Krystyna Katarzyna Łopatek

Archiwum Historii Mówionej

Krystyna Gieysztor-Łopatek, urodzona 22 lutego 1930 roku.

  • Proszę nam powiedzieć, jak wyglądało pani życie przed wojną? Jak to wyglądało w rodzinie? Czy były jakieś tradycje?

Rodzina Gieysztorów to rodzina z bardzo rozległymi tradycjami niepodległościowymi, bo już jako dziecko wiedziałam, że istniał Jakub Gieysztor w powstaniu styczniowym, który był przewodniczącym Rządu Narodowego na Litwie. Wprawdzie nie było to w prostej linii, bo ów pradziad miał synów, ale zmarli bezdzietnie, więc boczne linie. Ale w domu zresztą mam, ocalała mi książka „Pamiętnik Jakóba Gieysztora”, pisana na Syberii, jak również w Cytadeli jest obraz Sochaczewskiego „Pożegnanie Europy” – idą zesłańcy – i [podane] z nazwiskami. Tam właśnie jest ów Jakub Gieysztor. A jeszcze przed tym u Gąsiorowskiego ( to pisarz przecież, młodzieżowy) też cały batalion Gieysztorów za Napoleonem poszedł, więc wszystkie tradycje rodzinne były od dawna. Natomiast ojciec mój był jednym ze stu siedemdziesięciu (czy ilu ich tam było) z Pierwszej Kadrowej, która z Oleandrów pomaszerowała do Kielc. Zresztą tam znalazł moją mamę. Przed tym jeszcze był już w jakiejś niepodległościowej organizacji, studiował w Nancy we Francji i tam właśnie był w polskich, niepodległościowych [organizacjach]. Później w 1914 roku wrócił, jak się zrobiła sytuacja po Sarajewie ostra (w Strzelcu) i w Kadrowej przyszedł. Był ranny bardzo wcześnie, ale brał udział i w I wojnie światowej i potem w bolszewickiej. Był w wojsku oficerem artylerii najcięższej, do 1935 roku, a w 1935 roku dostał przydział na komendanta Warszawskiej Straży Ogniowej i mieszkaliśmy w budynku, który ocalał – na Polnej 1 – róg placu Unii Lubelskiej. Mieszkanie było ogromne. Jeździłam rowerkiem, dziecinnym co prawda, ale po mieszkaniu. Siostra z bratem w ping ponga na ogromnym stole ciągle bębnili i to się wszystko mieściło. Chodziłam do szkoły „Rodziny Wojskowej” w alei Szucha. To była szkoła dla dzieci oficerów. Nadzwyczajna jak na przedwojenne warunki, bo i z lekarzem, i z dentystką, i z pomieszczeniami, toaletami z suszarkami elektrycznymi – to było nowością, a jeszcze w szkołach takich cudów nie było. Ale przede wszystkim z atmosferą taką samą jak w domu, to znaczy bardzo, bardzo patriotyczną. Pamiętam, jak w pierwszej klasie głosiłam na akademii wiersz:
„Jedenasty listopada,
dziś na placu defilada.
Z fotografii patrzy na nas,
twarz marszałka ukochana”.
Pamiętam, że jak to zacytowałam kiedyś koleżankom w pracy w okresie komunizmu, to oczy zrobiły: „Co ty opowiadasz? Co za jedenasty listopada?” – bo w ogóle nic na ten temat nie wiedziały. To było tak. Zaczęła się wojna w 1939 roku, 1 września.

  • Czy do pani, jako małej dziewczynki, docierały sygnały, że będzie wojna? Może w domu się rozmawiało?

O wojnie to nie. Z polityki to wiedziałam tylko tyle, że są jakieś dwie sprzeczne ze sobą partie polityczne, bo jak przyjeżdżał do Warszawy mój stryjek – który właśnie się nami opiekował w czasie okupacji, ksiądz [Antoni Gieysztor]  – to mama zawsze błagała ojca, żeby nie zaczęli o polityce, bo mój ojciec był piłsudczyk, a on był endek, jak większość księży. Strasznie się na ten temat kłócili, więc… To tyle wiedziałam. Wiedziałam, że ojczyzna to jest jedno dla wszystkich i najważniejsze na świecie. To wszystko wiedziałam, jak najbardziej. Mało tego, bardzo lubiłam wszystkie opowieści i książki historyczne, więc właściwie trochę ponad swój wiek czytałam lub mnie czytano jeszcze wcześniej.
W każdym razie, jak obudziły nas syreny 1 września, oczywiście kazano nam zaraz iść do schronu na Polnej. To był budynek nowoczesny, w 1937 roku oddany Straży Ogniowej, więc miał prawdziwy schron, nie piwnicę, tylko schron ze wszystkimi urządzeniami. Jak zeszliśmy do schronu w czasie nalotu, to już myślałam, właśnie sobie przypominałam, jakie to straszne rzeczy są w czasie wojny. Pamiętam, jak właśnie myślałam, co mnie spotka. Dziewięcioletnia dziewczynka – już sobie to jakoś kojarzyłam z lekturami, że właśnie się rodziców traci i domy płoną i po prostu myślałam, co nas spotka. O godzinie trzeciej już byliśmy gotowi. Aha, jeszcze zapamiętałam, że dla mnie, dla dziecka, wojna była strasznym przeżyciem również z tego powodu, że pierwszy raz usłyszałam ojca, mówiącego podniesionym głosem do mojej mamy. I rozkazującym do tego jej. Bo mama nie chciała wyjeżdżać: „Tu jest schron, chcę być z tobą”. Mama moja była niepełnosprawna, wtedy jeszcze w ogóle nie chodziła. Miała gościec i zaatakowane nogi, była leżąca. „Nigdzie nie wyjadę”. A ojciec po prostu powiedział: „Marysiu, nie ma dyskusji. O godzinie trzeciej masz być gotowa, z dziećmi”. To mnie też w pewnym stopniu przez to wojna dotarła, że to już się dzieje coś strasznego. Bo to jest nienormalne, prawda, żeby ojciec w ten sposób się odezwał i to podniesionym głosem. O godzinie trzeciej wyjechaliśmy samochodem dyspozycyjnym ojca, bo ojcu przysługiwał samochód do własnej dyspozycji. On sam nie wyjechał, bo uważał, że jest zmobilizowany. Pożegnał się z nami na rogatce warszawskiej, tam gdzie jest teraz wiadukt nad pociągiem, nad stacją Wawer. Pamiętam, myśmy odjeżdżali, a ojciec wysiadł z samochodu i pieszo szedł do jakiegoś przystanku w stronę miasta. Utkwił mi w pamięci. Również utkwił mi w pamięci nalot, bo w czasie kiedy jechaliśmy, nad nami rozegrała się bitwa powietrzna. Nasze myśliwce broniły jeszcze wtedy (to był pierwszy dzień) Warszawy przed bombowcami. Było to rzeczywiście nad nami, bo myśmy jechali samochodem osobowym, a za nami jechała ciężarówka z rzeczami. Bomba padła między ciężarówkę a nasz samochód, więc rzeczywiście blisko. Ale potem już jechaliśmy bezpiecznie. Jeszcze nie było tłoku na drogach. Dojechaliśmy do Czemiernik, to było województwo lubelskie, ale bliżej Podlasia. Później, kiedy byliśmy na plebanii w Czemiernikach, to tak jak wspomniałam, przeżyłam bitwę pod Kockiem Kleeberga. Bo Kleeberg lub jeden z jego wyższych oficerów kwaterował na plebanii w przeddzień bitwy, a następnego dnia Niemcy urządzili nalot…

  • Skąd pani się wzięła na plebanii?

[Po prostu] byłam na plebanii.

  • Ale to była rodzina? Jak to wyglądało?

Nie, na plebanii był mój stryjek. Był bratem rodzonym mojego ojca i ojciec nas tam wysłał, że będzie tam bezpiecznie. Zresztą przeżył okropne rzeczy, bo wysłał nas na siłę, wbrew woli mojej matki, tymczasem tam (dwanaście kilometrów od Czemiernik) był Radzyń Podlaski i tam doszli bolszewicy. Potwornie się więc denerwował, bo plebania… Z 1920 roku wszyscy pamiętali, że bolszewicy podpalają dwory i plebanie i różne rzeczy się działy przecież, okropne. Na pewno się więc potwornie denerwował, co zrobił, że z deszczu pod rynnę nas wysłał. Ale do nas nie doszli bolszewicy i cofnęli się, bo tylko zapuścili się za daleko, bo linia Ribbentrop-Mołotow była jednak dalej od Czemiernik. Radia były dwa czy trzy na całą miejscowość. Stryjek otwierał okno i stawiał radio w oknie, ludzie przychodzili i słuchali przemówień Starzyńskiego i komunikatów z Warszawy, co się dzieje. Strasznieśmy się denerwowali o ojca, bo jakaś pani, jedna z uciekinierek, bo bardzo dużo uciekinierów już było… Ciągle się jakieś nowe twarze widziało, bo wtedy były takie obyczaje, że – nie wiem, może u mojego stryjka taki był obyczaj – plebania była otwarta w ogóle dla ludzi. Kto miał jakieś sprawy, to na plebanię, więc ci powypędzani biedacy to najpierw szli do księdza, żeby coś pomógł. Jedna z tych pań powiedziała, że ojciec zginął, więc pamiętam, żeśmy to wszystko strasznie przeżywali. Jak Warszawa padła, to w pierwszą niedzielę po kapitulacji przyjechał ojciec. Ale nie chciał nas zabrać, kazał nam siedzieć dalej. W jakieś dwa, trzy tygodnie później Niemcy zajęli pół plebanii na kwatery i kazali nam się wynosić do Warszawy. Jeszcze normalnie poczta nie szła i nawet swoimi kanałami zawiadomili ojca, że ma nas zabierać. Przyjechał po nas i wróciliśmy na Polną.

  • Mówiła pani, że niedaleko rozgrywała się bitwa pod Kockiem. Czy zapamiętała pani może coś szczególnego?

Zapamiętałam, jak waliły działa, bo słychać było bardzo, wieczorem [widać było] błyski. Pamiętam ogromne napięcie i, co tu dużo mówić, bardzo silne przygnębienie wszystkich, jak się okazało, że musiał się poddać. No i wróciliśmy.
Jak wróciliśmy do Warszawy, to mój ojciec zszedł od razu do konspiracji. Bo już Starzyński zorganizował wszystkie służby miejskie, zanim był aresztowany, właściwie zakonspirował. Mój ojciec został mianowany wtedy zastępcą dowódcy – potem to się nazywało „Skała”, kryptonim – wszystkich straży w Polsce. Niestety była wtedy, jak to się mówiło, wsypa, bo siedemnastu oficerów straży pożarnej, którzy należeli do tej organizacji, w jednym dniu zostali wszyscy wybrani z domu – w czasie kiedy ci, którzy nie byli skonspirowani, nie byli aresztowani. A poza tym było Niemcom wiadomo, że ojciec jest najwyższy rangą, nie tylko z tytułu tego, że jest komendantem straży, tylko właśnie z powodów konspiracji. Rezultat był taki, że był potwornie tłuczony na Szucha i myśmy o tym wiedzieli. Tak że jak 15 sierpnia w 1940 roku pierwszym transportem warszawskim do Oświęcimia został wywieziony, to u nas był dzień niezwykłej radości, że ojca wysłano do Oświęcimia. Bo o Oświęcimiu jeszcze nikt nic nie wiedział, co to jest za makabra, natomiast o Szucha już wszyscy wiedzieli, co tam się wyprawia. Mówiło się, pamiętam, że już skończyło się śledztwo, przeżył to śledztwo. Wprawdzie chodziły słuchy, że ma wszystko poodbijane, że jeść nie może, ale wszyscy mieli nadzieję, że z tego wyjdzie, bo już teraz będzie bezpieczny, po prostu doczeka końca wojny. W Oświęcimiu był tylko od sierpnia do listopada. W listopadzie został… Jak pisano w gazetach, w czasie procesu komendanta Oświęcimia, Hessa – był taki tytuł w gazecie – przeczytałam, to był 1946 czy 1947 rok: „Inżynier Stanisław Gieysztor, komendant Warszawskiej Straży Ogniowej, zginął zatłuczony kijami”. To było w czasie tak zwanej gimnastyki. Po prostu kapo, jak [ojciec] się przewrócił, taki Wieczorek uderzył ojca, a ojciec złapał ten kij i podjął z nim walkę. Wkręcono więc mu kij w gardło.
Wtedy już było tak, że – tak jak w wierszu – że jak ktoś ginie z rodziny, to [walkę] podejmuje młodsze pokolenie. Byłam jeszcze wtedy na to za młoda, ale mój brat wtedy, już w 1941 roku, wszedł w skład „Baszty” (jak się organizowała „Baszta”). A potem jak był spalony, to w Lubelskim, bo tam w lasach zamojskich był w partyzantce, przez to nie brał udziału w Powstaniu, czego sobie darować nie może. W rok potem nas wyrzucili z tego pięknego mieszkania (bo to było mieszkanie służbowe) na Żoliborz. Na Żoliborzu w aleję Wojska Polskiego – cztery bloki należące do miasta, do magistratu się mówiło, magistrackie bloki. Dostaliśmy tam dwa malutkie pokoiki, no i zaczęła się okupacyjna bieda, właściwie bez środków do życia, bo tylko tyle, co dostawaliśmy. Mama dostawała coś z konspiracyjnych organizacji, jakąś emeryturę czy jakąś zapomogę – nie wiem, jak to się nazywało. W każdym razie było tego strasznie mało. Dużo nam pomagał stryjek, ksiądz, bo po pierwsze: we wszystkie wakacje jeździliśmy na plebanię i można się było troszkę odpaść, a po drugie – jak mu się udawało, to przesyłał nam jakieś paczki żywnościowe. Ale pamiętam, że kiedyś wysłał kartofle i te kartofle zmarzły i nie można ich było trzymać w piwnicy, bo ciekło z nich. Trzymało się w wannie, a mimo to jadło się je, placki się robiło. I pyzy – bez przerwy, na zmianę. Bardzo biednie było, bo moja mama wprawdzie już wtedy chodziła, ale nie co dzień – nie zawsze mogła buty włożyć, puchły jej nogi. Próbowała dorabiać, w nocy piekąc jakieś bułeczki, które sprzedawałam u okropnej sklepikary, co przy mnie zajadała bułkę z masłem i z szynką. Do tej pory widzę tę bułkę z masłem i z szynką. Wybrzydzała na te bułeczki, że ta za mało rumiana, tamta za bardzo. Siostra była ode mnie pięć lat starsza, ale mama mnie wysyłała, bo uważała, że jestem bardziej odporna po prostu – siostra moja z płaczem przychodziła, jak jej ktoś przykrość zrobił. A ja wtedy nie płakałam, tylko się jakoś tak…
Zaczęła mama mieć kłopoty ze mną, bo nie tylko przejawiałam wtedy buntowniczą naturę, ale również i wobec mamy. Wobec tego moja mama sama mnie zapisała do „Szarych Szeregów”. Przez swoje znajomości. Byłam wtedy w drugiej gimnazjum, bo szkołę podstawową to normalnie się kończyło, z tym że jak się chodziło do siódmej klasy, to jednocześnie się chodziło na komplety uzupełniające, żeby to była pierwsza gimnazjum. A do drugiej gimnazjum to jeździłam aż na Bagatela 15, na plac Unii Lubelskiej. To było gimnazjum Popielewskiej i Roszkowskiej, które dostało zezwolenie od Niemców na szkołę krawiecką. Chodziłam do szkoły krawieckiej do drugiej klasy, do Powstania, do drugiej gimnazjum. Siostra moja kończyła Popielewską i Roszkowską, zresztą od początku była w tej szkole, od pierwszej gimnazjum jeszcze przed wojną, ale kończyła na kompletach, bo była już przed Powstaniem w liceum – bo to były cztery klasy gimnazjum, dwa liceum, mała matura i potem duża matura. Starsze klasy miały już lekcje na kompletach, bo to już nie było dozwolone. A myśmy się uczyły w szkole. Wjeżdżały maszyny do szycia, stały. Przychodziły do nas profesorki od historii, od wszystkich nielegalnych przedmiotów. Rachunki, polski były w programie, ale oczywiście inny program profesorowie z nami przerabiali. Pamiętam z przeżyć szkolnych, była ogromna publiczna egzekucja na rogu Puławskiej i Rakowieckiej (tu gdzie było kino „Moskwa”, teraz jest kompleks nowoczesny). Była tam remiza tramwajowa i któregoś dnia, w czasie przerwy, zobaczyliśmy, że Niemcy zamykają ulicę, pusto się robi i po jakimś czasie jechały samochody. W samochodach stali ludzie z zagipsowanymi ustami, wiezieni właśnie pod remizę i była tam wielka egzekucja. Jest zresztą tablica pamiątkowa to uwzględniająca. Weszła nasza dyrektorka, pani Popielewska, która nas uczyła matematyki. My takie wszystkie zdenerwowane, popłakujące i pamiętam, jak nas z miejsca usadziła w ławkach i normalnie zaczęła lekcję. Wydawało się, że nam nic nie popuści, ale w pewnym momencie, w tej ciszy przeraźliwej słychać było salwy. Jak te salwy były, to Popielewska nie wytrzymała. Uklękła i kazała nam zmówić pacierz. Proszę sobie wyobrazić, jak się czułam, kiedy po wielu, wielu latach, pracując w archiwum „Szarych Szeregów”, natrafiłam na nazwiska harcerzy, którzy wtedy byli rozstrzelani, właśnie pod remizą. I pisałam ich fiszki na maszynie. Dowiedziałam się wtedy wszystkiego o nich, w której byli drużynie, ile mieli lat. To była wsypa w Rembertowie i oni mieli uśmiech losu, że razem zginęli, że ich w jednej egzekucji umieszczono. W miejscu egzekucji pojawiały się kwiaty. Oczywiście była to akcja też niebezpieczna, bo zawsze przy miejscach kaźni kręcili się Niemcy lub wręcz stał jakiś posterunek, a mimo to ludzie przynosili kwiaty. Zdobywali je nawet w zimie, co wcale nie było takie proste.
Jeździłam… Bardzo dobrze pamiętam okupacyjną Warszawę, właśnie dzięki temu, że w ostatnim roku okupacji codziennie musiałam przemierzyć całe miasto, bo z Żoliborza, z placu Inwalidów na plac Unii Lubelskiej. Tak że wszystkie te historie z godziną policyjną, z łapankami, ze wszystkim, jak się tego ustrzec, takie scenki rodzajowe… Kiedyś byłam świadkiem tego, jak nasz tramwaj zjeżdżał z wiaduktu żoliborskiego, to był wiadukt nad Dworcem Gdańskim (to był jedyny, bo wtedy jeszcze nie było drugiej trasy, co jest teraz na Żoliborz, tylko ten jeden wiadukt) i przy generała Zajączka bardzo często stała buda, bo jej nie było widać, i czekali na zjeżdżający tramwaj, bo mieli świetny punkt. Trudno było uciekać, bo po wiadukcie nie ma ulic, nie ma domów, tylko pusta przestrzeń, tak że łatwo było strzelać. Kiedyś więc byłam świadkiem, jak chłopak, u którego widziałam, że miał w płaszczu pistolet, ocalał w rewizji. Jak wyrzucili nas z tramwaju, to ten płaszcz odwinął i śmiejąc się, i mówiąc świetnie po niemiecku, pokazywał im wszystkie kieszenie, jakie miał. Że tutaj, poza płaszczem, nic nie ma nielegalnego. Papiery jakieś miał, tego, i puścili go. Już myślałam, że chyba mi się przywidziało z pistoletem, ale odszedł jakiś kawałek, jak szwab sobie uświadomił, że nie sprawdził kieszeni od płaszcza i [mówi]: Komm, komm – żeby wrócić. „Chodź, wracaj”. To ten stanął w rozkroku, do dzisiejszego dnia pamiętam chłopaka, roześmiany i mówi – po niemiecku powiedział, nie pamiętam, jak to brzmiało, ale wtedy zrozumiałam, bo uczyłam się wtedy niemieckiego, trochę umiałam. Dość, że powiedział, że tu mam armatę, tu mam jeszcze coś, też takiego dużego. Śmiejąc się, zażartował sobie. A tamten też zarechotał i go puścił. Tak sobie pomyślałam, że właściwie cała rzecz to jest opanowanie w takich historiach, że właściwie tyko go odwaga i refleks uratowały od pewnej śmierci. Takie różne historyjki były. Oczywiście dzieciaki śpiewały zakazane piosenki, oczywiście się zawsze patrzyło… O, kiedyś widziałam, w moich oczach, jak się Niemcom zabiera w tramwaju broń. Bo akurat jechałam, gdzie poprzeczka była, bo w pierwszym wagonie przedział oddzielony był taką deseczką – dla Niemców i dla Polaków. Chłopak, też smarkacz, więcej jak szesnaście lat na pewno nie miał, chyba mniej. Szkop się tyłem odwrócił do nas, oparł o deseczkę, a ten mu w naszych oczach wyciągnął pistolet z kabury. Oczywiście tramwaj natychmiast opustoszał, na pierwszym przystanku wszyscy wysiedli, bo wiedzieli, że za chwilę będzie piekło. Nie wiem więc, jak to było i co się działo, jak szwab zorientował się, co się stało. Ale chciałam powiedzieć, jakie było zaufanie wszystkich do siebie. Ludzie to obserwowali, wszyscy wiali potem. Kto nie wiedział, co się stało, to był od razu ostrzeżony: „Uciekaj!”. Ale nikt nie bał się, że to będzie wsypa, że powie, że doniesie – nic z tych rzeczy.
Cóż dalej. Bardzo dobrze pamiętam, jak płonęło getto, jak było powstanie w getcie, bo tramwaj jeździł Bonifraterską. Jak było powstanie w getcie, to tramwaj dojeżdżał tylko do Zakroczymskiej, wyrzucali nas i trzeba było na piechotę iść przez Stare Miasto, Wiktorską i potem przez Stare Miasto, i na placu Zamkowym się znów wsiadało w tramwaj. Wtedy tramwaje szły Miodową i placem Zamkowym, i Krakowskim Przedmieściem, i Nowym Światem – tędy się jechało do Śródmieścia. Syn mi ciągle mówi, że bronię sytuacji, że to nieprawda, co Gross pisze, ale nie mogę inaczej, bo po prostu to, co widziałam, to się nie zgadza z tym, co Gross pisze. Bo pamiętam, jak wysiadaliśmy z tramwaju na Zakroczymskiej, jak wszyscy patrzyliśmy się, co się dzieje w getcie. Pamiętam, jak kiedyś się pojawiła polska flaga i jak zaczęliśmy wszyscy klaskać, choć Niemcy stali koło nas i nie wiadomo było, czy za chwilę nie strzeli im do głowy, żeby nas uciszyć strzałami. Pamiętam, jak wszyscyśmy bardzo przeżywali to, co się w getcie dzieje. Ciągle było – i zapamiętałam to doskonale – stare powiedzenie: „Skończą z Żydami, zabiorą się za nas”. Było jakieś pełne przekonanie wspólnoty losów, tylko że im jeszcze gorzej.
Moja mama to w ogóle była niesamowita, bo kiedyś u nas była przez tydzień Żydówka, taka w moim wieku. To nie była dziewczynka, która u nas miała być zawsze, ale po prostu przypuszczam, że któraś z mamy przyjaciółek miała dziecko pod opieką i musiała uciekać i na jakiś czas musiała znaleźć kogoś. Mama, mając własną matkę w domu, mnie i siostrę, bo Jasiek już był w partyzantce wtedy, wzięła żydowskie dziecko. I nie bała się. Chodziłam z nią wieczorem do śmietnika z wiaderkiem śmieci (z Żydówką), bo tak się udawało, że śmieci wynoszę, rozglądając się oczywiście, czy ktoś nie widzi. Ale to też mnie nie przychodziło do głowy, że mam się bać sąsiadów, bo ktoś zaraz poleci do Niemców. Skąd. Nigdy się nie bałam Polaków. Ale wścibskich i plotkujących bab, [których] nigdy nie , w żadnym domu. Zasada więc była taka: pilnuj się, nie pokazuj tego, co robisz nielegalnie, bo nigdy nie wiadomo, jaką drogą co dojdzie, po prostu przez to, że ludzie o tym gadają. Jak w tej chwili Bartoszewskiemu zarzucili, że w Niemczech powiedział, że nie musiał się bać przechodzącego ulicą Niemca, ale bał się sąsiadów, że zauważą, że za dużo chleba kupuje, jak przechowywał Żydów, to przecież zupełnie ktoś, kto nie miał pojęcia o realiach okupacyjnych, mógł powiedzieć. Bo faktycznie, Niemiec który nie był na służbie, która akurat miała ścigać Żydów, nie był niebezpieczny. Co jego obchodziło, ile chlebów kupuję. Nie mówiąc o tym, że nie znał mnie i oczywiście nie był dla mnie w danej chwili niebezpieczny. Natomiast sąsiedzi nie powinni wiedzieć, bo takie gadanie: „Oj, ktoś do nich przyjechał” – to nigdy nie wiadomo, kiedy wreszcie dojdzie do jakichś uszu niepowołanych. Bo oczywiście, że konfidenci byli, jak w każdym narodzie. Szmalcownicy też byli. Ale nie zetknęłam się z tym, żeby to była jakaś większość – w żadnym wypadku. Ogólnie rzecz biorąc, to było jakieś wielkie… Nawet ci, co nie lubili Żydów, co zdecydowanie… Najlepszy dowód: mój stryjek był endekiem, wiadomo jaki stosunek do Żydów mieli endecy. Mówię o stryju księdzu. A u stryja sama nosiłam Żydom długi czas… Jak ich wywieźli z Czemiernik, to poszczególni Żydzi pouciekali. Siedzieli w stodole u stryjka, wieczorem im nosiłam mleko, chleb, kartofle. Pisze teraz Gross, że ludzie się bogacili. Faktycznie, jak Żydów wygonili z Czemiernik (pół Czemiernik to byli Żydzi), to ludzie zajęli te budynki. Mało z tego, rzucili się na te wszystkie rzeczy, szukali złota. To prawda, ale przecież wiedzieli, że ci Żydzi nie wrócą, sami mieszkali bardzo biednie i mieli tutaj… Mało z tego, potem przyjeżdżali Niemcy i co było cenniejsze, to zabierali. Co, więc mieli Niemcy zabrać? Ludzie woleli między siebie zabrać. Trzeba znać realia okupacji. Dzisiaj sobie nie wyobrażam, żebym mogła chodzić w palcie po kimś, kto wczoraj zginął. A w czasie okupacji było to dla mnie zupełnie normalne. W czasie Powstania chodziłam też po opuszczonych mieszkaniach i jak miałam brudną bieliznę, to zmieniałam sobie – otwierałam cudzą szafę i zabierałam. Bo nie było jak prać, bo nie było wody i to było normalne. Po prostu inne były realia, inny był również pewien kodeks moralny z tego wynikający. A dzisiaj się zupełnie nie patrzy na to, że nie można tego, co jest dzisiaj, przymierzać do tego, co było wtedy. Stąd więc mnóstwo nieporozumień. […]
Bieda był straszna. Jadło się „dynamit”, chleb gliniasty – oczywiście na kartki – buraczaną marmoladę do tego, na sacharynie. Mimo to moja mama, na przykład, cały czas trzymała się pewnych obyczajów przedwojennych. U nas nikt, kto przyszedł, nie wyszedł bez poczęstunku. To mogła być bardzo, bardzo wodnista herbatka, to mogła być do tego kromka z marmoladą buraczaną, ale to musiał być gest. To nie było podporządkowanie się Niemcom, że teraz się robimy skąpi, bo sami jesteśmy głodni, to się nie dzielimy. Wręcz odwrotnie, wszystkim się dzieliło. Było zupełnie przyjęte zastukać do sąsiadki i poprosić, żeby pożyczyła to czy tamto, bo po prostu taki był wtedy obyczaj. Jeszcze à propos tego zaufania do Polaków – zupełnie było przyjęte, że jak jest łapanka, to ludzie wpadają w pierwszą bramę i walili, tłukli, w drzwi obcych ludzi, żeby ich wpuścili. Bo na klatkę schodową mógł się któryś z żandarmów zapędzić, a w domu to już można było udać, że się jest znajomym tych ludzi, że wcale się nie było na ulicy. A w każdym razie liczyć na to, że tu nie przyjdą, bo jak są do łapania na ulicy, to na ogół wtedy nie robili rewizji po mieszkaniach. Oczywiście, jak się miało pecha i wpadło się do folksdojczów, to można było wpaść. Ale na ogół nie, na ogół się nie działo tak, tylko wiedziało się, że jak Polak do Polaka o pomoc tłucze do drzwi, to drzwi się muszą otworzyć. Nawet, jak ktoś się bardzo bał. Bardzo dobrze [pamiętam], widać się starzeję, bo tak się mówi, że właśnie na stare lata ludzie lepiej pamiętają dzieciństwo i młodość niż to, co zjedli na obiad, na przykład. Ale może dlatego, że dla mnie zawsze było nieważne, co jem na obiad, to rzeczywiście mogę zapomnieć, natomiast tamte obrazy mam bardzo mocno w głowie. Jeśli chodzi o obrazy najgorsze z Powstania, to mają jedną wadę, że zaczynają mi się łączyć z koszmarnymi snami o Powstaniu i czasem nie mam w stu procentach pewności, czy to naprawdę było, czy to mi się śniło.

  • Wstąpiła pani do „Szarych Szeregów”. Kiedy zaczęła się pani działalność, czy to od początku już było…

Właśnie jak chodziłam do Popielewskiej i Roszkowskiej, czyli ostatni rok okupacji, rok szkolny 1943-1944. To wtedy moja mama wpadła na pomysł, że skoro się jej nie słucham i jestem okropna…

  • Co pani takiego robiła?

Przede wszystkim… Dzisiaj też się używa tego słowa – pyskowałam przede wszystkim. Wszystko było nie tak. Mama tak, to ja nie tak, odwrotnie. Typowy okres jaki młodzież ma między czternastym a siedemnastym czy osiemnastym rokiem życia, że się dorosłych (a szczególnie najbliższych) krytykuje i wszystko się nie podoba. Tylko się jest mądrzejszym od całego świata i jest się przekonanym, że tylko ja mam rację. Poza tym może to troszkę było i to, że mnie wychowywały niańki, nie mama (ze względu na chorobę) i takim dla mnie autorytetem i ukochaną absolutnie ponad wszystko osobą był ojciec. Ojciec nigdy nie krzyczał, ojciec nigdy nie… Nawet jak musiał ukarać nas, to widziałam, jakie ma chochle w oczach ze śmiechu, jak myśmy coś zmalowali, i ile go kosztowało, żeby utrzymać powagę i udawać, że się bardzo gniewa. Natomiast moja mama miała zupełnie inny charakter. Poza tym ojciec zawsze stawiał jakiś wybór, udawał, że to ja mam decydować, a mama miała szkołę dawną, kiedy się mówiło, że rodziców to nie tylko trzeba kochać, ale przede wszystkim szanować. Czcić – nawet [jest] w pacierzu. Pamiętam, jak mi mama tłumaczyła w pacierzu, mówi: „W przykazaniach jest: czcij ojca swego i matkę swoją. Nie kochaj, tylko czcij”. Jak ty więc możesz się do mnie tak czy tak odezwać. Buntowałam się, ale nie to było najważniejsze, bo tak rzeczywiście było.
W każdym razie mama uznała, że powinnam należeć do harcerstwa, a w Popielewskiej Roszkowskiej istniało harcerstwo. Nawet ku mojemu [zaskoczeniu], dopiero po wojnie się o tym dowiedziałam, to było na bazie szkoły „Rodziny Wojskowej” – 57. drużyna harcerska i zuchowa (należałam do zuchów już przed wojną) w szkole „Rodziny Wojskowej”. Nawet byłam na obozie zuchowym jako ośmiolatka, na Huculszczyźnie. Och Boże, też pamiętam to. Jezu kochany, mazałam się jak głupia, bo tęskniłam za mamą. Zresztą pogody nie było, zimno mi było, mokro. Wcale nie wspominam dobrze, tylko pamiętam, że góry były przepiękne. Ale to zupełnie zeszłam z tematu, to dygresja. Natomiast harcerstwo… Po prostu mama – moja własna mama – mi powiedziała, że zapisała mnie do harcerstwa i że mam… Już nie pamiętam, jaki to był dzień tygodnia i o jakiej godzinie. Podała mi adres, na Czerwonego Krzyża mam się zjawić punktualnie. Ogromnie mnie to zaciekawiło i ucieszyło przede wszystkim. I poszłam. To było w jesieni, jeszcze oczywiście nie w czasie godziny policyjnej, bo policyjna była od siódmej czy od ósmej – już nie pamiętam. Ale w każdym razie o piątej to już było ciemno. Pojechałam na Czerwonego Krzyża, wcale nie wiedząc, że Czerwonego Krzyża pod kątem zakręca, a przecież zaciemniona Warszawa była – nie było podświetlonych numerów – i latarnie były mazane na fioletowo, tak że ledwie było… Nie mogłam tam trafić. Co przeżyłam, taka trzynastolatka… Na pierwszą zbiórkę harcerską się spóźnić? Aha, jeszcze mi mama powiedziała: „Nie wolno ci się pytać o adres, bo nie możesz zwracać niczyjej uwagi”. Ile się nałaziłam po Czerwonego Krzyża, ile razy jestem na Powiślu, to mi się to przypomina. Ale wreszcie trafiłam, jakoś trafiłam. Zastukałam, tak jak mama mi kazała, bo to też było przewidziane, i czekały tam na mnie już dwie druhny, przyboczna i jakaś nieznana mi druhna. Potem jej nie widywałam. Była rozmowa: wybierz sobie pseudonim – wcale nie byłam na to przygotowana, ale tak właśnie mi wtedy przyszło do głowy: przecież muszę po ojcu coś. No i tak została „Misia”. Zresztą potem, jak mnie szukały po wojnie, to zapomniały, jak się naprawdę nazywam i szukały Marysi Gieysztorówny, a nie Krysi, bo myślały, że to od Marysi. Wtedy już nie tylko jeździłam na plac Unii do szkoły, ale i na zbiórki harcerskie. Cośmy robiły na tych zbiórkach? Myśmy miały… To była drużyna nietypowa, bo nie w żeńskim harcerstwie, tylko przy męskim harcerstwie, i nas szkolili na łączniczki. Głównym naszym zajęciem było nauczenie się biegle posługiwać Morsem. Dostawałyśmy klucz, miałyśmy jeden na cały zastęp, i bateryjka, i jakiś dzwonek i tym się nadawało Morsem. Musiałyśmy doprowadzić do wymaganego tempa nasłuchu i nadawania. Myśmy nazwały to całe urządzenie „brzęczykiem” i z „brzęczykiem” miałyśmy kupę przygód, bo ciągle się „brzęczyk” woziło, bo trzeba było jedna drugiej przekazać, bo zbiórki były raz w tygodniu, a ćwiczyć trzeba było cały tydzień i kilka osób musiało. Nie tylko więc podręczniki szkolne trzeba było w ten sposób oddawać, bo też przecież nie było tak, żeby każda miała komplet podręczników, tylko korzystało wiele osób z jednego. To wszystko trzeba było na czas dostarczyć i dokładnie, żeby się harmonogram zgodził, żeby wszyscy zdążyli. Tak że to nie było proste. Uczyło i punktualności, i samodyscypliny, a przede wszystkim umiejętności organizacyjnych, jak to sobie poustawiać, żeby zdążyć z tym wszystkim. Przeszkolili nas w ramach pierwszej pomocy sanitarnej, to znaczy po prostu robiłyśmy sprawność samarytanki, harcerską. Nauczyli nas robić zastrzyki, nauczyli nas zakładać opatrunki – takie historie. Pamiętam zbiórkę, kiedy przynieśli visa, pistolet sześciostrzelny. Umiałam go zarepetować, nałożyć ten – to umiałam – ale strzelać to nigdy nie strzeliłam, jak żyję. Zresztą całą okupację się bardzo martwiłam, że jestem nie chłopcem i że mam za mało lat i że nie mogę strzelać, bo zdawało mi się, że bardzo bym chciała strzelać do Niemców. Ale to też się okazało, że mi się tylko zdawało.
  • Mówiła pani, że miała przygody z „brzęczykiem”. Czy może pani przytoczyć?

Ciągle co wiozłam „brzęczyk”, to łapanki były. Pamiętam, kiedyś wszedł patrol do tramwaju, miałam w torbie „brzęczyk” i robią rewizję. Mam w torbie „brzęczyk” . Mało z tego, „brzęczyk” i podręcznik do radiostacji, więc już cudów nie ma, każdy się zorientuje, do czego to służy. Wtedy bardzo to przeżyłam, bo jakoś torbę umieściłam pod ławką, no i byłam przygotowana na to, że jeżeli torbę znajdą i wywloką, i będą pytali kto, to się zgłoszę, że to moja. Ale może nie zauważą. Jakoś nie zauważyli. Jak się ma trzynaście lat, to takie czekanie, swoje własne postanowienie, co mam zrobić i uświadomienie sobie, że muszę się przyznać, bo mogą wystrzelać cały tramwaj, to też trochę nie na ten wiek, prawda? Ale wcale nie wiem, czy bym tak zrobiła, bo od postanowienia do wykonania to jeszcze jest daleka droga. Ale tak sobie postanowiłam – powiedzmy, że tak.

  • Czy w domu, czy będąc na przykład już w harcerstwie, widziała pani jakiś czas wcześniej o tym, że szykuje się Powstanie?

Oczywiście. Wyjechałam na wakacje do stryjka, zaraz jak się skończyły lekcje, czyli w końcu czerwca – zwykle to było na Piotra i Pawła, bo pamiętam, że u stryjka był odpust na Piotra i Pawła i było pyszne jedzenie. Zawsze starałam się zdążyć. Ale dostałam zawiadomienie, kartkę, że mam wracać. Tak że to nie było tak… Jak już się było w organizacji, to już mobilizacja obowiązywała. Jak ogłosili ostre pogotowie, to dostałam zawiadomienie, że mam wracać. I wróciłam. W życiu nie zapomnę twarzy mojej mamy, jak mi otworzyła drzwi. „Jezus Maria, co się stało?”. Myślała, że coś w Czemiernikach stało się ze stryjkiem. A ja… Jaka młodość bywa okrutna. Do tej pory pamiętam, jak taka roześmiana [mówię]: „To co? To mamunia nie wie, że jest ostre pogotowie? Wróciłam!”. Ta moja biedna mama zupełnie zzieleniała. Bardzo to przeżyła, ale nie powiedziała ani słowa, że źle zrobiłam czy że nie mam prawa – absolutnie nie. W tydzień później zresztą wróciła moja siostra z tych samych wakacji, choć ona nie była skonspirowana, jedyna w rodzinie. Zaczęło się ganianie, bo w ostrym pogotowiu to było tak, że myśmy miały tyle jakichś rozmaitych meldunków do noszenia, że rano wychodziłam i wieczorem wracałam. Bo myśmy w naszym harcerstwie tak: roznosiłyśmy zapomogi konspiracyjne. Dostawało się dziesięć kopert, z różnymi adresami, które trzeba było się nauczyć i połknąć. Wszystko się połykało. Mój mąż nie mógł się nadziwić, jak świetnie wszystkie gały, lekarstwa (ogromne czasami) łykam nawet bez wody. Mam gardło wyćwiczone, świetnie łykam, bo myśmy wszystko, co… W szkole się pisało na karteczkach nielegalne rzeczy i w razie czego się jadło. To po prostu był najlepszy sposób na pozbywanie się. Nie wiadomo, co się nosiło, bo zapomogi to wiedziałam, że tam są pieniądze, ale… Jeszcze przy okazji pieniędzy, chcę zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz, że tam były pieniądze wcale niemałe. Bo jak dawali dziewczynie dziesięć kopert, nie wiem, po ile tam było pieniędzy, nigdy do tego nie zaglądałam, [ale musiało być niemało]. Nawet pamiętam taką historię, jak moja mama któregoś dnia płakała, bo nie miała od kogo pożyczyć pieniędzy, zało, a miałam te dziesięć kopert i nawet mi do głowy nie przyszło, żeby jedną ruszyć i mamie pożyczyć. Do jutra, do rana, przez noc. Bo to było święte, to było nietykalne. To szło bez żadnych podpisów, przez ileś tam rąk, i dochodziło do adresatów. A wchodziło się tylko do domu i mówiło się, że w imieniu Polski Walczącej mam pani dostarczyć, jak już się upewniło, że to jest dana osoba.

  • Pamięta pani, skąd pani pobierała te wszystkie koperty?

Na zbiórce nam to rozdawano, na zbiórce harcerskiej. Zbiórki były w najróżniejszych miejscach: i w moim domu, w alei Wojska Polskiego odbywały się zbiórki, i na Czerwonego Krzyża, i na Kieleckiej. U coraz to innych koleżanek, które były w stanie przyjąć dziewczyny. Co było w tych kopertach, to nie wiem. W paczkach (bośmy i paczki dźwigały) roznosiłyśmy prasę konspiracyjną [przez] całą okupację. Nawet starsze dziewczyny, nie tylko w Warszawie, nosiły to, ale wyjeżdżały, nawet przekraczając granicę, bo jeździły na wschód i jeździły do Rzeszy, do Reichu. Znaczy to polskie ziemie, tylko zabrane do Reichu. Dwie nasze dziewczyny były aresztowane, obie przeszły przez Pawiak. Jedna przez Majdanek, druga przez Ravensbrück. Jedna zastępowa była rozstrzelana na Pawiaku, jedna zginęła w czasie okupacji, ale to z wypadku – była zbiórka z bronią i wystrzeliła jej w brzuch. Tak że grupa wykonawcza nie była taka sobie. To ja byłam taka smarkata, dwie nawet były smarkate trzynastolatki, czternastolatki w czasie Powstania. Wszystkie [pozostałe] były starsze. No i się robiło to, co kazali.
Pamiętam, jak było ostre pogotowie, to jaka była szalona radość w Warszawie, że Niemcy wieją. Bo faktycznie, całe Aleje Jerozolimskie były zapchane zupełnie Niemcami, wszystko to ze wschodu na zachód – i wojsko, i Niemki w wozach chłopskich z betami. Tak jak u nas w 1939 roku uciekinierzy zawalali całe drogi, to teraz szwabki tak uciekały. To przecież często do domu wracałam [późno] wcale nie dlatego, że aż tak dużo miałam roznoszenia, ale bardzo często dlatego, że stałam w Alejach Jerozolimskich i się gapiłam. Bo to była straszna frajda przecież, patrzeć na to, jak oni wieją. Wszyscyśmy byli przekonani głęboko, że to już jest koniec dla Warszawy wojny i tylko kiedy wreszcie nam pozwolą iść do Powstania. Piosenka „Hej, chłopcy! Bagnet na broń”, bardzo popularna w czasie okupacji, ze słowami Krystyny Krahelskiej, która zresztą pierwszego dnia Powstania zginęła i której twarz jest na pomniku Syrenki. Otóż jest tam taka zwrotka: „Bo kto wie, czy to jutro, pojutrze, czy dziś, przyjdzie rozkaz, że już, że już trzeba nam iść”. Tośmy śpiewały, że nareszcie wolno nam iść, a nie że trzeba iść. Strasznie się chciało Powstania, żeby wreszcie szkopy sobie poszły stąd i żeby można było jakoś ich przegnać. Oczywiście opowiadano nam… Miałyśmy specjalne zbiórki na temat tego, że nie wolno nienawidzić wroga, nie wolno się mścić, że walczyć to trzeba o coś, a nie z człowiekiem. Ale to wszystko się puszczało mimo uszu, bo to było nie do przyjęcia po prostu, dla mnie przynajmniej. Nie umiałam wtedy zdobyć się na jakieś charytatywne podejście do tego. Wcale to do mnie nie przemawiało. Ale zmieniło mi się w czasie Powstania i to za chwilę opowiem.
Otóż o Powstaniu dowiedziałam się o czternastej na zbiórce harcerskiej, która się odbywała u naszej zastępowej Wandy. Wpadła dziewczyna i powiedziała, że jest o godzinie siedemnastej godzina „W”, a o szesnastej zbiórka alarmowa na Świętokrzyskiej 28. I pognała. W ciągu pół minuty pokój był przewrócony do góry nogami ze szczęścia. Bo myśmy urządziły jakiś małpi taniec z radości, że nareszcie Powstanie. W pewnym momencie tego tańca uświadomiłam sobie nagle, że jest godzina czternasta i że przez dwie godziny (do szesnastej) nie zdążę tam i z powrotem na Żoliborz. Bo Aleje zawalone, tramwaje chodzą jak chcą i się po prostu nie dostanę do domu, żeby mamę zawiadomić i zdążyć na szesnastą na zbiórkę. Wtedy mnie zatkało i tak sobie myślę, że to było trochę takie nie na czternastoletnią głowę i że jeżeli mogę z czegoś być tak troszeczkę… Dumna, to głupio powiedziane, bo to chyba nie tak, za dużo powiedziane. W każdym razie taki najlepszy sprawdzian, co dawało to harcerstwo (tak może to ujmę), to był właśnie, jak poszłam do łazienki, zamknęłam się i była rozmowa ze sobą, co mam zrobić. Bo tam mama czeka i przecież będzie szaleć, jak się zacznie Powstanie i w ogóle nie wie, gdzie jestem. Bo to jeszcze co innego – poszła do Powstania, jest między swoimi – a co innego, jak nie wiadomo, co się z nią dzieje, co się z nią stało w ogóle. Świadomość, że na siedemnastą zdążę, bo będę biegła, nawet jak tramwaje nie będą jechały, to na siedemnastą zdążę, tylko na szesnastą nie zdążę. Pierwsza myśl, to poproszę Wandę, żeby mi pozwoliła się spóźnić. Potem właśnie taka refleksja, że Wanda jest ode mnie raptem trzy lata starsza i że ona będzie miała ten sam dylemat, czy jej wolno mi udzielić tego pozwolenia. A potem to już mi się przypomniały wszystkie przeczytane książki, jak się wściekałam, jak czytałam różne opowiadania z powstania styczniowego, listopadowego, gdzie ten sobie nie przyszedł, a tamten się upił, a tamten jeszcze czegoś zapomniał. Siedząc sobie, przepraszam bardzo, ale tak było… Siedziałam na klozecie, w takim właśnie miejscu, i tak sobie rozmyślałam. Doszłam do wniosku, że nie mam prawa w ogóle o tym mówić. Potem, jak się śpiewało… Z kolei była taka modna piosenka w czasie Powstania: nie straszne nam coś tam, matek naszych łzy, to zawsze pamiętam, że nie wytrzymywałam w tym momencie, zawsze mi coś pod gardło podjeżdżało. Wobec tego miałam bardzo dużo czasu, bo dwie godziny na przejście z Kieleckiej do Świętokrzyskiej, to sobie powymyślałam, że nigdzie niczym nie jadę, tylko idę. Szłam sobie Warszawą i patrzyłam, i znów mam ten obraz, tak jakby to było wczoraj, jak wyglądała Warszawa w ostatnich dwóch godzinach przed Powstaniem. Niemcy wyraźnie widzieli, co się dzieje. Młodzież maszerowała, dosłownie. Chłopaki w bryczesach wszystko, nieledwie w mundurach, bo co który miał bardziej wojskowo wyglądające, to na siebie wkładał. Dziewczyny to samo, wszystkie z chlebaczkami. Całe gromady, wszystko roześmiane, szczęśliwe. I wszystko w pośpiechu. Jakiś taki niesamowity rytm tego miasta wtedy się czuło. Przyszłam oczywiście na zbiórkę, odbywała się w mieszkaniu naszej przybocznej, siedzimy i czekamy, co będzie. Zeszłyśmy się, ale nie ma żadnego dowództwa, jest tylko nasza zastępowa. Nawet nie ma drużynowej. Pamiętam, że któraś przyniosła wiśnie i wszystkieśmy zaczęły Powstanie od pochorowania się, bo się tych wiśni najadłyśmy za dużo. No i nagle słychać strzały. Wszystkie więc do okien, co się dzieje. I wnieśli do domu dziewczynę. Gdybym umiała malować, to mogłabym… Jak bym ją namalowała dzisiaj, po tylu latach, to pewnie wszyscy, którzy ją znali, by ją mogli rozpoznać. Tak ją dobrze pamiętam. Dostała kulę w aortę. Krew jej buchała do góry. Wtedy pierwszy raz w życiu widziałam tak niesamowitą ilość krwi. Zajęła się nią jedna ze starszych dziewczyn, Halszka Urbanowicz-Woyke – niedawno umarła. Jak potem napisała w swoich pamiętnikach: „Dwie małe mi pomagały”. – tak to napisała. Ta jedna mała to byłam ja i cała moja pomoc polegała na tym, że biegałam z miednicami pomiędzy łazienką a tą z krwią. Patrzyłam w oczy, jak jej zachodziły mgłą. Nie było dla niej ratunku, bo gdyby była sala operacyjna i chirurg, to pewnie by jakoś zszył aortę może.
Tu chciałam powiedzieć, jak można ten sam fakt, to samo miejsce, zupełnie inaczej zapamiętać. Bo moje koleżanki w ogóle nie pamiętały rannej i śmierci. Jak po wojnie zaczęłyśmy sobie opowiadać, jak powstało Stowarzyszenie „Szarych Szeregów”, czyli już były lata dziewięćdziesiąte, to one w ogóle tego nie pamiętały. Do tego stopnia, że był moment, kiedy już sobie myślałam, że mnie się to w ogóle śniło, że tego wcale nie było, że to jest jeden z moich koszmarnych snów, ta cała krew i to wszystko. A tymczasem, na czym rzecz polegała. Otóż jednocześnie jak wnieśli tę dziewczynę, to na podwórzu tego domu odbywała się pierwsza zbiórka jednej z drużyn „Leliwy” z Batalionu „Kilińskiego”. One wszystkie siedziały w oknie i patrzyły na zbiórkę, na „Leliwę”, jak czyta rozkaz, jak oni opaski wkładają biało-czerwone i one im wiwatowały, krzyczały, klaskały, a ja biegałam z tymi miednicami. One by przysięgły, że żadnej rannej nie było i dopiero nie tak dawno, z pięć lat temu, na którejś ze zbiórek, Halszka, która rzadko przychodziła na nasze zbiórki, bo była ranna w Powstaniu i była kaleka po prostu – bardzo ciężko jej było chodzić – przyniosła pamiętnik swój z Powstania. Bo jak została 6 sierpnia ranna i leżała w szpitalu, to sześć dni pierwsze odtworzyła, a potem już zapisywała dzień po dniu, co się działo. Właśnie w tym pamiętniku przeczytała o tej dziewczynie i o tych dwóch małych, co jej pomagały. Odetchnęłam. Myślę sobie, jeszcze nie jestem taka wariatka. Okazuje się, że wcale to nie był żaden sen, żadna mara, tylko że to naprawdę było, bo jest dokument na to. Nie tylko jej pamięć, ale jej pamiętnik dzień w dzień pisany. A dziewczyny tego w ogóle, w ogóle nie pamiętały, bo były zupełnie czym innym w tym momencie zajęte, w innym pokoju, od innej strony, nie widziały, co się tu dzieje, tylko były zajęte tamtym. Tak że rzeczywiście, jeśli się chce fakty pozbierać, co, kiedy się zdarzało, to tych relacji musi być dużo i muszą być zestawiane ze sobą, bo ten sam czas, to samo miejsce byłoby zupełnie inaczej zrelacjonowane.
Teraz tak: pierwsze parę dni to u nas się nic nie działo. Naczalstwa nie ma, nasza przyboczna zorganizowała kuchnię polową, najpierw prowizoryczną, bo na rogu Świętokrzyskiej i Mazowieckiej były – tam, gdzie teraz nakrapiany budynek jest – ruiny z 1939 roku. Gruz. Siedzieli tam nasi chłopcy i strzelali do budynku, do Poczty Głównej, bo jeszcze Pocztę Główną zdobywali. Prudential już był zdobyty, a Poczta nie. Pamiętam, jak z kamienicy, w której myśmy były wtedy, w mieszkaniu, wyłaziłyśmy okienkiem, które było w łazience, i okienkiem trochę większym od tego taszczyłyśmy kocioł z zupą w gruzy, do chłopaków, żeby ich nakarmić. Pamiętam, że to był pierwszy chrzest, bo oczywiście Niemcy z Poczty doskonale nas widzieli, więc zaczynali ostrzejszy ostrzał. To tak fajnie było: wziut i cyk, bo to w piasek się zarywało. Ale właśnie wtedy pierwszy raz usłyszałam, jak kule świszczą, jak to bzyka nad uchem. Nie mówiąc o tym, że chóralnym śmiechem się witało, jak taka kula wpadła do kociołka albo komuś w talerz, bo to rozpryskiwało się i było śmiesznie. Z tych pierwszych dni pamiętam jeszcze takie przeżycie, dla mnie bardzo przykre, bo po drugiej stronie Marszałkowskiej, czyli trzeba było Świętokrzyską pójść w stronę Marszałkowskiej, był sklep spożywczy Meinla. To był niemiecki sklep i tam były jeszcze chleby czy piekarnia, czy coś. W każdym razie kazano nam stamtąd przynosić chleb jeszcze. Było to w dużych koszach, ten chleb nosiłyśmy. Przez Marszałkowską jeszcze nie było żadnej barykady, jeszcze nie była ustawiona żadna barykada. W budynku PAST-y oczywiście siedzieli Niemcy, w Alejach Jerozolimskich siedzieli Niemcy, więc przejście przez Marszałkowską było odkryte zupełnie, pole do ostrzału wyśmienite. A tym czasem, co niosłyśmy chleb, to mnie ten chleb… Nie mogłam unieść tego kosza, był za ciężki dla mnie. Ciągle mi się te chleby, przeze mnie, zsuwały na ziemię, a każdy bochenek był na wagę złota, więc zbierałam te chleby. Ale pamiętam, że umierałam ze strachu, że przeze mnie zginie ta druga dziewczyna. Ludzie mają takie poczucie, może ono jest i przyjemne, ale nie znam go zupełnie, że jakimiś bohaterami byli. Może przez to, że tak zaczęłam, to dla mnie… Zaczęłam Powstanie od tego, że chyba nie powinnam się do niego rwać, bo jestem do niczego, bo jestem za słaba, za… Jednym słowem nie taka. Że sobie nie radzę, że moje koleżanki są silniejsze i lepsze, a ja sobie nie radzę. Nie mówiąc o tym, że to się jeszcze pogłębiło, jak nam kazali kartofle obierać, a nie miałam zielonego pojęcia, jak się kartofle obiera. Byłam pyskata i niegrzeczna i Zocha wszystko robiła w kuchni, a ja nic nie robiłam w kuchni, bo nie chciałam. Znów moja niegrzeczność wobec mamy wylazła tutaj. One śmigały nożami, a ja jak idiotka z nożem. Tu trzeba cienko i szybko, a nie umiem ani cienko, ani szybko, ani grubo nawet. I znów do niczego jestem.
To „do niczego” za mną chodziło długo. Pierwsze dni właśnie takie były. Aprowizacja, nie noszenie tego, chodzenie po mieszkaniach i szukanie opatrunków, prośba i organizowanie tego. Budowa barykad. Zaczęto budować barykady i myśmy chodziły po mieszkaniach, żeby ludzie wyrzucali, co się nadaje na barykady. W życiu nie zapomnę, jak weszłam do mieszkania, w którym mnie zatkało zupełnie, bo szalenie bogate wnętrze, dywan, ale dywan na mnie nie zrobił wrażenia. Natomiast trzy ściany ogromnego salonu, od podłogi do sufitu, szafy ścienne, oszklone, z pięknie oprawionymi książkami. Wszystko w skórze, no coś pięknego. Zupełnie stanęłam jak wryta, jak zobaczyłam to. Starszy pan wyszedł i pyta się, co chcę. Mówię, że chyba nic nie chcę, bo tu się nic nie nadaje na to, bo my zbieramy jakieś rzeczy na barykadę, bo trzeba barykadę zbudować pod tym domem. W życiu nie zapomnę tego, jak staruszek otworzył na roścież oba okna i sam drzwi szklane otwierał od szaf i całe naręcza nosił do okna, i mnie kazał to samo, i wszystko to spychał na barykady. Mówił: „Tylko bierz te grubsze, przede wszystkim bierz te grube”. Pamiętam, że jeszcze wtedy nie znałam wiersza „Fortepian Chopina”, ale jak pierwszy raz przeczytałam „Fortepian Chopina”, to też mi się przypomniały te książki rzucone na bruk, na barykadę. Pamiętam wtedy swoje przyrzeczenie, że nigdy w życiu nie będę przywiązywała wagi do rzeczy, że rzeczy są w ogóle nieważne. Że nigdy nie będę chciała gromadzić, mieć, bo właśnie tak to się dzieje, że może być tak, że trzeba będzie tak rzucać. Bo jeżeli książki można? Nas chowano zawsze w wielkim szacunku do książek, przynajmniej u mnie w domu. Ale w ogóle w naszym środowisku, powiedziałabym, w tak zwanej inteligencji warszawskiej. Nie wiem, jak było wszędzie. Ale nie tylko inteligencji, bo w naszej drużynie było przecież bardzo dużo dziewczyn, wcale nie z inteligencji, tylko z różnych środowisk. To jedno wspomnienie.

Po paru dniach zjawił się „Orsza”, zjawił się „Kuropatwa” i już 6 sierpnia zorganizowana została Harcerska Poczta Polowa i myśmy zostały głównie na tej poczcie zatrudnione. […] Myśmy głównie pieczętowały, to znaczy cała korespondencja w czasie Powstania była cenzorowana. Były więc cenzorki, były te, które pieczętowały. Segregowałyśmy, na Poczcie Głównej to robiłyśmy. Ale czasem się i nosiło, ale głównie nosili chłopcy, przeważnie. Nie zawsze, bo myśmy też nosiły.
A poza tym co się robiło? Zaczęły się naloty. Jak był nalot, to najpierw nam kazali chować się do piwnic. Potem dali spokój, bo to wiele nie dawało. Ale po każdym nalocie był problem, bo byli ludzie zasypani, więc wtedy po nalocie każdy, kto tylko był wolny, to był brany (i my też) do ratowania ludzi po nalocie. To były drastyczne historie, bo… Też trudno mi zapomnieć moment, jak pierwszy raz ciągnę za nogę i się przewracam, bo okazuje się, że to już jest sama noga. Potem noszenie żywności, lekarstwa. Potem się zaczęli pojawiać jeńcy niemieccy. Nosiłyśmy na barykady, z wytwórni, granaty robione ręcznie. Kiedyś siedziałyśmy w mieszkaniu, gdzie się szykowało butelki z benzyną na czołgi. Trzeba było owijać czubki nasączonymi bandażami. Też to było niebezpieczne, bo Niemcy z czołgu walili, więc w każdej chwili mógł pocisk wpaść, a tutaj była kupa butelek z benzyną. Co jeszcze myśmy robiły? Już nie wiem, co powiedzieć. Co się dało. W każdym razie zmęczone byłyśmy na tyle, że kiedyś, jak czekałam na rozkaz, że gdzieś trzeba będzie biec, to jak się oparłam o ścianę, to się przewróciłam. Wszystkie myślały, że zemdlałam, a ja po prostu usnęłam. Oparłam głowę, pamiętam to jak dzisiaj, zamknęłam oczy i tylko zdążyłam pomyśleć: Boże, jak bym sobie pospała. Ocknęłam się, jak leżałam na podłodze. Na stojąco więc też można usnąć, okazuje się. Co więcej?
Aha. O tym muszę opowiedzieć. Któregoś dnia… Bo tak, cały czas tkwię w tym przekonaniu, że jestem do niczego, że wszystkie są lepsze ode mnie i że właściwie nic się nie dzieje, bo co to za Powstanie, jak albo obieram kartofle, albo ratuję ludzi, a nie ma żadnej typowej akcji, że pod kulami się z meldunkiem leci – nie z chlebami jakimiś. Bo co to z chlebami ganiać. To jest znów rozumowanie czternastolatki, bo przecież nikt dorosły nie miałby takich problemów. Co się okazuje? Stoimy w naszym przedpokoju, Jabrzemski „Wojtek” właśnie wychyla się: „Która leci przez Aleje?”. Wszystkie więc: „Ja!” – oczywiście. Wybrał sobie akurat mnie. Dumna jak paw, bo jeszcze wtedy przez Aleję nie było barykady i przejście przez Aleję to niestety, więcej ginęło, niż przechodziło. Właściwie nocami głównie się przechodziło, a w dzień to była rzecz ogromnie niebezpieczna. No, więc ja z meldunkiem i to przez Aleje, przecież jakie to niebezpieczne. Idę więc i cały świat się do mnie śmieje, że nareszcie będę miała o czym opowiadać, jak się Powstanie skończy, jak to byłam wspaniała. Przychodzę pod bramę, w bramie zawsze stała warta i chłopaczyna, niewiele ode mnie starszy, mówi: „A ja cię nie puszczę”. – „Jak to, przecież mam przepustkę!” – „Nieważne dzisiaj przepustki”. Droczy się ze mną. Mówi: „A zresztą cię puszczę, tylko najpierw sobie obejrzyj coś”. Wprowadził mnie, w bramie było pomieszczenie i tam nosze, a na kilku noszach zakrwawionych, pod prześcieradłami, trupy jakieś. On mówi, że to wszystko łączniczki, które biegły. „I co? Pójdziesz teraz?” – mówi. Rzuciłam się na niego z pięściami, pamiętam. Rozbeczałam się i waliłam, że jest w ogóle świnia i okropny człowiek. Bo mnie straszny strach obleciał. A on mi wtedy mówi, roześmiał się i mówi: „Nie mówiłbym ci tego wszystkiego, tylko dzisiaj żadna łączniczka nie biegnie, bo zobacz, co zrobili”. Tego dnia zrobiono taką historię, że puszczono linę z jednego okna czy balkonu, już nie pamiętam, do drugiego na drugą stronę i wszystkie meldunki workiem puszczali na tamtą stronę. Jak wracałam, dużo wolniejszym krokiem, już się tak nie spiesząc, może nie aż tak rozradowana, że jaka to będę bohaterka, natomiast do głębi szczęśliwa, że nie musiałam tamtędy biec. Do głębi szczęśliwa. Pamiętam, że aż się modliłam z wdzięczności. Tak sobie właśnie wtedy też pomyślałam, że już nigdy nie będę chciała być bohaterką, bo przecież nie wiem, czy bym poszła. Tak że odmienia się człowiekowi bardzo.
Następną historią jeszcze ze Śródmieścia Północ, którą pamiętam, to jak nadleciały samoloty – pierwszy raz. Zrzuty. W biały dzień, był taki piękny dzień, aż się kolorowo zrobiło na niebie, tyle tych spadochronów. Niestety większość spadła na Ogród Saski, gdzie stali Niemcy. Ale radość jaka była, że nareszcie alianci sobie o nas przypomnieli, że już teraz na pewno będzie dobrze. Ale nic z tego nie było.

  • Czy próbowali państwo podjąć jakiś zrzut?

Nie. Nie byłam przy tym. Nie, byłam – raz byłam. To znaczy, to nie było w trakcie, jak on spadł, tylko następnego dnia widziałam, jak chłopcy to rozbierali. Nie, źle – pomyliłam. Bo widziałam to później, pod koniec Powstania, jak był zrzut radziecki. Pamiętam, jak oni się wściekali, że amunicja jest nie tego kalibru co broń i że Rosjanie tak nam pomagają. To zapamiętałam.
Teraz chciałam powiedzieć, jak PAST-ę zdobyli, bo to się będzie wiązało z tym, co mówiłam, że nam opowiadali, że nie wolno nienawidzić, to puszczałam to mimo uszu i mówiłam: „A gadajcie sobie, ale to nie do mnie”. Krzyk się podniósł, akurat była cisza, żadnego nalotu, żadnego nic. Siedzimy na kwaterze. Któraś wpada i mówi: „Chodźcie! Chodźcie! PAST-ę zdobyli i prowadzą jeńców”. Wypadliśmy więc na ulicę i rzeczywiście – idzie cała kolumna szwabów, nasi ich prowadzą (z boku obstawione) i na chodnikach tłumy ludzi. Wszyscy powychodzili z domów, z piwnic, popatrzeć na tych esesmanów wreszcie, bo to ogromna liczba ich była, pierwsza ogromna kolumna jeńców. Ludzie, co tu dużo mówić, rzucali kamieniami, pluli, wrzeszczeli i wymyślali im. Wartownicy nie mieli kłopotu z pilnowaniem jeńców, tylko z bronieniem ich przed tłumem. Jak tam wypadłam, to też miałam ochotę na nich napluć, ale się dopchać nie mogłam, za mała byłam. Natomiast po jakimś czasie, jak tak się popatrzyłam na to, jak zobaczyłam po prostu zwierzęcy strach na twarzach szkopów – wszyscy umorusani, wychudli, bo oni tam siedzieli, też nie za bardzo chyba już mając zapasy, nie wiem zresztą. Może mieli, może tacy mi się wydawali tylko. W każdym razie osmaleni, bo ich tam również ogniem wykurzali, ale przede wszystkim tacy potwornie wystraszeni. Popatrzyłam na nich i najpierw to była pogarda, że jak to możliwe, bo widziałam naszych, jak szli na śmierć i umieli zachować fason. A tutaj? SS, doborowa kadra i oni nie potrafią opanować lęku, tylko widać po nich, jak oni się trzęsą ze strachu – ręce im dygotały. Najpierw więc pogarda, a potem, po jakimś czasie, złapałam się na tym, że się nad nimi lituję, że myślę sobie, że to jest okropne być tak upokorzonym i co oni muszą czuć, jak oni wiedzą, co im się należy – że im się należy śmierć. Mało z tego, że to nie jest śmierć za ojczyznę, tylko że to jest śmierć za potworne zbrodnie, czyli bez żadnej przyszłości. Bo jeszcze myśmy byli wychowani patriotycznie, ale również i po katolicku, więc dla nas śmierć nie kończyła życia, tylko była próbą, po której, tak albo inaczej, się losy duszy ludzkiej miały toczyć. Zaczęłam się nad nimi litować. Popatrzyłam na ludzi i patrzę, że się zrobiło ciszej, że to nie tylko ja przestałam się wściekać na tych szkopów. Przypomniały mi się wtedy wszystkie gadki na temat nienawiści i poczułam się bardzo dumna z tego, że należę do narodu, który nie umie się pastwić nad pobitym. Że się kończy nienawiść, w momencie kiedy widzi kogoś już tak upodlonego. Tak że tak myślę sobie teraz nieraz, jako bardzo, bardzo starsza pani, że rzeczywiście młodzież dojrzewała dużo szybciej niż obecnie. Choć bardzo niejednolicie, bo jednocześnie byłam zupełnym dzieckiem w bardzo wielu sprawach, już nie mówiąc o męsko-damskich – kompletnie byłyśmy mniej świadome, idiotki kompletne – ale w ogóle. Więcej po Powstaniu przeżywałam to, że nie mam włosów, bo mi zgolili na łysą pałę, ale jeszcze powiem o tym, niż co innego. Bo po prostu takie różne dziecinne reakcje to w dalszym ciągu miałam. A jednocześnie czasami również takie refleksje, które nieczęsto się zdarzają nawet dorosłym, a które wywoływały właśnie ekstremalne warunki.
Kiedyś byłam bardzo dumna z tego, że jestem harcerką, bo byłam świadkiem takiej sceny, że szwab niósł dwa wiadra z granatami dziewczynie, bo jeńców Wermachtu używało się do różnych prac. Był nalot i Niemiec został postrzelony, dostał w udo. Dziewczyna wyjęła torbę i zaczęła mu robić opatrunek. Tłum mało jej nie zlinczował, że marnuje opatrunki na szwaba, jak dla naszych uje. Widzieli, że ona ma czerwony krzyż na torbie, i to nikomu nie przeszkadzało, że na nią krzyczeli. Natomiast odgięła klapę i pokazała krzyż harcerski – w jedną stronę, w drugą stronę – wszyscy ucichli. Uznali, że nie ma co z dziewczyną dyskutować, bo wiadomo, że ona musi, i się skończyło. Wtedy pomyślałam sobie, że w dobre ręce trafiłam, że to fajnie tutaj być.

  • Miała pani później dalej styczność z jeńcami z PAST-y?

Nie. Nie wiem, co z nimi zrobili. Jeśli chodzi o SS, to zdaje się, że nawet byli rozstrzeliwani, ale nie wiem. Nie interesowałam się tym, to już mnie nie obchodziło. Mnie już inne rzeczy zajęły. To był więc pierwszy miesiąc Powstania w Śródmieściu Północ. Potem, 30 sierpnia, Starówka padła i naszym głównym zajęciem było wyciąganie chłopaków z kanałów, jak Starówka szła kanałami do Śródmieścia. Myśmy miały dyżury przy włazach.

  • Pamięta pani, gdzie pani stała?

Tak. Mój przydział był na Wareckiej. Trzeba ich było ratować, bo oni zwykle byli bez tlenu, tak wykończeni, że jak łykali powietrze, to mdleli po prostu. Chłopy to czasem dorosłe… Podawało więc im się wodę, wycuciło, prowadziło pod rękę na kwaterę – mieli przygotowane już kwatery. Takie to zajęcie było. Jak skończyli Niemcy ze Starówką, to zaczęło się już bardzo ostre bombardowanie i walka o Śródmieście. Wtedy skurczył się bardzo obszar, gdzie poczta mogła działać, a poza tym strasznie już było. Przerzucili nas, jako zespół harcerskiej poczty, na Wilczą, na Śródmieście Południe. Ale nie wszystkie, bo tam za dużo było, tylko nie wiem, po uznaniu czy po czym. Czym się kierowali, nie wiem, ale dostałam wtedy przydział do „Ostoi”, do oddziału. To było na Kruczej. Wprawdzie taki przydział, można powiedzieć, oszczędzający, bo do kancelarii dowódcy, która się mieściła w piwnicy, mniej więcej tutaj, gdzie teraz jest „Grand Hotel”. Ale z meldunkami się chodziło.
Pamiętam, że meldunek był pod Nowogrodzką. Sytuacja wtedy była taka, że część Nowogrodzkiej była w rękach polskich, a poszczególne kamienice już pozajmowali Niemcy. Nie wiem, czy prawda, czy nieprawda, bo chłopcy sobie lubili żarty z dziewczyn robić, szczególnie z takich smarkatych jak ja, i jeden mi powiedział, że: „Ty uważaj, jak tutaj łazisz tymi piwnicami, bo jeszcze któregoś dnia zajdziesz do szkopów”. Bo dziury w ścianach, w piwnicach były między piwnicami i on mi tłumaczył, że jak źle pójdę, nie tam, gdzie są strzałki dla łączniczek, to mogę zajść pod kamienicę szkopów. A mówi: „A oni łapią łączniczki i już ci nie będę opowiadał, co z nimi wyprawiają”. Rezultat był taki, że jak w nocy szłam na Nowogrodzką, no to wstyd… Nie, właściwie nie wstyd. Wiem już, że teraz nie wstyd, ale wtedy się okropnie tego wstydziłam. Szłam trzy kroki naprzód i dwa do tyłu i beczałam jak prawdziwa czternastolatka, bo się potwornie bałam, że do szkopów wejdę. A pewnie to wszystko była nieprawda. Ale tak, dlaczego wobec tego szłam? Bo wrócić z powrotem i powiedzieć, że nie doszłam, to było w ogóle poza wyobraźnią. To już nie tylko chodziło o to, że druga może pójść i może zginąć, bo to też się brało pod uwagę, ale w ogóle obciach taki, że świat nie widział. Jak to? Wrócę i co? Dlaczego nie poszłam? Bo się bałam?! Nie było wyjścia, po prostu trzeba było iść. Nie było wyjścia. Tak sobie nieraz myślę, że jakby było jakieś wyjście, to pewnie bym skorzystała z tego, bo się cholernie bałam. Moja koleżanka, też Krysia, też czternastolatka – mówiłam, że dwie miałyśmy – ona mówi, że ona się w Powstanie w ogóle nie bała. Mówi: „Mnie do głowy nie mogło przyjść, że to akurat mnie zabiją”.
To znów jak się różnie… A ja? Bałam się. Od pierwszego dnia do ostatniego się bałam. Przyznaję się. Przyznaję się, ale różnie to sobie tłumaczyłam. Starałam się, bardzo się starałam nie bać. Tłumaczyłam sobie nawet w ten sposób, że sobie przypominałam wszystkie lektury, w których wyczytałam mądrość, że w życiu to jest więcej nieszczęść niż szczęścia i że nie ma czego tak strasznie żałować. Ale się bałam. Co ze Śródmieścia Południe pamiętam? Już po prostu potworne zmęczenie. Jeszcze w dodatku nabawiłam się ropnego zapalenia skóry, bo dziury w piwnicach były na różnej wysokości, zało nam, było już ciężko o bateryjki do latarek. Ludzi już na przykład na Nowogrodzkiej nie było, bo pouciekali, bo za blisko Niemcy, no i tak się po omacku szło. Głowę więc najpierw i ciągle się ocierało o mur, o brudy. Starłam, zatarłam i się porobiły wrzody jak pięści i gorączka z tego i kończyłam Powstanie zupełnie chora. Kontynuacja nagrania przeprowadzona 28 marca 2011 roku w Warszawie. Rozmowę prowadził Mariusz Kudła.


  • Skończyliśmy ostatnią rozmowę na tym, jak pani podczas przechodzenia piwnicami, przez ocieranie głową, nabawiła się choroby skóry.

Tak. Rezultat więc był taki… Nabawienie się było w dużej mierze tym spowodowane, że było już baterii do latarek, piwnice coraz częściej były opuszczone przez ludzi, którzy szukali jakichś bezpieczniejszych miejsc niż te, które wypadały na naszej trasie. Rezultat był taki, że ostatnie parę dni Powstania właściwie już nie brałam udziału w niczym, bo byłam po prostu bardzo chora. Miałam bardzo silną gorączkę. Wymyślili mi kwaterę w bezpiecznym miejscu, żebym sobie mogła tam spokojnie chorować. Mówię ironicznie trochę, bo było to na ulicy Lwowskiej, na piątym piętrze, w mieszkaniu, którego właściciele siedzieli w piwnicy. A dlaczego to mieszkanie zostało uznane za bezpieczne, mimo wysokiego pietra? Dlatego że było tuż przy barykadzie, która odgradzała Lwowską od Politechniki, na której siedzieli Niemcy. Wobec tego lotnictwo niemieckie oszczędzało te domy, co zresztą widać do dzisiejszego dnia, bo tam przechowało się trochę przedwojennej zabudowy dzięki temu. Miało to mieszkanie jedną okropną wadę, która dawniej byłaby dla mnie w ogóle nie do pokonania, ale właśnie przez zupełne wyczerpanie i wykończenie jakoś się dało to znieść. Otóż chłopiec, syn właścicielki, hodował sobie myszy w słoikach, czarne i białe. Myszy oczywiście ze słoików powyłaziły w czasie Powstania. Nikogo się nie bały, a mnie sobie ukochały, bo miałam pełne kieszenie w kurtce zboża, bo to był przerywnik jedzeniowy, którym zapychałyśmy sobie żołądki. Z tego zupkę „pluj” gotowali i u mojego dowódcy worek stał z cukrem w kostkach i tym zbożem. Wolno sobie było stamtąd brać do kieszeni i pogryzać w ciągu dnia. Myszy łaziły dosłownie po mnie, czego bym w ogóle nie zniosła, a tutaj już mi było zupełnie wszystko jedno.
W takim właśnie stanie, kiedy chodziłam, dosłownie, przy pomocy ściany, bo przewracałam się, któregoś dnia przyszła właścicielka mieszkania i powiedziała, że jest zawieszenie broni, koniec Powstania i że jest rozkaz, że wszyscy Powstańcy mają prawo iść albo z ludnością cywilną, albo ze swoim oddziałem – że jest to do własnego uznania. Wtedy jedno tylko miałam [pragnienie], od razu z miejsca mnie poderwało: iść na Żoliborz i odnaleźć wreszcie mamę, wreszcie jej powiedzieć, że żyję, żeby już się nie męczyła tym, że w ogóle zniknęłam z jej życia. Ale jak dojść, jak ledwie chodzę? Okazuje się, że jeżeli się bardzo chce, to jakoś siły wracają. Z Lwowskiej, na piechotę oczywiście, i to wiadomo, w jakich warunkach, przechodząc przez gruzy, przez rowy, przez barykady… W dniu zawieszenia broni przemaszerowałam z ulicy Lwowskiej, Marszałkowską do Królewskiej, która była cały czas linią frontu między Śródmieściem Północ a Ogrodem Saskim, który był cały czas w rękach niemieckich. Na Królewskiej, prócz mnie, do Ogrodu Saskiego chciało się przedostać parę osób. Wywiesili na kiju białą płachtę, ktoś tą płachtą machał i przeszliśmy w ten sposób, nasi chłopcy nas przepuścili, jak opowiedzieliśmy się, kto chce gdzie i w jakim celu iść. Weszliśmy na teren baraży, na teren wroga. Co tu dużo mówić, z dużą emocją. Pierwszy posterunek mnie przepuścił. Raptem rok się uczyłam niemieckiego w szkole i jakoś im wytłumaczyłam, pamiętam do dzisiejszego dnia, że zaczynałam od tego, że mam chorą mamę – Meine kranke Mutter – i że na Żoliborzu mieszkam, i że mi Powstanie odcięło [kontakt], i że tam chcę iść. Przepuścili mnie, ale chwilę potem wyrósł jak spod ziemi esesman, oficer, i złapał mnie za kurtkę, i zaczął za kurtkę mnie szarpać i zrozumiałam z tego, bo pół na migi, pół z mowy jego: Banditen, banditen – i zrozumiałam, że jemu chodzi o to, że on to poznał po kurtce. Bo nam, jak się zimno zrobiło, to wydano z jakichś magazynów kurtki. Nie były to wojskowe kurtki, ale dla jakichś robotników pracujących dla Niemców. On poznał, że to Powstańcy w Śródmieściu na koniec chodzili i do mnie, że Banditen, Banditen i nie chciał już mnie puścić. Tylko uderzył mnie w głowę, na szczęście zjechał mi turban z głowy, bo miałam całą głowę w ropie i miałam turban z koszuli, bo oczywiście nie z bandaży. To wszystko spadło, a Niemcy się bardzo bali zarażać czymkolwiek i dzięki temu odskoczył, i dzięki temu jakoś ocalałam. Poleciałam co prawda, jak mnie uderzył, ale na drzewo, więc się nie wywróciłam. Zawsze jak przechodzę Ogrodem Saskim, to oglądam co starsze drzewa i usiłuję sobie przypomnieć, które to było, ale nie mogę poznać. Za bardzo się ten kawałek Ogrodu Saskiego zmienił, bo przecież tamtędy przechodzi teraz ulica i część ogrodu jest zabudowana. Ale nie puścił mnie na wolność, tylko dał mi takiego „kałmuka” i kazał prowadzić, jak zrozumiałam, do Komendantury Placu. Tak to się nazywało: Komender Platz, coś takiego mówił. Pewnie przekręcam. Otóż mieściło się to na ulicy Elektoralnej, na odcinku między placem Bankowym a [odcinkiem] w stronę Woli, ale niedaleko placu Bankowego. Weszliśmy bramą, w bramie stał posterunek, a na podwórzu zastałam taką sytuację, że stała już spora gromadka ludzi do wyjścia z Warszawy, z przygotowanymi tobołkami, pilnował ich jakiś z Wermachtu (sierżant chyba) i… Jeszcze chciałam powiedzieć, że jak szłam przez Ogród Saski, to czternastolatki czasem mają bujną wyobraźnię, szczególnie jak są przerażone, bo sobie wyobraziłam, że skoro to jest tylko zawieszenie broni, a nie kapitulacja, i jeżeli on uznał, że jestem z tych osób biorących udział czynny w Powstaniu, to oni pewnie będą chcieli ode mnie jeszcze jakieś zeznania, gdzie, co jest. Trochę megalomanii w tych moich rozważaniach było, tym nie mniej wystarczyło, że szła smarkula przez park i modliła się najszczerzej w świecie, najgoręcej jak umiałam, o to żeby mnie od razu zabili. Myślę, że to też jest takie dość… Teraz mi się to wydaje jakieś niesamowite, prawda? Wtedy mi się nie wydawało niesamowite, bo przecież miałam parę lat na wspominanie ojca, którego strasznie bili na Szucha, i się potwornie tego bałam. Naprawdę więc śmierć mi się zdawała strasznym zbawieniem, wielką łaską boską. Dwa razy w czasie Powstania się tak strasznie, strasznie gorąco modliłam: 15 sierpnia, w dzień cudu nad Wisłą, była wspaniała msza polowa. Na Poczcie Głównej, jeszcze na Śródmieściu Północ, to wtedy wszyscyśmy myśleli, że na pewno zdarzy się cud. Na pewno będzie wygrana, że to niemożliwe, żeby to poszło na marne. Ale wtedy to było jeszcze wszystko pełne nadziei, a teraz to była po prostu modlitwa o to, żeby jakoś się wynieść na tamten świat bez takich potwornych cierpień. Jak mnie wpuścili na podwórko, to „kałmuk” wszedł w klatkę schodową, gdzieś widać zameldować przybycie jeszcze takiej, a mnie zostawił sierżantowi, który pilnował tamtych ludzi – tam mnie postawili. Po jakimś czasie zrobił się ruch. Zjawiło się kilku następnych Niemców i rozstawili karabin maszynowy i zrobiła się gorączka, że to będzie rozstrzeliwanie. I faktycznie. Powyciągali wśród gromadki mężczyzn, tak po uważaniu, i mnie też. Ustawili nas rządkiem i naprzeciwko nas chyba ci, co mieli strzelać do nas. Na pewno tego nie wiem, ale… Na pewno tak było, bo jak już w którymś momencie nas poszeregowali, to kazali się odwrócić tyłem. Mnie wrosły nogi w ziemię. W życiu nie zapomnę tego uczucia, że wiedziałam jedno, że przecież wiadomo, że przy Niemcach nie wolno się rozkleić i… Jednym słowem, wiadomo, jak się trzeba zachować, bo to było od początku wiadomo. Już jak w 1940 roku aresztowali mojego ojca, miałam dziesięć lat, a wiedziałam, że mi płakać nie wolno przy Niemcach, aż wyjdą. Stanęłam więc prosto, ale się nie ruszyłam, bo nie mogłam. Mam takie usposobienie, że nawet jak mi robią zastrzyk, to muszę się na to patrzeć. Nie umiem znosić znienacka jakiegoś bólu, czegoś nieprzyjemnego. Po prostu zawsze tak było i wiedziałam, że się nie mogę odwrócić. Co mi strzeliło do głowy, to nie wiem, ale pamiętam doskonale, że wyrecytowałam po niemiecku: Ich bin vierzehn Jahre alt. To znaczy: ja mam czternaście lat – i chcę patrzeć. Bo mnie gdzieś w tej łepetynie zaświtało, że każdy, kto idzie na śmierć, to ma prawo do ostatniego życzenia. Wyobraziłam sobie, że oni będą na to patrzyli i że mi pozwolą być prosto, twarzą. Ale nie mogłam sobie przypomnieć, jak to jest [po niemiecku] „i chcę patrzeć”. To „chcę patrzeć” powiedziałam po polsku. Przypuszczam, że oni zrozumieli tylko to, że mam czternaście lat, bo sierżant z Wermachtu podszedł do tych, co chyba mieli strzelać, i coś tam mu poszwargotał. Tamten w końcu kiwnął głową na „tak” i ten podszedł do mnie, wyciągnął mnie z tego szeregu i pchnął mnie do kobiet, które miały być wyprowadzone. Pamiętam, że padłam na bardzo obfity biust jakiejś babci, jakiejś kobiety. Nie babci, bo była w średnim wieku raczej. Pamiętam, że mnie tak do siebie przytuliła i zapamiętałam, że wśród tego, co mi mówiła, to powtarzała: „Dzielne dziecko”. A ja cały czas myślałam sobie: „Jakie dzielne?”. Przecież nie odwróciłam się ze strachu, nie z żadnej dzielności. Po prostu nie mogłam się odwrócić. Od razu nas wyprowadzili z podwórza, całą gromadkę. Co zrobili z tymi stojącymi w szeregu, nie wiem, bo przy mnie ich nie rozstrzelali. Nawet chodziłam nie tak dawno temu na Elektoralną, żeby zobaczyć, czy tam jest może jakaś tablica, bo w miejscach rozstrzeliwań na ogół są jakieś tablice pamiątkowe. Ale nic takiego nie znalazłam. Poza tym nie wiem, czy te budynki, które w tym chyba miejscu stoją, czy one są takie, jak się przechowały, czy to już jest odbudowane coś. Nie byłam w stanie tego zupełnie dobrze rozpoznać. Ale mniejsza z tym.
Jeszcze, co chciałam powiedzieć. Nas po wojnie wszystkich, nie wszyscy się do tego przyznają, ale wiem, że chyba wszystkich męczą różne koszmarne sny, które są wcale nie jakimś normalnym snem, w którym się plecie coś zupełnie niedorzecznego, tylko które są jak na kliszy odfotografowaniem najtrudniejszych przeżyć. Mnie na przykład całe lata mordował ten szereg, z tym że wcale się nie kończyło tak, jak  było naprawdę, tylko mnie we śnie rozstrzeliwali. Czułam zawsze we śnie uderzenie kuli w głowę, czułam, jak się zalewam krwią. Brałam rękę i wycierałam sobie i rękę miałam purpurową. I w tym momencie się budziłam. Ten sen mnie strasznie długo męczył. Już ostatnie z dziesięć lat chyba nie. Sytuacja jest taka, że bardzo trudno jest wytłumaczyć się w ciągu dnia po takim śnie, że się nie reaguje na jakąś przykrość w sposób normalny, tylko – co tu dużo mówić – w histeryczny. Bo jest się po prostu jak obdartym ze skóry, przynajmniej ze mną tak było. Bardzo to przeszkadza żyć. Bardzo wiele rzeczy można przegrać właśnie przez takie wspomnienia. Mało z tego, w tej chwili postanowiłam sobie, że będę mówiła wszystko, obnażając się przed kamerą i każdy, kto będzie chciał, [będzie mógł] tego słuchać. Ale w ciągu życia starałam się tego nie robić, bo jest jakiś taki opór przed mówieniem o tego rodzaju przeżyciach. Nie mówiąc o tym, że i trochę przez poczucie odpowiedzialności, bo trudno obarczać takimi ogromnie stresującymi sytuacjami swoich bliskich, na przykład. Tak że moja rodzina mniej wie o mnie w tej chwili niż państwo. To jest więc jedna sprawa.
Teraz, co było dalej? Z podwórka zaprowadzili nas do kościoła na Woli, Świętego Wojciecha – taki neogotycki – gdzie był punkt zborny. Doszliśmy tam, to już był wieczór. Byłam śmiertelnie zmęczona, bo z gorączką, po tych wszystkich przeżyciach i chciałam koniecznie zdobyć kawałek miejsca. A tam ludzie i w ławkach, i na podłodze – wszędzie pełno. Ale wypatrzyłam ławkę, w której wydawało mi się, że gdyby ktoś bardzo się chciał posunąć, to bym się jeszcze zmieściła. Mówię do takiej właśnie pani: „Może by się pani troszeczkę posunęła, bo jestem ogromnie zmęczona”. I nagle słyszę: „Jezus Mario, przecież to Krysia”. A to była bratowa mojej mamy, wypędzona tego dnia z Żoliborza, świetnie mówiąca po niemiecku i w dodatku mająca w swojej kenkarcie wpisaną trójkę dzieci, bo tak było, w dokumentach się miało swoje dzieci. A tymczasem dwoje starszych poszło z wojskiem i tylko był o rok młodszy ode mnie mój brat cioteczny. Dzięki temu w ogóle ocalałam, dlatego że w Pruszkowie, dokąd nas z kościoła następnego rana zabrali i zawieźli, przy sprawdzaniu dokumentów od razu bym była narażona, bo nie miałam żadnego dokumentu. Myśmy wszystkie niemieckie legitymacje szkolne popaliły w ognisku, pamiętam, w jednym z pierwszych ognisk, z wielką radością, że nam niemieckie dokumenty nie będą potrzebne nigdy w życiu. Chodziło się oczywiście dumnie z legitymacją powstańczą, a tymczasem jak zdecydowałam się iść przez Ogród Saski na Żoliborz, to musiałam zostawić legitymację i nie miałam żadnego dokumentu. U Niemców nie mieć papierów, to znaczyło bardzo niedobrze. A tutaj ciotkę znalazłam. Potem się dowiedziałam, że w tym samym momencie, kiedy stałam w tym szeregu, gdzieś w tym samym czasie prawdopodobnie zginęła moja mama. Nikt mnie nie przekona, jestem przekonana, że mnie zaprowadziła do tej ławki.
Potem co było? Przyjechaliśmy z kościoła na Dworzec Zachodni, na Dworcu Zachodnim załadowali nas do Pruszkowa. Ale chciałam jeszcze powiedzieć o takim krótkim incydencie na Dworcu Zachodnim. Podchodziliśmy pod pociąg towarowy, gdzie nas ładowali do pociągu, a obok stał w tym czasie pociąg sanitarny, niemiecki. Wszędzie były pootwierane okna i sanitariuszki przyglądały się kolumnie nędzarzy, pędzonych do tych wagonów. W którymś momencie zaczęły wyrzucać dla nas chleby. Pamiętam, że nie mogłam wyjść ze zdumienia, że Niemki mogą być ludzkie, mogą mieć normalne uczucia, współczucie dla ludzi, którzy bardzo dużo przeżyli i na pewno byli wygłodniali. Po pięciu latach okupacji znów w czternastoletnim łepku nie mieściło się po prostu, że ktoś, kto ma niemiecką krew, może być normalnym człowiekiem. To też nienormalne było, z mojej strony z kolei. Ale tak było, bo pamiętam wykrzywione radością twarze niemieckich lotników, którzy latali tak nisko, tak nisko, że myśmy widzieli ich twarze, jak się wychylali z karabinem maszynowym i strzelali do nas jak do kaczek. Jak rechotali ze śmiechu. Po prostu tyle było tego okrucieństwa, że się nie mieściło w głowie, że mogą być normalne dziewczyny, które Polakom współczują.
W Pruszkowie, wiadomo – hale, parowozownie, deski na betonie. Oczywiście za mało tych desek, więc jedni na betonie, drudzy na tych deskach. Tłumy siedziały w kucki. W ten sposób przebyło się noc, a rano stopniowo rozładowywali baraki. Wyglądało to w ten sposób, że trzeba się było ustawić w szereg, naprzeciwko stało takich trzech i sprawdzało dokumenty i na prawo albo na lewo, czy na wprost i na prawo, już nie pamiętam. W każdym razie na dwie części dzielili po uważaniu, było więc tak: na wolność – to się nazywało – lub na roboty. Tak się to nazywało. Na wolność to byli wszyscy [typu]: matki z dziećmi, starzy ludzie jakoś nienadający się do pracy. A tacy, którzy byli w wieku i w siłach, nadający się na roboty do Niemiec, to na roboty. Ciotka więc podeszła z dwojgiem dzieci, nikt się oczywiście nie zapytał o moje dokumenty dzięki temu, i dostaliśmy się do pociągu „na wolność”, [tak to] się nazywało. Bo „na wolność” nie znaczyło, że można sobie pójść, gdzie się chce. Też wywozili, tylko wypuszczali na terenie Generalnej Guberni. Bo chodziło podobno o to, żeby nie było zagęszczenia warszawiaków pod Warszawą. Pociąg był towarowy, ale węglarki odkryte, niezakrywane. Z jednej strony dobrze, bo się nie dusiło. Poza tym pociąg jechał tak wolno, że kupa ludzi uciekła w nocy, bo Niemcy jechali tylko na co którymś tam wagonie i bardzo dużo ludzi powyskakiwało. Zresztą ciotka mi też radziła: „Skacz, Krysia”. Znów powiem taką rzecz, trochę dziwną. Co sobie wtedy pomyślałam? Bardzo brzydko, że ciotka chyba jest niezupełnie normalna, co ona chce, żebym sobie łamała nogi jeszcze przed śmiercią?! Przecież i tak nas gdzieś tam zabiją, to po co się tak jeszcze fatygować i tyle sprawić sobie nieszczęścia jak skakanie. Wydawało mi się to zupełnie nielogiczne. A w ogóle się wzięło to skakanie z tego, że ktoś powiedział, że wcale nie jedziemy… Bo tak, najpierw nam powiedzieli, że jedziemy chyba do Starachowic, ale już nie jestem tego zupełnie pewna, w każdym razie rzecz polegała na tym, że inaczej nam powiedzieli, niż ludzie zaobserwowali trasę. Mało z tego, ktoś powiedział, że jedziemy trasą na Oświęcim. Ktoś jeszcze powiedział, że część transportów z Warszawy jedzie prosto do gazu, tak jak kiedyś Żydzi. Stąd się zaczęły skakania i właśnie cioci taka propozycja do mnie: „Skacz”. A przypomniałam sobie wtedy, że ktoś mi mówił, że gaz w Oświęcimiu to jest [męka] siedem minut i właśnie sobie wykombinowałam, że siedem minut to wytrzymam i że bardzo dobrze, bo jak Powstanie się skończyło, mamy nie znalazłam, to nic nie ma sensu. Poza tym jak jechaliśmy, bo jechaliśmy dobę do Starachowic, dobę – tak strasznie się wlókł ten pociąg, stawał, wlókł się – to wtedy zrozumiałam, dlaczego Żydzi mieli do nas takie pretensje. Bo pamiętam, deszcz na nas siąpił, ciasno było tak, że ani stać, ani siedzieć (w półsiedzącej pozycji się jechało) i jak zobaczyłam, że na polach ludzie pracują normalnie, kopią kartofle albo zrywają jabłka – to był przecież początek października – i w ogóle na nas nie zwracają uwagi, to mnie się wydawało, że to jest w ogóle coś… Właśnie wtedy sobie pomyślałam o Żydach. Że jak oni jechali, widzieli, że tu się toczy normalne życie i nikt im nie przychodzi z pomocą, to im wtedy nie przychodziło do głowy, że my nie byliśmy w stanie pomóc, tylko że rodził się gdzieś wielki, wielki żal.
Dojechaliśmy następnego dnia rano do Starachowic. Postawili nas na bocznicy, rozplombowali wagon i nikt nie powiedział, że to znaczy, że my sobie możemy iść. Myśmy godzinę czasu siedzieli w wagonie, więc do jakiego stopnia wszyscy byli potwornie zmęczeni i to zmęczeni nie tylko fizycznie, ale powiedziałabym właśnie wykończeni psychicznie. Że rozplombowany wagon na bocznicy, Niemców nie widać i wszyscy siedzą. Przyszedł kolejarz i mówi: „Ludzie, bójcie się Boga! Wychodźcie! Jesteście wolni”. Wygrzebaliśmy się z wagonów i na stacji stała cała poczekalnia, tłum ludzi. W ciągu godziny, co myśmy tam stali, Starachowice się dowiedziały, że przyszedł transport z Warszawy. Tłum ludzi czekał na nas na stacji z białą kawą, mlekiem, z gorącą herbatą, bułkami białymi. Pamiętam, że wierzyć się nie chciało, że coś takiego istnieje. Z owocami. Z miejsca nas pozabierali do domów swoich, w gościnę. Przekonałam się więc, że to wcale nieprawda, że to nikogo nie obchodzi, prawda? Wręcz odwrotnie.
Dom, do którego weszliśmy, to była willa. Znów mnie się ta willa wydała po prostu pałacem. Szczególnie łazienka, bo mnie pierwszą do łazienki wsadzili. Różowe kafelki to… Kiedyś jechaliśmy z mężem samochodem przez Starachowice i starałam się wypatrzeć, która to była willa, żeby zobaczyć i skonfrontować, jak wygląda ten pałac w rzeczywistości. Bo przecież wiem, że rzeczywistość była zupełnie inna niż moje wrażenie po tych wszystkich przejściach. Przez dwie doby karmili mnie tylko i lekarza ściągnęli i ratowali, bo byłam w bardzo złym stanie. Starali się o przepustkę, bo chciałam do Brwinowa pod Warszawę, bo w Brwinowie mieszkała moja ciotka (miała dom) i wiedziałam, że jeśli mama ocaleje, to tam z Zośką, moją siostrą starszą, dobrną. Ale nie wolno było wtedy już po Generalnej Guberni jeździć bez przepustki. Wystarali się ci państwo o przepustkę dla mnie i któregoś dnia, już nie pamiętam którego, jak już byłam na tyle wzmocniona, że mogłam się poruszać, i była przepustka, ruszyłam do Brwinowa. W drodze oczywiście była kontrola dokumentów w pociągu i pewnie nie wiadomo, jak by się skończyło, bo w końcu przypuszczam, że przepustka to jednak była przez konspiratorów robiona i mogłam dobrze wpaść. Ale też od razu ludzie, jak dowiedzieli się, że jestem z Warszawy, to cały wagon mi pomagał. Jak szli Niemcy właśnie do tej części pociągu, to mnie jakaś kobiecina wiejska dała niemowlaka. Owinęła mnie chustką, żebym wyglądała starzej, dała mi niemowlaka. Niemowlak oczywiście, jak nie był u mamy, to ryczał w niebogłosy i Niemcy, jak weszli i zobaczyli, że tutaj rozkrzyczany dzieciak, to cały przedział właściwie skorzystał na tym, bo byle jak sprawdzili ze dwa dokumenty i poszli dalej. Mnie w ogóle nie tknęli. W ten sposób dojechałam do Brwinowa. Jak wysiadłam z pociągu, to jakaś pani zaczęła za mną iść i koniecznie [chciała wiedzieć], czy nie potrzebuję pomocy. Mówię, że dziękuję – jestem już w Brwinowie i widzę, że stoi Brwinów, że mam tu ciotkę. Nie chciała wierzyć, tak że musiałam biednie wyglądać, bo cały czas mnie pilotowała, [doszła] aż do furtki ogrodu, czy na pewno mam opiekę.
Trafiłam do ciotki, niestety mamy nie było. Mamy szukałam przez pięć lat. Po pięciu latach przez Czerwony Krzyż dowiedziałam się, jak zginęła. Zginęła nie od bomby, nie z powodu działań – właśnie w dniu wyganiania ludności z Żoliborza. Wspominałam, że mama cierpiała na zapalenie stawów, na które siedem lat w ogóle się nie poruszała. W czasie okupacji chodziła, ale o lasce i z trudem. Nie mogła nadążyć za kolumną, tak jak kazali iść, a wiadomo, co wtedy robili Niemcy. Po pięciu latach, byłam wtedy na pierwszym roku studiów, akurat była sesja egzaminacyjna, pamiętam, jak się dowiedziałam, jak zginęła. Przez trzy dni siedziałam na Cmentarzu Powstańców Warszawy, bo tam zwozili paki – trudno nazwać to trumnami – do ekshumacji. Gdybym tam dosiedziała i doczekała paki, to bym mogła mamę pochować, bo mama miała grób na Powązkach Wojskowych, przy urnie ojca pochowanej było miejsce dla niej. Niestety nie dopilnowałam tego, bo nerwowo się załamałam i mnie lekarka wygoniła stamtąd, wytłumaczyła mi, żebym sobie dała spokój. Tylko wypisałam mamę na nagrobku przy ojcu, a tu już dałam spokój i tak zostało. Mama jest w zbiorowej mogile, gdzieś na Woli. Mąż tam jeździł, ja nigdy nie mogę tam chodzić. A na Powązkach oczywiście jest grób jej i siostry. Z tym że dostałam, nawet jeszcze częściowo czytelną, kenkartę mamy i kawałek sukni z Czerwonego Krzyża, natomiast o siostrze mojej ślad zaginął. Albo więc nie miała przy sobie dokumentów, albo jeszcze coś innego się stało, nie wiem. W latach osiemdziesiątych, bo już mój syn był żonaty (tu mieszkali), kiedyś w gazecie wieczorem przeczytałam anons domu opieki społecznej spod Warszawy… że mają u siebie chorą psychicznie, z amnezją, która w okolicach Żoliborza i Bielan od Powstania się tułała i proszą, jeżeli ktoś wie… Wie tylko, że ma na imię Zofia i proszą wszystkich, którzy by coś wiedzieli o takiej osobie, żeby się zgłosili. Myśmy w nocy z mężem jeździli tam. To było też bardzo trudne przeżycie dla mnie, bo potwornie się bałam, że nie rozpoznam jej, że nie będę miała pewności, czy to jest moja siostra, czy nie. Bo przecież wiedziałam, że będę miała do czynienia ze starą kobietą, a pożegnałyśmy się, jak miała dziewiętnaście lat. Na szczęście dla mnie osoba ta była zupełnie innej budowy i z całą pewnością mogłam stwierdzić, że to nie jest moja Zosia. A rano trzeba było pójść do pracy. Moje dzieci tego dnia w ogóle nie wiedziały, że myśmy tak noc spędzili z mężem. Tu mieszkali już, syn był żonaty. Tak jakoś trzeba było po prostu.

  • Wracając jeszcze do Brwinowa, pani dojechała do cioci…

Brwinów był zupełnie niesamowity. Moja ciotka była nauczycielką francuskiego w szkołach średnich, miała kupę uczennic. Odbywało się to w ten sposób, że dzwonek do furtki, ciotka idzie do furtki, w furtce stoi jakaś kobiecina z tobołkami: „Pani profesor, pani mnie pamięta? Ja to z tego i z tego rocznika. Wtedy zdawałam maturę”. Ciotka machała ręką, mówiła: „Dziecko kochane, ty mi nie opowiadaj, bo przecież miałam was za dużo, żebym wszystkich miała pamiętać. Potrzebujesz noclegu, chodź – pokazywała schody na strych – tam jest siano, leżą sienniki. Napchaj sobie. Jak znajdziesz miejsce na dole, to sobie połóż”. Tak to się tutaj odbywało. Po dwadzieścia osób w jednym pokoju spało. W nocy, jak trzeba było przejść do łazienki, pokoje głównie w amfiladzie, to się przez sienniki skakało. Ciągle robili Niemcy jakieś obławy na warszawiaków. Ponieważ nie miałam dokumentów, więc mnie chowali. Miałam skrytkę w piwnicy jak grób – między dwoma ścianami. Zakładali mnie cegłami, jak tam wchodziłam – dosłownie jak w grobie. Siedziałam w kucki, w ciemności. Jeszcze to nie [dawało] pewności, że się ocaleje, bo Niemcy chodzili z psami. Jeżeli więc pies by tam wpadł do piwnicy, to pewnie by mnie wyczuł i wytropił. Raz byłam w piwnicy, nie zdążyli mnie wepchnąć do mojej kryjówki i znalazłam się w normalnym pomieszczeniu, gdzie były kartofle. Przeraziłam się okropnie, że mnie tutaj Niemcy zobaczą, że uciekłam przed nimi do piwnicy, ale zobaczyłam kosz duży, to zaczęłam do tego kosza nakładać kartofle, żeby wyglądało tak, że nie wiem o żadnej obławie, tylko po kartofle przyszłam. Jaki mnie śmiech ogarnął, jak już się skończyła obława, podniosłam kosz i okazało się, ze on w ogóle dna nie ma, bo jest cały dziurawy. Co nakładłam tych kartofli, to nakładłam.
W Brwinowie były zorganizowane komplety szkoły średniej. Ciotka oczywiście z miejsca mnie zapisała, bo uczyła na tych kompletach, tak że zrobiłam do przyjścia Sowietów… Dwa miesiące się uczyłam na kompletach. Zdążyłam zorganizować z mojego kompletu zastęp harcerski, ponauczałam je tego, co umiałam – musztry, jakichś tam jeszcze cudów. Jedną rzecz zrobiłyśmy chyba dobrze, tak potrzebnie, bo namówiłyśmy kilka osób na przecięcie siatek między ogrodami, tak żeby w razie obławy powiadomieni o dziurach ludzie, mogli tamtędy uciekać. Mało z tego, starałyśmy się być, jak była obława, na ulicy, jak najdłużej się dało, i ludzi kierować do tych dziur. To myślę, że z sensem było robione, bo inne to takie głupoty były – zabawa w szyfry, nie szyfry, jakieś ćwiczenia różne, trochę terenoznawstwa, bo orientowanie mapy i tak dalej. Ponauczałam je tego. Jezu, jakie zapalone były wszystkie. To było to. Teraz weszli Sowieci. Aha, jeszcze przeżyliśmy w domu okropną rzecz, bo dwa pokoje w domu, tym zatłoczonym, zajęli „własowcy”. Byli bardzo grzeczni, ale w domu kanalizacja była… To znaczy skanalizowany był dom, ale nie była to jeszcze kanalizacja miejska w Brwinowie, tylko każdy dom na własny użytek. Wodę się pompowało pompą w kuchni, we dwie osoby. Jak pompowałam z ciotką, która była starszą już osobą, to „własowcy”, którzy ciągle się kręcili po kuchni, bo ciągle im coś było potrzeba, ciotkę wyganiali i stawał taki i ze mną… Och, co to była dla mnie za męka. Z takim bandytą, twarz w twarz, wodę pompować. Na każdym paluchu pierścionki, wiadomo, jak oni je zdobywali – z palcami ucinali dziewczynom, kobietom – i trzeba było to ścierpieć. Tak się to odbyło.
Potem weszli Sowieci. Najpierw ze dwa dni były naloty. Głupota, kazali schodzić do piwnic, jak na cały Brwinów dwie bomby spadły czy trzy. Coś okropnego. Śmiać się chciało i płakać. A przede wszystkim złościłam się okropnie, że mnie budzą. No i weszli Sowieci. To było coś okropnego. W ogóle cała ta armia, cały ten… Od razu wiec zrobili na rynku – też czerwone te płachty wszędzie. Ale ja od razu – do Warszawy. Bo to wszyscy mówili, że (zresztą widziałam sama) kto wychodził z domu, to wszyscy pisali jakieś kartki, kto przeżył, gdzie jest, i tak dalej. Ja więc do Warszawy, do domu, żeby się coś dowiedzieć o mamie. Ciotka mnie nie chciała puścić, bo to był chyba drugi czy trzeci dzień [po „wyzwoleniu”]. Chyba trzeciego dnia, po przełamaniu frontu, po zajęciu Warszawy, już poszłam na piechotę do Warszawy. Oczywiście nic nie jechało i szło się piechotą. W każdej miejscowości przybywało ludzi. W rezultacie jak doszliśmy do Warszawy, to była z nas już mała czereda. Doszliśmy do Warszawy. Wyszliśmy bardzo rano, a przyszliśmy do Warszawy gdzieś koło trzeciej. Tutaj była jedna straszna rzecz. To było coś niewyobrażalnego. Przecież wychodziłam po Powstaniu bardzo przygnębiona, ale Warszawa była, istniała! A teraz, w czasie kiedy szliśmy Wolską, szliśmy Alejami Jerozolimskimi, nigdzie nie widzieliśmy całego domu. Nigdzie! Wypatrywaliśmy, gdzie jest jakiś dom, i na tej trasie nie mogliśmy znaleźć jednego całego domu. Tylko albo były wypalone kikuty, albo były gruzy. Wszędzie już były napisy: w niektórych min niet, a w niektórych „miny”. I pijani żołnierze radzieccy – wszystko pijane. Tak że szliśmy ścisłą gromadą i w ogóle nie wolno było nigdzie iść, nie puszczali na żaden Żoliborz, na żadną Starówkę, tylko było przejście na razie zrobione z zachodu na wschód do mostu pontonowego, który był mniej więcej tu, gdzie dzisiaj Poniatowski. Ale mostem Poniatowskim [właściwie pontonowym] nas nie puścili, bo [przepuszczano] tylko wojsko, ale jak żeśmy dochodzili do Wisły, to ktoś krzyknął: „Słuchajcie, tam stoi nasze wojsko!”. Przecież mieliśmy za sobą dwadzieścia parę kilometrów, razem z Warszawą to ze trzydzieści, wszyscy biegiem – zobaczyć polskie wojsko. Pamiętam, potykając się po śniegu, po gruzach, po tym wszystkim, bo zima była bardzo mroźna i śnieżna, dopadłam do jakiegoś żołnierza, rzucam się jemu nieledwie na szyję, pytam go o coś, a on: Nie panimaju. Co jeden to: Nie panimaju, nie znaju, nie panimaju, nie znaju. Jak siadłam w jakieś pryźmie śniegu, to się dziwię, że się nie roztopiła cała. Strasznie mnie wtedy… Strasznie płakałam. Byłam przekonana, że to rzeczywiście prawda, że poprzebierali, bo takie były pogłoski, że armia polska to wcale nie jest polska, tylko że to są Rosjanie poprzebierani w polskie mundury. Tak trafiłam wtedy, że tak mogłam pomyśleć. To było dla mnie straszne. Warszawa, której właściwie nie ma, i ci żołnierze polscy, a nieumiejący mówić po polsku – to było coś okropnego.
Teraz tak: wieczór się zbliża, jestem nad Wisłą, tu gruzy i pijane żołdactwo radzieckie, no i coś trzeba ze sobą zrobić. Wszyscy więc [chcą] na drugą stronę się dostać. Powiedzieli więc, że pod Bielanami można przejść Wisłę po lodzie, jest przejście. Ale jak żeśmy szli wybrzeżem, to wtedy wysadzali miny na wybrzeżu, więc to wyglądało w ten sposób, że nasza gromada biegła, potem miała rozkaz paść i bieg, i paść i w ten sposób, od miejsca gdzie dzisiaj mniej więcej jest most Poniatowskiego, do mniej więcej kościoła Ojców Marianów na Bielanach, się przebyło tę trasę. A potem rzeczywiście rządkiem prowadzili przez Wisłę. Na Pradze znowuż obcy ludzie nas przenocowali. Pamiętam kuchnię w mieszkaniu na Pradze, gdzie było żelazne łóżko i na tym łóżku siedziało nas z z dziesięcioro ludzi. Tak się noc przebyło.
Rano, co robić rano? Wracać do Brwinowa? Nie, nie chcę. Na Żoliborz nie puszczą jeszcze, no to pomyślałam sobie… Aha, jeszcze ktoś mi powiedział, że z Żoliborza część ludzi uciekło przez Wisłę. Jeszcze sobie to nabiłam w głowę. A ponieważ po tej stronie Wisły to był nasz stryjek ksiądz na Lubelszczyźnie, no i był mój brat w partyzantce, to pomyślałam sobie, że jak jestem na tej stronie Wisły już, to muszę na Lubelszczyznę się dostać. Ale pociągi z Pragi nie chodziły jeszcze, tylko z Rembertowa, no więc rano poszłam do Rembertowa (oczywiście na piechotę, dziesięć kilometrów dla mnie wtedy, to był spacer) i jakiś pociąg zawiózł mnie do Łukowa. Z Łukowa czterdzieści kilometrów jeszcze miałam, trochę autostopem, trochę na piechotę, doszłam do Czemiernik i do stryjka. Jak zobaczyłam tę miejscowość i tę plebanię w ogóle nietkniętą, to myślałam, że w ogóle mnie się to wszystko przyśniło. Jeszcze otworzyły się drzwi od pokoju, bo przez kuchnię weszłam, i zobaczyłam mojego brata, to już w ogóle myślałam, że… Dla mnie właściwie się tym wojna skończyła.
Maturę zrobiłam w Lublinie, bo tam była moja ciotka. Dwie ciotki miałam. Stryj mi tam załatwił jakąś kwaterę. Starałam się jak najszybciej to zrobić, tak że miałam niecałe osiemnaście lat, jak maturę już miałam, no i miałam przez to pół roku przerwy między maturą a egzaminem na uniwersytet, co okazało się fatalne, bo wtedy trzeba było mieć tak zwane zaświadczenie moralności. To było… Rodzina strasznie się śmiała ze „świadectwa moralności”, bo mi go odmówiono. Natomiast to było to samo co lojalności. Wydawało to UB. Zdałam egzamin, dostałam indeks i na pierwszej stronie było napisane: „Wpis warunkowy, złożyć »świadectwo moralności«”, a tymczasem z UB dostałam pismo, że nie dadzą mi i nie mam prawa się dowiadywać dlaczego ani się odwoływać. Tak że jak na pierwszym roku chodziłam na egzaminy, to cały czas z podwójnym stresem, bo raz, czy zdam, a dwa, czy w ogóle będą mnie chcieli egzaminować. Potem i tak przerwałam studia, więc to nie było już takie ważne. W rezultacie kończyłam je nie w Warszawie, tylko na WSP, Wyższej Szkole Pedagogicznej. Wybór zawodu po maturze. Wybór zawodu… Większość moich koleżanek z „Szarych Szeregów” poszła na medycynę, no bo wiadomo – były sanitariuszkami, służba ludziom – i apolityczne, więc to było… Ale nie znosiłam chemii i wiedziałam, że mam bardzo niezdarne ręce, więc wszelkie manipulacje, które potrzebne są lekarzowi rękami, to nie dla mnie. Wobec tego medycyna odpada. Co jeszcze jest ważne? Dużo dziewczyn poszło w kierunku sztuki, wszystkie które miały jakieś zdolności, to szkoła teatralna i szkoły plastyczne i historia sztuki. Ale również i szkoły, bo zdałyśmy sobie sprawę z tego, że nie można zostawić młodzieży komunistom. Nie można. Po prostu trzeba, bez względu na to, jakie są naciski na nauczycieli, a właściwie czym większe naciski, tym trzeba sprytniej to robić i nie dać się wygryźć, a jednak wychowywać normalnych ludzi, a nie sowieckich robotów. Bo to już nie chodziło tylko [o prawdę, ale] w ogóle o całą mentalność niewolniczą. Chciałam iść na historię, bo mnie historia interesowała, ale zdawałam sobie sprawę z tego, że z historii nie przebrnę przez studia, bo w którymś momencie się odkryję i wyrzucą mnie z tych studiów, a już w szkole tym bardziej. Wobec tego wymyśliłam polonistykę, bo nasza literatura jest jednak tak bardzo z historią związana, że myślę sobie, że wszystko sobie zrobię, co chcę, a nie będzie to tak zwracało uwagi. Czasami tylko co sprytniejsi uczniowie to mi z uśmieszkami mówili: „Pani tak zawsze omija życiorysy pisarzy, no ale tego Broniewskiego tośmy tak przerobili, że z datami”. Wiadomo, bo chodziło mi o to, że jak sobie poczytali nie tylko to, co było w lekturze, ale i wiedzieli o nim – kiedy, co pisał i dlaczego – no to mieli wszystko przy okazji Broniewskiego. Wszystko im opowiadałam o Sybirze, więc… Tak się udawało, jakoś się udawało. Choć nie zawsze. Miałam parę momentów trudnych. Ratowali mnie uczniowie. Najniebezpieczniejszy moment to był w stanie wojennym, już w nowszych czasach. Kiedy szalały trójki wojskowe i wyrzucały nauczycieli nieprawomyślnych, to znalazła się skarga na mnie, że o Katyniu mówiłam. Ale wybroniła mnie uczennica. Bo to wyszło od jej ojca, wtedy uczyłam jej młodszego brata, a ona już była na studiach. Powiedziała, że się z domu wyprowadzi, jeżeli nie wycofa tego. Przyjemnie mi było, że po paru latach miałam jakiś u niej mir. Rzeczywiście wycofali i jakoś nic mi się nie stało. Nawet doczekałam się tego, jak to wtedy mówili, krzyża chlebowego, bo to było dwadzieścia procent… Lubiłam ten zawód, bardzo lubiłam. Chodź teraz nie chciałabym uczyć, bo teraz jest szkoła poszatkowana, tylko po trzy lata można mieć pod opieką tych samych uczniów, w tym samym składzie – to nie dla mnie. Musiałam mieć długo i wtedy mi się to tak bardziej udawało.

  • Czy oprócz tego, co już pani przytoczyła, były jeszcze jakieś konsekwencje pani działalności. Czy była pani represjonowana, bo nie wiem, czy pani się ujawniła, że była w „Szarych Szeregach”? Czy miała pani nieprzyjemności?

Zawsze pisałam prawdę. Później już musiałam to kontynuować, dlatego że zawsze były porównywane te życiorysy. A jak zdawałam… Pierwszy raz musiałam życiorys i ankietę szczegółową wypełniać, jak zdawałam na uniwersytet. Napisałam „Szare Szeregi” i myślałam, że wcale mi nie szkodzą, bo miałam raptem czternaście lat, to gdzie się będą czepiali czternastolatek. Okazało się, że jednak miałam jakieś tam tyły i… Ale to za dużo byłoby opowiadać. Jak będzie kiedyś opowieść nie o Powstaniu Warszawskim, a o czasach komunistycznych, to wtedy… Nie, też już bym nie chciała opowiadać. Przeszło, minęło – chwalić Boga. Wierzyć nie mogłam… W tej chwili, ile razy jestem podłamana, a to się zdarza przecież, bo starość jest naprawdę trudna, to sobie przypominam. Ale czy w ogóle mogłaś przypuszczać, że za twojego życia skończy się ta cholerna komuna? Bez wojny, bez ofiar. Najzwyczajniej w świecie skończy się. To był dla nas taki cud – niespodziewany, niemożliwy do uwierzenia. Tego się nie da w ogóle opisać. Mówią, nie wiem, już nie pamiętam, kto pierwszy wymyślił to określenie „pokolenie chore na Polskę”. Myśmy rzeczywiście tacy byli. Tak nas wychowali, to nie była żadna zasługa. Mówi się, że poszliśmy do Powstania, do konspiracji, bo chciało się przygody. To nieprawda. Chciało się przede wszystkim wolnej Polski. A że to jednocześnie była fajna przygoda, to też prawda. Że byli fajni chłopcy, fajne dziewczęta – to wszystko była prawda, oczywiście. Ale to nie był zasadniczy motyw. Czasami mi się zdarza, że generalizuję, choć staram się bardzo tego unikać, bo to jest niesłuszne. Bo w końcu wśród takiej rzeszy młodzieży, jaka brała udział przeciwko Niemcom, byli najróżniejsi ludzie i bardzo różnie się przeżywało. Nie można mówić za wszystkich. Każdy to nieco inaczej widział. Być może, że to, co odczuwałam, było bardziej wyidealizowane, bo miałam taki dom, taką szkołę, „Szare Szeregi”, jeszcze przed wojną zuchy. Zdaję sobie sprawę z tego, że to było wychowanie najbardziej konsekwentne i w pewnym stopniu najbardziej jednostronne, rzeczywiście bogoojczyźniane, i że nie cała młodzież w Polsce była taka sama, bo na pewno nie. Tym niemniej… Jak dużą cenę zapłaciłam za Powstanie? Właśnie przez to, że zginęła moja mama, to nigdy nie miałam poczucia dumy z tego, że poszłam do Powstania. Nie. Bo zawsze miałam poczucie winy wobec mamy i to tkwi we mnie do tej pory. Nie mówiąc o tym, że mam przyjaciółkę, która była pewna, że jej się nic nie stanie, a ja byłam tchórz, bałam się. Szłam, bo wstydziłam się wrócić. Ale się naprawdę bałam. Nie dokonałam niczego, nie byłam z tych zaradnych, dzielnych, nadzwyczajnych – absolutnie nie. Byłam naprawdę szary człowiek, zaplątany w to wszystko. Ale nie oddałabym tego za żadne skarby. Nie można sobie wyobrazić, co to było po pięciu latach okupacji, zobaczyć biało-czerwone sztandary, poczuć się wolnym. Tego w ogóle, zupełnie nie jesteśmy w stanie przekazać naszych przeżyć, bo na szczęście wy jesteście inni… To nie jest prawda, że jesteście tacy sami. Wy na szczęście jesteście inni, nie jesteście już chorzy nawet na Polskę, bo nie trzeba być chorym, trzeba normalnie żyć, trzeba cieszyć się swoim życiem i swoją rodziną. Naprawdę jest jakimś wielkim dla nas szczęściem, że wojna się skończyła, że komuna się skończyła. Nie potrafię darować tym, co śpiewają: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie”. Mnie to po prostu boli, obraża. Jak można nie cenić tego, co się ma?! Rozumiem, że ktoś może lubić lub nie lubić jakiegoś polityka, może mieć inne przekonania niż moje, ale nie cenić własnego kraju?

Warszawa, 18 i 28 marca 2011 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
Krystyna Katarzyna Łopatek Stopień: „Misia”, łączniczka, służby pomocnicze Formacja: Harcerska Poczta Polowa, Komenda „Szarych Szeregów” – „Pasieka” Dzielnica: Śródmieście Północne, Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter