Krzysztof Maria Radlicz

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Krzysztof Radlicz, w czasie przed wojną zamieszkały Różana 13 mieszkania 1. Jestem synem artysty grafika, porucznika 21 Pułku „Dzieci Warszawy”. Ojciec w 1930 roku, jak ja się urodziłem, ciężko się rozchorował i przez ponad dwa lata był w szpitalu. Trzeba było utrzymać dwóch chłopców i w związku z tym jedna z moich ciotecznych babek przyjęła nas do swojego majątku, gdzieśmy byli do trzydziestego szóstego roku. W połowie trzydziestego szóstego roku ojciec zdobył pracę i już wyzdrowiał, przyjechaliśmy do Warszawy. Ojciec był wielkim miłośnikiem wojsk. Mimo że był już zdemobilizowany, zawsze na wszystkie parady chodził w galowym mundurze z szabelką. Miał zawsze fantastyczną postawę, uczył mnie jako chłopca o roli przysięgi i roli sztandaru. Wyrobił we mnie wielki szacunek i odpowiedzialność za przysięgę i zachowanie się wobec sztandaru. Niestety w trzydziestym ósmym roku odszedł. Odszedł w sposób bardzo spokojny, ponieważ mama, która chodziła dzień w dzień do szpitala, zawsze go trzymała za rękę i wtedy on się uspakajał. Był bardzo ciężko chory na kilka chorób. Po prostu dostał od niewłaściwego odżywiania w jakiejś spelunie duru brzusznego zidentyfikowanego w szpitalu wojskowym jako grypa. Środki grypowe rozwijały bardzo dur brzuszny, to się przerzuciło na zapalenie woreczka żółciowego, na nerki. Przeziębili go i umarł. Umarł w sposób bardzo dziwny. Był uczestnikiem kampanii kijowskiej i spotkał gdzieś tam w Kijowie Cygankę z małym dzieckiem, taką wybiedzoną bardzo. No i się ulitował po prostu, wyjął z plecaka chleb, wyjął puszkę mięsną i dał. Ale ona powiedziała: „Panie oficerze, ja żebrać nie lubię. Ja chcę zarobić. Niech mi pan rękę pokaże”. – „Ale proszę pani, co to…” – „Proszę bardzo”. Rękę pokazał i ona mówi: „W ciągu dziesięciu lat się pan ożeni, będzie pan miał dwóch synów, a jak Polska odzyska Zaolzie, pan zginie”. W dwudziestym roku to było. No i zbliża się ten trzydziesty ósmy rok, ojciec idzie do szpitala. I mama mówi: „No widzisz, bądź szczęśliwy, bo nie zginiesz. Jesteś w szpitalu przecież”. I tak było do 3 października. Mama, ponieważ chodziła tam dzień w dzień, to była potwornie wymęczona. Chwyciła go za rękę jak zawsze i przysnęła na chwilę. Jak się obudziła, ojciec już nie żył. To jest sprawa ojca mojego.
W zastępstwie do jednego z pokoi, w których był ojciec, gdzie była wielka komoda, mapownica do tych arkuszy różnych, wielka, wielka... To była komoda wielkości jakiejś dwa na półtora metra wysokości, więc była świetnym schowkiem w razie czego. Na początku wojny myśmy byli z bratem u rodziny na wakacjach, byłem pod Łęczycą. Tam przeżyłem wejście Niemców. Później w październiku mama nas przywiozła do Warszawy. Bez szyb, było zimno jak nie wiem co, bo to była jedna z ostrzejszych zim. Mało opadów było, ale bardzo silny mróz. Okna były zastąpione przez dyktę albo przez deski. Zimno było bardzo. Żeby jakoś ogrzać to mieszkanie, myśmy chodzili na gruzy i zbieraliśmy resztki jakichś ram czy coś, żeby podpalić. No i wtedy, pod koniec roku trzydziestego dziewiątego, zanim nastąpiła kapitulacja, ciotka była instruktorką Wojskowego Przysposobienia Kobiet. Uczestniczyła w tym obozie, w dwudziestym siódmym roku w Kościerzynie i 26 września przed generałem Tokarzewskim na ulicy Śniadeckich (nie pamiętam, czy to było 10 numer, czy 6) złożyła przysięgę Służbie Zwycięstwu Polsce. W związku z tym że bardzo szybko utworzył się oddział, Wojskowa Służba Kobiet, raz jeszcze musiałem też złożyć przysięgę przed ciotką, a następnie przed wujem, który był geologiem i wybitnym kartografem, który skartował Polesie i Wołyń. Był wspaniałym turystą, z ogromną, fantastyczną pamięcią, ale o tym później może coś niecoś [dodam].

  • Opowiada pan o tradycjach rodzinnych, wojskowych, patriotycznych. Czy taka atmosfera panowała również u innych?

u wielu tak. U wielu tak, ale nie u wszystkich. Myśmy mieszkali w takim czworoboku, Puławska, Różana, Bałuckiego, Szustra, obecnie Dąbrowskiego, gdzie było bardzo dużo gestapowców. Gdzie było bardzo dużo wtyk różnych, konfidentów gestapo, folksdojczów i ludzi, o których człowiek nie mógł nigdy wiedzieć w zasadzie, kim oni są. I w związku z tym ciotka mnie zaprzysięgła, że mi nie wolno nic mówić, co się dzieje w domu. A następnie nie wolno mi było należeć do harcerstwa. Wiedziałem, że wielu moich kolegów było i w konspiracji, i w harcerstwie, ale ze względu na to, że u nas był punkt przerzutowy oficerów na Zachód, między innymi pamiętam go doskonale, kapitan Żurek i porucznik Kwiatkowski.

  • Do tego punktu przerzutowego przejdziemy później.

Dobrze, to teraz tak, komplety. Kursy terenoznawcze dla partyzantów. Punkt medyczny. Punkt kontaktowy między komendą a uwięzionymi i między Pawiakiem oraz dwoma innymi obozami w Warszawie. Oprócz tego chyba pod koniec czterdziestego drugiego roku ukrywała się u nas Żydówka, uczennica ciotki Zuzia Elfman, razem ze swoimi żydowskim rzeczami, które były na antresoli. Moja matka była administratorką domu, gdzie często przychodzili gestapowcy, żeby sprawdzać, kto mieszka. Ja to wszystko musiałem trzymać zgodnie z przysięgą, po prostu język za zębami. Nigdy nawet nie dawałem pozoru, że rozumiem coś z tego, co mówią prowokacyjnie koledzy w szkole, tak że ciotka nabrała do mnie pełnego zaufania, że przy mnie może wszystko powiedzieć, wszystko robić i to nie wyjdzie poza nas.

  • Jeszcze chciałbym, żebyśmy ułożyli sobie wszystko chronologicznie. Czy pamięta pan, jak Niemcy wkroczyli do Warszawy? Może naloty na Warszawę?

Nie byłem wtedy w Warszawie. Byłem pod Łęczycą, w Siedlcach [w Siedlcu? – red.], gdzie administrował majątkiem Siedlce państwa Bodzianowskich mój wuj Józef Jabłoński, porucznik ułanów uczestniczących w zgrupowaniu generała Kleeberga.

  • Rozpoczęła się okupacja i wtedy państwo przyjechali do Warszawy.

Tak.

  • Wspominał pan, że mama była administratorem domu. Może pan opowiedzieć, co się wiązało z jej funkcją, jakie obowiązki, jak wyglądał zwykły dzień?

W związku z tym że właścicielka była w Zambrowie, gdzie miała swój majątek, ona przejęła całkowite zarządzanie tego domu. W dom w trzydziestym dziewiątym roku uderzyło kilka pocisków, które zawaliło część klatki schodowej oraz w naszym balkonie wyrwało wielką dziurę. Poza tym ramy w niektórych balkonach również były uszkodzone, instalacja też w dużym stopniu. I w zasadzie mama musiała umawiać się za ten czynsz, który pobierała od lokatorów, jak najszybciej doprowadzić do tego, żeby przede wszystkim przykryć dach. Później schody to była bardzo trudna robota, bo trzeba było wpierw uformować je, później łączyć na klatce, robić ramy do poręczy, ale to bardzo szybko wykonała dzięki wspaniałemu dozorcy, [który] nazywał się pan Jaskółkowski. To była taka złota rączka. Po tym wszystkim, pamiętam jak dzisiaj, dostaliśmy pierwszy deputat szarej soli, no bo przedtem w ogóle nie było tej soli. Tak że to było duże osiągnięcie. A że już ojciec nie żył, to było nam bardzo, bardzo ciężko. Tenże pan Jaskółkowski wykonał mamie warsztat tkacki i mama weszła w kontakt z dwoma paniami, które się tymi rzeczami zajmowały, i zaczęła tkać materiały, szaliki, różne rzeczy. W ten sposób mogliśmy się utrzymywać. Ja natomiast byłem niezaprzysiężonym przez wojskowych wolontariuszem, taki rodzaj w zasadzie posłańca do przenoszenia meldunków, do kolportażu gazetek, do przekazywania wiadomości różnym osobom o możliwości ich aresztowania, o dekonspiracji niektórych punktów, no i [przekazywania] paczek żywnościowych dla rodzin, gdzie byli aresztowani. Ja to czułem jako taką zaprawę w służbie Polsce. Bardzo to czułem poważnie.
W zasadzie moje dzieciństwo skończyło się z datą śmierci ojca. Pamiętam, jak chociaż nie zdawałem sobie sprawy, że już ojciec odszedł, ale byłem dumny. Dumny czemu? Ponieważ przy trumnie w czasie pogrzebu były dwa sztandary polskie, 21 Pułku „Dzieci Warszawy” i sztandar lotników. To mi bardzo zaimponowało i zdałem sobie sprawę, kim był ojciec, jeśli aż dwa sztandary były. Później czasem za różnego rodzaju akcje otrzymywałem jakieś tam grosze, które gromadziłem w takiej skarbonce. I kiedy nam było bardzo ciężko – w zimie szczególnie było zimno bardzo – to ja chodziłem jako ten dziewięcioletni chłopak do punktu na Bałuckiego, gdzie był węglarz. Brałem kubeł węgla, kupowałem za te swoje oszczędności drzewo i to wszystko musiałem przydźwigać na Różaną 13, na trzecie piętro. Do tego stopnia, że kiedyś sąsiadka spotkała: „Jak pani Radliczowa może dopuścić, że taki mały chłopczyk tak dźwiga”. A ja byłem taki szczęśliwy, że jak mama przyszła do domu: „Mamo, bądź szczęśliwa, już będziesz miała ciepło”. I tak w zasadzie stosunek nasz, pomiędzy synem i matką, był przez cały czas, poprzez obóz, poprzez te ciężkie przejścia moje... [To] przechodzi wszelkie wyobrażenia.
Kiedy przyszedł czterdziesty czwarty rok, ja wtedy skończyłem siódmą klasę szkoły powszechnej. W czterdziestym roku Niemcy z ulicy Różanej szkołę wyrzucili w ogóle i tam zrobili swoją kwaterę. Szwajcar, właściciel kawiarni róg Polnej i wtedy Piłsudskiego, a obecnie Wawelskiej, miał na samym rogu piękną kawiarnię, a obok olbrzymi, siedmio- czy ośmiopiętrowy budynek. I przyszedł do nas wtedy: „Ponieważ władze niemieckie zabrały polskim dzieciom szkołę, to ja wam odstępuję, daję wam na własność do użytkowania część mojego domu”. Cztery piętra domu oddał, gdzie można było zrobić klasy, toalety i w ogóle wszystko, nawet i salę gimnastyczną. To był fantastyczny, fantastyczny człowiek. To był wielki człowiek. I tak doszło do…
Aha, i jeszcze zapisałem się, będąc w siódmej klasie, na komplety do szkoły ogrodniczej na ulicę Śniadeckich. Miałem wtedy już trzynaście lat skończone i byłem akurat na ulicy Marszałkowskiej róg Pięknej, czyli Piusa XI, kiedy przez Marszałkowską do Piusa dojechało kilka „bud”, żandarmów razem ze swoimi ofiarami. I w związku z tym że właśnie wyglądałem nie na trzynaście, tylko na osiem lat, to mogłem przystanąć i patrzeć się. Człowiek zawsze jest ciekawy. I wywalali tych biedaków skazanych pod ścianę, po kilkudziesięciu naraz. Naprzeciwko karabin maszynowy i seriami tak zwalali, wie pan. I to takie... Wie pan, jak człowiek z daleka widział, bo miał inny wzrok, to byli zboczeńcy jacyś. Nie wiem, czy upici, nie wiem. Ponieważ szedłem akurat na komplety właśnie do tej szkoły ogrodniczej, zameldowałem natychmiast i pani od polskiego (nie pamiętam nazwiska) powiedziała: „Słuchaj, Krzysiu, idź ulicą Wilczą – chyba 24 albo 26 – na trzecie piętro. Tam mieszka pan artysta malarz – w tej chwili nazwiska absolutnie nie pamiętam – i uprzedź tylko, że jesteś ode mnie. Idź”. I nic więcej. I ja zapukałem, otworzył mi bardzo kulturalny pan, taki fantastyczny pan, bardzo grzeczny dla dziecka. Otworzył mi drzwi i ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem swojego kolegę. Swojego kolegę, w każdym razie człowieka już o wiele starszego, chyba o osiem lat. I natychmiast mi przyłożył palec do nosa, żebym milczał, żebym odwrócił się od niego. Uprzedziłem, że tutaj rozstrzelali [zakładników]. I Niemcy mają taki zwyczaj, że robią łapanki, wyciągając szczególnie mężczyzn na przyszłych zakładników. Chodzę po różnych domach i wyciągają. Więc natychmiast się zmyli i w nagrodę dostałem książkę o życiu mrówek. Tuż przed wojną było takie wspaniałe wydawnictwo przyrodnicze.

No i poszedłem, no cóż, i o tym powiedziałem ciotce. Ciotka wtedy dawała mi znacznie bardziej odpowiedzialne zadania: „Tylko pamiętaj, unikaj takiej sytuacji, żeby cię mogli chwycić. Ponieważ to z tym różnie bywa, jedni na dzieci absolutnie nie zwracają uwagi, a inni wręcz przeciwnie”. Ja byłem bardzo posłuszny, tym bardziej że składałem przysięgę. I tylko zajmowałem się tymi wiadomościami ostrzegawczymi, względnie te paczki żywnościowe.
Mój wuj jako geolog pracujący wówczas w Instytucie Geologicznym, tym niemieckim u nas, był kartografem i w związku z tym miał glejt. W związku z tym mógł w zasadzie wszędzie wejść. I on robił jako wybitny kartograf zdjęcie geologiczne, oprócz tego był w zasadzie założycielem wywiadu geograficznego. Znaczy się, zaznaczał miejsca, gdzie są umocnienia niemieckie, gdzie się szykuje jakaś obrona, gdzie są jakieś obozy jeńców czy coś w tym rodzaju. No to było już przejście do okresu prawie tuż przed samym Powstaniem. Pierwsza godzina „W” była naznaczona na chyba 29 lipca. Był wielki ruch między innymi przed domem Wedla na Puławskiej. Były takie grupy z jakimiś szpadlami czy z czymś, a wiadomo, że nie były to szpadle, tylko po prostu przykryte karabiny. I raptem odwołano ten termin. Nie znam powodów, ale jakieś były. I wtedy [miała miejsce] dziwna rzecz: Niemcy opuścili szkołę na Różanej. Szkołę na rogu Kazimierzowskiej i Narbutta opuścili Niemcy i szereg mniejszych, takich wyizolowanych miejsc opuścili. Oprócz tego z naszego bloku zniknęli wszyscy gestapowcy, rodziny ich, kapuście i folksdojcze. I to było dla mnie zupełnie niezrozumiałe, ponieważ wszyscy rzucili się na te rzeczy, ale dosłownie w dwa dni później przyszli z powrotem Niemcy, uzupełnili sprzęt jak gdyby nigdy nic. I wtedy wybiła właściwie godzina „W”. Przede wszystkim wiele magazynów broni było odciętych zupełnie. Często nikt z tych właścicieli magazynów nie był powiadomiony. No i oprócz tego duża część Powstańców, między innymi moja ciotka, ona była raczej już w zgrupowaniu Śródmieście, musiała pójść do komendy Mokotów. Tak że to było jakieś takie dziwne, nie znam tych rzeczy, bo byłem zbyt mały.
Wybuchło Powstanie Warszawskie. Dwóch ciotek nie było, które mieszkały w tym samym domu, między innymi pani Halina Radliczowa, też jej nie było w domu przez jakiś czas. Powstanie wybuchło, ja byłem u dentysty, u pani Ireny Krzyżanowskiej, na rogu Kazimierzowskiej i Szustra. Kiedy byłem na fotelu, rozpoczęły się strzały. No, to ona coś mi tam zrobiła i musiałem przebiec duży kawałek na otwartej przestrzeni. Przyszedłem do domu i mówię, że się coś rozpoczęło. Tam w zasadzie myśmy byli w obrębie bezpańskiego obszaru przez dwa dni. Trzeciego dnia przyszła pierwsza szpica powstańcza z porucznikiem „Jackiem”, dowódcą 1 kompanii B-1, ale wśród tej szpicy zobaczyłem swojego kolegę ze szkoły powszechnej, którego Niemcy bardzo poszukiwali. Zdziwiłem się, ale cóż. I tak wtedy mój brat przystąpił do Powstania Warszawskiego. Pamiętam jeszcze, że był taki na czarno ubrany podoficer AK ze stenem, który już się tam okopał, i sten mu się zaciął i ze spokojem rozebrał go i składał. Ja to podziwiałem, bo ja bym po prostu nerwowo tego nie przeżył. No i oni poszli, znów przez dwa dni była cisza. Wreszcie przyszło więcej Powstańców. Ufortyfikowali się, umocnili i wtedy któryś z Powstańców chciał przejść przez ulicę Różaną, od nas do Społem, i tam został wpierw ranny, a później zabity z bunkru, który był na Puławskiej, naprzeciwko Różanej, więc obstrzał był świetny. Dopiero następnego [dnia] czy nawet później, w ciągu dwóch dni, została zbudowana z obu stron Różanej barykada, która uniemożliwiała Niemcom obserwację, a myśmy mogli więcej chodzić. Wspaniałe uczucie było, jak człowiek zobaczył wreszcie na przy bramach domów polskie flagi. To było coś tak fenomenalnego, że w ogóle… Wszyscy byli z początku bardzo serdeczni, bardzo tacy... po prostu nastawieni bardzo pozytywnie, bo myśleli, że to Powstanie będzie dwa, trzy dni, może pięć.
Tymczasem rozpoczęły się bardzo ostre walki wokół Mokotowa. Jedną z takich walk był atak akowców i to akowców wybranych. Był wśród nich plutonowy „Cygan”, był kapral podchorąży „Wojtek” i kilku innych wybitnych strzelców, no i doskonale uzbrojonych. Niemcy przepuścili ich aż do Narbutta. No ale ponieważ z tamtej strony, od strony Rakowieckiej, gdzie była jednostka lotnicza, tam byli świetnie uzbrojeni ludzie, [więc] szedł napór na tych właśnie odciętych. Trzeba się było stamtąd jakoś wycofać. Dzięki pomysłowości „Cygana” wszyscy wyszli stamtąd bez strat. Ale to był cud, cud, prawda. Oni tylko usłyszeli, jak Niemcy na Puławskiej i na Olesińskiej robią pogrom ludzi cywilnych. Wymordowali bardzo dużo ludzi cywilnych – dzieci, kobiety i w ogóle, kogo się tylko dało.
W czasie Powstania Warszawskiego jak się sytuacja unormowała mniej więcej i została zdobyta szkoła na Woronicza, przyszła pierwszy raz ciotka, która zajmowała się rozdziałem leków, rozdziałem żywności na poszczególne punkty żywnościowe i sanitarne. Ona prowadziła ten główny rozdział środków. I wtedy, około 15 sierpnia, wzięła mnie po raz pierwszy do swojego punktu na Pilicką 5. To była taka willa w pobliżu Alei Niepodległości. Myśmy przeszli jakoś, no ale tak bywa czasem, że już na samym wstępie to coś musi człowieka spotkać. Ciotka spotkała swojego kolegę Powstańca, który był obok mnie, a później byłem ja. I raptem – „gołębiarz” prawdopodobnie – ustrzelił tego Powstańca. Makabryczne to było, bo w zasadzie człowiek był absolutnie bezsilny. W każdym razie chować się trzeba było i uciec jak najszybciej do tego punktu ciotki. W tym punkcie była jej zastępczyni, pani Jabłońska, pseudonim „Włada”, i była kucharka, taka starsza, pseudonim „Kaktus”. No i już wiedziałem, o co ciotce chodzi. Że mam, jak ona będzie obchodziła te wszystkie punkty, które ma zaopatrzyć, to ona mi przekaże meldunki, gdzie co trzeba, a ona przez ten czas będzie robiła dalszy przegląd. Tak było trzy czy cztery razy, mniej więcej do 25 sierpnia. Później sytuacja się bardzo zaostrzyła. Były bardziej intensywne walki wokół Mokotowa i ten pierścień się zbytnio zbliżał, żebym tam mógł jeszcze chodzić. Później było coraz ciaśniej, Powstańcy musieli wycofać się za park Dreszera i wtedy komenda i ten punkt ciotki wycofał się na ulicę Odolańską, więc już blisko. Dwudziestego szóstego sierpnia [września? – red.] brat mój przyszedł pożegnać się, ponieważ on szedł dwudziestego siódmego w kanały, żeby przejść do Śródmieścia. W międzyczasie jeden z uczniów ciotki, zresztą on uczęszczał razem z bratem na komplety, pan Zbigniew Klejn, pseudonim chyba „Zbyszek”, został ciężko ranny. Ponieważ bardzo się wykrwawił, to ciotka poszła do tego punktu szpitalnego i bezpośrednia była transfuzja z żyły do żyły. No cóż, koniec Powstania, jak to wyglądało…

  • Do końca Powstania jeszcze dojdziemy, a teraz chciałbym, żebyśmy porozmawiali o okresie Powstania. Czy mógłby pan więcej opowiedzieć na przykład o żywności?

Z początku żywnością każdy dzielił się z każdym. Ale ponieważ czas uciekał, było jej coraz mniej. Niektórzy mieszkańcy mieli w obrębie podwórka, podwórek w zasadzie, działki swoje, jakieś pomidory, jakąś marchew czy coś, niektórzy też mieli na przykład zapeklowane mięso. Niektórzy mieli bardzo dużo królików, które jedli po prostu. Z żywnością było coraz ciężej i w końcu był w zasadzie głód. Byli tacy odważni, którzy wychodzili poza barykadę. W tym miejscu taki był skwer między szkołą na Różanej, między Społem, między Grażyny i Różaną. Tam były też działki, gdzie były pomidory, gdzie były kartofle, gdzie były te [warzywa], i byli tacy odważni, którzy tam wychodzili. Wielu z nich niestety zginęło. A ci, którym się udało, to mogli tam zdobyć kilka kartofli czy pomidorów. Było z tym bardzo, bardzo ciężko. Głód panował.
W zasadzie, ponieważ było widać, że Armia Czerwona raptem przystanęła, to bezsens był dalej walczyć. Ale dotychczas Powstańcy byli uznawani jako bandyci po prostu i z miejsca byli rozstrzeliwani. Brat mój jako jeden z pierwszych, który wyszedł z kanału, uniknął tego. Ale były osoby, które jak wyszły z kanału, kazali im się kłaść. Nie wytrzymał tej presji, bo nad nimi były karabiny maszynowe Niemców. Tak jak brat mówił, był taki „Biały”, który nie wytrzymał, zaczął uciekać w pole. Niemcy puścili serię, on się zatrzymał, musiał się wycofać. Oficer żandarmerii wyjął rewolwer i go zastrzelił. Mimo że już była podpisana umowa z aliantami, że Powstańcy są armią oficjalną i już się miało skończyć. Rozstrzeliwanie było pospolite bardzo w zasadzie do końca Powstania. Do tego stopnia, że jak ten „Zbyszek” wyszedł ze swoją matką z takiej piwnicy w zasadzie, a był z nim ranny w brzuch Powstaniec, to jego wywlekli i z miejsca rozstrzelali. A tego „Zbyszka”, ponieważ Niemcem był Ślązak, oszczędził go i w związku z tym oni przeszli do Pruszkowa, do szpitala.
Wejście Niemców było makabryczne. Myśmy byli w piwnicy na ulicy Bałuckiego 34. Wtedy pod barykadę podjechało działo na gąsienicach i wystrzeliło w bramę przy ulicy Różanej 15. Akurat przechodził piwnicami porucznik, bardzo sympatyczny, bardzo kulturalny człowiek. Jak pocisk wybuchł na klatce schodowej, odłamek go uderzył w ciemię i wypłynęły mu oczy w ostatniej chwili Powstania. Ataku dokonały oddziały rosyjskie, które były u Niemców na służbie. To była dzicz w zasadzie. Myśmy przeszli przez tą barykadę. Trzeba było zasypać rów, żeby to działo mogło wjechać. Takich kilku skośnookich wybierało sobie młode dziewczyny, ładne. Za Społem, wzdłuż Różanej był zbombardowany w trzydziestym dziewiątym roku Monopol Spirytusowy. I tam w tych gruzach odbywały się dantejskie sceny, gdzie gwałcili dziewczynę po kilkunastu, po kilkudziesięciu tych dzikusów. No i oprócz tego było pospolite bardzo: Dawaj czasy i podobne. Dziwnym wtedy było, że dowódca PAL-u, Polskiej Armii Ludowej, wszedł z nimi w taki bardzo kontakt przyjazny, powiedzmy sobie, i w zasadzie on eskortował nas wszystkich na Służewiec, na Wyścigi. Tam przeszliśmy poprzez Służew, przez te wille ładne i do Wyścigów. Tam jedną noc żeśmy przenocowali, o czwartej rano pobudka, mamy dostać się do linii kolejowej. Wpakowali nas w bydlęce wagony i przewieźli do Pruszkowa, tuż przed bramą wyjściową do tych remontowych zakładów kolejowych. I tam przy bramie spotkaliśmy „Cygana”. Powiedział nam: „Andrzej żyje. Jest wszystko w porządku”. I wtedy nam wskazał, gdzie jest ten Andrzej. Myśmy go oczywiście zobaczyli i się uspokoili. Wsadzili nas do takich wielkich hal. Jeden dzień byliśmy bardzo wymęczeni. Dostaliśmy coś tam, jakąś kawę czarną czy kawałek chleba z RGO, Polskiego Czerwonego Krzyża, i trzeba było się zarejestrować.

  • To może zatrzymamy się na tym zarejestrowaniu, później jeszcze do tego wrócimy. Tymczasem wróćmy do okresu Powstania. Czy był pan świadkiem, jak budowano barykadę bądź też robiono te przejścia w piwnicach? Czy mógłby pan coś na ten temat opowiedzieć?

Tak, tak jest, tak. Żeby była łączność pomiędzy budynkami, bo po prostu zawsze było bezpieczniej przejść pod ziemią, żeby nikt nic nie widział. Przy pomocy łomów przebijali korytarze do korytarzy w sąsiednich budynkach. I tak w zasadzie łączność była pomiędzy wszystkimi budynkami. Z tym też łączy się taki w zasadzie humor powstańczy. Mianowicie był duży obstrzał granatników. Jeden pocisk trafił w sam komin u nas. No i jak się skończył obstrzał, wychodzimy na dwór, a tu wychodzą sami murzyni. Sadza osadziła się nam na całych [ciałach], tak że czarni byliśmy. To była taka chwila bardzo humorystyczna. O co jeszcze pan prosił?

  • Wspominał pan o ukrywającej się Żydówce. Może pan tę historię nam opowiedzieć?

To była uczennica ciotki, która już chyba kończyła liceum. I wtedy zanim ukończyła, rozpoczęły się prześladowania Żydów w Polsce w ogóle. I wtedy, ponieważ rodzice też byli bardzo zaprzyjaźnieni z ciotką, ponieważ oni byli bardzo ubodzy, a ciotka miała nieprzeciętne serce... Zresztą wpoiła we mnie takie powiedzenie: „Miłość kosztuje”. I myśmy przyjęli ją. Przyjęliśmy jej dwa kufry, gdzie w jednym z nich był ten świecznik paschalny. No i, proszę pana, ona tak... Aha, w międzyczasie jak ona się ukrywała, ciotka zakładała cztero- czy sześciokrotnie opaskę z gwiazdą Dawida i szła do getta z grypsami i lekami. Zorientowała się wówczas, że rodzice [ukrywanej Żydówki] są ciężko chorzy i po prostu powiedziała to otwarcie tej swojej uczennicy. A ona powiedziała: „Ciociu – no bo wszyscy uczniowie ciotki, mówili do niej per „ciociu” – ciociu, ja dziękuję ci bardzo, ale moje miejsce jest przy rodzicach. Jeśli ich coś spotka, to niech i mnie spotka”. I przeszła do getta, żeby zginąć, ponieważ następnego dnia ich wszystkich wypędzili do tych szczelnych w zasadzie wagonów, gdzie było tylko takie jedno maleńkie okienko. Nie wiem, czy się udusili, czy... Później ich chyba wywieźli do Treblinki. No i... Ale rzeczy ich u nas w dalszym ciągu były, aż do końca Powstania. Później to już nie wiem. To była sprawa tej Żydówki. O tym się nigdy nie mówiło, ponieważ wujostwo po wojnie ujawnili się w zupełnie przypadkowy sposób pod koniec siedemdziesiątego ósmego roku.

  • Do tego jeszcze wrócimy. Żeby zachować kolejność, pomówmy jeszcze o okresie Powstania. Czy był pan świadkiem zrzutów z samolotów, czy słyszało się o tym, czy mówiło się o tym?

Tak, bardzo, bardzo. Taki największy zrzut amerykański to było chyba kilkaset bombowców. W południe pojawili się, ogromny obstrzał artylerii niemieckiej, tak że kilka samolotów zostało uszkodzonych. Może trzydzieści procent czy czterdzieści procent zrzutu dostało się w ręce polskie, a reszta to w niemieckie. To było przykre, że jeśli zrzut się dostał pomiędzy oddziały AL i AK, to AL, jeśli nie miało szans zdobycia tego zrzutu, to wolało zniszczyć ten zrzut, niż żeby nasi to wzięli. To było takie bardzo upokarzające, bo jak to – Polska, Polacy walczą niby o to samo. To było makabryczne. Oprócz tego Rosjanie zrzucali też broń i różne inne rzeczy przy pomocy kukuryźników. To były takie lekkie samoloty dwupłatowe, które mogły bez włączenia motorów przelecieć nisko bez szumu jakiegoś. W związku z tym Niemcy się ich potwornie bali, bo oprócz zrzutów to oni im podrzucali zamiast bomb, granaty. Więc potwornie się tego bali. Oczywiście jeśli się odezwał jakiś szum samolotów, to reflektorów łowczych było tyle, że w ogóle człowiek się dziwił, że ci chcieli w ogóle tutaj do nas przylatywać. Jeśli uchwycili taki samolot, to go trzymali przez cały czas w świetle, żeby go ustrzelić. To była rzecz fatalna zupełnie, ale większość ludzi, mimo że niedostatek był wielki, że była bieda, że jednak dużo ludzi też było: „A po co to Powstanie było? I w tej chwili my co mamy?”. Większa część jednak miało bardziej otwarte oczy, ponieważ byli pamiętliwi, [pamiętali], cośmy przeżyli.
Przecież byłem świadkiem trzech egzekucji w czasie okupacji. Pierwsza egzekucja to była przy Puławskiej, obok remizy tramwajowej, druga była w alei Niepodległości, róg Madalińskiego i alei Niepodległości, trzecia była właśnie tam Piusa XI. Przy czym ta była tak blisko, że człowiek widział w zasadzie wszystko. No cóż, cóż można o tym powiedzieć. To było niezbędne, żeby to wybuchło, bo już człowiek tego terroryzmu, tych ciągłych łapanek, wyrzucania ludzi z domu i rozstrzeliwania albo więzienia... To były chwile czy okres nie do wytrzymania. Już człowiek nie panował nad sobą. Walczył, czym mógł, jak mógł, ale walczył. Byłem chłopcem, takim w zasadzie już dorosłym młodzieńcem, ale zawsze pamiętałem, tak mnie ojciec uczył: „Pamiętaj, że jesteś Polakiem, że masz honor”. A to dużo kosztuje, to jest bardzo wymowna rzecz. Czy już można zacząć mówić o tym wywiezieniu do Niemiec, czy nie jeszcze?

  • Jeszcze chwileczkę. Proszę powiedzieć, czy w czasie Powstania czytali państwo jakieś gazety, słuchali radia? Czy Powstańcy, którzy przebijali się przez państwa dom, przenosili wiadomości?

Myśmy czytali „Biuletyn Informacyjny”, który wychodził codziennie. Radia to już w ogóle nie było. Czasem niektórzy mieli jeszcze schowane radio jakieś i coś tam starali się chwycić, ale raczej się czytało ten „Biuletyn”, aby dowiedzieć się, co u nas się dzieje, co dzieje się na Śródmieściu. Poza tym istniała bardzo intensywnie działająca poczta harcerska. Do Muzeum Historycznego Miasta Stołecznego Warszawy przekazałem list poczty harcerskiej pomiędzy babcią moją Olgą Radlicz a jej siostrą Heleną, [niezrozumiałe 01:08:47] żoną poety. Tak że taka była łączność. Ale to było bardzo rzadko. List musiał składać się z nie więcej jak kilku wyrazów, bo to chodziło o jakieś malutkie karteczki. Ale [poczta] była fantastyczna. Jeden z moich kolegów starszych ze szkoły był właśnie kolporterem tejże prasy powstańczej. Bardzo zazdrościłem, że on mógł zwracać się do tych wielu harcerek per „druhno”. To mi bardzo imponowało, powiedzmy sobie, bo zawsze marzyłem o tym, żeby być w harcerstwie, żeby móc działać. No ale tak było, jak było. Nawet później to w Związku Powstańców oraz w Światowym Związku AK mówiłem, że przez cały czas okupacji działałem jako wolontariusz AK. To mi tego nie uznano, niestety. Jedynie uznano wywiezienie do obozu pracy, zresztą bardzo ciężkiego.

  • Proszę powiedzieć, czy brat raczej bronił, żeby pan nie przystąpił, chciał pana chronić przed działaniami wojskowymi, czy zachęcał?

Ciotka wymusiła w zasadzie na nim też taką przysięgę. On jako człowiek bardziej obrotny, powiedzmy sobie, i też z przypadku, ponieważ był w czterdziestym chyba drugim roku w szpitalu, gdzie spotkał harcerza z tych wyższych rangą. I on go namówił, tak że zapisał się bez wiedzy ciotki, należał od czterdziestego trzeciego chyba roku do harcerstwa. Tak że ja byłem tym bardziej grzecznym i posłusznym. Zresztą zdawałem sobie sprawę z tego, że jeśli jest mieszkanie, powiedzmy sobie, znajdujące się pod latarnią, gdzie jest najciemniej, to za wszelką cenę ten punkt [trzeba] ochronić. I w związku z tym, ponieważ ciotka była w zasadzie moim dowódcą, to ja się absolutnie słuchałem. Ponieważ zdawałem sobie sprawę, że tak poszczególnym organizacjom AK, jak i komplety, jak i kursy, magazyn map wojskowych, to jest ważniejsze niż harcerstwo, gdzie było bardzo dużo wpadek. Ponieważ często młodzi ludzie chwalili się. Zresztą dzisiaj jest identyczna sytuacja, że czasem nieodpowiedzialni ludzie mówią to, czego nigdy powiedzieć nie powinni. Tak że w ten sposób wygląda to, że ja chciałem, ale nie mogłem, bo byłem związany przysięgą.
  • A czy z tego punktu, gdzie był taki duży zbiór map, akowcy korzystali, czy ktoś korzystał, czy przychodził po jakieś porady?

Mój wuj był zastępcą komendanta, wpierw „Nawrota”, później „Burego”, który rozdysponowywał różne mapy do oddziałów partyzanckich, do… Również były, nie wiem, czy to już zostało zrealizowane, ale były też plany połączeń kanałowych u nas w Warszawie. Ja w to nigdy nie wchodziłem, jak się to odbywa. W każdym razie wiele razy było tak, że wuj z taką rolką grubą razem ze mną szedł od przystanku tramwajowego, który był róg Puławskiej i Madalińskiego. Raptem idą naprzeciwko żandarmi. I wuj powiedział: „Trzymaj się prosto. Idź równo ze mną, patrz przed siebie i proszę ciebie, idź razem ze mną. Jak będziesz spokojny, to wszystko będzie, nic nie będzie”. No i ja spełniłem rozkaz. No cóż. I idzie dwóch czy trzech takich, mordy jak nie wiem co, i wuj oczywiście [szedł] swoim [krokiem]. To był człowiek dwa metry i miał w sobie coś takiego, że wszyscy mu ustępowali po prostu. Podchodzimy do tych żandarmów, a żandarmi się rozstępują, a my przechodzimy. Tak że takich sytuacji było wiele.
Tak samo jak i później, ile razy wuj był pytany przez zastępcę naczelnika UB, bo wuj był przez pewien czas głównym dyrektorem instytutu, on mówi: „Panie profesorze, co z panem jest? Niech pan zobaczy, ile pan ma donosów”. On mówi: „Dlaczego donosy?”. – „A, że pan jest jakiś obcy dla nich, podejrzany bardzo”. On mówi: „Panie ministrze, no przecież nic prostszego, tylko sprawdzić. Przejdźmy do takich rzeczy. Niech panowie bez porozumienia do mnie zagoszczą, do instytutu. Przejdziemy po instytucie. Daję panu słowo, że nie pisnę, że pan ma mnie wizytować”. „Dobrze”. Umówili się i przyszedł minister. Obeszli prawie wszystkie pokoje w Instytucie, a przecież było dużo ich. Pod koniec, jak się żegnali: „Panie profesorze, daję panu słowo, że jeśli jakikolwiek donos przyjdzie do mnie, to nie trafi przede mnie, tylko prosto do śmieci. Ale to był człowiek, którego się wszyscy bali, chociaż nie był groźny. Nie był. Przecież on zatrudniał i chował w zasadzie żołnierzy Komendy Głównej AK. Współredaktorem takiego wielkiego dzieła geologa polskiego „Surowce mineralne świata” to była łączniczka generała „Bora” Komorowskiego, pseudonim „Stokrotka”, z domu Czerwińska, zamężna Tyska. Byli w bardzo serdecznych stosunkach koleżeńskich. Żeby cokolwiek mogło być między nimi, w zasadzie po prostu sobie nie wyobrażam. I takich w instytucie było bardzo dużo. Tak że oni mieli schronienie albo w obrębie Ziem Odzyskanych, między innymi właśnie w pierwszym etapie pan Tyski i pani Tyska. No i wiele innych osób, między innymi brat stryjeczny „Anody”, który pracował przez jakiś czas w instytucie jako kierownik administracji. No to o czymś to też mówi.

  • I tutaj chciałbym nawiązać do punktu przerzutowego, o którym pan wspominał.

Tak. No, jak ja byłem w domu, to było ich dwóch. Między innymi pan kapitan Żurek. Miał być przerzucony do Francji. A później dostałem w jakimś może osiemdziesiątym dziewiątym albo dziewięćdziesiątym roku zawiadomienie od Światowego Związku AK, że mój stryj z „Ruczaja” za zdobycie „małej PAST-y” na ulicy Pięknej, czyli Piusa, dostał Krzyż Walecznych. Ja tam poszedłem i ku zdziwieniu i pewnego rodzaju takiej głupiej sytuacji, bo nigdy nie przypuszczałem, że tak to będzie, zobaczyłem nekrolog pana pułkownika już Żurka, który był jednym z komendantów zgrupowania „Kampinos”. Tak że albo tutaj, albo tutaj, gdzie były jakieś potrzeby, tam się przekazywało.

  • Mógłby nam pan opowiedzieć o jakimś takim dniu, który wywarł największe wrażenie na panu podczas Powstania?

To bardzo trudna odpowiedź, bardzo ciężka. Bo wszystkie osiągnięcia czy zdobycze, [jak] szkoła rolnicza czy zdobycie magazynów, kombinezonów gdzieś na Czerniakowskiej, to były wielkie wyczyny i człowiek się tym cieszył. A którym więcej? Czy zrzuty, że o nas jeszcze pamiętają, czy jakieś akty solidarnościowe pomiędzy ludźmi... Ja na przykład, ponieważ u nas było ciemno zawsze, chodziłem do mydlarni, która była na rogu Bałuckiego i Szustra, i tam otrzymywałem za darmo mydło, naftę i lampę naftową. To był akt miłości człowieka do człowieka. Ponieważ te wszystkie dotychczasowe przejścia były dla mnie bardzo pouczające, dotyczące szczególnie jakiejś więzi wśród ludzi i miłości do nich, byłem właśnie wychowywany w tej atmosferze miłości. Ale o tym to już później, bo później się rozpoczęła.

  • Czy w czasie Powstania był pan świadkiem jakiegoś specjalnego wydarzenia, może jakiś ślub albo może przeciwnie, jakiś pogrzeb?

Pogrzebów to było bardzo dużo, bardzo dużo. Wielkim wrażeniem była msza święta odprawiana na podwórku tuż przy samym domu. Tam był chyba garaż czy coś, jakieś pomieszczenie otwarte. Kapelanem był ksiądz Loth, chyba brat tego chirurga szpitala powstańczego. I jak człowiek zaczął śpiewać „Boże coś Polskę…”, człowieka ścisnęło i płakał. To były łzy szczęścia, które są... Wie pan, po tych przejściach, jakie miałem, łzy szczęścia powtarzały się bardzo często u mnie. No ale to już rozpoczęło się w zasadzie po wyzwoleniu przez wojska amerykańskie. Między tym a tym to jeszcze się zdarzyło bardzo dużo.

  • Powróćmy do momentu końca Powstania. Skąd się pan dowiedział o tym, że to już jest koniec Powstania? Jak to dalej przebiegało?

Przyszli do nas Niemcy, wyrzucili nas. Przeszliśmy przez Madalińskiego do Alei Niepodległości i dalej, gdzie były tylko łany zbóż. I przeszliśmy do Służewca, na Wyścigi. Tam nas wsadzili do takich bydlęcych wagonów. Przywieźli nas do Pruszkowa. Przejeżdżaliśmy obok pociągu pancernego, z którego haubice, berty tak zwane, strzelały na Śródmieście. No i dostaliśmy się do Pruszkowa, gdzie była bardzo ścisła selekcja pod kontrolą esesmanów. Wsadzili nas do pociągu obok takiej wieży z cegły w Pruszkowie. To był taki charakterystyczny punkt, który świetnie pamiętam. Zatrzymaliśmy się na chwilę na stacji w Pruszkowie, tam działało RGO i Polski Czerwony Krzyż, dostaliśmy po kawałku chleba i wody w jakichś butelkach. Zamknęli nas szczelnie no i jechaliśmy. Jechaliśmy nie wiem jak długo. Wylądowaliśmy na zapleczu cukrowni koło Psiego Pola (ona w dalszym ciągu działa). Ale od strony tylnej na bocznicy wyglądało to makabrycznie. Otworzyli drzwi, powitały nas hordy gestapowców w czarnych mundurach, z rozwścieczonymi psami. A z boku tych budynków i tych płotów taki wystający charakterystyczny komin, który dymił. Sobie myślimy: „No nic, koniec. Idziemy do ognia. Idziemy do gazu”. No, skręciliśmy coś niecoś z boku.
To był obóz wielkości kilometr na kilometr, z podwójnymi drutami kolczastymi. Rozstęp pomiędzy płotami był jakieś dwa i pół metra. Wpierw żeśmy się gdzieś tam umieścili w baraku. Bez żadnych łóżek, bez sienników, nic. No i kawa. Podchodzimy do tej bramy, gdzieśmy weszli, no i trzeba było obiec wokół obozu kilometr na kilometr. Tłum był ponad trzy tysiące, więc niech pan sobie wyobrazi, że każdy chciał być pierwszy. Przecież pić się chciało. A oprócz tego płoty kolczaste były naładowane, pod napięciem, to też trzeba było brać pod uwagę. No, jakoś się przebiegło i w tym miejscu gdzieśmy wchodzili, dostawaliśmy po chochli kawy. Trzeba było mieć też naczynia. No ale jakoś tam przeszło. A teraz jak żeśmy skończyli z kawą, chleb będzie, znów ta sama historia. Byliśmy tam wszystkiego dwa dni. Po dwóch dniach mykwa tak zwana, odwszalnia. Kobiety [szły] osobno do takich łaźni, które wyglądały jak komory gazowe, tak że bardzo „zachęcająco” to wyglądało. Wpierw kobiety, później mężczyźni. Rzeczy do odwszalni. I jak żeśmy stamtąd wyszli, ręczników nie było, tak że trzeba się było ubrać bezpośrednio w te ciuchy, które człowiek wyjął z tej odwszalni, i wtedy się rozpoczęło dopiero... No, człowiek nie mógł spokojnie usiedzieć nawet, bo miał tyle wszy. To w ogóle przechodzi wszelkie wyobrażenie.
Ale w mojej historii to, co było w tej odwszalni, w porównaniu do tego, co później byłem w obozie pracy, to była pestka w zasadzie. Później się dopiero zaczęło. To człowiek sobie nie może wyobrazić. Bo jak człowiek był w tym obozie, zbombardowanym zresztą... To był olbrzymi obóz w Aschersleben na [niezrozumiałe]. Pierwsza rzecz, szczury były takie jak wielkie koty. Przychodziły w nocy, obgryzały nas. Jak był dzień i człowiek stuknął w pryczę, to tak jak późną wiosną jest duży urodzaj jabłek, jak pan stuknął, to się sypało. Tak samo tam były pluskwy i wszy, proszę pana. Myśmy zbierali na szufelki i wsadzało się do ognia. To człowiek sobie nie wyobrażał, co to było. Plus głód jeszcze. Ale to była jedna makabra. No i oprócz tego dostawaliśmy przydział, jeden kubeł brykietów na cały dzień. A było bardzo zimno. Myśmy szli do fabryki tunelami wśród śniegu, takie były wielkie zaspy. A między nimi leje, w których kursowały watahy, dosłownie, tych szczurów. To było bardzo, bardzo niebezpieczne, bo jeśli ktoś zaczepił je, to potrafiły dogonić i kiepsko z nim było.
I to był obóz „Ost”, czyli tam byli Rosjanie, my, a obok byli też Żydzi. To było taki okres między dwudziestym, piętnastym listopada a styczniem, końcem stycznia czterdziestego piątego roku. Tam był ten obóz Aschersleben. A myśmy wylądowali wpierw w obozie Junkersa też, w Strassfurcie, gdzie wpierw była nauka obchodzenia się młotkami, pilnikiem i tymi wszystkimi urządzeniami. Szkolenie z tego mieliśmy przez dwa tygodnie. Był egzamin. Moja mama wykonała paterę z blachy, wybitą młotkiem (ta patera została przekazana do Muzeum Historycznego Miasta Stołecznego Warszawy), a ja wykonałem popielniczkę z takimi łódkami na papierosy. I od tego czasu pracowaliśmy na hali fabrycznej. Ja wykonywałem dziury przy pomocy takiej bardzo ciężkiej bormaszyny. Były takie ramy, w których były dziury, no i się robiło te dziury w określonych miejscach. Później trzeba było inną tą maszyną robić też, żeby te otwory były gładkie. No i się robiło też sabotaż, ale ponieważ był straszny głód, a ja byłem słaby bardzo, trzy razy zemdlałem przy pracy, upuściłem bormaszynę. No i bormaszyna pękła. No i trzy razy pod karabinem byłem wzięty do lekarza, który mógł powiedzieć, że słaby, chory i tego. Ale mógł [też] powiedzieć, że sabotaż. No a wtedy to już rozstrzał murowany. Tak że byłem w takim przypadku. To były bardzo ciężkie przejścia. Później właśnie był, proszę pana… Aha, wtedy też pracowałem przy prasie. Nasze lokatorki z Różanej 13 przy prasie. Jedna obsługiwała blachy, które się wkładało pod prasę, a inna przyciskała, no i się uruchamiała albo prasa, albo gilotyna. I taka jedna Czeszka, która była z nami, która uciekła chyba w trzydziestym ósmym roku i była tam mieszkanką, przycisnęła za wcześnie. I ta biedna Polka wkładała potąd, dosłownie potąd, pod prasę no i prasa spadła. No, makabra to była, wie pan. Młoda, śliczna dziewczyna, zaręczona jeszcze. Z matką była. Tak jej obcięło ręce. Gdzie ona później była, nie wiem, ale była w jakimś szpitalu specjalnym. To były przejścia makabryczne.
I później, w lutym czterdziestego piątego roku rozchorowałem się na płuca i zostałem zwolniony z fabryki. Ale nie traciłem czasu, tylko myśmy wtedy w Aschersleben zmienili rodzaj pracy. Zajmowaliśmy się kablami samolotowymi. Trzeba było po prostu przy pomocy takich specjalnych nożyczek z półokrągłym wycięciem obcinać końcówki kabli i na kable nakładać odpowiednie koszulki, które miały określone w samolotach oznakowania. I ja właśnie z tych kabli i koszulek robiłem chorągiewki polskie, żeby podtrzymać duch naszych Polek. I wykonałem ich wiele. Właśnie zrobiłem taki przybliżony rysunek, który niestety (wie pan, jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy) oczywiście zapomniałem wziąć. A chciałem po prostu zaproponować w muzeum, żeby to wykorzystali, ten wzór po prostu, i wykonywali w sztancach po prostu, prawda. Bo łatwiej wykonać, w sztance później wsadzić tę emalię odpowiednią. Ponieważ takiej rzeczy nigdzie nie spotkałem, być może taka rzecz by się muzeum przydała po prostu.

  • Proszę powiedzieć, jak was traktowano w tym obozie?

Jedni byli bardzo ostrzy, bardzo tacy wymagający, a inni nawet bardzo serdeczni. Bo to byli ludzie już starsi, którzy mieli przeważnie swoich synów na froncie, wschodnim szczególnie, i zawsze mówili: „No, jeśli my wam pomożemy, to może Bóg oszczędzi naszych synów”. Zresztą to był prawie już koniec wojny. Z takiej rzeczy, które warto powiedzieć, oprócz tych chorągiewek, że tam była taka folksdojczka, żona podoficera obrony lotniska, która nas uprzedziła: „W ciągu kilku dni przyjdą żandarmi i mogą was rozstrzelać”. To część wyskoczyła w pole po prostu. Myśmy też, proszę pana. I myśmy w takim wykopie jednym stwierdzili, że w tym wykopie urzędują folkszturmowcy. A to byli najgorsi z najgorszych i myśmy się przestraszyli. Inni gdzieś tam się umieścili, w jakichś szopach u gospodarzy niemieckich, a myśmy wrócili z powrotem do obozu.
I w ciągu trzech dni otoczyli, o chyba czwartej czy piątej rano. SS nas otoczyło i wywlekło z obozu i dołączyliśmy do takiej grupy, pięć, sześć tysięcy ludzi. Marsz głodowy śmierci. Kto słabł, tego dobijali po prostu. Takich było dużo. Myśmy szli kilka dni. Nie wiem, czy trzy, czy cztery dni, nie wiem. Ja już nie miałem zupełnie siły, proszę pana, zobojętniały na wszystko. I w pewnym momencie zobaczyliśmy nad nami samolot amerykański, zwiadowczy, i raptem ktoś krzyknął: „Amerykanie!”. Tak jak nie miałem siły i ruszyć się już nie mogłem, ruszyłem się, jakby nie wiem co we mnie wstąpiło. Pobiegłem i wierzyć mi się nie chciało. Gdyby ktoś mi o tym powiedział, to bym nie uwierzył. Szli Amerykanie, za nim tłumy klęczących więźniów, którzy mieli zaraz być rozstrzelani, klęczeli i całowali ślady butów amerykańskich. Ja już nie pamiętam, ale upadłem już wtedy i mnie wrzucono jak kłodę na taki wóz. Wywieziono tym wozem kilkanaście osób na tyły z frontu, gdzie zaopiekował się mną lekarz armii amerykańskiej, który mnie wziął na taką dziesięciodniową dietę, dozowane odżywianie. Wpierw woda, soczki, jakieś lekkie rzeczy, a później dopiero [inne]. Jakoś przeżyłem.
A później po... To chyba był kwiecień, 17 kwietnia, to myśmy półtora miesiąca tam byli na rehabilitacji. Później był wśród tych niewolników jeden taki pan, który przeżył okupację rosyjską. No i dowiedzieliśmy się, że za cenę części Berlina Rosjanie przesuwają się po Łabę. No, trzeba było uciekać. Kupił od gospodyni platformy i traktor i finiszem pojechaliśmy do najbliższej stacji, gdzie było połączenie z Sangerhausen, gdzie już kursowały pociągi. I tak przedostałem się do obozu Unry, Kassel-Oberzwehren Mattenberg, gdzie mogłem się wreszcie zapisać 20 czerwca 1945 roku do harcerstwa polskiego. Przyrzeczenie harcerskie zdawałem na pierwszym jamboree harcerskim, skautowskim, w Fuldzie, gdzie było tych drużyn bardzo, bardzo dużo. I rosyjscy, i Litwini, i my, Polki, Polacy. I zdawałem wtedy pierwszy raz przyrzeczenie harcerskie. Rozwijaliśmy bardzo często różnego rodzaju ćwiczenia terenowe. Ale byliśmy wrażliwi na wszelkiego rodzaju prace charytatywne, uprzątania, usługi jakieś. W związku z tym że przyrzeczenie harcerskie brzmi: „Mam szczerą wolę pełnić służbę Bogu i Polsce, nieść wszelką pomoc bliźnim i być posłusznym prawu harcerskiemu”, przedostałem się do Warszawy. Byliśmy repatriowani w czterdziestym szóstym roku, w marcu. Dostaliśmy się do Krakowa, gdzie byłem bardzo serdecznie przyjęty przez uczniów szkoły i przez nauczycieli. I w czerwcu dostałem się do Warszawy.
We wrześniu rozpocząłem szkołę Reytana przy ulicy Rakowieckiej, a mieszkałem u swojego wujostwa na Żoliborzu. Skąd żeśmy jechali autami BOS-u, czyli Biura Odbudowy Stolicy, albo przypadkowymi autami. Tam zapisałem się do „Czarnej 1” imienia Romualda Traugutta. I tam w zasadzie rozpocząłem to, co przyrzekłem. Przede wszystkim praca dla ubogich, praca charytatywna. Mieliśmy wiele takich akcji charytatywnych, którymi ja zdobywałem czołowe w zasadzie pozycje. Między innymi miedzy czterdziestym siódmym a ósmym rokiem robiliśmy taką akcję jedyną dzieciom z Warszawy, tym sierotom po Powstańcach. Miałem w książeczce harcerskiej, która jest właśnie w muzeum też, najwyższą ilość zdobytych punktów. Wtedy zrobiliśmy chyba czterdzieści czy prawie pięćdziesiąt paczek dla tych biednych dzieci w obecności jego eminencji księdza kardynała Stefana Wyszyńskiego. To było olbrzymie przejście.
Później, jak skończyłam studia geologiczne, przeszedłem do Państwowego Instytutu Geologicznego, gdzie przepracowałem ponad czterdzieści lat, zawsze pamiętając o tych, którzy są w potrzebie. Dzieliłem się często swoimi niskimi zarobkami. Względnie, jeśli coś otrzymałem z obcej waluty od swojego braciszka, to tym też się dzieliłem, dając wszystko czasem. A później przed przejściem na emeryturę w dziewięćdziesiątym szóstym roku zapisałem się do Fundacji imienia księdza Niedzielaka, gdzie byłem z początku aktywnym wolontariuszem. Robiłem paczki żywnościowe w zimnym kościele Świętej Teresy na Tamce. Proszę pana, warunki ciężkie, ale im cięższe warunki, tym większa była radość, że człowiek może poświęcić tyle czasu, tyle wysiłku dla tego. A oprócz tego jak pojechałem pierwszy raz na Litwę w dziewięćdziesiątym trzecim roku, bo poświęciłem się kościołowi, szkołom i różnym ludziom potrzebującym na Litwie, to jak mnie witano jako Mikołaja z Warszawy i ja później miałem odpowiadać na te różne pytania i podziękować za te wspaniałe przyjęcie, bo zawsze była Akademia, to dosłownie nie mogłem powiedzieć słowa, bo mnie zatykało. Dzieci były szczęśliwe. Ja właśnie sobie przypominam, jak ja byłem kiedyś takim małym, a ojca już nie było, jaki ja byłem dumny, że mogłem coś dać na święta. A te dzieci dostawały pełny zestaw produktów na święta dla całej rodziny. I szczególnie mnie to wzruszało, jak takie dziecko dziewięcio-dziesięcioletnie, dźwigało dwudziestokilową paczkę żywnościową. To była rozkosz, proszę pana.

  • Ma pan porównanie, pana dzieciństwo, dzieciństwo tych ludzi na Litwie, jak pan działał w wolontariacie. Proszę powiedzieć, po tych wszystkich latach, kiedy pan wspomina swoje dzieciństwo i epokę okupacji i ten okres Powstania, jakby dzisiaj pan ocenił to Powstanie? Czy było ono potrzebne?

Gdybym teraz miał zdecydować, gdybym miał więcej siły, był ciut młodszy, pierwszy bym przystąpił do Powstania – w tych warunkach, jakie były. Bo różne warunki mogą być. Ale to było upodlenie, to było w każdej chwili groźba rozstrzelania. I nie było odwrotu. To było widać na każdym kroku. Tak że ja uważam, że mogły być pewne błędy niespowodowane przez dowództwo AK, tylko przez paradę różnych sąsiadów. Że na przykład jedną z takich rzeczy to było zabronienie lądowania tych bombowców, które nam chciały pomóc, na wschodzie. zresztą taka jest piosenka z okresu Legionów Piłsudskiego „Na stos rzuciliśmy swój życia los, na stos”. I to jest obowiązujące, bo bez takiego pewnego zaangażowania, to się nic nie da, proszę pana. Zresztą i u nas w tej chwili, jeśli by była prawdziwa solidarność, to to jednak ludzie by często po prostu mieli odwagę większą, żeby protestować. No, gdyby nie prezydent Kaczyński…

  • Czy na zakończenie rozmowy chciałby pan coś dodać od siebie o Powstaniu?

O Powstaniu to już, wie pan, to już chyba, co mogłem, [powiedziałem]. Nie byłem, gdy nie miałem broni żadnej, byłem zbyt młody. I może przez to, że rolę ojca przejęła ciotka, kobieta, która mnie bardzo kochała, to też było inne zupełnie podejście. Ja byłem bardzo posłuszny. Stąd to było po prostu. Albo się czegoś słucha, co jest rozsądne, albo się czegoś nie słucha i jest głupie. To też trzeba wziąć pod uwagę. A kończąc, może jestem od dziewięćdziesiątego drugiego roku, czyli przed przejściem na emeryturę, pełnomocnikiem Rady Naukowej Państwowego Instytutu Geologicznego do spraw pomocy kościołowi, szkołom i ludziom na Litwie. I do 2010 roku jeździłem. Po tym ostatnim wyjeździe w zimie, ostrej zimie, kiedy naprawdę warunki [były trudne], dostałem pierwszego udaru mózgu. I już od tego czasu jeździć nie mogę, ale w dalszym ciągu organizuję pomoc charytatywną, jak tylko mogę. No i jestem w stałym kontakcie z tymi szkołami. Wystarałem się o stypendium na wyższą uczelnię, na Litwie oczywiście, dla trzech absolwentek szkoły w Rostynianach. Odbudowałem od podstaw jeden kościół, a przyczyniłem się do remontu trzech kościołów. Ufundowałem ze swoich diet operację uszu jednego z młodych Polaków, zresztą sieroty, bo miał takie wielkie uszy. No i mu chociaż to przyszyli. Tak że mam kolosalne zadowolenie. Miałem wywiadów na Litwie chyba z dziesięć, opublikowane w prasie litewskiej. Miałem dwa podziękowania mera Wileńszczyzny, różnych merów w zasadzie, bo się zmieniali. No i dostałem za tę pracę medal prymasowski od kardynała Glempa, a w zeszłym roku Order Świętego Stanisława od kardynała Nycza.


Warszawa, 11 sierpnia 2014 roku
Rozmowę prowadził Grzegorz Skiwiński
Krzysztof Maria Radlicz Stopień: cywil Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter