Krystyna Zofia Stachlewska-Rudczyńska „Iza”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Krystyna Zofia Stachlewska-Rudczyńska. Mieszkam w Stanach Zjednoczonych. W czasie Powstania walczyłam w Alejach Jerozolimskich 17, w składnicy meldunkowej „S” należącej do Okręgu [Warszawskiego Armii Krajowej].

  • Proszę powiedzieć w skrócie, jak wyglądało pani życie przed wojną.

Przed wojną, w trzydziestym dziewiątym roku mieszkałam w Prużanie, na Polesiu. Ojciec mój był dowódcą 25. pułku ułanów i zginął w trzydziestym dziewiątym roku. Ja […] (jestem jedynaczką), zostałam z matką i w trzydziestym dziewiątym roku, jak się zaczęła okupacja rosyjska…

  • Pani była ciągle jeszcze na wschodzie, jak weszli Rosjanie, tak?

Tak, natychmiast uciekałyśmy ze strony wschodniej Polski na stronę zachodnią w kierunku Warszawy. Tutaj rodzice mieli willę pod Warszawą.

  • Czy ta ucieczka była spowodowana jakimiś…

Ponieważ moja matka znała dobrze sytuację, bo urodzona była na Ukrainie, chociaż rodowita Polka, dziadkowie mieli tam majątek i jako siedemnastoletnia dziewczyna w dwudziestym drugim roku uciekła do Polski, zaraz po maturze.

  • Czyli to był lęk przed Rosjanami.

Tak, przed bolszewikami, przed represjami. Nas wywieźliby w pierwszej kolejności do Rosji. Ponieważ matka moja zdawała sobie z tego sprawę, razem z babcią i matką przeszłyśmy nielegalnie granicę. Pierwszy raz jak przechodziłyśmy, zostałyśmy aresztowane przez rosyjskie oddziały. Babcię moją trzymali trzy dni, właściwie wszystkie siedziałyśmy trzy dni w areszcie. No ale wypuścili nas w Brześciu, a potem znowuż starałyśmy się przejść przez granicę. Przyjechałyśmy przez Bug i dostałyśmy się w rezultacie do Siedlec, do mojej ciotki. Potem do Warszawy. Przeszłyśmy granicę z 7 na 8 grudnia.

  • Jak pani wspomina żołnierzy radzieckich, którzy tam panie sprawdzali, zatrzymali?

Ponieważ ja byłam przyzwyczajona do tego strasznego terroru, wiedziałam przecież, że jest terror okropny w Rosji, już jako dziecko jak… W ogóle, tak jak powiedziałam, matka moja zdawała sobie z tego sprawę, jak się będą zachowywać w stosunku do Polaków. Akurat w trzydziestym dziewiątym roku zdałam do gimnazjum i nawet musiałam pójść do gimnazjum przez dwa miesiące niby polskiego, ale wszystko było pod zarządem bolszewickim. No i dlatego myśmy w ogóle uciekały.

  • Pani miała kontakt z tymi żołnierzami radzieckimi. Jak oni się zachowywali?

Mieszkałyśmy w koszarach, tak jak wspominałam, siedem kilometrów od miasta Prużany. Przyszedł rozkaz ewakuacji jeszcze w czasie wojny, stały tam dwa pułki w koszarach, [pułk] artylerii, 20. pal, i 25. [pułk] kawalerii, [czyli] pułk mego ojca. Nocą musiałyśmy uciekać, bo podchodziły oddziały rosyjskie, no i uciekłyśmy do miasta. Matka tam wynajęła taki [mały] domek i potem jeszcze podczas rabowania naszego mieszkania i rzeczy ratowała to, co mogła, wywoziła ze znajomymi paniami, targały te meble do miasteczka na wozach […]. No i któregoś dnia [kiedy] matki nie było, przyjechała ciężarówka. Od razu wiedzieli […], że to... Ojciec mój był dowódcą pułku i zabrali wszystkie meble z tego domku, który wynajęłyśmy. Moja babcia oczywiście, która mówiła świetnie po rosyjsku, powiedziała, że jakiś numer konstytucji rosyjskiej zabrania zabierania prywatnej własności. Na to odpowiedź była: „Przecież to nie jest wasza własność, niech i nasz komandir posiedzi na takim fotelu”. To jak dziś pamiętam. „A zresztą macie złoto w Szwajcarii”. Ja zbierałam „na Murzynków” – dzieci zbierały „na Murzynków” takie sreberka z czekoladek i miałam całą bombonierkę – i babcia na to mówi: „To jest nasze złoto”. Rzuciła temu bolszewikowi pod nogi. Oni w stosunku do ludzi jeszcze nie zachowywali się wtedy [wrogo, o ile] moja pamięć mnie nie myli, jeszcze rozmawiali, starali się niby być przyjacielscy, że nas uwolnili z „reżimu polskiego”. W każdym razie cokolwiek nam się tam uratowało. Właściwie nie było w ogóle pieniędzy, dlatego że wszystko było pozamykane, [banki], więc [pieniądze były z tego], co matka zdążyła sprzedać, no i tam dojechaliśmy. Tak jak powiedziałam, przeszłyśmy nielegalnie przez Bug, przewieźli nas łódkami, potem dostałyśmy się do Siedlec i matka od razu potem jak tylko mogła, pojechała, (to był grudzień w trzydziestym dziewiątym roku), pojechała do Warszawy. Na początku roku sprowadziłyśmy się do naszej willi.

  • Czy pani już wtedy wiedziała, że pani ojciec nie żyje?

Nie, bo ojciec mój starał się po rozwiązaniu i zakopaniu sztandaru, po bitwie pod Sądową Wisznią [przejść na Węgry]. Zresztą w Krasnobrodzie pułk ojca ochraniał całą dywizję, która szła. (Tam jest teraz szkoła imienia 25. [pułku] ułanów, jak również co roku są zjazdy, i obchodzili właśnie rocznicę tej bitwy, która była 23 września.) No i dalej był rozkaz, żeby szli w stronę Węgier, a potem został wydany rozkaz rozwiązania pułku. Mój ojciec służył w brygadzie generała Andersa, którego bardzo dobrze znałam oczywiście już jako dziecko i później w dalszym ciągu znałam jego pierwszą żonę i jego. Więc pułk został rozwiązany, ojciec osobiście zakopał sztandar i starał się przedostać [na Węgry]. Rozwiązał pułk i każdy mógł iść w każdą stronę, jaką uważał. Ojciec ze swoim adiutantem rotmistrzem Pilinkiewiczem i jeszcze paroma oficerami starał się przedostać na Węgry. Mieli pół dnia drogi na Węgry, zatrzymali się w jakiejś wsi, przebrani byli już w cywilne ubrania. To była wieś czysto polska, ale ułan z pułku, (między innymi był ułan z pułku ojca, który też z nimi szedł i był na posterunku), zasnął. To młody chłopiec i zasnął – został na warcie i zasnął. W międzyczasie przyszli Ukraińcy, zaaresztowali wszystkich i wydali. I tu się kończą dokładne dane na ten temat, wygląda tak, że Ukraińcy oddali właśnie ojca i paru oficerów w ręce rosyjskie. I oni wymęczeni, podczas całej akcji musieli iść na piechotę, mimo że ojciec był w cywilnym ubraniu, [znali] doskonale rangę ojca i tak dalej, i tak dalej. Mówili: „Pośpiesz się, pan pułkownik” czy tam jakoś. Pędzili ich i na tym się kończy. Wszystkich zabili. Aha, jeszcze był doktor pułkowy, który zdjął tylko odznaczenia oficerskie i szedł w mundurze bez odznaczeń, jego ojciec puścił i on poszedł i doszedł do Warszawy. Ten właśnie pan, nie pamiętam nazwiska tego doktora, bo to był oficer rezerwy, jak szedł, powiedzieli jemu: „Idź szybko”. I wtedy słyszał strzały. [Ale] nie mogli znaleźć później ciał ani nic, więc wielka niewiadoma. Na pewno [ojciec] nie [zginął] w Katyniu.

  • Jak wyglądało pani życie w Warszawie? Gdzie pani mieszkała?

Mieszkałam pod [Warszawą], w takiej miejscowości, [która] nazywała się Słupno. To była zresztą luksusowa willa jak na czasy przedwojenne. I tam właśnie rodzice wybudowali, nie wiadomo dlaczego, właśnie na tej drodze Radzymińskiej. Właściwie wiem, dlaczego – bo mój stryj był dyrektorem jakiejś cegielni czy czegoś, tam właśnie mieszkał i namówił rodziców, żeby tam [wybudowali]. Więc z trzydziestego dziewiątego na czterdziesty zamieszkałyśmy z matką i babcią w naszym domu. Bez mebli, znajomi dali a to stół, a to łóżko, a to tapczan. Ale było to wszystko nasze, z łazienką elegancką i tak dalej, duży bardzo plac, ogród. Tam cały czas w czasie wojny w trzydziestym dziewiątym roku dowództwo niemieckie [sztab podsłuchowy] w czasie obrony Warszawy dowództwo tam stacjonowało, zarekwirowało cały dom. Spędzili moją stryjenkę z dwojgiem malusieńkich dzieci, właściwie z jednym dzieckiem, a w czasie oblężenia Warszawy i poddania się Warszawy 30 września urodziła się moja kuzynka, siostra stryjeczna. I Niemcy – [to był] sztab podsłuchowy (teraz mi się przypomniało), właśnie był sztab podsłuchowy niemiecki – nawet sprowadzili mojej stryjence lekarza. Ale to […] był Wehrmacht. No i potem się wynieśli, myśmy się wprowadzili. Niemniej jednak każdy oddział niemiecki, który przechodził, to rekwirował prawie cały dom i sprowadzał nas wszystkich do jednego pokoju. Właśnie moja stryjenka mieszkała w jednym pokoju z dwojgiem małych dzieci, niańka do dziecka, kucharka i jeszcze pani znajoma z tej samej miejscowości. [Mieszkaliśmy] w jednym pokoju, więc państwo sobie wyobrażacie, w jakich warunkach. W czterdziestym roku poszłam do pierwszej klasy [gimnazjalnej], bo oczywiście nie skończyłam [na wschodzie i] dojeżdżałam do Warszawy.

  • Czy to była jakaś tajna szkoła, czy jakaś oficjalna, oficjalnie działająca?

Wtedy jeszcze niby chodziłam do klasy siódmej, bo skończyłam…

  • To była jeszcze szkoła podstawowa.

Podstawowa. Później Niemcy zarządzili, że nie może być gimnazjum, tylko mogą być ogólnokształcące szkoły zawodowe. No i ta była pod przykrywką jakiejś szkoły hafciarskiej. Wiem, że miałam organtynowy kołnierzyk, który był brudny jak święta ziemia. Ja ciągle haftowałam, przez cztery lata. W każdym razie małą maturę zrobiłam w czterdziestym czwartym roku.

  • Czy pani miała poczucie zagrożenia, kiedy pani chodziła do szkoły? Czy dzieci wtedy czuły, że się narażają?

Cały czas. Na przykład w czasie jazdy ciągle rewizje, w czasie jazdy kolejką (taką ciuchcią radzymińską jeździłam). Później zresztą, matka wynajęła jeden pokój w Warszawie na Śniadeckich i tam byłyśmy zameldowane. Cały czas rewizje były, czy w tramwajach, czy w kolejkach. Szkoła – na przykład zawsze ktoś tam czuwał, […] książki, które miałyśmy, stare, przedwojenne powiedzmy, „Historia”, „Język polski”, nie wolno było [uczyć się]. Przedmioty takie jak… No, musiałyśmy się uczyć się niemieckiego, to jest pierwsza rzecz. Ja zaczęłam od francuskiego, ale musiałam się właśnie uczyć [niemieckiego], to było przymusowe. No ale prowadzony był normalny, normalny program gimnazjalny [przez siły nauczycielskie].

  • Gdzie pani szkoła się mieściła?

Początkowo byłam u Platerówny na Pięknej, dawnej Piusa, [to znaczy wtedy] była Piusa XI, tak się nazywała ta ulica, [a] dawniej Piękna i teraz Piękna. A potem właśnie nie mogę sobie przypomnieć nazwy tej szkoły, do której zostałam przeniesiona. To było nazwisko jakiejś pani, która była właścicielką tej szkoły, ale ja naprawdę... Ostatnio ta szkoła była na Miodowej, zaraz za kościołem Kapucynów. Zupełnie wyleciała mi z pamięci nazwa tej szkoły.

  • Czy te klasy, czy te dziewczyny, które do tej klasy chodziły, to były osoby zaufane?

Wszystko byłyśmy koleżanki, znaczy w tym samym wieku mniej więcej. Czasami była różnica, dlatego że ktoś... Na przykład spotkałam koleżankę z Powstania dwa lata temu, która się potem dostała do Włoch, po niewoli. Ona była w obozie koncentracyjnym, w tym samym wieku jak ja poszła do trzeciej klasy gimnazjalnej, a ja od razu poszłam do licealnej. Zdawałyśmy egzamin, ale normalnie dziewczyny, no, [trzymały się] grupkami, tak jak w szkole, człowiek się zaczął przyjaźnić z przyjaciółką jakąś, prawda. Ja miałam grupkę swoją i właśnie jedna z tych moich dobrych koleżanek zaproponowała (już sama była widocznie w tej organizacji), spytała mnie, czy chcę należeć do konspiracji. Więc ja jako grzeczna dziewczynka spytałam się matki. Matka nie chciała mnie początkowo pozwolić, ale mój argument był taki: „Tatuś by sobie tego życzył”.

  • Proszę pani, no właśnie, a to przedwojenne wychowanie, jak się wychowywało dzieci do tego, żeby one później życie chciały oddać ojczyźnie?

Mój ojciec był legionistą, ojciec był na studiach w Belgii i w okresie letnim przejeżdżał, przed I wojną światową przyjeżdżał na ćwiczenia wojskowe w czasie wakacji, prawdopodobnie w czasie... W ogóle kiedy się czyta książki z tego okresu na temat Legionów, to właśnie większość takich znanych legionistów to byli studenci wyższych uczelni i wszyscy przyjeżdżali właśnie do Legionów marszałka Piłsudskiego. Ten zaczątek Wojska Polskiego z tego okresu się zaczął.

  • Czy w domu o tym się mówiło?

Tak, w domu mówiło się cały czas na ten temat. Moi rodzice... Mój ojciec urodzony znowuż w Kaliskiem, więc z zachodniej części raczej Polski, a matka moja urodzona w majątku, [który] nazywał się Marcelin, niedaleko Kijowa był, ale też czysto polska rodzina i też te dzieci były wychowane w duchu wielkiego patriotyzmu. Mój stryj, ojca młodszy brat, zginął w czternastym roku, w czasie wojny w każdym razie, dokładnie nie wiem, ale przed 1918 rokiem. No i ojciec wtedy zdecydował się zostać na stałe w wojsku.

  • Czy pani miała taką tradycję, czy pani miała poczucie, że teraz pani kolej, że pani teraz musi jakby podjąć walkę?

Dla mnie to była sytuacja zupełnie normalna, że ja mam [ten obowiązek]. Nie wchodził w ogóle w rachubę jakiś strach. Może byłyśmy za młode, też niezupełnie zdawałyśmy sobie z tego sprawę, ale dla ojczyzny właściwie każda z nas prawie uważała to za wielki honor, że zostałyśmy przyjęte do organizacji.
  • Czy pani wiedziała wtedy, jaka to była organizacja?

Konspiracyjna. Przede wszystkim trening. Uczyli nas terenoznawstwa, ja specjalnie pracowałam właśnie na łącznicy wojskowej – wojskowe telefony, zbiórki, nawet była musztra wojskowa, po cztery nas szły na jakąś taką musztrę. To mnie szalenie śmieszyło, bo w prywatnych domach, [na przykład] młody podchorąży, cztery dziewczyny i on [robił] musztrę wojskową. Więc niecenzurowanym słowem mówił: „Siad, na… siad”. I my na „siad”, na każdy rozkaz musiałyśmy robić to, co on chciał. Tak jakoś mi się to wbiła w pamięć właściwie w tym wypadku bardzo niepotrzebna musztra, ale… No więc ja między innymi też chodziłam na kurs samochodowy, teoretyczny, dlatego że nie wolno było przecież mieć prywatnych samochodów, a zresztą ja miałam piętnaście i pół czy szesnaście lat. Zaprzysiężona zostałam w czterdziestym trzecim roku, po tych skończonych kursach. Terenoznawstwo Warszawy – musiałyśmy wiedzieć, gdzie, jak, gdzie iść. No oczywiście w czasie samego Powstania masę było zburzonych domów, nie wiadomo, gdzie był oddział niemiecki, gdzie był oddział polski, zwłaszcza w pierwszych dniach.

  • Czy się to terenoznawstwo przydawało w tamtych warunkach?

Bardzo się przydawało, trzeba było znać Warszawę, tylko w czasie samego Powstania wszystko się zmieniało, bo szło się z jednego punktu do drugiego i tam mówili, żeby się dostać w takie miejsce, to trzeba iść takimi ulicami albo takimi kanałami, albo takimi przejściami piwnicznymi, to zależy. Informowali momentalnie każdy posterunek.

  • Jeszcze wróćmy do tego zaprzysiężenia. Jak pani to zapamiętała, gdzie to się odbyło?

To się odbyło w mieszkaniu jednej z moich koleżanek na [Emilii Plater].

  • Czy pani pamięta nazwisko tej koleżanki albo pseudonim?

Jej nazwisko pamiętam, ale ona jakoś nie dojechała na Powstanie. Kazimiera Balcerek.

  • I to było kilka dziewczyn, tak? Kto odbierał przysięgę?

To odbierała nasza komendantka Elżbieta Gross-Ostrowska.

  • Czego się pani spodziewała po tej konspiracyjnej organizacji? Myślała pani, że do czego to doprowadzi?

Ja osobiście nie wiedziałam, gdzie się coś stanie, kiedy się zacznie, czy będzie Powstanie. Jak zostałam zmobilizowana 28 lipca, przyjechała właśnie ta Kazia po mnie, bo to był okres wakacyjny, i wtedy była ogólna mobilizacja wszystkich przyszłych Powstańców. No więc nie wiedziałam nawet, gdzie ja się znajdę, jak się pakowałam, to miałam i kostium narciarski między innymi, ciepły, to był lipiec. No ale cała walizka... Czy mam opowiedzieć dzień po dniu, jak to się wszystko odbyło?

  • Ten moment mobilizacji, bardzo proszę.

No więc właśnie została ogłoszona mobilizacja i miałyśmy się stawić, nasza grupa miała się stawić do pewnego punktu. Ponieważ mieszkałam na Śniadeckich, a ten punkt, w którym miałyśmy zamieszkać, był na Mokotowie, na ulicy [Olesińskiej] chyba, tam znalazłam się z moją koleżanką, [był] jeden pokój z kuchnią... W międzyczasie, w niedzielę przed Powstaniem byłam u znajomych, którzy mieli część jedzenia, kaszy i tak dalej, mojej ciotki, która powiedziała mi, że mam to zabrać. Poszłam na piechotę, znaczy pojechałam na ten Grochów, żeby zabrać to jedzenie. Butelki z topionym masłem i rozmaite kasze były tam.

  • To było dla Powstańców?

Nie, to było nasze własne, znaczy mojej ciotki. I ja tam pojechałam, ponieważ nie miałam w ogóle jedzenia, więc trzeba było odebrać, żebyśmy z czegoś mogły żyć. Pojechałam tam właściwie tuż przed godziną policyjną i z trzema bardzo ciężkimi torbami, (butelki z masłem topionym i kaszami), jechałam tramwajem. I [dojechałam] do parku Paderewskiego, tam widocznie motorniczy dostał wiadomość, że dalej tramwaje nie będą szły, tak że od początku parku Paderewskiego aż do Śródmieścia punkt siódma wieczorem doszłam z tymi torbami. Spuchnięta okropnie, bo ręce nadciągnięte, doszłam do mieszkania na Śniadeckich. Zupełnie cudem dolazłam tam, bo to [był] olbrzymi kawał drogi był z ciężarem. Potem przeniosłam się w poniedziałek, przyniosłyśmy się właśnie na Mokotów, z moją koleżanką, która obecnie jest też w Stanach. No i tam w międzyczasie ja wyszorowałam szczoteczką od zębów kuchnię, która była brudna, (jak nie wiem co), parapety. Do dziś dnia właśnie ta moja koleżanka się naśmiewa: „Tu Powstanie, a ona czyści kuchnię”.
W poniedziałek przyszedł meldunek, [właściwie] nie w poniedziałek, tylko w poniedziałek przyniosłyśmy się, a we wtorek z rana przyszedł meldunek, że jedna z nas ma stawić się do Alej Jerozolimskich. Więc ponieważ ja zostawiłam walizkę na Śniadeckich, moja koleżanka, pani Halina Rozanowicz (w tej samej grupie była zawsze ze mną w czasie konspiracji, Rozanowicz-Zipser, obecnie mieszka w Wirginii, w Stanach Zjednoczonych), ona została, a ja powiedziałam: „To ja pójdę z tym meldunkiem, dlatego że mam walizkę, to jeszcze przyniosę...”. A nie, przyniosłam walizkę. Walizka była, ale mówię: „Jeszcze mam trochę rzeczy do zabrania ze Śniadeckich”.

  • Czyli pani była dobrze przygotowana do Powstania, miała pani walizkę z rzeczami?

Miałam rzeczy osobiste, miałam jedyną fotografię mego ojca, która nam została, dlatego że jak nas aresztowali, wszystkie fotografie zabrali, a to była jedyna fotografia mego ojca, którą uratowałyśmy i bolszewicy nie zabrali jej. I ja poszłam z meldunkiem, bo jeszcze chciałam zabrać jakieś rzeczy ze Śniadeckich. Oczywiście tam już nie doszłam, tylko znalazłam się najpierw w Alejach Jerozolimskich i już nie mogłam dojść do Śniadeckich. Ale tam były matki mojej rzeczy, ubrania, nawet ojca kurtka myśliwska, bonżurka i tak dalej, które mama ratowała. „A nuż ojciec wróci”. Moja koleżanka została na Mokotowie i już nie mogła dojść, dobić do Warszawy, jak Powstanie się zaczęło we wtorek o piątej. A ja właściwie tam dobrnęłam chyba o godzinie trzeciej we wtorek i stałyśmy na rogu Kruczej i Alej Jerozolimskich w bramie jako posterunek doprowadzający dla innych łączniczek. Ponieważ ta nasza składnica meldunkowa to było, zdaje się, dwie takie główne składnice. Jedna składnica meldunkowa „S”, a druga pod nazwą składnica meldunkowa „K”. Ja byłam przy Okręgu Warszawy, a prawdopodobnie „K” to należał do Okręgu Warszawskiego. W każdym razie ja już tam zostałam, a ta moja koleżanka już nie dobrnęła z Mokotowa.
Akcja zaczęła się o piątej, a w międzyczasie po dwie godziny stałyśmy z ręką na temblaku w bramie na ulicy Kruczej, prawie że na rogu Kruczej i Alei Jerozolimskich. Naprzeciwko w Alejach Jerozolimskich stał oddział niemiecki, który widział cały czas, że jakaś jedna dziewczyna stoi, potem druga dziewczyna. W międzyczasie poszedł Niemiec do mojej koleżanki, która była albo przede mną, albo po mnie, i spytał się, dlaczego ona stoi? Więc odpowiedziała, ja już nawet w tej chwili nie pamiętam zupełnie… Wiem, że jednej koleżance to zaproponował Niemiec, że ją odprowadzi do domu. To było po stronie drugiej, parzystej Alei Jerozolimskich, gdzie była komenda niemiecka. Ale to może troszeczkę dziecinne było, bo ciągle [jakaś] osoba stała w tej bramie, właściwie nie ta sama osoba stała, tylko co dwie godziny inna i ciągle ręka na temblaku, ale taki miałyśmy rozkaz. No więc o godzinie piątej, jak zaczęły się [walki], już byłyśmy w środku, w oficynie, nie na froncie kamienicy, tylko w oficynie. Tam miałyśmy jakieś dwa pokoiki i tam przesiedziałyśmy cały czas. Przychodziła od czasu do czasu jakaś łączniczka z Komendy Okręgu albo z Komendy Głównej z Warszawy z meldunkami, koleżanka moja, jedna z łączniczek i tak siedziałyśmy, czekałyśmy na rozkaz, że mamy iść. Ja pamiętam […], jak siedziałam, jadłyśmy, zdobyłyśmy jakieś dwa kilogramy wiśni i siedziałyśmy, i tylko jadłyśmy te wiśnie w czasie nocy. A ja cały czas myślałam, żebym tylko nie została wysłana z meldunkiem przed godziną policyjną. Na pierwszy rozkaz, pierwszy meldunek, który przyszedł, żeby iść na Ochotę z meldunkiem, została wysłana łączniczka godzinę przede mną i ona zginęła.

  • A skąd panie wiedziałyście, że ona zginęła?

Potem się dowiedziałyśmy. Pseudonim „Zofia”. Starsza może o dwa lata ode mnie, mieszkała również na Ochocie, a ja zostałam wysłana godzinę po niej, mniej więcej chyba o godzinie czwartej.

  • To była taka praktyka, że się wysyłało najpierw jedną, a potem drugą dla pewności?

Nie wiem, czy ona w to samo miejsce szła, nam nie mówili, tylko wiem, że szła na Ochotę i również ja wiedziałam, że idę na Ochotę. To tylko tyle. A do jakiego oddziału ona miała dostać się, nie wiem. W każdym razie zostałam wysłana. Jest godzina jeszcze policyjna, nie wolno było wychodzić.

  • To było pierwszej nocy Powstania?

Pierwszej nocy Powstania i właśnie... Aha, jeszcze pytam się swojej komendantki, czy mam włożyć opaskę. Ona mówi: „Lepiej nie”. Ja miałam to w torebce.

  • Kiedy pani dostała opaskę?

Chyba poprzedniego wieczoru, [właściwie] tego samego dnia, znaczy we wtorek, ale przed samym Powstaniem. Więc nie założyłam, ale chyba miałam zwinięte w torebce. Miałam takie pantofle na sznurku, takie na koturnach, i miałam granatową spódniczkę, jasną bluzkę, jakiś płaszczyk jak uczennica i byłam tą uczennicą. Zostałam wysłana, właśnie że mam iść na Ochotę. Wyszłam i na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich szłam pod tymi murami. Była zupełna cisza, właściwie nie było żadnych strzałów, żadnej akcji wtedy, ale jak doszłam do rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich, południowa strona Marszałkowskiej, słyszę jakieś hałasy. Myślę, że to budowali wtedy jakąś barykadę. Myślę sobie „To jak tu iść?”. Więc poszłam dalej Alejami Jerozolimskimi. W hotelu „Polonia” akurat stał oddział niemiecki (wtedy to jeszcze w starym hotelu były takie obracane drzwi naokoło) i wlazłam prosto na dwóch strażników niemieckich. Więc wprowadzili mnie do środka, obudzili dowódcę i zaczęła się rozmowa. Dlaczego ja idę w czasie godziny policyjnej, gdzie idę. Kazał mi pokazać moją kenkartę, [gdzie] napisane było nazwisko, imię, zawód uczennica, adres. No więc na szczęście adres był ulica Śniadeckich 20, więc szłam w dobrym kierunku, bo skręciłam w Poznańską potem, żeby dojść, bo to bardzo blisko Politechniki i Pola Mokotowskiego. Rzeczywiście szłam w dobrym kierunku. Zaczęłam się tłumaczyć, że właśnie bardzo się bałam strzałów, że nocowałam wobec tego u koleżanki swojej, podałam nawet adres. Oczywiście nie nocowałam tam, podałam jemu adres tej mojej koleżanki na Widok 1 i jakoś… Aha, jeszcze prawdopodobnie ze zdenerwowania gorzko mi się zrobiło, sucho w ustach i poprosiłam go o szklankę wody. Więc ten kapitan przyniósł mi tą wodę i po jakimś czasie powiedział: „No to idź do domu”. Ale kazał mnie tym żołnierzom odprowadzić. No więc zaczęliśmy iść Poznańską i zaczęło się od poczty – chyba tam na Żurawiej była poczta – zaczęły się strzały. Zaczęli strzelać, więc ci Niemcy mówią: „To idź dalej sama”. I oni wrócili, ja dalej szłam. Były dawniej takie budki oblepiane ogłoszeniami, ale one nie były kompletnie okrągłe, tylko tak jak gdyby pół puste. Nie wiem, później pewno to zlikwidowali, ale tak właśnie wyglądała. Raptem widzę, taka budka zaczyna się ruszać i [słychać] głosy polskie. Więc chłopcy właśnie młodzi, znaczy nie dzieci, tylko tacy w moim wieku czy troszkę starsi. Ja tam doskoczyłam. „A gdzie pani idzie?” – Ja mówię: „Muszę iść na Ochotę”. – „To my do naszego oddziału panią zabierzemy”. Przeskoczyliśmy przez Poznańską w tej budce i dostaliśmy się do oddziału właśnie tych młodych akowców. I ten oficer, dowódca tego oddziału polskiego, przeczytał, rozerwał ten meldunek.

  • Pani mu dała ten meldunek?

Tak, jemu dałam, kazał mi dać, więc dałam mu ten meldunek i on przeczytał. Mówi: „Pani nie może iść dalej, bo na Ochocie są »własowcy« – to były oddziały „ukraińskie”, który przyłączyły się do Niemców – i oni gwałcą i mordują”. Ponieważ ta koleżanka, którą wspomniałam, poszła przede mną, nigdy nie wróciła i w ogóle ślad po niej zaginął... Już była dziewczyna prawdopodobnie po maturze, myśmy chyba [nie] były w jednej szkole, a reszta tej naszej grupy konspiracyjnej to [nie] wiele o sobie nie wiedziały. To było specjalnie, nie mówiło się o sobie, co, kto, gdzie jest, chyba że właśnie byłyśmy w jednej szkole.
No i musiałam wracać z powrotem do oddziału. Znowuż nie szłam tą samą drogą. Zabrało mi trzy dni, nim doszłam z powrotem, to sobie wyobrażam, jak moja komendantka [się czuła]: jedna poszła – nie ma, druga poszła – nie ma. Nim się dostałam, gdzieś nocowałam w jakimś oddziale, na Pięknej właśnie, w Alejach Ujazdowskich i tak na okrągło. Po trzech dniach wróciłam właśnie do Alej Jerozolimskich. Trzy dni wracałam.

  • Czy trudno było chodzić, bo były jakieś walki po drodze?

Były, oczywiście. Trzeba było przeskakiwać, bo jeden dom był w rękach Niemców... To jest początek dopiero, to pierwsze trzy, czy cztery dni, prawda, więc jeszcze nikt nie był zorientowany, gdzie i co jest, więc trzeba było doskakiwać. Doszło się do jakiegoś oddziału, ci z tego oddziału powiedzieli: „Tam nie może pani iść, tylko musi pani dojść do tego miejsca”. I tak właśnie to zajęło tyle czasu, bo nie można było dalej się poruszać po Warszawie zupełnie, tylko tak z dnia na dzień, z godziny na godzinę się zmieniało. No ale tak jak powiedziałam, po trzech dniach już doszłam.
Ciągle każda z nas była wysyłana z meldunkami, to tu, to tam. Ja w międzyczasie [i] te, które były, umiały obsługiwać łącznicę wojskową... No, łącznica telefoniczna to siedziałyśmy na zmianę przy tej łącznicy [albo] latałyśmy z meldunkami. Jeden z takich meldunków... Znaczy właściwie przeprowadzałam łącznika z armii Berlinga, z Powiśla do Komendy Głównej, do dowództwa na ulicy Złotej. W Alejach Jerozolimskich byłyśmy w takim miejscu, gdzie wybudowana została barykada spod numeru 17, tam gdzie ja byłam. Po przeciwnej stronie, chyba numer 22 albo 24, było wejście na drugą stronę, tak zwaną północ Warszawy, bo Aleje Jerozolimskie rozdzielały Warszawę w ten sposób, że na północ od Alei Jerozolimskich była Warszawa Północ, [a po drugiej stronie Alej] Warszawa Południe. Więc myśmy stacjonowały na Warszawa Południe, ale żeby dostać się do dowództwa, trzeba było przejść przez Aleje Jerozolimskie.

  • Pani chodziła tym przekopem?

To była barykada, tak. Przechodziłyśmy przez barykady oczywiście, ale tak była budowana barykada właśnie, że była przerwana. Między innymi właśnie biegłam tą barykadą zgięta i wpadłam w tą barykadę, która się zakończyła i wyszłam na gołą ulicę, zupełnie niezakrytą. Na rogu BGK, Nowego Światu, Bank Gospodarstwa Krajowego, tam stał czołg niemiecki i na rogu Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej [też] stał niemiecki czołg i ciągle właśnie w tą barykadę strzelali. Ja tak jak półprzytomna weszłam na górę tej barykady, jak mnie młody jakiś podporucznik AK chwycił i mówi: „Czy pani zwariowała, idzie pani górą barykady”. Ale nie miałam wyboru po prostu. No więc takie były przygody. Jednej z moich koleżanek przestrzelili spódnicę (na przykład jakoś). Tak że kula ją nie trafiła, ale dziury były widać i ona nawet sama nie zdawała sobie z tego sprawy. No więc tak to było, codziennie to samo.

  • Codziennie to samo, ale pani tak to opowiada, że wygląda dosyć niegroźnie. Czy pani miała poczucie zagrożenia?

Oczywiście. Na przykład ja uważałam, że człowiek w pewnym lęku był cały czas. Na przykład ja nie będę się schylać, bo jak mają mnie uderzyć, strzelić i ja mam być sparaliżowana, to ja wolę nie żyć, zamiast być sparaliżowaną. Zdawałam sobie doskonale sprawę z tego, a jednocześnie tutaj człowiek był taki otumaniony, bym powiedziała. Nic [nie] widział, tutaj obok ktoś ginie, obok człowieka, tutaj leży już nieżywa kobieta czy dziecko, czy młoda osoba. Ludzie tutaj rozwalają piwnicę, żeby można było piwnicami przejść. Nie ma jedzenia, tutaj człowiek…
Wie pani, to jest takie... Człowiek nie analizuje, dlatego do wojska biorą młodych ludzi. Jak szeregowych biorą, jest wojna, to biorą, jak mają osiemnaście czy ileś lat, to zdaje sobie z tego sprawę człowiek, że może zginąć, ale jednocześnie wydaje się, że to jest, że mogę zginąć, no to zginę, prawda. Ale wiem, że jestem, że bronię ojczyzny. Nie analizuje się specjalnie, że idę z tym meldunkiem, to mogę [zginąć], bo wtedy jakby człowiek myślał, to właściwie cały czas by się tylko bał. A jak się boi, no to już nie może spełniać zadania swego. Tak że według mnie to nie jest wielkie bohaterstwo, tylko jest to, że człowiek nie myśli o tym, wie, że musi spełnić ten obowiązek. Jak zginę, to zginę, ale nie chcę być kaleką. To było moje takie...

  • Czyli takie założenie, że oddaję się ojczyźnie, było naczelną myślą?

Tak, to jest przewodnią myślą – że muszę być Polką, że muszę cały czas zachować tą polskość, że bronimy naszego miasta, naszej stolicy. Wydawało nam się, że lada chwila Niemcy się wycofają. Tutaj wojska rosyjskie szły... Chociaż nie wiedziałyśmy, że to tak tragicznie się skończy, że oni nawet prawdopodobnie liczyli na pomoc. [Z kolei] myśmy liczyli na pomoc zrzutów z terenu Anglii.

  • Rozmawiałyście na ten temat, na temat zrzutów?

Tak, myśmy przecież czekali, na Polu Mokotowskim zrzucali broń i tak dalej i większość dostawało się w ręce Niemców. Jak wojska bolszewickie podeszły ze strony Pragi, to przerzucali nam czasami jedzenie. Takie „turkawki”, taki samolocik latał i zrzucał jakiś szmalec czy coś takiego, a tak to przez całe dwa miesiące to myśmy głodowały w okropny sposób. Niby były kuchnie wojskowe, ale to były tylko taka nieoczyszczana [kasza], nazywałyśmy to „plujką”, kasza jęczmienna. „Plujka”, bo była nieoczyszczona, więc się jadło to i pluło się.

  • Czyli trzeba było iść do tej kuchni wojskowej po jedzenie, tak? Pani oddział nic nie gotował?

Nie, nie. Trzeba było chodzić do kuchni żołnierskiej.

  • Czy pani pamięta, gdzie ta kuchnia była?

Wie pani, to przynosili. [Kuchnia] chyba [była] gdzieś na Hożej, mniej więcej [koło] Kruczej.

  • A ludność, ludzie, którzy mieszkali w tym budynku naokoło składnicy, jak oni się zachowywali?

Wie pani, tam właściwie cywili nie było. Chyba oni się ewakuowali, może [byli] na froncie [budynku] albo siedzieli w piwnicach przeważnie.

  • Pani nie miała z nimi kontaktu?

Owszem, miałam. Od czasu do czasu, ponieważ myśmy nie spały przeważnie, tylko człowiek jak nie leciał z meldunkiem, no to przysypiał sobie. A ponieważ nie miałyśmy przecież łóżek, nas było kilkanaście, więc wolno było zarekwirować mieszkanie. I raz – na ulicy Kruczej, pamiętam – ja sama rekwirowałam. Nas było cztery, pozwolili nam przespać się całą noc. Więc poszłam, tam rekwirowałam jakiejś pani mieszkanie. Spotkałyśmy się ze wspaniałym przyjęciem. Czysta pościel, przyniesiona była woda z piwnicy, bo kanalizacji ani w ogóle dostępu do wody nie było, bo Niemcy odcięli to wszystko. Borowane były studnie w podwórkach. No więc woda została przeniesiona, myśmy były brudne, nieumyte, więc poczułyśmy się jak... Umyłyśmy się, byłyśmy czyste, położyłyśmy się do czystej pościeli i nie spałyśmy całą noc. Całą noc spadały na nas pluskwy. Byłyśmy tak pogryzione... Bo wędrowały właśnie w czasie bombardowania. Jak dom został zbombardowany, te pluskwy w Warszawie wędrowały z jednego miejsca [do drugiego]. To było bardzo przyzwoite mieszkanie, widać było po meblach, jak wyglądały. Położyli nas do tych dwóch małżeńskich łóżek, po dwie żeśmy spały, ale w czystej pościeli, i całą noc nie spałyśmy! To był właśnie taki jeden moment.
Czasami jak nas wypuszczali, to szłam na Śniadeckich do tego naszego pokoju, który moja matka wynajęła, z tego względu że ciągle się jeździło do miasta. Ja musiałam wstawać, jak do szkoły, to o godzinie piątej, no więc matka w ciągu tygodnia wynajęła ten pokój u znajomej pani. Zresztą to właśnie tam, u tych państwa, gdzieśmy byli, to był matki... Ta pani, która była właścicielką tego mieszkania na Śniadeckich (to duże mieszkanie, sześciopokojowe), to jej syn (prawdopodobnie słyszała pani to nazwisko, już nie żyje) to Andrzej Konic, reżyser telewizyjnej „Stawka większa niż życie”.
  • To on był synem tej pani?

Tak, właśnie on był synem i w ten sposób żeśmy się poznali. Zresztą był gościem u mnie w Ameryce parę razy, zmarł w 2010 roku. I tam jak szłam, to właśnie traktowana byłam jak córka. Właśnie matka tego Andrzeja to nawet, jak szłyśmy do niewoli, to dała mi szereg jakichś zapasów, sardynki i tak dalej. Tak że ze zwyczajną dobrocią się spotkałam.

  • Czy pamięta pani jakieś inne objawy życzliwości czy nieżyczliwości ze strony warszawiaków?

Ja się spotkałam z samą życzliwością. Zasadniczo nie miałam takiego kontaktu z cywilami z wyjątkiem, jak rekwirowałam to mieszkanie. A tak no to jak szłam na Śniadeckich, na górze właśnie właścicielką domu była rodzina zaprzyjaźniona z moją matką, więc znowu szłam na górę do nich i tam mnie karmili, mnie osobiście. Ale [to było] wtedy, jak dostawałam taką przepustkę na spanie, tam szłam.

  • To była przepustka na spanie, tak? Można było wyjść na noc, żeby się wyspać.

Tak, co jakiś [czas], powiedzmy, co dziesięć dni, coś takiego. Więc tam człowiek szedł i korzystał.

  • Ale teraz pani mówi: „Człowiek szedł”. Jak łatwo było przejść z Alej Jerozolimskich na Śniadeckich?

No więc był właśnie ten moment, jak już się troszkę ustaliło, gdzie byli Polacy, gdzie byli Niemcy. Już nigdy nie szłam Poznańską i Alejami Jerozolimskimi, tak jak szłam pierwszy raz. Tak że prawdopodobnie... Wie pani, zaczynało się nawet od Alei Ujazdowskich, nim doszło się do Śniadeckich, bo to naokoło, ciągle niby w jednym kółku, ale szło się piwnicami i górą, i dołem, jak to się mówi. Ale był ten okres, gdzie wiadomo było, że to jest w rękach polskich, a to jest w rękach [niemieckich].

  • Czy pani szła tak oficjalnie jako łączniczka Armii Krajowej?

Już później w opaskach, tak. Ja zresztą oddałam do Muzeum przepustki, które miałam.

  • Trzeba było mieć przepustkę, tak?

Tak, na przykład ja miałam podpisane przez pułkownika „Radwana”: „Przepuścić w pierwszej kolejności” i tak dalej, bo nie każdy mógł przejść. Więc miałam te przepustki i wszędzie musiałyśmy mieć przepustki, no bo każdy mógł przejść, nawet jakiś agent niemiecki, tak że trzeba było to mieć przy sobie.

  • Pani mówiła, że przeprowadzała łącznika z armii Berlinga. Czy pani z nim rozmawiała?

Nie, właściwie nie wolno było [prowadzić] żadnych specjalnych rozmów, tylko przeprowadzić z miejsca na miejsce i nie wchodzić [w dyskusje]. On zresztą tak samo miał na pewno rozkaz nie rozmawiać ze mną, bo on miał jakiś meldunek, który musiał dostarczyć do takiej osoby czy innej. A nasza rola polegała na tym, żeby doprowadzić daną osobę albo dostarczyć jakiś meldunek z jednego punktu do drugiego. Nie czytałyśmy tego meldunku, tylko wykonywałyśmy ten rozkaz, że człowiek szedł z meldunkiem czy biegł z meldunkiem, czy doprowadzał kogoś.

  • Czy jeszcze jakieś zadania, które panie dostały, tak się wbiły w pamięć? Czy było coś niezwykłego, jakieś zadania, które pani miała do wykonania?

Nie, właściwe każdy dzień był taki sam. W pewnym momencie, kiedy [kwatery] zostały nie tyle zbombardowane, ale przestrzelono okna i tak dalej, to musiałyśmy się na inną kwaterę przenieść, bo ten budynek właśnie... Teraz go nie ma, on nie istnieje, ta kamienica Aleje Jerozolimskie 17. Dawniej to było siedemnaście, a teraz to, zdaje się... Zresztą tam jest wmurowana tablica baonu „Kilińskiego”. Właśnie myśmy były tam stacjonowane. A raz przyniosłyśmy się na inną kwaterę, bo to przestrzelone było wszystko [ale] wróciłyśmy potem z powrotem. Tak że z dnia na dzień był… To już tyle lat, siedemdziesiąt lat, to się robi [widoczne jak] za mgłą.
Ale siedziało się często, ja siedziałam osobiście bardzo dużo przy tej łącznicy telefonicznej i nawet był taki moment, że cały front kamienicy, który wychodził na Aleje Jerozolimskie, był zrujnowany, a nasza łącznica w oficynie, którą miałyśmy, została zepsuta. Więc ja, która umiałam łączyć na tej łącznicy, z moją komendantką i z chłopcem (takim młodym, piętnastoletnim bratem jednej z łączniczek, on z karabinem, piętnaście lat) poszliśmy na górę. Dostaliśmy się tam, gdzie była druga łącznica. I ona właśnie, komendantka, łączyła się, nie wiem, czy z dowództwem, ale ja musiałam ją połączyć. Więc trzy osoby poszły do tej łącznicy. I ta właśnie moja komendantka... To takie obrazki, które są zachowane w pamięci, ale każdy dzień był właściwie bardzo podobny, bo ci, którzy brali udział w akcji zbrojnej, z karabinem w ręku, to na przykład był wypad na jakiś dom, to zupełnie co innego niż ta łączność.

  • Czy pani była zadowolona ze swojego stanowiska, czy pani zazdrościła tym, którzy gdzieś…

Nie, ani nie zazdrościłam, ani nie to, że byłam [gdzieś], tylko tu byłam przydzielona i tu miałam być. Nie zastanawiałam się osobiście, że ja chciałam... Może chłopcy, znaczy młodzi mężczyźni, może chcieliby z karabinem walczyć, a myśmy... Ja byłam przydzielona do łączności, to był mój obowiązek. Wykonywało się ten sam obowiązek cały czas. Ja osobiście nie analizowałam, co bym chciała, bo to są marzenia dziecinne. To, co mi powiedzieli, to robiłam.

  • Czy pani miała poczucie, że ten… Pani była swego rodzaju trybem w maszynie. Czy pani miała poczucie, że ta maszyna dobrze działa, że tam jest porządek, że tam są jakieś reguły?

Byłyśmy pod dowództwem wojskowym, więc były. Posłuszeństwo było wymagane. Jak powiedzieli mi, że mam iść w lewo, to ja nie poszłam w prawo. Drogę wybierałam sama. Zostawiało się łączniczkom specjalnie decyzję. [Ważne było], żeby tylko dojść do danego punktu – to był nasz cel – a jak doszłyśmy, to już zależnie od sytuacji. Tak jak powiedziałam, czasami był jeden dom w rękach niemieckich, a obok był oddział polski, więc to była walka uliczna. Ale w czasie samego Powstania to się bardziej wyklarowało, że specjalnie w Śródmieściu... Najgorsze było chyba Stare Miasto w pewnym momencie.

  • Pani na Stare Miasto nie chodziła?

Nie.

  • Gdzie pani chodziła, w jaki rejon?

Centrum, centrum Warszawy, między dowództwem, to ulica Złota, i całym Śródmieściem. Ale z mojego oddziału zostały wysyłane niektóre łączniczki na Mokotów kanałami. Ja nie byłam ani razu.

  • Nie chodziła pani kanałami?

Nie. Mnie nigdy moja komendantka nie wysłała kanałami.

  • A komendantka. Jak pani ją zapamiętała, bo to jest taka osoba legendarna, pani Elżbieta Grossówna? Jak ją pani zapamiętała? Jaki był jej stosunek do podkomendnych, do pani?

Był właściwy. Ja mam pewnego rodzaju… Ja nie chciałabym na ten temat mówić.

  • Rozumiem, że nie była to opiekuńcza matka, tylko…

To była młoda osoba. Ona miała chyba koło dwudziestu dwóch lat. Jak teraz patrzę w przeszłość, myśląc, jako dorosła osoba… No ja miałam pewnego rodzaju pretensje, znaczy trudno mi to nazwać pretensjami. Właściwie nie chciałabym na ten temat mówić. Ponieważ właśnie powiedziałam, że byłam wychowana w duchu wojskowym, [więc] pewne rzeczy mnie raziły. Ale każdy rozkaz odbierałam, że tak powiem, właściwie i szłam – kazali mi tu iść, to szłam. Uważałam ją za moją komendantkę. Nawet mnie zaproponowała, jak szłyśmy do niewoli, żebym została jej ordynansem. Odmówiłam. Po prostu prawdopodobnie jej osobowość i moje podejście do dowódcy było troszeczkę inne niż… Ale to właśnie nie chciałam tego powiedzieć. Chciałabym to wykreślić.

  • Nie wiem, czy się da to wykreślić. Ale nie powiedziała pani nic zdrożnego.

Bo to są tylko takie prawdopodobnie z mojej strony…

  • Bo ja pytam właśnie o pani odbiór.

Mój odbiór był raczej bardziej negatywny w stosunku do jej osobowości.

  • Ale nie zastanawiała się pani, czy ten rozkaz jest logiczny...

Nie. Nad rozkazem nigdy. Nigdy. Jak dała mi rozkaz… Tylko podejście do nas…

  • No właśnie, to podejście. Bo to same dziewczyny, można się spodziewać, że to była taka bardziej koleżeńska atmosfera niż wojskowa.

Wie pani, ona już nie żyje, więc jeżeli ja mam jakieś negatywne podejście, to mogłam mieć mylne również.

  • Czy to był czas, żeby zawiązywały się jakieś przyjaźnie, czy to raczej był obowiązek?

No tak, były, były. Na przykład do dziś dnia jestem w kontakcie z tymi koleżankami. Nie ze wszystkimi, wie pani, niektóre nie poszły do niewoli, niektóre wróciły z niewoli. Więc te, które nie poszły do niewoli, te, które zostały, to w ogóle nie mam kontaktu. Wszystkie myśmy nie znały się, jeżeli nie byłyśmy w tej samej szkole.

  • To była taka prawdziwa konspiracja.

Tak. I skończyło się. Albo poszłyśmy do niewoli i w niewoli się zawierało przyjaźnie... Ja dość szybko wyjechałam. Jak tylko był pierwszy transport po obozie, jak nas uwolnili, pierwszy transport do Włoch, to wyjechałam.

  • Ale jeszcze wróćmy do Powstania. Czy pani była uzbrojona? Czy pani miała jakąś broń?

Nie, nic.

  • Czy pani oprócz tego razu w hotelu „Polonia” zetknęła się jeszcze z innymi...

Z Niemcami?

  • Tak.

Nie.

  • Czy pani była świadkiem jakiegoś zrzutu?

Nie.

  • Czy pani uczestniczyła w jakiś wieczorkach, koncertach?

No raz chyba byłam na jakimś… Był koncert, kto to... Fogg chyba śpiewał wtedy.

  • Czy pani pamięta, z jakiej okazji bądź kiedy to mniej więcej było?

To już pod koniec, właściwie jak było takie rozluźnienie pewnego rodzaju. Jak część… Wie pani, ten okres tutaj w centrum, w samym centrum, gdzie ja byłam, to jakoś więcej mieliśmy, jakoś był bardziej zdobyty. Gorzej było prawdopodobnie na peryferiach Warszawy, na tych dzielnicach willowych. No, wiemy o Woli, prawda, jak na Woli tragicznie to wszystko się kończyło, jak ludzi zabijali, pędzili [ludność cywilną], znaczy nie biorących udziału w Powstaniu.
Mnie się to nie zdarzyło, ale wiem, że były takie właśnie wypadki, że polski oddział ranił ciężko, znaczy ciężko ranny był Niemiec. I to zależy od człowieka. Albo dobijali tych Niemców, albo zostawiali ich, żeby uratowali się w jakiś sposób. W czasie wojny dochodzi do jakiejś albo wielkiej nienawiści... Jeżeli najbliższy przyjaciel jest rozrywany, powiedzmy, albo rozstrzelany, wtedy w człowieku jest ta straszna siła zemsty i też tego, który morduje drugą osobę, to tak samo człowiek chce zniszczyć. Jeżeli jest podejście żołnierskie, to czasami nawet nie dochodzi do takiej… Żołnierz żołnierza zostawi, nie będzie go tratował, tak jak [mówi] ta piosenka polska, że „stratujemy go kopytami”, prawda.

  • Czy pani właśnie tych przeciwników, nieprzyjaciela traktowała jako takich żołnierzy, czyli druga strona, taka sama jak my, tylko z drugiej strony? Jak pani ich traktowała?

No, zależy, jak oni się również zachowywali. Jak rekwirowali dom u nas, jeżeli zachowywali się przyzwoicie, no to człowiek właściwie nie wchodził z nimi w żadne rozmowy i nic im nie pomagał, ale bał się, bał się oponować. Jeżeli oni wyszli, kazali wyjść z pokoju, no to człowiek wyszedł. Więc… Ale jeżeli zachowywali się tak jak wspomniałam, do mojej stryjenki jednak sprowadzili lekarza, jak była w sytuacji porodowej, więc różnie się zachowywali, zależy, z jakiej strony, co im, że tak powiem, usiadło na nosie. Na przykład kiedyś moja matka jechała kolejką, to ją zbili po twarzy, bo nie ruszyła się, jak on szedł. Więc różnie reagowali. Mi się zdaje, że Wehrmacht… Każdy walczył po swojej stronie. Wehrmacht… Ja się więcej osobiście bałam bolszewików. Jeśli chodzi o Powstanie, o takie codzienne życie, jeśli chodzi, oni, Niemcy byli bardzo zdyscyplinowani, mieli szalenie wyrobione – znaczy Wehrmacht – wyrobione poczucie żołnierskie i bez rozkazu nie działali. Jak właśnie ci Niemcy szli ze mną ulicą Poznańską. Jakby to byli Rosjanie, to by najpierw mnie zgwałcili, a potem by mnie zabili. A oni nie, bo nie mieli rozkazu. Więc takie troszeczkę… No bo tak jak są ludzie, którzy hamują się w tej nienawiści… Raczej ta nienawiść była większa z naszej strony. A ci działali… Już wojna się kończyła. Właściwie oni zdawali sobie z tego sprawę, jaka jest sytuacja. Na rozkaz Hitlera dopiero zaczęli niszczyć Warszawę systematycznie, w nienawiści do tego narodu, który stanął przeciw nim.

  • Czy pani zetknęła się z jakimiś jeńcami niemieckimi?

Z jeńcami niemieckimi nie, tylko z rosyjskimi, właśnie jak byłam w niewoli.

  • To już po Powstaniu, tak?

Po Powstaniu.

  • Bo pytam o Powstanie. Czy pani widziała jakichś jeńców niemieckich?

Widziałam, jak Polacy prowadzili Niemców, żołnierzy niemieckich. Ale to był ten właśnie… Albo Polaków zabierali. Początkowo Niemcy Polaków, specjalnie mężczyzn, jeńców polskich, traktowali źle. Uważali, że to są Banditen, że bandyci. Ja miałam ten jedyny wypadek zetknięcia się bezpośrednio z Niemcami, w ten pierwszy dzień. Czyli moje zetknięcie się raczej było pozytywne, nie negatywne, bo jednak puścił mnie, nie zrewidował mnie, nie zbili mnie, kazał nawet odprowadzić.


  • A czy pani miała takie poczucie, że w czasie Powstania, na początku bądź przez całe Powstanie, pani jest na kawałku wolnej Polski.

Że my właśnie uwalniamy tą Polskę, Warszawę, która była dla nas symbolem Polski, stolica; że się bierze udział w historii, że my jesteśmy ludźmi, młodymi ludźmi, którzy całe swoje serce życie oddają ojczyźnie. Ale jeśli chodzi o moje działanie w czasie Powstania, no to nie uważam, żeby było ani specjalnie bohaterskie, ani normalne. Dla mnie to było, tak jakbym szła do pracy – muszę ten obowiązek wykonać i wykonać go dobrze, jeżeli jestem w stanie fizycznie czy psychicznie dojść.

  • Czy gdzieś w okolicy widziała pani polskie flagi?

No tak. Flagi polskie były wywieszane od razu. Uszyte nie wiadomo kiedy i gdzie. Jak był jakiś odcinek zdobyty, to już widzieliśmy, że to jest odcinek polski, bo…

  • Była ta flaga.

Tak, tak. No a na przykład przebicia, tymi piwnicami jak się szło. Później wiedziałam, kto to jest, ale twarzą w twarz się spotkałam z generałem Komorowskim. Nie wiedziałam, że to jest dowódca całej Armii Krajowej, a później dopiero drugi raz go zobaczyłam, jak wychodziliśmy już do niewoli i maszerowałyśmy. Na placu mokotowskim zrobili Niemcy taką platformę, przywieźli samochodem generała i on odbierał defiladę. Najpierw składało się broń.

  • Pani szła wtedy, tak?

Tak, tak, jak szłyśmy do Ożarowa.

  • A jak chłopcy traktowali was, dziewczyny?

Myśmy nie były z oddziałem męskim, tylko tyle, co się spotykało w przejściu po prostu. Bo były łączniczki, które były przydzielone do oddziału tak zwanego zbrojnego, który brał udział w akcji. A ja byłam w łączności i myśmy z bronią w ręku nie walczyły. Myśmy nie dostawałyśmy karabinów, pistoletów ani żadnej broni, tylko naszym zadaniem było przenoszenie wiadomości z miejsca na miejsce. I na tym polegała ta łączność, że myśmy wiedziały czy oddziały wiedziały, gdzie są oddziały, które już są wolne, czy uwolniły część takiej dzielnicy czy takiej sekcji miasta.

  • Czy pani w czasie Powstania wiedziała o tym, co się dzieje w innych dzielnicach? Czy wiedziała pani, co się działo na Woli?

Nie, nie słyszałam. Dopiero jak się kończyło Powstanie.

  • Czy czytała pani jakieś gazetki?

No, były jakieś gazetki, tak, były wydawane. Były właśnie takie koncerty, artyści polscy śpiewali, powiedzmy, jak już była taka większa część zdobyta przez nas. Cały wic polegał na tym, że myśmy nie mieli broni. No i nas siłą, prawda… Prawdopodobnie Powstanie zostało zdecydowane, dlatego że podchodziły wojska rosyjskie. Niby to nasi alianci, ale oni jednak nie chcieli, rosyjskie wojska nie chciały przejść naprawdę na teren [Warszawy]. Specjalnie się zatrzymały, to było celowe. Dlatego się zatrzymali, żeby Polakom nie pomóc. Na przykład armia Berlinga chciała pomóc. Byli pod rozkazami rosyjskimi i dlatego nie mogli udzielić pomocy.

  • Jakie były nastroje w pani zespole, jak Powstanie się przedłużało? Czy jak pani szła do Powstania, to pani ktoś powiedział, ile to będzie trwało, czy pani sama się domyślała?

Nie, nikt nie wiedział, jak długo będzie to trwało – czy to będzie tydzień, czy gdzieś będziemy później w lesie, czy gdzieś wyjdą. Ja nic nie wiedziałam.

  • A jak Powstanie się przedłużało?

Jak się przedłużało, to jak byłam… Początkowo była wielka nadzieja, jak coraz większe obszary Warszawy były w naszych rękach.

  • Potem się kurczyło. Jak to odbierałyście?

No, tragicznie.

  • Czy to zmieniało wasz nastrój?

No o tyle, że jak dowiedziałyśmy się, jak był rozkaz, że Niemcy uznali nas jako wojsko polskie, no to już wtedy człowiek odprężył się, że potraktują go… Niemcy jednak przestrzegali tą genewską konwencję. Wykręcali się, jak mogli, ale w rezultacie nie zginęłyśmy w obozach, nie wysłali nas do obozów koncentracyjnych, tylko do wojskowych. Chociaż jak czyta się te pamiętniki, no to według mnie wygląda gorzej, niż było.

  • Byliście młodzi, czy jakieś humorystyczne rzeczy się zdarzały?

No, czasami były kawały rozmaite. Jednak człowiek miał duże poczucie radości w sobie. To była młodość...

  • Pani pamięta coś takiego wesołego?

No, specjalnie wesołego nie zapamiętałam sobie. Na przykład jak jakiś oddział się uratował, no to ta radość. Ale tak to nie było tego, żebyśmy miały dni radości, jakiegoś odprężenia. Myśmy cały czas jednak były takie naprężone – gdzie co się stanie. Człowiek nie wiedział, [żył] z godziny na godzinę. „Dzisiaj zbombardują ten dom, to jutro nas tu nie będzie”. „A jak będziemy dalej się dostawać...” Wie pani, te myśli, które przechodziły wtedy przez te młode, głupie głowy, to różne prawdopodobnie. Nigdyśmy nie marzyły o jakiejś chwale, tylko się wydawało nam się, że my zwyciężymy i że Warszawa będzie [wolna]. Głównym punktem było to, żeby Polacy uwolnili Warszawę, nie żeby Rosjanie, i dlatego właśnie…

  • Pani wtedy też miała takie poczucie, że pani jest tu po to, żeby oswobodzić Warszawę?

Że ja jestem po to, żeby być właśnie tą osobą, która bierze udział w uwolnieniu własnej stolicy.

  • Czy pani miała kontakt z mamą przez okres Powstania?

Kompletnie nie, dopiero jak byłam w niewoli.

  • Ostatnie dni Powstania. Jak pani przyjęła kapitulację? Czy w ogóle można było przewidzieć, że to się zbliża?

Jak była kapitulacja to wtedy, ponieważ już wyglądało, że my tracimy jakąkolwiek nadzieję, że my nie wygramy, że nas zniszczą. Jak została oficjalna kapitulacja ogłoszona to wiedzieliśmy, że mamy szansę, ludzie mają szansę uratowania się. Ja od razu z samego początku szłam, przez moment nie zawahałam się żeby iść do niewoli. Uważałam, bo myśmy kobiety miały prawo wyboru, że my nie musimy, albo idziemy z cywilną ludnością albo idziemy do niewoli. Miałyśmy wybór. Ja od razu zdecydowałam, że idę do niewoli.

  • Dlaczego?

Uważałam, że resztę mego życia poświęcam tak samo jak żołnierze. Inni żołnierze szli do niewoli, to ja też. Natomiast jak maszerowałyśmy do Ożarowa już na stację kolejową, ponieważ to było w nocy, to jednak dwadzieścia pięć kilometrów, człowiek wygłodzony i osłabiony, plecaki, cokolwiek miałyśmy... Ja miałam o tyle właściwą sytuację, że moje rzeczy wszystkie zginęły. Nie miałam [odpowiednich] butów, szłam w pantoflach na płaskim obcasie mojej matki, które [były] dwa numery większe czy trzy. Musiałam tam wsadzić papiery jakieś do butów, ale miałam matki futro, które podpięłam tym agrafkami, bo było wszystko za duże na mnie. Matki rzeczy, ojca rzeczy, byłam ciepło ubrana.

  • Zdążyła pani pójść jeszcze na Śniadeckich.

Tak, na Śniadeckich.

  • Czy pani pamięta datę, kiedy pani wychodziła z Warszawy?

Piątego albo szóstego.

  • Był taki czas, że można się było przygotować.

Tak, tak, nam już po kapitulacji dawali wolną rękę. Tak że ja do tego mieszkania szłam, uszyłam sobie taki jakiś plecak, ładowałam, cokolwiek mogłam zabrać. Samo ubranie mojej matki, ale to było futro karakułowe, podpięłam sobie agrafkami, bo mi się po nogach plątało, włożyłam ojca kurtkę myśliwską, taką brezentową, bonżurkę wełnianą, i tak szłam ubrana, czyli to była już jesień. Myśmy na stanowisku były do 5 października. Moja łącznica i ta druga to najdłużej…

  • Jeszcze wykonywałyście zadania, tak?

Tak, bo myśmy właśnie jeszcze [nasze zadanie] polegało na łączności. Myśmy najdłużej na stanowisku były, a do niewoli chyba szłyśmy szóstego czy piątego, po zamknięciu, zlikwidowaniu łącznicy. Ja nawet nie wiedziałam dokładnie, że myśmy najdłużej były na stanowisku, i czytałam właśnie wydaną książkę na temat łączności w czasie Powstania i tam przeczytałam to, że te dwa oddziały, w którym jednym byłam, ta składnica meldunkowa trwała. No i potem szłyśmy na piechotę.

  • Konwojowali was żołnierze niemieccy. Jak oni się zachowywali?

Tak, cały czas, cały czas. Zachowywali się ok, ale myśmy szły właśnie nocą, w każdym razie już była noc. I tak z koleżanką moją szłyśmy i mówi: „No – a ona mieszkała w Pruszkowie – to może uciekniemy”. Już nie miałyśmy sił nieść tych rzeczy. Ja wrzuciłam na jakiś taki wóz, nie zależało mi w ogóle na tym, czy zginą, czy nie. Już ledwo nogami włóczyłyśmy, bo byłyśmy wygłodzone. Tylko ja miałam, właśnie od pani Konicowej dostałam jakieś sardynki. Na pierwszych tych pociągach, jak nas wieźli [w wagonach] bydlęcych, no to tam…

  • Żadnego innego jedzenia nie dostałyście?

Niemcy dali jakiś kawałek chleba i wypuszczali nas na zewnątrz. Najpierw chyba nas, a potem mężczyzn, bo nie było przecież żadnych ubikacji ani… [Wypuszczali] na polu, zupełnie bez żadnego drzewa, niczego. Jak jechałyśmy do niewoli, pierwsza... Tak że różne myśli przychodziły, a może uciekniemy, jednak uciekniemy. Ale tu idzie eskorta Niemców, no więc znowuż myślimy, czy to warto, żeby nas zabili pod koniec Powstania, bo mogą za nami strzelać. Do tego Ożarowa przylazłyśmy, bo nie można było powiedzieć, że przyszłyśmy na własnych nogach. Dwadzieścia kilometrów dla młodych ludzi to niby nie jest tak strasznie dużo, ale…

  • Ale wymęczonych.

Ale wymęczone byłyśmy, niewyspane, wygłodzone.

  • I potem z Ożarowa pociągami…

Z Ożarowa moja grupa pojechała do Fallingbostel, pierwszy obóz. To był obóz międzynarodowy, byli Polacy, byli Francuzi. Jak wyładowali nas z tych wagonów bydlęcych, tośmy szły na piechotę do tego obozu. Zaczęłyśmy śpiewać polskie piosenki i dopiero [wtedy] wszyscy jeńcy wojenni dowiedzieli się, że idą Polki. Potem nas przenieśli, po paru tygodniach, do Bergen-Belsen, do obozu koncentracyjnego. Tam byłyśmy chyba trzy tygodnie, a potem przewieźli nas do Oberlangen.

  • Jakie warunki były w tych obozach?

Okropne. W tym samym Bergen-Belsen miałyśmy jakieś mniejsze pomieszczenia, nie był [to] cały jeden duży barak. Był barak, jakiś taki mniejszy, jakby pół baraku, te prycze trzypiętrowe, no i zapluskwione, brudne to wszystko. Musiałyśmy pracować, to w kuchni pracowało się czy na rozmaite komenderówki nas wysyłali.

  • Czy pani nie pomyślała sobie wtedy, że trzeba było nie przystępować do tego Powstania?

Nie, nigdy nie było, nigdy nie miałam… Wprost przeciwnie, byłyśmy dumne, że myśmy były. W każdym razie ja nigdy nie żałowałam.

  • Taka poniewierka, najpierw sześćdziesiąt trzy dni, one były sensowniejsze, a potem jeszcze…

Nie, właśnie to jest kontynuacja służby wojskowej. Ja miałam takie poczucie. Te, które nie poszły do niewoli, widocznie nie chciały, nie wiedziały… Mnie na przykład w tej kamienicy wszyscy mówili: „Krysiu, zostań, zostań”. Między innymi tam mieszkała żona adiutanta mego ojca i mówi: „Krysiu, zostań, razem będziemy”. Ja mówię: „Nie, ja byłam razem z wojskiem, ja idę razem te same losy dzielić”. Myśmy nie wiedziały, na co idziemy. Każda z nas, kto poszedł do niewoli, to miałyśmy prawdopodobnie [różne myśli]. Różne były sytuacje, ktoś miał rodzinę bliską, czy matkę, czy ktoś [mówił]: „Chodź z nami, chodź z nami. Nie idź do niewoli, nie idź, córeczko, do niewoli, tylko chodź z mamusią”. Ja nie wiem, czy jakbym miała matkę…

  • Miałyście wtedy po siedemnaście lat, tak?

Tak, tak. Nie wiem, czy jak moja matka byłaby w Warszawie, czy nie namówiłaby mnie, żebym została. Ja na przykład byłam bardzo posłuszną dziewczyną. To, co mi powiedziano, to tak robiłam.

  • Czy w obozie były jakieś zajęcia, jakieś samokształcenie?

Tak, jak byłyśmy w obozie... Specjalnie to zaczęło się organizować, jak pojechałyśmy do tego ostatniego obozu Oberlangen, gdzieśmy spędziły siedem miesięcy. Tam były organizowane takie dokształcające kursy. Było dużo, przede wszystkim w konspiracji było dużo siły nauczycielskiej, więc [w obozie] miałyśmy różne wykłady. Właśnie te dorosłe osoby organizowały kursy szkolne, gimnazjalne. Był nawet teatr. Musiałyśmy mieć pozwolenie dowódcy niemieckiego, ale przychodził na te przedstawienia. Skąd to wszystko się znajdowało, te kostiumy i tak dalej... To przecież te artystki teatralne, które organizowały jakieś przedstawienia, tańce i tak dalej. Starały się zachować te… Oprócz tego pracowałyśmy na terenie obozu. Więc wywoziło się na przykład z latryn, które były na zewnątrz (takie komenderówki). Taką chochlą się wybierało do cysterny, konika się pędziło, za obóz się wywoziło. [Chodziłyśmy] na kopanie torfu, bo opalali nas torfem.
Ale miałyśmy możliwość pisania listów do rodziny, do Polski. Ja na przykład dostałam pierwszą paczkę od ciotki mojej, najstarszej siostry ojca, która mieszkała w Łodzi. Jej nie wysiedlili do Warszawy, miała wtedy ponad pięćdziesiąt lat. Bo wysiedlali z Łodzi, uważali, że to jest już Rzesza, zabrali to, tę część Polski, i tylko do tak zwanej Generalnej Guberni przesiedlali ludzi. I do niej pierwszej napisałam, bo taką mieliśmy rodzinną umowę, ponieważ ona nie była przesiedlona, że w razie czego wszystkie listy będą szły na jej adres. Zresztą nawet z domu dziadków, kamienicy w Łodzi, została ona wysiedlona. [Wróciła do własnego domu] kamienicy, jak Polacy [odzyskali miasto], a Niemcy uciekali i uciekli. Wojna się skończyła w czterdziestym piątym roku, moja matka pojechała natychmiast do Łodzi. Była tam właśnie babcia, ojca matka i ciotka moja i… [Matka] wiedziała, że one są bardzo niezaradne. Pojechała, żeby zobaczyć, bo wiedziała, że z tej kamienicy (dość duża kamienica) wszyscy zostali wysiedleni, żeby ludzie, którzy byli bezdomni, żeby nie rzucili się [na mieszkania], żeby ratować te mieszkania [od obcych]. W każdym bądź razie jak weszły do mieszkania tej ciotki i otworzyły drzwi – tam [wcześniej] byli Niemcy, mieszkali – to jak one weszły, mama mi opowiadała, że był tak straszny smród, dosłownie. Bo oni jedli [przed wyjazdem], zostawili jedzenie, uciekali z Łodzi i zostawili stoły zastawione już zgniłym jedzeniem. Tak że w tym mieszkaniu był podobno straszny zapach. I tak zostawili, jak stali, tak wstali od stołu i do samochodu czy do pociągów może, nie wiem, jak to wyglądało. W każdym razie te mieszkania to były wszystkie w tym domu zajęte przez Niemców i oni tak jak stali, tak wyszli, zostawili brudy i… Niesamowite.
  • Czyli pani, będąc w obozie, wiedziała już o losach swojej rodziny?

Wiedziałam, gdzie moja matka jest, właśnie ciotka moja napisała. Ja wysłałam pierwszy list, bo dostawałyśmy specjalną formę listów i tylko można było pisać ołówkiem. Wiedziałam, że gdziekolwiek będę, cokolwiek się stanie, to muszę do tej mojej ciotki napisać list, bo jakikolwiek kontakt to do niej dojdzie, bo tam jeszcze była tak zwana Rzesza.

  • Kto panią wyzwolił? Jak się skończyła dla pani wojna?

1 Dywizja generała Maczka.

  • Jak pani zapamiętała ten dzień wyzwolenia?

To było prześmieszne, bo raptem czołg, wojna ciągle jeszcze trwała, a myśmy były uwolnione…

  • Czy panie coś wiedziały na temat sytuacji politycznej?

Nic, niewiele, dlatego że listy były kontrolowane. Myśmy nie miały pojęcia, że to Polacy nas uwolnią. I wojna jeszcze trwa. No więc raptem przyjeżdża... przyjechał jeden zresztą, podjechał jeden czołg. Był pułkownik Koszucki w tym czołgu, jeszcze [ktoś] na motocyklu […] Holandii. Myśmy dwa kilometry od Holandii były, znaczy obóz, i oni jechali, zobaczyli jakieś baraki i zaczęli jechać, i patrzą, na sznurach wisi kobieca bielizna. To są wspomnienia tych żołnierzy, którzy [byli] w tym czołgu. „Co to, majtki tu wiszą, co to za obóz?” I dziewczyny, z tej strony, gdzie oni wjechali, raptem słyszą głosy polskie... Te dziewczęta [oszalały z radości]. Bo [Niemcy] zarządzili alarm u nas. Nie wolno było wyjść z baraków, ale tutaj [słychać] głosy polskie. Czołg wywalił bramę, no jak to żołnierze: „A, do cholery, a co to jest za obóz?” I dziewczęta usłyszały głos polski, wyskoczyły: „Polacy, Polacy”. Niektóre usłyszały, że to polskie głosy, a z drugiej strony baraków, bo obóz to był jak gdyby plac i po dwóch stronach były różne numery baraków. No to w ogóle był szał ciał, trudno to opisać. Rzuciłyśmy się zupełnie na nich jak lwice na te parę osób. Momentalnie potem został zarządzony apel i przyjechali, coraz więcej tam dojechali. Nasza komendantka…

  • Kto był komendantką?

„Jaga”, znaczy pseudonim miała „Jaga”. Zapomniałam, jak ona się nazywała, to przecież znana osoba. Zaraz sobie przypomnę… [Milewska]/ No i od razu apel był, stanęłyśmy wszystkie jak mogłyśmy równo, grzecznie, na baczność i ona meldowała pułkownikowi Koszuckiemu stan obozu, zdaje się, tysiąc siedemset [kobiet]. Dziewięcioro niemowląt urodziło się w międzyczasie. Potem od razu zaczęli zwozić jedzenie, kury i tak dalej, rosoły. Nie wolno nam było rzucić się na to jedzenie, bośmy były okropnie wygłodzone. Ta 1 Dywizja to zupełnie też szalała. Raptem ci żołnierze, Polacy, którzy od trzydziestego dziewiątego roku walczyli po stronie we Francji, byli w Anglii i we Francji, w Niemczech nie przypuszczali, że w ogóle raptem uwolnią obóz polski, polskich dziewczyn. Więc szaleństwo – to nie było do opisania. Zupełnie tragiczne historie były i jednocześnie takie... Tragiczne były o tyle, że na przykład jeszcze wojna trwała, a więc wyjeżdżali [na spacery], na przykład pojechało, zdaje się, że było ich czterech panów, samochodem i wzięli cztery łączniczki. I Niemcy ich zamordowali w jakiejś wsi. […] I potem dopiero odkryli bardzo płaskie groby. No więc jakieś tam były ze strony Polaków [represje]. Nie wiem, zdaje się, że kompletnie tę wieś zlikwidowali. Bo to było tak, [samo jak] Niemcy palili wieś i rozstrzeliwali męż… Nie wiem, czy rozstrzelali, ale w każdym razie były jakieś ciężkie kary. Dopóki Anglicy nie przyszli, to Polacy znaczy bardziej się mścili, niż było wolno.

  • Co dalej się z panią działo?

Ponieważ siedziałyśmy, przenieśli nas po jakimś czasie do troszeczkę lepszego obozu i tam podzielili nas na baraki szkolne, nie oddziałami, tylko… Więc ja zostałam podoficerem magazynowym. Miałam taką funkcję, bo zabrali pościel od Niemców i trzeba było wydawać prześcieradła i brudne odbierać, Niemcy prali. No i na razie była beznadziejność, więc któregoś dnia postanowiłam z moją koleżanką, że uciekniemy do Holandii. Bośmy usłyszały taką plotkę, że przylatuje samolot do tego miasta, polski samolot, raz na tydzień i zabiera, ktokolwiek chce lecieć do Anglii, i tam do jakichś oddziałów polskich zabierali. No więc pojechałyśmy na autostopa, pojechałyśmy do Holandii, do tego miasteczka. Jaki to człowiek był dzielny, jak młody. W jakimś hoteliku zatrzymałyśmy się, wojskowym zresztą, i dowiedziałyśmy się, że ostatni samolot dnia poprzedniego, poprzedniego wieczora odleciał. Już nie będzie więcej przylatywał, żeby zabierać Polki do Anglii. Chcąc nie chcąc ze strachem, bośmy bez przepustki wyjechały, wracamy znowu na autostopa i pojechałyśmy do znajomych, do oddziału znajomych lotników. Przespałyśmy się w ambulansie i pojechałyśmy z jednym z tych panów, odwiózł nas samochodem do obozu. No i on poszedł do naszej komendantki, zameldował nas. Nie wsadziła nas do paki za…

  • Dyscyplina wojskowa ciągle obowiązywała?

Tak, tak, nie zostałyśmy ukarane, tylko przeszło to gładko. Potem dowiedziałam się, że jest transport. Pierwszym transportem pojechałam do Włoch, do szkoły, która była organizowana w Porto San Giorgio, we Włoszech, gimnazjum polskie. Najpierw, ponieważ znali mego ojca, te pułki wszystkie były całe [częścią 2 Korpusu Polskiego]... Właściwie to 2 Korpus prowadził generał Anders, więc od razu się dowiedzieli po moim nazwisku, że przyjechałam. Więc ciągle te pułki... Najpierw przyjechali oficerowie z 25. [pułku] ułanów, bo był odtworzony ten pułk we Włoszech. No więc zabrali mnie tam do pułku, potem do 7. [pułku] ułanów, do 12. [pułku]. Wie pani – kawaleryjski dziecko. Więc do czasu otwarcia szkoły [gościłyśmy] specjalnie w 7. ułanów, bo tam był bardzo dobry przyjaciel moich rodziców. Ja zabrałam ze sobą koleżankę, bo nigdy nie chciałam być tam sama. No i jak szkoła miała być już otwarta, pojechałyśmy do szkoły, zaczęłyśmy pomagać w organizowaniu biblioteki i tak dalej. Zdałam egzamin…

  • Bo trzeba było zdać egzamin?

Trzeba było zdać egzamin, bo nie wiedzieli, ktokolwiek mógł powiedzieć rozmaite rzeczy. Egzamin zdawałam przed dyrektorką szkoły.

  • Czy pani pamięta jej nazwisko?

Tak, Maria Dobek, moja dyrektorka szkoły we Włoszech. A poznałam swego męża przez to, że jej mąż był w pułku, w którym służył również mój mąż. Organizowane były rozmaite [zabawy], jeździłyśmy często zapraszane przez rozmaite pułki, [właściwie] wszyscy, dziewczęta młode z tej szkoły, z tego gimnazjum. Potem ja występowałam w [przedstawieniu]. Na 3 maja zrobiłyśmy akademię i jeździłyśmy do pułków z tymi przedstawieniami.

  • To był 3 maja czterdziesty piąty czy później?

To był czterdziesty piąty… Zaraz, z czterdziestego piątego na czterdziesty szósty... Przyjechałam do szkoły w czterdziestym piątym. No ale w czterdziestym szóstym, w czterdziestym szóstym [wyjechałyśmy] do Anglii. To jeszcze był czterdziesty piąty. Do Włoch przyjechałam 18 sierpnia. I rok byłyśmy we [Włoszech], bo 18 sierpnia [1946 roku] przyjechałyśmy […] do Anglii.

  • I właśnie podczas tego przedstawienia…

I podczas tego przedstawienia, ponieważ ja w pierwszej parze, że tak powiem, jako „primabalerina” tego naszego przedstawienia tańczyłam i mój mąż [siedząc] koło mojego łacinnika i [zapytał]: „A co to za panna, jak ona się nazywa?” No więc powiedział i potem było święto pułkowe i dostałam zaproszenie na bal. I pojechałyśmy na ten bal. A mój mąż był […] dowódcą jakiegoś posterunku doprowadzającego no i go nie było. A ci panowie mówią do mnie: „A tu na panią ktoś czeka”. No, to ja byłam bardzo ciekawa. Mój mąż był wodzirejem właśnie na tym balu i poprosił mnie do pierwszego tańca i prowadziliśmy cały czas ten bal. Tak że w ten sposób go poznałam. Potem Anglia.

  • Takie przejście od tej niewoli, od tego strasznego czasu…

Tak, to wszystko było dla nas takie radosne. To już koniec prawie, tak że to…

  • Pojechała pani do Anglii sama czy ze szkołą?

Ze szkołą jechałyśmy. Przyjechałyśmy do Anglii, byłyśmy zakwaterowane. Ja jeszcze nie wyszłam wtedy za mąż. Dopiero wyszłam za mąż w czterdziestym szóstym roku, w grudniu, na Barbary właśnie. No ale wróciłam do szkoły, bo to nie…

  • Czy pani myślała o powrocie do Polski?

Początkowo nie wiedzieliśmy, co mamy zrobić, ale potem zdecydowaliśmy, że zostaniemy w Anglii. Zresztą matka nie namawiała, bo w pierwszych latach po wojnie były w Polsce duże represje w stosunku do akowców. Masę siedziało po kilka lat, sześć lat, do pięćdziesiątego chyba szóstego roku siedziało w więzieniach. I matka moja nie namawiała i tak samo mój mąż nie chciał. Również matka mego męża nie namawiała nas zupełnie do powrotu, zostawiła nam wolną rękę i myśmy zdecydowali, że nie wrócimy. No i najpierw zostaliśmy w Anglii…

  • Czy koleżanki z pani otoczenia wracały?

Niektórzy wracali, niektóre wracały.

  • Czy później pani miała z nimi jakiś kontakt, jak już wróciły do Polski?

Z tymi, które były moimi koleżankami szkolnymi na przykład, które były razem ze mną, to miałam cały czas kontakt. Natomiast z tymi, które wróciły, nie.

  • Tak że nie było wiadomo, co się tam dzieje.

Znaczy wiadomo tyle o ile było, dlatego że korespondowałam z moją matką, to oficjalnie było. Ale na przykład były takie wypadki... To też żona zastępcy mojego ojca, podpułkownika Korczaka, który zginął w Katyniu… Tuż przed samą wojną, w trzydziestym dziewiątym roku, moja matka i ta pani właśnie pojechałyśmy do... Ojca pułk był stacjonowany blisko Prus Wschodnich, niedaleko Mławy chyba, a myśmy były w Sierpcu, w majątku znajomego pana, pięćdziesiąt kilometrów [od miejsca], gdzie stacjonował pułk ojca. Taki był rozkaz, że rodziny nie mogły być tak blisko, tylko [w] pięćdziesiąt kilometrów musiały być, myśmy tam były w czasie lata z matką. Była wtedy w jakiejś gazecie drukowana powieść... To takie nieistotne, ale właśnie o tyle istotne, że obrazuje, jakie były stosunki w Polsce w tym czasie, kiedy nie wróciłam. Była taka jakaś powieść drukowana w dzienniku, w gazecie po tytułem „Zojdka Kusicielka”. To taka trochę śmieszna opowieść, ale uważałam, że ta pani [żona kolegi ojca] to taka bardzo flirtująca osoba. Miałam dwanaście lat wtedy, ale byłam z nią bardzo zaprzyjaźniona i nazywałam ją, ona Zofia na imię miała, nazywałam pani Zojdka Kusicielka. I potem, jak byłam w Anglii, korespondowałam z nią. Pisałam: „Kochana pani Zosiu, ukośnik, pani Zojdko Kusicielko”. Mieszkała w Bytomiu, któregoś dnia przyszło UB i robiło u niej w domu rewizję. I znaleźli moje listy. „Kto to pisze do pani z Anglii?” Ona zaczęła opowiadać, miała takie okrągłe oczy: „No bo, proszę pana, ja miałam taką małą przyjaciółeczkę, która…”. – „Jak to, to dziecko tak do pani mówiło?” Zaaresztowali i siedziała na podstawie moich listów. Uważali, że to jakieś jest nienormalne... Bo to zupełnie normalne listy, takie jak się piszę do kogoś bliskiego, ale oni uważali widocznie, że to może były jakieś szpiegowskie sytuacje. Wsadzili ją. Jej córka została w wieku chyba piętnastu lat sama kompletnie. Opiekowali się nią tylko znajomi. Wsadzili tą panią za te listy na sześć lat do więzienia.

  • Czy pani o tym się dowiedziała, że nie można pisać?

Tak. W ogóle potem […]... Bo nie wiem, ile tych listów było. Nie pamiętam, mogły być cztery, pięć listów.

  • Proszę pani, czy udział w Powstaniu Warszawskim odbił się jeszcze jakimś echem na pani życiu?

Chyba nie, bo ja podchodziłam do tego, jak do jednego z moich obowiązków. Tak jak moim obowiązkiem było chodzić do szkoły, tak i moim obowiązkiem być dobrą Polką, moim obowiązkiem było brać udział w Powstaniu, moim obowiązkiem było pójść do niewoli, moim obowiązkiem było chodzić do szkoły.

  • Być dobrą żoną i…

To już nawet tego nie brałam pod uwagę.

  • Co pani teraz sądzi o Powstaniu? Czy to była słuszna decyzja?

Według mnie absolutnie słuszna, żeby pokazać światu... Bo my ciągle pokazywaliśmy temu światu, że my potrafimy [walczyć]. Czy to było historycznie ważne, czy to sprawiło jakąkolwiek różnicę w przyszłości narodu, nie wiem, ale my jako Polacy zawsze stajemy przeciw jakiejś sile, która nie daje nam wolności.

  • Nie żałuje pani tego?

Nie, nie żałuję nigdy, nigdy.

Warszawa, 28 lipca 2014 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Krystyna Zofia Stachlewska-Rudczyńska Pseudonim: „Iza” Stopień: strzelec, łączniczka i telefonistka Formacja: Okręg Warszawski Armii Krajowej, Wydział V (Łączności), składnica meldunkowa „S” Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter