje, ale w pracy pracować kazali, to on przynosił pajdy chleba. On mi później wytłumaczył, z tego zrozumiałam, że oni byli też jeńcami wojennymi, ale oni podpisali swoje jak gdyby cywilne papiery. Niemcy chodzili za nami, żeby podpisać i myśmy odmówiły, dlatego oni się nad nami znęcali trochę iem żywności, iem jakiegoś odpowiedniego zakwaterowania. Tylko nas wsadzili razem z Rosjanami, w jednym takim kojcu byliśmy. Oni byli w jednym końcu, tylko druty nas przedzielały. [Włoch] przynosił pajdy chleba w takiej brudnej gazecie, ale to nie było wtedy ważne (higiena to była ostatnia rzecz, o której człowiek myślał). Rozkładał na podłodze, kroił na pół i siadaliśmy. Najpierw było mangiare, a później dopiero praca. Wie pani, w każdej sytuacji znajdą się jakieś humorystyczne [akcenty].

  • Czy panie też nocowały w tym zakładzie, czy wracaliście na noc do…


Na noc pędzili nas z psami nahajami, pędzili nas z powrotem do tych baraków w rosyjskim podobozie.

  • Czy był czas na jakieś szkolenia? Był czas wolny?


Nie. Nie było czasu wolnego.

  • Panie nie szkoliłyście się w niczym?


Nie. Zrobili nam egzamin na inteligencję, przydzielili nas do pracy i musiałyśmy od razu pracować i tam pracując, się uczyć, jak trzeba było czegoś się nauczyć. Ja się tylko nauczyłam operacji dźwigania.

  • Do kiedy pani była tam w obozie?


Do stycznia następnego roku mniej więcej. Sytuacja była taka, że zaczęły się naloty wtedy, już wojna na dobre [na tym terenie]. Zaczęły się naloty i nam ten Niemiec kazał iść zaraz do schronu, zaraz pod fabryką. Jak jest nalot, to mamy iść. A tam żeśmy poznały w międzyczasie... Tam było kilku Polaków, którzy pracowali, i Francuzi byli też, którzy pracowali.

  • Sami jeńcy pracowali w tej fabryce czy byli też niemieccy pracownicy?


Niemcy, którzy tam pracowali, to byli jacyś majstrowie czy jacyś specjaliści. A siła robocza to byli jeńcy.

  • Jaki oni mieli stosunek do pani na przykład?


Jak się pracowało, to się nie czepiali, tylko trzeba było pracować. Ale właściwie jak później zaczęły się naloty, to ci Polacy mówili: „Nie bądźcie głupi, nie idźcie tam do tego schronu, który jest pod samą fabryką. Jak rąbną w fabrykę, to i po was”. Mówili: „Jak światło zgaśnie, to idźcie z nami. Będziemy czekać”. Myśmy leciały do tych Polaków, oni nas brali do swojego schronu, który był trochę oddalony. Ten Niemiec biedny gonił tam i z powrotem i nas szukał. Ale dopóki nie było odwołania… No i tam poznaliśmy właśnie tych Polaków cywilnych, którzy byli wywiezieni na roboty po prostu, i tych Francuzów, którzy też byli byłymi jeńcami, którzy podpisali papiery. Oni mieli lepsze traktowanie jak my w każdym razie. No i tam siedzieliśmy w tych schronach. Oni się też wypytywali, kto my jesteśmy, co my tu robimy.

  • Czy oni słyszeli tam wtedy o Powstaniu?


Nie. Dowiadywali się od nas. Dowiadywali się od nas, prawda. I jak ten jeden Francuz... Pamiętam, że on był strasznie zbuntowany i mówi: „Słuchaj, to jest wbrew, przeciwko ustawie genewskiej. Jak oni mogą was zatrudniać tutaj!?”. Wiec oni przemycili list do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i po jakimś czasie przyjechała komisja Czerwonego Krzyża i kazała nas zwolnić. No, Niemcy się wściekali oczywiście, bo im owało wtedy rąk do pracy, ale musieli nas zwolnić.
Jeden z tych Niemców, z tych strażników, który był taki bardziej ludzki dla nas, powiedział… Zawołał koleżankę i mnie, bo myśmy mówiły trochę po niemiecku, że: „Starajcie się jechać drugim transportem, jak będą was wywozić. Drugim transportem, bo ja będę pewnie eskortował ten transport. No i myśmy tak zrobiły. Jak zaczęli wybierać numerki, to myśmy się chowały, żeby naszego numerka nie było. Dopiero z drugim transportem.

No i ten Niemiec później nas transportował. Najpierw do stacji kolejowej, gdzie nie było szyb. Deszcz zacinał z deszczem, deszcz ze śniegiem. No i dowieźli nas tym pociągiem jeszcze gdzieś do gór Harzu. Pamiętam góry Harzu. Myśmy były zziębnięte, głodne i ten Niemiec kazał nam wyjść i iść do restauracji stacyjnej. Kazał podać wszystkim zupy. Nas było osiem, bo podzielili nas na dwie grupy po osiem. I nas osiem, kazał nam podać zupę gorącą. I wtedy myśmy szybko zaczęły jeść. Wpada gestapo z pistoletami do nas. „Kto wy jesteście? Gdzie są wasze dokumenty?”. A Niemcy, zanim nas wypuścili z tego obozu, to naśmiewając się z nas, że my takie strasznie ważne żołnierze, wymalowali na plecach żółtą farbą „KG” – Kriegsgefangen, jeniec wojenny. Jak ten szkop z tym pistoletem do nas: „Kto wy jesteście?”, to myśmy się wszystkie jak na komendę odwróciły tyłem. „To jest nasz dokument”. To oni wtedy: Raus – wyrzucili nas z tej stacji. Myśmy jeszcze po drodze ostatnią łyżkę próbowały zjeść. Jak myśmy wyszły na stację, to tam jakaś smarkateria niemiecka zaczęła w nas kamieniami rzucać i ten Niemiec nas musiał bronić, ten, który nas eskortował. Chciał nie chciał, musiał, prawda. Myśmy uciekły do tych pustych wagonów, ale pociąg dalej nie szedł. Powiedzieli, że są zerwane szyny, musimy iść. Myśmy nie wiedziały, gdzie my jesteśmy, jak daleko będziemy iść. Myśmy tak szły bodajże dzień i noc, pamiętam dzień i noc w tym śniegu, w tym deszczu. Wtedy zobaczyłam pierwszy, daj Boże ostatni, raz fatamorganę, bo wszędzie widziałam obozy. Człowiek nie mógł się doczekać tego baraku, żeby się schować gdzieś.

I na końcu doprowadził nas do Oberlangen, to prawie pod granicą holenderską.

  • No właśnie. Jakie tam były warunki? Lepsze niż w tym pierwszym obozie, w którym pani była?


Tyle że przynajmniej deszcz nie padał na nas, ale warunki nie były najlepsze, były takie obozowe. Prycze, trzypiętrowe prycze, garstka słomy, pełno pluskiew. Później okazało się, że tam szczury też sobie biegały, grasowały po drodze. No i tak po sto osób do jednego baraku dopychali.

  • Ale tam już były zorganizowane Polki, które były wcześniej?


One były wcześniej. Tak, był zorganizowany. Też była komendantka, która się nazywała „Jaga”. Bardzo była morowa, bardzo mi się podobała. Od razu nam powiedziała: „Najpierw odpoczniecie, a później będziemy rozmawiać”. Później był apel. Często w nocy był alarm. Te Niemki robiły alarm dla nas. Najczęściej wtedy, kiedy lało jak z cebra, to wtedy one robiły alarm. Trzeba było wyjść z baraków, ustawiać się i one ciągle liczyły nas i liczyły. Były przekonane, że ktoś uciekł. „Wydajcie swoje Żydówki. Wydajcie swoje Żydówki”. A myśmy stały jak słupy i milczały.

  • Czy panie wiedziały, że takie Żydówki były?


Nawet znałam dwie.

  • Były razem w obozie?


Tak, tak, były. Ale kto ich wyda wtedy. Tak że to były takie momenty przykre, że oni nas trzymali na tym deszczu. Później się szło do tego baraku z powrotem spać na tej zimnej pryczy, gdzie nie można się było przebrać w nic, bo myśmy nic nie miały ze sobą. Przynajmniej my z Żoliborza. Myśmy przyszły zupełnie tak jak stałyśmy, jak w Powstanie byłyśmy. Nic nie miałyśmy, nawet szczotki do zębów, mowy nie było. I trzeba było to jakoś przeżyć. Najciekawsze jest to, że nikt z nas nie chorował. Myśmy były już takie... Człowiek był już tak zahartowany na wszystkie trudy. No, później z czasem się ułożyło jakieś życie takie, każdy się organizował, jak mógł.

  • Czy pani już wtedy miała jakiś kontakt z rodziną?


Nic, żadnego. Nie, jak, w jaki sposób, mowy nie było. Później po jakimś czasie dostałyśmy pierwsze paczki Czerwonego Krzyża. Pierwsze paczki, które przyszły, to była jedna na dwadzieścia osób. Trzeba było się dzielić jakoś. Wydaje mi się, że Niemcy kradli połowę tych paczek gdzieś po drodze. Do nas dochodziło... Później pod koniec wojny było coraz częściej, więcej tych paczek i mogłyśmy coś wymieniać z tymi bauerami. Jedyną drogą było, żeby dojść do tych bauerów, żeby można było wymienić sobie coś, to było przez tak zwane Scheisskommando. Czyli wypróżniałyśmy latrynę i tę latrynę trzeba było wywozić na pole.

  • I wtedy można było spotkać tych Niemców, którzy tam mieszkali?


Którzy tam mieszkali. Podchodziło się do nich i za kawę, którą myśmy dostawały w paczkach, za czekoladę, którą żeśmy dostawały w paczkach, wymieniało się na jajka czy jakiś porządny chleb. Bo chleb, którym nas karmiono w tym obozie, to był jak glina, czarna glina. Cedziło się przez zęby, jak ktoś miał sztuczne, to… W każdym razie to było na śniadanie. Była taka lura, którą nazwali kawą, która przypominała i pachniała miętą trochę. Ta lura, o tyle że była ciepła, prawda. I kromka chleba i trochę buraczanego dżemu na to i to koniec, i było po śniadaniu.

  • A ci Niemcy byli chętni do tej wymiany z takimi „podludźmi”? Jeszcze niedawno…


Oni też mieli duże i, tak. Bo wtedy nawet jak nas odbili, to myliśmy trochę taki żal w sercu, że jeszcze Niemiec miał dostarczyć nam jajka i odbili nas. Wie pani, człowiek trochę dziczeje w takich warunkach.

  • Ten obóz został oswobodzony przez brygadę generała Maczka?


Tak, przez 1 Dywizję. Jeden oddział. Właściwie nie jeden oddział, a jeden czołg i jeden łazik. I to było wojsko. Ponieważ dziewczyny Niemcy czasami puszczali, żeby przywieźć trochę gałęzi, powiedzmy, jak to Scheisskommando [wyjeżdżało], to oni te gałęzie kładli na to, żeby czymś palić. Bo to wszystko, cały ten obóz był zbudowany na torfowiskach. Teraz się dowiaduję, że tam przedtem był karny obóz niemiecki dla Niemców, którzy byli przeciwko Hitlerowi. Tak że później tam nas wsadzili. I myśmy widziały, że coś jedzie drogą. Myślałyśmy, że może wracają z tego Scheisskommando dziewczyny. Ale nie, zbliżają się coraz bliżej, coraz bliżej, patrzymy – czołg! Zatarasowali główną bramę. Od razu z wieżyczki ściągnęli Niemców. Jednego zastrzelili, bo on zaczął do nich strzelać. No i niektóre dziewczyny się już uczyły angielskiego, więc ktoś tam powiedział po angielsku do jednego z tych, który ganiał na zewnątrz. Coś powiedziały, a on: „Panie, panie, nie mam teraz czasu”. Po polsku – wszyscy Polacy. Więc było wielkie wzruszenie. Zaraz „Jaga” zrobiła alarm, musiałyśmy się wszystkie ustawić. I pamiętam, czytałam artykuł jednego z tych żołnierzy, którzy nas odbili. Jak artykuł mówił: „Wjeżdżamy do obozu. Powiedziano nam, że tam jest obóz, polski obóz gdzieś tutaj. My wjeżdżamy na to, a to same baby na nas lecą”. Rzeczywiście nas było prawie dwa tysiące kobiet, wszystkie z Powstania.

 

  • Co dalej się z panią działo?


To było trudno przewidzieć. Najpierw nas zaczęli odkarmiać trochę. Zaczęli nam zwozić żywność, zaczęli nam dużo... Nasi chłopcy zaraz zaczęli najeżdżać na nasz obóz.

  • Nasi chłopcy, czyli Polacy?


Nasi chłopcy, polscy, z Powstania. Nie, nie, chłopcy z 1 Dywizji. Z 1 Dywizji. Wie pani, w czasie trwania obozu myśmy miały dwie tłumaczki, które mówiły perfekt po niemiecku i były tłumaczkami dla całego obozu. I one kiedyś podsłuchały, jak Niemcy się umawiali między sobą, że front się zbliża. Bo już było widać błyski na horyzoncie, a przecież to była płaszczyzna jedna wielka. Cały obóz położony był na takim płaskim gruncie, podmokłym przy okazji. Więc wiedziałyśmy, że front się zbliża. Myśmy się już cieszyły, modliły, żeby tylko nas nie ominięto. Bo jak pojadą inną drogą, to mogą nas ominąć. Więc wiedziałyśmy, że front się zbliża. I jak ci Niemcy się umawiali, że oni nas zostawią na pastwę losu, gdyby tutaj front się zbliżył, to „Jaga” postanowiła, że musimy tych Niemców pilnować, żeby oni nas nie zostawili zupełnie. Stworzyła tak zwaną kompanię wartowniczą. W tej kompani wartowniczej wszystkie młodsze z nas zgłosiłyśmy się na ochotnika…

  • Pani też?


Tak, oczywiście. Ja wolałam coś robić niż siedzieć, nic nie robić. I myśmy pilnowały Niemców, a Niemcy nas. W każdym baraku po dwie myśmy dwadzieścia cztery godziny na dobę trzymały wartę, że tak powiem, w środku, w baraku. Tak że jak odbili nas teraz i jesteśmy, to od razu: „Kompania wartownicza do mnie! Obejmujemy obóz”. Dlatego zaczynały się dziać różne cuda, prawda. Dziewczyny zaczęły uciekać. A Niemcy też... Powiedzieli nam, ten major, wołali na niego Kałucki, powiedział nam: „Słuchajcie, Niemcy uciekają z armii niemieckiej. Tworzą takie bojówki różne, napadają na ludzi, na wioski okoliczne. Musicie się same bronić”. Mówi: „Jesteście kobiety żołnierze”. Dali nam niemiecką broń, dali nam kożuchy niemieckie, które mogłyśmy nosić. „Pilnujcie się. Musicie się bronić, bo my musimy iść na front”. Front się jeszcze nie skończył, to był kwiecień dopiero. Więc myśmy objęły obóz, trzymałyśmy wartę przy bramach, na zewnątrz. Tak że organizacja była dobra. Od razu był porządek w obozie. I później przyjechał taki doktor, który nam kazał całą żywność zamknąć w magazynie i wydzielać po troszeczku. Takie zupki najpierw, jakieś kleiki. Myśmy pomimo tego puchły, [jedząc po] takiej długiej okropnej diecie. Teraz jest bogatsze pożywienie. On mówi, że pochorują się wszyscy. Tak że stopniowo, stopniowo zaczęłyśmy porządnie jeść.

  • Co dalej? Gdzieś pani poszła do szkoły?


Nie, ja już byłam akurat po maturze. Bo ja zrobiłam maturę akurat w czerwcu czterdziestego czwartego roku. I właśnie pan generał Maczek przyjechał do nas i zaczęliśmy organizować naszą grupę. Te, które miały gdzie pojechać, powiedzmy, które miały rodziny we Francji czy Holandii, to mogą sobie pojechać. Jak przyjechała rodzina po nie, to mogły być zwolnione. A te, które były właśnie małoletnie, bez matury, to Maczek zorganizował szkoły, te wszystkie dokształcające. A te z nas, które byłyśmy już po maturze, była komisja, przyjechała taka specjalna, żeby weryfikować nasze matury. Bo myśmy nie miały żadnych dokumentów, tylko na słowo tak. Wiec ja pamiętam, przeszłam taką komisję, dostałam zaświadczenie, że tak, że mogę iść na wyższe studia. Ale generał Maczek tak zorganizował nas, że myśmy mogły pracować dla dywizji. Więc dostałyśmy mundury, dostałyśmy żołd, żołd angielski.

  • I stała się pani żołnierzem generała Maczka.


Byłam ciągle żołnierzem. Jestem żołnierzem, tylko teraz już w służbie Maczka. I najpierw pracowałam jako łączniczka. Dali mnie na centralę telefoniczną. Ale po jakimś czasie mnie to zaczęło nudzić, bo to na wtyczki, taka szafa, prawda. Po angielsku, bo trzeba było po angielsku, po niemiecku i po polsku. Po angielsku tylko znałam trzy, cztery zdania. Ja mówię: „Łączę, rozłączam. 1 Korpus” – i tak dalej. Ale później przyszło zapotrzebowanie na świetliczanki. Wojsko się zaczęło organizować w tym rejonie. Zapotrzebowanie na świetliczanki. Wiadomo, że będzie ciekawsza służba, więc zgłosiłam się na świetliczankę.

  • I co pani robiła?


Prowadziłam świetlicę, którą trzeba było najpierw zbudować. Tak że zgłosiłam się, przeszłam taki krótki kurs, powiedzmy…

  • Bo to była świetlica dla dorosłych?


Dla tych żołnierzy, co dopiero zeszli z frontu. Kapitan do nas miał przemowę, że oni są wszyscy w szoku wojennym i naszą rolą będzie, żeby ich utrzymywać w jakiejś kondycji psychicznej.

  • I co pani robiła?


Ja pani powiem. Najpierw jak przyjechaliśmy, ja byłam przydzielona do 1 p.a.mot-u z moją koleżanką. I tam chłopcy byli po tej wiosce rozstawieni. Ale ja mówię: „Kapitanie, ale gdzie świetlica?”. A on mówi: „Zbudujemy”. Przywieźli takie, wie pani, te beczki śmiechu, które wyglądają jak takie stalowe półokrąglaki, i zaczęliśmy budować świetlicę. „Chłopcy, do roboty”. Chłopcy przychodzili budować, to zbudowali. Ozdabialiśmy tę świetlicę, prawda. Później zaczęło się. Było stu pięćdziesięciu chłopców w tej wiosce. Co z nimi będziemy robić? Więc kapitan powiedział: „Cokolwiek potrzebujecie, ja wam dostarczę”. Najpierw dowiedziałam się, że niektórzy z nich to byli uciekinierzy z armii niemieckiej. Nie mówili i nie czytali po polsku. Więc robimy klasy najpierw. Zrobiliśmy klasy dla tych chłopaków. Dla jednych myśmy zaczęły książki ściągać, żeby mogli czytać. Później dowiedziałam się, że niektórzy grają na różnych instrumentach, to powiedziałam: „Kapitanie, potrzebujemy instrumenty”. Był taki jeden, który był taki bardzo rzutki, bardzo muzykalny, zorganizował orkiestrę. Zorganizował orkiestrę, później chór. Uczyłyśmy śpiewu. Później zaczęły się przedstawienia różne. Trzeba było cały czas czymś ich zająć. Chodziło właśnie o to, żeby ich zajmować. Kiedyś zaprosili mnie na polowanie na dziki. Więc poszłam w las, bo to było na wsi zupełnie, na takiej wiosce. Poszliśmy w las, ustrzeliliśmy dzika. Ja go chyba nie ustrzeliłam, ale byłam tam i stałam z bronią. I okazało się, że jeden z chłopców był synem rzeźnika, więc on tego dzika [oprawił], powiedzmy, zrobił z niego kiełbaski. No i wtedy myśmy otworzyły w jednym miejscu w tej beczce śmiechu kuchnię, okienko takie, robiłyśmy herbatę, żeby oni wieczorem mogli przyjść, napić się herbaty, posiedzieć w tej świetlicy, pośpiewać, coś robić.

  • Do kiedy pani była żołnierzem? Kiedy pani została zdemobilizowana?


Dopiero w czterdziestym siódmym roku.

  • W czterdziestym siódmym. Cały czas pani była w Niemczech?


Cały czas byłam w Niemczech, do czterdziestego siódmego roku, do końca pracowałam w tej świetlicy. Dopiero przyszedł rozkaz od Anglików, że przenoszą nas wszystkich do Anglii, wobec tego nasza służba się tutaj skończyła. Przywieźli nas do Anglii i byłam w takim obozie, nazywał się „Ontario”. I w dalszym ciągu byłyśmy w służbie angielskiej, znaczy w polskiej służbie pod dowództwem angielskim.
Jakiś czas tam byłam. Później przyszło zapotrzebowanie od Anglików na policjantki. Ponieważ myśmy były młode i zaczęłyśmy trochę brykać, że jak wojna się skończyła, to wojsko się powinno skończyć. A tu ciągle każą nam maszerować, ciągle na ramię broń, do nogi broń – to się zaczęło nudzić. Jak przyszło to zapotrzebowanie na te policjantki, to komendantka wyszła i mówi: „Ty, ty i ty, na ochotnika wystąp”. No i na ochotnika żeśmy wystąpiły i poszłyśmy do służby angielskiej. Anglicy nas stamtąd zabrali na szkolenie. Szkolili nas przez tłumaczy, no bo myśmy nie znały języka, więc przez tłumaczy nas szkolili jako policjantki. Skończyłyśmy takie kursy, dostałyśmy takie otoki na naszych czapkach i do Londynu. I tam chodziłyśmy, patrolowałyśmy ulice i miałyśmy prawo aresztować kobiety w mundurach, które nie zachowywały się odpowiednio do munduru. Zawsze chodziły dwie dziewczyny i dwóch chłopaków za nami. Na wypadek jakiegoś, powiedzmy, alarmu trzeba było tylko zagwizdać, chłopcy przychodzili z pomocą. No i tak jakiś czas, ale to też zaczęło się wszystko… Ja wtedy miałam taki okres, że nie wiedziałam sama, co mam ze sobą zrobić. Sama nie wiedziałam, co nas czeka.

  • Czy nie myślała pani o powrocie do Polski?


Nie. Bo te wieści, które do nas dochodziły w tym czasie z Polski, nie były ciekawe dla nas, powiedzmy. Wiem, że wtedy członkowie AK byli prześladowani, nie byli przyjmowani chętnie w Polsce. A poza tym, wie pani, jak się ma osiemnaście, dziewiętnaście lat, taka chęć przygody też robi swoje. Zawsze myślę: „A co, mi to źle. Na razie to jeszcze poczekamy. Przeczekamy, może ten okres przejdzie”. Ja dostałam list, taką kartkę od mamy przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż: „Kocham cię. Chciałabym cię zobaczyć. Jeżeli możesz dać sobie radę tam, gdzie jesteś, to na razie jeszcze nie wracaj. Jeszcze nie wracaj”. No więc idziemy naprzód. Jedziemy dalej, powiedzmy, w tym angielskim wojsku z kolei. Ale też mi się w końcu znudziło to wszystko i złożyłam podanie na studia. Zostałam przyjęta na studia do tego Polish University College. Był taki specjalny [oddział], Anglicy zrobili oddział przy uniwersytecie londyńskim dla Polaków. Wtedy jeszcze myśmy nie znali angielskiego, więc zaczęły się lekcje języka angielskiego. Później różne testy się przechodziło, na co myśmy chcieli studiować.

  • Co pani studiowała?


Ja studiowałam ekonomię, chciałam iść na ekonomię. Nie poszłam, dlatego że zaczęłam strasznie chorować. Wtedy dopiero zaczęłam chorować. Dostałam silnej anemii, mdlałam przy każdej okazji.

  • Pani nosi nazwisko Chciuk po mężu.


Tak.

  • Pani jest spokrewniona z cichociemnym Tadeuszem Chciukiem?


Tak.

  • Jak pani poznała swojego męża?


Poznałam mojego męża też trochę przypadkiem. Mój mąż był w lotnictwie, był pilotem myśliwca w lotnictwie. A wie pani, jak byłam na studiach, to jednocześnie człowiek był młody i chciał jeszcze coś robić. Więc śpiewałam w chórze studenckim imienia Chopina, tańczyłam w zespole polskim YMCA w Londynie. I chłopcy z chóru, jak mieliśmy próby chóru w każdy piątek, odprowadzali nas po próbach. Ja mieszkałam z koleżanką u jakiejś takiej starszej nauczycielki w Londynie. W każdym razie odprowadzali, śpiewając po drodze – na cztery głosy od razu śpiewaliśmy, przecież my chórzyści. I później jakoś tak się utarło, że oni przychodzili do nas na placki kartoflane. Tak się zaczęło. W każdy piątek po próbie zaczęłyśmy smażyć placki kartoflane i zapraszać tych chłopców. Oni też byli tak jak my, bez rodzin, dość samotni. I nasza gospodyni się na wszystko zgadzała, jej nie przeszkadzało. Więc chłopcy przychodzili, ziemniaki ucierali, a myśmy smażyły. I później się pośpiewało trochę i był piątek z głowy. I kiedyś jeden z chłopców, który śpiewał w chórze, też był kiedyś w lotnictwie, mówi: „Czy mogę kolegę przyprowadzić, który nie śpiewa w chórze”. Ja mówię: „Oczywiście, to jest otwarta grupa”. No i przyprowadził właśnie tego lotnika, którego ja poznałam po raz pierwszy. Żeśmy się pokłócili zaraz pierwszego wieczoru i później na drugi dzień przysłał mi kwiaty, zaprosił na kolację i tak się zaczęło. Poznałam go w Londynie.

  • Czy Tadeusza Chciuka też pani znała?


Nie, jeszcze nie, nie znałam.

  • Ale to był w ogóle…


To był jego brat, tak. Ten był właśnie lotnik.

  • Pani wtedy w ogóle nie wiedziała, kim on był?


No oczywiście. Z jakiej rodziny on pochodzili, to nic nie wiedziałam. Wiedziałam, że pochodzi ze wschodu Polski, bo mówił mi, że do domu nie może wracać, bo on jest spod Drohobycza. Drohobycz został oddany Ukraińcom, więc oni nie mają do czego wracać. Rodziców wyrzucono z domu stamtąd, mieszkają teraz gdzieś pod Kielcami, wysiedleni. Później dowidziałam się, że on miał trzech braci. Każdy służył w innej broni. I właśnie wtedy mówił o Tadeuszu. Tadeusz był właśnie tym skoczkiem do Polski.

  • Cichociemnym.


Tak, cichociemnym. I nigdy nie wiedział właściwie, co będzie. I Tadeusz, jak się wojna skończyła, opowiadał sam o tym, jak go poznałam, że on pojechał do Polski, zdaje się z UNRRA i chciał pomagać. Chciał tam pracować i pomagać. Aresztowali jego i jego żonę i z dzieckiem i udało im się uciec. I później znowu przechodzili przez granicę, przez góry, żeby uniknąć ponownego aresztowania. Dostali się do Francji i mieszkali we Francji jakiś czas. Później z czasem został zaproszony do udziału w [Radiu] Wolna Europa.

  • Czyli pani miała jakby dodatkowo takie wzmocnienie, że w Polsce nie jest bezpiecznie.


Właśnie, dlatego że jak nam opowiadał... On mówił, że chciał pracować dla Polski, ale nie dało się. W każdym razie pracował w Radiu Wolna Europa, wtedy go poznałam.

  • Czy Powstanie Warszawskie, udział w Powstaniu odbił się jeszcze jakimś echem w pani życiu? Czy to, że pani potem przystąpiła do Powstania, miało wpływ na pani dalsze życie?


Mnie się zdaje, że zahartowało nas do wszystkich trudów, które trzeba było później jeszcze przechodzić. Myśmy się pobrali w Londynie z mężem i musieliśmy emigrować, bo do Polski nie możemy wracać. Odebrano nam wtedy obywatelstwo polskie.

  • Pani odebrano?


Tak, i mężowi, i mnie. I co my mamy ze sobą zrobić. Więc miałyśmy wybór: Kanada, Australia, Stany Zjednoczone. Udało się jego siostrze przyjechać do Stanów i wszystkimi listami nakłaniała nas do przyjazdu do Stanów. A w międzyczasie ja spodziewałam się dziecka. Więc poszłam do ambasady amerykańskiej i powiedziałam im o tym, że myśmy chcieli emigrować, ale na razie spodziewam się dziecka. Ten ambasador był przemiły, który mi poradził: „Siedź w Anglii, dopóki nie urodzisz. Jak dziecko będzie miało dwa miesiące, każ je zaszczepić i przyjdź do mnie, ja ci dam wizę”. To była bardzo dobra rada, bo tak zrobiliśmy. Przyjechaliśmy tutaj, w papierach mamy dotychczas jeszcze stateless, czyli jesteśmy bezpaństwowi, bo nie mieliśmy żadnego obywatelstwa. I w moich papierach jest: „stateless, podróżuje z dwumiesięcznym dzieckiem”. Tak że myśmy tak przyjechali do Stanów. Też przyjechaliśmy w ciemno, nie mając… Mąż nie ma żadnego zawodu cywilnego, bo skończył podchorążówkę i wszystko, co potrafił, to potrafił dobrze latać. Przeszedł przez trzy kampanie, przez polską, przez francuską i przez angielską i nic z tego nie miał, nic z tego nie ma. W stopniu kapitana skończył, ale co z tego. Jak został cywilem, to się nic nie liczy. Więc przyjechaliśmy do Stanów, on nie ma żadnego zawodu, ja też nie. Ale właśnie jak człowiek nabrał takiego optymizmu życiowego, tego hartu takiego, wie pani, że się niczym nie przejmował, tylko szedł naprzód – jakoś sobie poradzimy.

  • Przeszła pani przez piekło.


Tak, ale człowiek dziękował panu Bogu za to, że żyje, za to, że może sobie decydować o własnym losie. Mi się wydaje, że to Powstanie miało, dla mnie przynajmniej taki dodatni wpływ, że wyrosłam wtedy.

  • Proszę pani, jak pani sobie myśli „Powstanie Warszawskie”, to co pani pierwsze przychodzi do głowy, jaki obraz, jakie przeżycie?


Bardzo dużo. Czasami staram się nie myśleć, dlatego że przychodzi bardzo dużo takich momentów, wie pani, takich, których wolałabym zapomnieć czasami.

  • Proszę jakieś przykładowe zdarzenie, które pani tkwi w pamięci, opowiedzieć.


Takie dla mnie drastyczne to jak szłam tymi przekopami. Z meldunkiem biegłam nieraz, bardzo często. Jak zaczęli walić, to człowiek pierwsze, [co robił], instynktownie padł. „Padnij”. Więc upadłam, powiedzmy w tym... i ręką coś mokrego namacałam. Wie pani, było ciemno, po ciemku i później, jak trochę się przyzwyczaiłam, przyzwyczaiłam oczy do ciemności, [widzę] – chłopak leży z rozwalonym brzuchem. Wie pani, wszystkie wnętrzności na zewnątrz. I błaga: „Dobij mnie, dobij mnie”. No i jak ja mogłam go... No nie mogłam. Tyle zdążyłam, że koszulę jego rozdarłam tutaj, zawiązałam mu na tym brzuchu i wszystko włożyłam do środka. Wie pani, musiałam go tam zostawić, bo miałam rozkaz lecieć z meldunkiem. Dla mnie rozkaz był najważniejszy w tym momencie. Ja jemu i tak nie mogłam pomóc. Wiedziałam, że on zemrze. Rzeczywiście jak wracałam, to już jego nie było. Widocznie ktoś jego stamtąd zabrał.

  • Proszę pani, Powstanie upadło, ogromne straty, zniszczone miasto. Co pani teraz myśl o decyzji wywołania Powstania. Jak pani ją ocenia?


Trudno powiedzieć. Wie pani, trudno powiedzieć. W każdym razie ja osobiście raczej pozytywnie oceniałam Powstanie. Wydawało mi się, że to był zryw, który myśmy chcieli. Myśmy mieli tyle gniewu w sobie przez te lata okupacji, żyjąc w strachu, wiecznym strachu, oglądając się za siebie, wie pani, widząc te wszystkie okrucieństwa, który się działy, gdy Niemcy na nas się wyżywali nieraz w okropny sposób, bezpodstawnie, bez powodu, gdzie ludzi bito, strzelano do nich... Myśmy słyszeli: „Tu rozstrzeli, tam rozstrzelali”. Jednego Niemca się zabiło, to dziesięciu zakładników od razu szło. [Widząc] te wszystkie okrucieństwa, to myśmy czekali na Powstanie. Czekaliśmy. Nawet nie wiedzieliśmy, co to będzie, jak to będzie. Nikt z nas nie mógł przewidzieć. Myśmy byli bardzo młodzi, ale wydaje mi się, że jak miało Powstanie wybuchnąć, to myśmy się cieszyli, że nareszcie możemy coś robić, że może być odwet za te wszystkie okrucieństwa, za te pięć lat męki i zmagań z tymi… Bo przecież za pisanie kredą na ścianie można było dostać kulę w łeb, tak. Tak że człowiek był w wiecznym strachu, wiecznym strachu. Jak wychodził z domu, to nie wiedział, czy wróci. Może być łapanka, może być strzelanina. Oni się nie liczyli z niczym. Tak że…

  • To był taki zryw odwetowy?


Odwetowy. Wie pani, to napięcie... W końcu, gdy powiedzieli: „Idziemy do akcji”, to zelżało jak gdyby. Teraz idziemy odbić się. Przynajmniej ja tak czułam, że nareszcie coś mogę robić konkretnego.



Warszawa, 4 sierpnia 2014 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Krystyna Chciuk Pseudonim: „Sonia” Stopień: łączniczka Formacja: Zgrupowanie „Żubr” Dzielnica: Żoliborz, Kampinos Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter