Krystyna Opałło „Elżbieta”

Archiwum Historii Mówionej

Ojciec był kolejarzem, pracował na kolei, [w warsztatach kolejowych w Pruszkowie]. Było nas czworo, cztery córki. Jestem najstarsza. Chodziłam do szkoły podstawowej, jak wszyscy. Potem zdałam do Państwowego Gimnazjum imienia Tomasza Zana w Pruszkowie i do roku 1939 ukończyłam cztery klasy, czyli zrobiłam tak zwaną małą maturę. W gimnazjum należałam do Przysposobienia Wojskowego Kobiet, byłam na obozie szkoleniowym, przeszłam szkolenie wojskowe pierwszego stopnia. Obóz był w Redłowie koło Gdyni.

  • Jak zapamiętała pani wybuch II wojny światowej?

Wstałam rano, ja i młodsza siostra szykowałyśmy się do szkoły. Była mgła, ale usłyszałyśmy syreny, potem mgła się przerzedziła, wycie samolotów i przez radio został nadany komunikat, że wybuchła wojna. To było między godziną siódmą a ósmą. Pamiętam to doskonale. Miałyśmy obydwie z siostrą jechać do Warszawy do szkoły, bo do liceum zdałam w Warszawie. Wobec tego nie pojechałyśmy. Pierwszego dnia w moim rodzinnym mieście Pruszkowie zostały zrzucone dwie bomby. Dwa domy przy torze kolejowym zostały zniszczone i między innymi w jednym z domów zginął mój kolega z gimnazjum. To był pierwszy dzień wojny. Potem słuchałam z uwagą komunikatów radiowych i dla mnie był to szok, że wszystko postępowało bardzo szybko, że Niemcy jednak bardzo szybko wkraczali na tereny polskie. Codziennie słuchaliśmy oczywiście, właściwie bez przerwy. Dopóki było można, słuchałyśmy. Siódmego września był komunikat, że Niemcy już wkraczają pod Warszawę. Pod Brwinowem była bitwa. Mama nie chciała nas zostawić w domu (bo mieszkaliśmy w domku jednorodzinnym) ze względu na naloty, na bomby. Cztery nas przeprowadziła do szkoły, bo tam były grube mury i na parterze był schron. Tam przeżyłam wkroczenie Niemców, pierwsze czołgi. Dla mnie cały przebieg wydarzeń we wrześniu był szokiem, nie mogłam się pogodzić z myślą, że to tak szybko następuje. Nasza szkoła miała doskonałą polonistkę i byliśmy wychowani w duchu naprawdę bardzo patriotycznym, [mieliśmy] wiarę w to, że jesteśmy silni, więc dla nas to było wielkie przeżycie, dla mnie szczególnie. Ojciec dostał nakaz przegrupowania zakładu – warsztatów kolejowych – na wschód. Wyruszył ze wszystkimi. Moi znajomi, koledzy – tak samo. Potem było długie oczekiwanie, bo Warszawa została wzięta, radio umilkło dwudziestego któregoś września. Ostatnie przemówienie [Prezydenta Warszawy] Starzyńskiego pamiętam jak dziś, doskonale. Potem powstał wiersz [Antoniego] Słonimskiego [„Alarm”]: „Koma, raz, dwa, trzy…” – jak były naloty. Doskonale sobie przypominam komunikaty tej treści, którą potem Słonimski umieścił w swoim wierszu, nadawane przez radio.
Ojciec wrócił dopiero w grudniu. Znaleźliśmy się wszyscy w nowej rzeczywistości: trudności rozmaite, prowiantowe i tak dalej. Do szkoły już nie mogłam wrócić, bo szkoła była zamknięta. Zaczęłam na przełomie 1939 i 1940 udzielać korepetycji, zresztą korepetycji udzielałam od piątego oddziału szkoły podstawowej. Miałam swojego ucznia, który bez przerwy [potrzebował pomocy]… A w okresie przedwakacyjnym prowadziłam nawet komplety, miałam po cztery osoby w komplecie, przygotowywałam je do gimnazjum. Byłam niezłą uczennicą.
Pierwsze moje zetknięcie z konspiracją było już na wiosnę 1940 roku. Przez mojego kolegę, który już nawiązał jakiś kontakt z ludźmi, którzy zaczęli tajnie działać, zostałam wysłana z grypsem do Turczynka pod Milanówkiem. Jechało się kolejką EKD. To pierwszy raz, ale jeszcze nie byłam w organizacji. Wiedziałam, że to był ZWZ, że to były „piątki”, tylko pięć osób mogło się [spotykać jednocześnie]. Z najbliższego otoczenia znałam tylko dwie osoby. Na czym polegała moja praca? Były jakieś odznaki, dawano mi to do wyszywania nawet. Dzisiaj to się wydaje nieprawdopodobne, bo przecież to od razu mogło zdradzić wobec Niemców, że jesteśmy w tajnej organizacji. Były wydawane już jakieś biuletyny, więc do zaufanych osób [je] nosiłam.

  • Kiedy formalnie pani zaczęła należeć do konspiracji?

Przysięgę złożyłam dopiero w roku 1941, w Warszawie. Wtedy kiedy wiedziałam, że to było ZWZ, przysięgi nie składałam. Nie wiem, może nie miano jeszcze do mnie zaufania czy coś takiego. W 1940 roku na jesieni koleżanka poinformowała mnie, że w Warszawie została otwarta szkoła handlowa drugiego stopnia, że można do niej uczęszczać legalnie, mieć legitymację. Zaczęłam uczęszczać do tej szkoły. Wtedy poprzez koleżankę i jej ciotkę nawiązałam kontakt z organizacją, która wywodziła się z Banku Rolnego. Wtedy złożyłam przysięgę w kościele na placu Zbawiciela [w 1941 roku].
Moim zadaniem było rozwożenie prasy. Zaczynało się to od ulicy Natolińskiej, która teraz chyba już nie istnieje. To była poprzeczna ulica pomiędzy ulicą 6 Sierpnia, teraz Nowowiejską, a Koszykową. Tramwaje tam miały krańcowy przystanek, jeździły Alejami Ujazdowskimi i Nowym Światem, skręcały w Aleje Jerozolimskie. Pobierałam prasę w sklepie na ulicy Natolińskiej. Pierwszy przystanek miałam na Nowym Świecie, tam zostawiałam paczkę. Potem w Alejach Jerozolimskich. Potem tramwaj skręcał w lewo, w Chałubińskiego i zostawiałam prasę na ulicy Filtrowej. Zaraz po lewej stronie Filtrowej, jak się jedzie w kierunku Mokotowa, chyba drugi czy trzeci dom – tam zostawiałam prasę. Zostawiałam ją do tego momentu, kiedy nie nastąpiła wsypa. Jakieś pół godziny po moim wyjściu z Filtrowej, kiedy zostawiłam prasę, Niemcy tam wkroczyli i było aresztowanie. Wtedy ta grupa została rozwiązana. Z osobą, z którą miałam styczność, spotkałam się na moście Poniatowskiego. Poinformowała mnie, że działalność została zawieszona. To był rok 1942.
Uczęszczałam do szkoły handlowej. Właścicielem był Stanisław Plenkiewicz. Uczęszczałam dwa lata, skończyłam ją w 1942 roku. Do tego czasu byłam w organizacji i w 1942 roku nastąpiła wsypa. Potem zaczęłam pracować na terenie warsztatów kolejowych. Miałam przerwę w organizacji. W 1943 roku poprzez koleżankę nawiązałam kontakt z organizacją, która była w Pruszkowie. Moją komendantką była Henryka Zdanowska, wychowanka szkoły Szachtmajerowej. Złożyłam przysięgę i pracowałam jako łączniczka. Nie przeszłam szkolenia, bo już miałam za sobą szkolenie w Przysposobieniu Wojskowym Kobiet. Pracowałam aż do rozwiązania organizacji, [to jest do stycznia 1945 roku].

  • Może pani powiedzieć o przysiędze? Jak to wyglądało? Jakie pani miała odczucia?

Była część flagi biało-czerwonej, która zresztą znajduje się w Archiwum Akt Nowych na Hankiewicza, bo to zostało wszystko przekazane. Była z godłem państwowym. Kładło się rękę, składało się przysięgę. Przysięga była dla wszystkich jednakowa. Nie pamiętam, ale można to znaleźć we wszystkich dokumentach. Znalazłam się w służbie łączności. Do czasu Powstania niewiele było pracy, bo był tylko kolportaż prasy, od czasu do czasu nosiło się grypsy. Pracując na terenie Warsztatów Kolejowych, zaczęłam jeszcze uczęszczać na tajne komplety, żeby zrobić dwie klasy [licealne]. Skończyłam liceum humanistyczne prowadzone przez organizację tajnego nauczania mojego byłego Gimnazjum imienia Tomasza Zana w Pruszkowie.
Jeśli chodzi o najintensywniejszą pracę w organizacji, to się zaczęła od momentu Powstania. W godzinie „W” zostałyśmy wszystkie zmobilizowane, mam na myśli wszystkie łączniczki. Nasza komendantka mieszkała w domku jednorodzinnym przy ulicy Szkolnej w Pruszkowie, zresztą tam jest teraz wmurowana tablica pamiątkowa. Stworzyłyśmy komitet po wojnie, tablica została w dziewięćdziesiątych latach uroczyście wmurowana. To był dom otwarty i do dzisiaj się zastanawiam, że Niemcy jednak… Przez ogród się szło do tego domku, bo on był ukryty w zieleni. Tam się naszych łączniczek, młodych dziewczyn, kręciło bardzo dużo, ale jakoś szczęśliwie wszystko się zakończyło. Była tylko jedna wpadka w tym rejonie, w Piastowie, radiostacja tam została nakryta i zginęły dwie osoby wywiezione do obozu. W godzinie „W” zostałyśmy wszystkie zmobilizowane. Stawiłyśmy się w tak zwanej skrzynce 15/05 na ulicy Szkolnej, w domku u naszej komendantki. Każda dostała osobisty… Nie powiem pakunek, ale rozmaite sanitarne rzeczy. Naszym zadaniem, jak się później dowiedziałam, miało być… Zostałyśmy wyprowadzone piątkami na teren Ostoi, to jest pomiędzy Piastowem, Pruszkowem a Pęcicami. Tam było olbrzymie pole po skoszonym zbożu i tam (jak nam powiedziano) miały być rozłożone płótna na zrzuty samolotów. Z koleżanką dostałam zadanie pozostania przy budującym się domu i miałyśmy czekać na dalsze rozkazy. Reszta poszła dalej. Przeżyłyśmy tam całą noc. Nie było żadnych komunikatów, nikt do nas nie przyszedł z rozkazem, co mamy dalej robić. Dopiero następnego dnia zobaczyłyśmy, jak od strony Pęcic Powstańcy, którzy uciekali z Ochoty, przemykają się pomiędzy snopami zboża w naszym kierunku. Kilkunastu chłopców, którzy uciekali. Mogłyśmy powiedzieć, gdzie mają dalej iść, bo mniej więcej się orientowałyśmy z koleżanką, gdzie są Niemcy. Zresztą w pobliżu był sztab niemiecki. To ten budynek, w którym aresztowano szesnastu w marcu 1945 roku. Tam był sztab niemiecki, tam stał czołg. Kierowałyśmy Powstańców w inną stronę, w stronę Komorowa, bo wiedziałyśmy, że nasza grupa chłopców i dziewcząt udała się w kierunku lasów sękocińskich. Trwało to do popołudnia. Wtedy z komórki organizacyjnej Ostoi (bo tak się ta część Pruszkowa nazywała) przyszedł do nas łącznik i powiedział, żebyśmy wszystkie materiały kompromitujące wobec Niemców przekazały, zostawiły, żebyśmy poszły do domu i czekały na dalsze rozkazy.
Rzeczywiście, tak się stało. Szłyśmy przez wiadukt nad kolejką EKD, tam stał bardzo silny posterunek niemiecki, tam nas rewidowano. Jeszcze chciałam powiedzieć, że przed tym widziałyśmy, co się działo nad parkiem w Pęcinach. To był doskonały widok, bo to odkryte pole, zresztą to pole do dzisiaj jeszcze istnieje. Tam samoloty się zniżały, ostrzeliwały. Zresztą jedna z naszych koleżanek, które wyruszyły z Piastowa, zginęła, została tam rozstrzelana. Też łączniczka. Udałyśmy się do domu i dopiero za dwa dni przyszedł łącznik od naszej komendantki: wróciły z lasów sękocińskich. Część osób poszła do Kampinosu, a część wróciła do domu i zaczęła się bardzo intensywna praca na tym terenie: łączność. Grypsy, chodzenie po okolicy, bo do VI Rejonu należał Ursus, część Włoch, Piastów, Magdalenka.
Potem został stworzony tak zwany Dulag w Pruszkowie, obóz przejściowy dla warszawiaków. Całe siły zostały zmobilizowane tam do pracy: służba sanitarna, jednocześnie łączność, dlatego że były wyprowadzane osoby z terenu obozu. Organizacja miała jednak jakąś łączność, zresztą na terenie Dulagu dwaj lekarze pracowali, którzy byli w organizacji. Zaczęło się wyprowadzanie osób i szukanie dla nich schronienia. Na terenie elektrowni pruszkowskiej była drukarnia, gdzie robili tajne kenkarty, żeby nie było kenkart warszawskich. Zaczęła się nasza praca polegająca na wyprowadzaniu tych ludzi, kierowaniu ich do domów budzących zaufanie i kierowanie dalszymi losami, sprawa noszenia poczty polowej po całej okolicy i nawet do Kampinosu. Dwie nasze łączniczki przedostały się do Warszawy, do radia „Błyskawica”. To już było w trakcie istnienia Dulagu. Udzieliły informacji na temat warunków, jakie tam były, co tam się dzieje, bo bez pomocy Czerwonego Krzyża, bez niczego ludność była w halach, w potwornych warunkach. Okropne to wszystko. Widziałam, jak z Woli przywieziono ludzi (coś okropnego!) popalonych, poparzonych, w strzępach ubrań. Okropnie to wyglądało. Organizowanie żywności, wszystkiego – tym zajęła się organizacja.
  • Czy w związku z pracą, którą pani wykonywała w czasie Powstania, coś szczególnego utkwiło pani w pamięci, jakaś przygoda, wydarzenie, sytuacja nietypowa?

Łapanki, które przeżywałyśmy. Naszym (z koleżanką) miejscem była tak zwana skrzynka. Tam myśmy czekały na prasę, którą nam przynoszono i kierowano nas dalej, bądź chodziłyśmy bezpośrednio do komendantki. To zależy, jakie były dyspozycje. Łapanki były najgorsze, bo trzeba było uciekać z domu do domu: z domu, gdzie już Niemcy byli, przemykać się podwórkami różnymi. Myśmy mniej więcej orientowały się w terenie, znałyśmy teren. Co mnie utkwiło? Koleżanka, która była ze mną, miała przygodę. Uciekłam w przeciwną stronę, ona poszła inną ulicą i znalazła się w łapance. Niemcy ją schwytali. Prowadzili środkiem ulicy kilkanaście osób, dziewcząt młodych. Ona wskoczyła do piwnicy przez otwarte okno i nic jej się nie stało, ale nie mogła z tej piwnicy wyjść potem, bo piwnica była zamknięta, więc musiała głośno stukać, żeby wyprowadzili. Szczęśliwie się wszystko udało. Pracowałyśmy do [stycznia]… Ostatni meldunek miałam pod Gołąbkami 16 stycznia 1945. W skrzynce go przekazałam, jak wracałam, to usłyszałam [szum]. Niemcy już wtedy w białych kożuchach przesuwali się, już byli zmobilizowani do ucieczki. Usłyszałam szum, elektrownię wysadzili, światło zgasło.

  • W czasie Powstania była pani w domu, miała pani kontakt z najbliższymi?

Tak, codziennie. Mało tego, bardzo dużo warszawiaków przez nasz dom przechodziło, mama gotowała olbrzymi gar, prawie kocioł zupy. Powstańcy z PAST-y byli u nas. Oni mieli rodzinę w okolicach Sandomierza. Przedostali się, bo były kopane tak zwane okopy, zygzakowe przeciwlotnicze okopy. Ludzie jeździli na okopy i czasami wracali tymi samymi pociągami, którymi przewozili ludzi z Warszawy. Bardzo często łopaty przekazywali tym ludziom, żeby ich nie zabierali na teren obozu. Właśnie u nas było kilku takich chłopców. Byli, kiedy uciekli z Warszawy. Potem, jak wrócili w te strony, gdzie ich rodzina mieszkała, Niemcy ich aresztowali i znowu wywieźli do obozu. Potem, jak wracali z obozu z Niemiec, znowu przyjechali do nas, dali znać. Jedna rodzina trzyosobowa była u nas chyba cały październik, listopad i do połowy grudnia. Jeden z panów (chłopcy mówili, że on jakąś dowódczą rolę pełnił w budynku PAST-y) opuścił nas wcześniej i powiedział, że on sam sobie dalej ułoży życie. Przynosiłam im gazetki. Nie wiem, jakoś się nie bałam.

  • Oni opowiadali o tym, jak wyglądało Powstanie w Śródmieściu?

Tak.

  • Co mówili na temat tego, co działo się w Śródmieściu? O zdobyciu PAST-y też opowiadali?

Przyszli do nas przy końcu października. Byli w samym centrum walk przez cały czas, jak to Powstańcy.

  • Jak zapamiętała pani sam koniec Powstania, podpisanie aktu zawieszenia broni?

Wiedziałam o tym, bo poinformowała nas komendantka, że w Ożarowie coś się dzieje. Bo ja wiem? Z mieszanymi uczuciami, dlatego że widziałam ludzi w Dulagu, okropnie poranionych.

  • Co działo się z panią i pani rodziną po Powstaniu?

Ojciec był na ucieczce, potem pracował w Warsztatach Kolejowych. Moje siostry uczyły się podczas wojny. Te najmłodsze (to bliźnięta, moje dwie siostry) chodziły do szkoły podstawowej, a młodsza ode mnie średnia siostra chodziła do szkoły średniej. Zrobiłam liceum na tajnych kompletach.

  • Co się z panią działo po Powstaniu?

Po Powstaniu w dalszym ciągu pracowałam w służbie łączności, bo nasza praca absolutnie nie ustała. Był wydawany „Biuletyn”, poczta była przekazywana do wszystkich skrzynek w okolicy. To jednak był olbrzymi teren działania, aż pod Warszawę przecież.

  • A po zakończeniu wojny?

Potem, 17 stycznia w 1945 roku wkroczyło Wojsko Polskie wraz z Rosjanami. Wiadomo, jak to było. W tym okresie znowu zaczęłam udzielać korepetycji. Potem myślałam o wyższej uczelni, ale warunki były takie, że trzeba było iść do pracy. Zaczęłam pracować w czerwcu 1945 roku w Warszawskim Urzędzie Wojewódzkim. Jednocześnie zdecydowałam się na kierunek studiów, to znaczy chciałam iść na architekturę i zaczęłam popołudniami jeździć na kursy przygotowawcze w Warszawie, do profesora Jagodzińskiego.
We wrześniu 1945 roku znowu poprzez koleżankę [zostałam wprowadzona]… Koleżanka mnie przekazała w ręce powstającej tajnej organizacji. Okazało się, że to był WiN. Wtedy złożyłam na nowo przysięgę. Moja praca polegała na zbieraniu informacji o wojskach radzieckich, o ludziach w partii, o stosunkach. Zaangażowałam jeszcze dwie koleżanki z terenu urzędu wojewódzkiego, bo miałam dostęp (moje koleżanki też) do bardzo poufnych materiałów. Pracowałyśmy niedługo, bo w styczniu 1946 roku nastąpiła wielka wsypa z WiN-em, z [pułkownikiem Rzepeckim]. Aresztowali nas w styczniu 1946 roku. Zaaresztowano nas w Pruszkowie, przewieziono do Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie, na ulicę Środkową. Tam w okropnych warunkach w areszcie przebywałyśmy, w śledztwie przez dwa miesiące. Potem przewieziono nas do więzienia karno-śledczego na ulicy 11 Listopada.

  • Jak długo pani przebywała w więzieniu?

W czerwcu 1946 roku była pierwsza rozprawa. Rozprawa odbywała się w Urzędzie Bezpieczeństwa. Nie dopuścili naszych rodzin. Jedynie pozwolili na zaangażowanie obrony, adwokata, ale rodziny nie dopuszczono. Sąd się odbywał przy udziale sędziego prowadzącego i ławników. Jeden z ławników to był strażnik z aresztu, który zamordował naszego kolegę. Zatłukł go po prostu, dlatego że on dostał jakiegoś szoku, zaczął krzyczeć. Ten areszt był w piwnicach na Środkowej, odkrytych niedawno (jeszcze tam napisy do dzisiaj są), okropne warunki zresztą. On zatłukł tego człowieka. Jeszcze żyjącego przewieziono go do szpitalika więziennego na 11 Listopada. Potem, jak się dowiedziałyśmy od siostry więźniarki, która pracowała w tym szpitaliku, on tam zmarł. Pierwsza rozprawa była na ulicy Sierakowskiego w Wojewódzkim Urzędzie Bezpieczeństwa, ale wyroków nie ogłoszono. Powiedziano, że następnego dnia przyjedzie po nas samochód i przewiozą nas do jakiegoś zakładu produkcyjnego, do jakiejś fabryki na Woli. Tam przy udziale całej załogi będzie odczytany wyrok i będziemy zaprezentowani jako bandyci. Rzeczywiście, samochód przyjechał, przewieziono nas do jakiegoś budynku, do dużego pomieszczenia, ale trzymano nas całą noc i nie doszło do odczytania wyroku. Okazało się, że sprawa była przekazana do ponownego śledztwa z uwagi na to, że podczas śledztwa osoby były represjonowane, bite i tak dalej. Wróciłyśmy na pół roku do więzienia, było ponowne śledztwo. Mnie przewieziono nawet na śledztwo do Urzędu Bezpieczeństwa na miesiąc. W lutym 1947 roku była sprawa w Wojskowym Sądzie Rejonowym na Koszykowej i tam już ogłoszono wyroki, i była amnestia.

  • Zostały panie zwolnione?

Tak, wyszłam z wyrokiem wprawdzie niedużym, bo jeden rok więzienia, a przesiedziałam trzynaście miesięcy, [dodatkowo] z utratą praw obywatelskich i honorowych.

  • Co się z panią działo po opuszczeniu więzienia?

Jeszcze nie powiedziałam, że w 1945 roku na jesieni zdałam konkursowy egzamin na politechnikę na wydział architektury. Zaczęłam chodzić na wykłady, ale chodziłam półtora miesiąca i mnie aresztowali. Po powrocie, jak wróciłam, zgłosiłam się na politechnikę. Dziekanem był profesor Gutt, który przychylił się do mojego wniosku, że mogę być z powrotem przyjęta, ale nie miałam już warunków materialnych, bo rodzice bardzo dużo pieniędzy wydali na adwokata. Musieli się zapożyczyć i potem się to spłacało.
Moja sprawa nie skończyła się tym wyrokiem, bo potem nie mogłam pracy znaleźć. Pracę znalazłam dzięki mojej koleżance z Warszawskiej Dyrekcji Odbudowy, ale przez cały okres pracy ciągnęło się to za mną. Niby nikt nie mówił, ale wszyscy o tym wiedzieli i jak były przydziały mieszkań czy coś takiego, to zostawałam pominięta. Założyłam rodzinę w latach pięćdziesiątych, mieszkaliśmy w pokoiku dwunastometrowym, w tak zwanym kołchozie, bo trzy rodziny mieszkały w jednym mieszkaniu, w każdym pokoju inna rodzina. Jeszcze przechodziłam przez cudzy pokój. Dosyć ciężkie życie. W każdym razie jakoś szczęśliwie przeżyłam.
Wcześnie straciłam męża. Mam syna, z którego jestem dumna, jest profesorem, naukowcem. Jak się zaczęła tak zwana odwilż, to wtedy spotkaliśmy się wszyscy z organizacji. Wtedy zobaczyłam, ilu moich kolegów i koleżanek było w organizacji, bo tak to się znało tylko wąskie grono. W 1991 roku z koleżanką, która w Zarządzie Okręgu Warszawa Powiat Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej zaczęła organizować tak zwane archiwum… [Zostały] pozbierane wszystkie materiały, jakiekolwiek były i dokumenty, prasa została przetrzymana. Nasza komendantka wiele rzeczy zakopała i to jakoś przetrwało z całego naszego obwodu, a nasz obwód to był cały powiat warszawski: Otwock, Legionowo, Ożarów, Łomianki, Piaseczno, Marki i Rembertów. Zaczęłyśmy pracować, cztery łączniczki. Nasza komendantka zmarła w 1994 roku. Ona utrzymywała z nami łączność przez cały okres tak zwanego PRL-u, u niej się spotykałyśmy, opowiadałyśmy sobie różne wspomnienia, bo każda miała inne. Tak co miesiąc, co dwa miesiące. A jak się zaczęła odwilż, to już były jawne spotkania. W 1991 roku zaczęłam pracować w archiwum. Zgromadziliśmy bardzo dużo materiałów z całego rejonu, [obwodu] i zostało to wszystko w 1997 roku [przekazane do Archiwum Akt Nowych]. Spotykałyśmy się raz w tygodniu, cały dzień poświęcałyśmy, bo trzeba było to wszystko ułożyć chronologicznie i tematycznie, i sporządzić wykaz, przepisać na maszynie. To zostało w teczkach przekazane do Archiwum Akt Nowych.

  • Czy chciałaby pani jeszcze coś powiedzieć na temat Powstania Warszawskiego?

Czy chciałabym coś powiedzieć? Mój udział w Powstaniu Warszawskim był niewielki, w każdym razie tylko przy pomocy ludziom i Powstańcom, tylko tyle. Brałam udział w godzinie „W”.

  • Gdyby Powstanie miało wybuchnąć jeszcze raz, wzięłaby pani w nim udział?

Na pewno, nie ma żadnych wątpliwości. Dyskusja, czy było potrzebne, czy nie, do końca będzie trwać. Ludzie nie wiedzą o atmosferze, jaka była. Poza tym wychowanie: jednak wyszłam ze szkoły, która wychowywała nas w duchu Piłsudskiego. Jak moja rodzina mówi i moje koleżanki: jestem idealistką.




Warszawa, 10 października 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Berbecka
Krystyna Opałło Pseudonim: „Elżbieta” Stopień: strzelec, łączniczka, kolporterka Formacja: Obwód VII „Obroża”, Rejon VI Dzielnica: Pruszków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter