Kwieta Kurkowska-Bondarecka „Kwietka”

Archiwum Historii Mówionej

Moje nazwisko Kurkowska-Bondarecka, na imię mi Kwieta. Urodziłam się w Gąbinie na Mazowszu jako córka Władysława Kurkowskiego, który zginął w obozie koncentracyjnym. Mieszkam w Warszawie przy ulicy Racławickiej. Jestem w tej chwili emerytką. Matka Antonina Kurkowska w 1940 roku została po aresztowaniu ojca wysiedlona z Gąbina razem ze mną, która wówczas byłam uczennicą gimnazjum numer 10 Królowej Jadwigi w Warszawie, które mieściło się przed wojną na placu Trzech Krzyży. Mimo że rodzice mieszkali w Gąbinie, chodziłam do szkoły w Warszawie. Do tego gimnazjum chodziłam do 1939 roku. W 1939 roku miałam roczną przerwę. Jak byłam w Gąbinie (gdzie aresztowano mojego ojca i wysiedlano moją matkę), przeszłam przez zieloną granicę do Warszawy i rozpoczęłam naukę na tajnym nauczaniu. Tajne nauczanie trwało u mnie w tymże gimnazjum Królowej Jadwigi przez okres od początku do Powstania Warszawskiego. W 1943 roku zrobiłam maturę i za staraniem gimnazjum dostałam się na tajne nauczanie Politechniki Warszawskiej. Przystąpiłam na Wydział Chemii, ale niestety po pół roku, z uwagi na moje wielkie obowiązki konspiracyjne, musiałam przenieść się na Wydział Farmacji.

  • Gdzie i z kim pani mieszkała w Warszawie?


W Warszawie mieszkała moja matka. Po wyrzuceniu znalazła się na świeżym powietrzu i zamieszkała u swojej siostry, która mieszkała w Warszawie na ulicy najpierw Matejki, ale tam zrobili dzielnicę niemiecką i razem z moją ciotką Ireną Poborską przeprowadziła się na ulicę Koszykową 42, z której to Koszykowej wyszłam na Powstanie Warszawskie.

Do konspiracji wstąpiłam bardzo wcześnie. Dokładnej daty nie pamiętam, ale przysięgę składałam jako żołnierz Przysposobienia Wojskowego Kobiet, to był rok 1942 albo wiosną, albo wczesnym latem, to się w skrócie nazywało PWK. Przed wojną nie byłam w harcerstwie, ale byłam w PWK i mnie znano jeszcze z okresu przedwojennego jako uczennicę i członkinię PWK.

  • Jak pani trafiła do PWK?


Jako uczennica. Przed wojną oprócz harcerstwa było Przysposobienie Wojskowe Kobiet PWK. Nie byłam w harcerstwie, tylko byłam w tym przysposobieniu i dzięki temu dostałam się do konspiracji zaczepiona przez koleżankę z PWK na mszy w katedrze warszawskiej. Ponieważ ona mnie od razu zapytała, czy chcę współpracować w konspiracji, odpowiedziałam jej natychmiast, że tak i że mam jeszcze dwie koleżanki ze swojego kompletu tajnego nauczania, które chciałabym na pierwsze spotkanie przyprowadzić. Wówczas dostałam zgodę i zaprowadziłam te koleżanki na Opoczyńską na Mokotowie. Tam czekała już instruktorka PWK Irena Bredel. Ona była komendantką tego patrolu od początku istnienia aż do drugiego dnia Powstania, gdzie zginęła od kuli pod Pocztą Główną na placu Napoleona, prowadząc atak na Pocztę Główną. Ponieważ mężczyźni bali się wyskoczyć z zakątków rozmaitych bram i takich prowizorycznych okopów, ona wyskoczyła z pistoletem i krzyknęła: „Za mną!”. Wtedy się wszyscy poderwali i był atak na Pocztę Główną. Oczywiście nasi mieli krótką broń, granaty, ale nie mieli karabinów maszynowych, a Niemcy mieli karabiny maszynowe. Ona zginęła od kuli jako pierwsza. Została ściągnięta do bramy przy ulicy Boduena i później leżała tam do końca Powstania.

  • Jak to wyglądało od początku, jak pani przyprowadziła koleżanki?


Przyprowadziłam i powiedziałam, że za nich ręczę. Po wojnie dopiero się dowiedziałam, kto się nadaje do konspiracji i do prac sabotażowych. Nam wydała opinię dyrektorka szkoły Królowej Jadwigi i wymieniła właśnie moje nazwisko, że ja powinnam umieć zorganizować chętne i tak się stało. Na pierwsze spotkanie przyszłam ja, moja przyjaciółka z kompletu Irena Grabowska i Irena Kurtz, w której to mieszkaniu się odbywało pierwsze spotkanie i w której to mieszkaniu później przysięga była.

  • Gdzie to mieszkanie się znajdowało?


Na Opoczyńskiej. Oprócz tego [były]: Wanda Maciejowska, Miruta Pręgowska-Jastrzębska (późniejsza wojewodzina warszawska). W tym czasie myśmy się uczyły posługiwania się bronią krótką, czyszczenia broni krótkiej i długiej, umiejętności sporządzana szkiców topograficznych. Robiłyśmy wywiady pod koszarami, czyli – ile jest żołnierzy, czy się zmieniają warty, jak często zmieniają się warty, kto pełni te warty, czy pełnią młodzi ludzie czy starzy, bo to była wojna i w ostatkach wojny w niemieckim wojsku nie byli młodzi ludzie. Większość to była starych ludzi i wartę pełnili przeważnie starzy ludzie. Dzięki temu ja żyję. Z tego okresu pochodzi moje zdjęcie. Trafiło na tą okładkę książki „Oddział kobiecy warszawskiego »Kedywu«”, którą opracowała córka dowódcy „Kedywu” Okręgu Warszawskiego Hanna Rybicka. Ona tą książkę opracowała i wydała dopiero w 2002 albo 2003 roku. Wydał jej tę książkę Uniwersytet Warszawski przy nakładzie finansowym Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. I właśnie [strona] dwudziesta szósta to jest moje nazwisko, że to jestem ja a nie kto inny. Tu jest mój patrol i myśmy były wtedy koło Żabieńca gdzieś w lasach chojnowskich, już dokładnie nie pamiętam. Miałyśmy tam robić jakieś szkice przejazdu samochodów czy coś takiego.

  • Który to był mniej więcej rok?


1943.

  • Jak pani była w PWK czy byliście informowani o wszystkim?


Skąd? Konspiracja to było to, że nie znało się nazwisk swoich dowódców, uczestniczyło się w jakichś operacjach. Widziało się panów eleganckich, nie wiedziało się, kto to jest. Dowiadywałam się o tym po akcji, kto w tej akcji brał udział, ale tego wszystkiego dowiadywałam się po pewnym czasie. Nie wolno było zapytać, kto to był! Nie wolno! Konspiracja polegała na tym, że tajnie były organizowane rozmaite komórki, tajne było... Przecież to była organizacja Podziemnego Państwa Polskiego. „Kedyw” to był... Chodziło o złamanie wiary Niemców, że wygrają wojnę i „Kedyw” to była pomoc. Jak były transporty kolejowe amunicji niemieckiej na front wschodni pod Sewastopol, to między innymi „Kedyw” właśnie i kobiety brały udział, tylko ja jeszcze wtedy byłam za młoda na to.

W 1942 roku była akcja „Wieniec”, która polegała na niszczeniu torów pod Pyrami na trasie radomskiej koło Włoch przy rozjeździe, jak skręcała kolej z Dworca Zachodniego. Byłam w akcji „Wieniec”. W tej chwili nie pamiętam nazwisk moich starszych koleżanek, to były panie w średnim wieku, a ja byłam uczennicą. I druga akcja „Odwet” była na odcinku kolejowym Łuków–Dęblin, tam kobiety wysadziły w powietrze szyny, które uniemożliwiły komunikację Niemcom na tym odcinku przez okres – w tej chwili nie wiem – czy to były dni, czy to były tylko godziny. To były akcje sabotażowe.
Żeby umieć zrobić akcję sabotażową, trzeba mieć materiał do tego; żeby mieć materiał na akcję sabotażową, to trzeba ten materiał skądś pozyskiwać. Pozyskiwanie materiałów wybuchowych było z lasów. Lasy w całej Polsce były skarbnicą pozostałości z bitew 1939 roku. Tam były zakopywane karabiny, granaty i te rzeczy były pozyskiwane z lasów. To było sprowadzane przeważnie do Warszawy i było czyszczone i uruchamiane przez naszych chłopców z „Kedywu”. Chcę powiedzieć, że wielką pomocą dla nas, dla „Kedywu” byli rzemieślnicy, prości rzemieślnicy, ślusarze. Takim ślusarzem był (już w tej chwili jego nazwiska nie pamiętam) na ulicy Wilczej ślusarz, który reperował karabiny, dorabiał rozmaite rzeczy. Poza tym (już to i ja byłam częściowo też tym zainteresowana) robił pojemniki na miny, które były pakowane w blachy. Żeby wykonać opakowanie z blachy odpowiedniej wielkości, musiał ktoś tą blachę pociąć i pospawać. Od niego były brane właśnie [materiały] na robienie miny kolejowej w blasze. Moja matka, która pomagała mi w pracach konspiracyjnych, szyła z brezentu opakowania na miny kolejowe. Doszła do takiej wprawy... Ale ja zabroniłam, jeśli można matce zabronić, bo nie mogłam pozwolić na to, żeby z jednego domu zginęły wszystkie osoby w razie wpadki. Pozyskiwanie materiałów było bardzo wielkie też z lasów. Ponieważ w lasach były dokonywane zrzuty z samolotów angielskich. Osobiście parę razy uczestniczyłam (to było w 1943 roku) przy wożeniu takich zrzutów angielskich. Odbierałam w magazynie u tak zwanego dziadka, bo tak go nazywałyśmy, w Legionowie, który miał domek w lesie tuż za koszarami Wermachtu. Tuż przed wojną tam były koszary wojska polskiego, później to zajęli Niemcy i tam byli. Myśmy jeździły do „dziadka” i przywoziłyśmy zapalniki angielskie do min: były miny zegarowe, kolejowe, cygarowe i najbardziej powszechne miny robione w pojemnikach z rur, które się przykładało do szyny od spodu. To była rura o przekroju siedmiu centymetrów i to było wypełniane materiałem wybuchowym.
Wracając do „dziadka” – jeździłam tam z moją przyjaciółką z patrolu Ireną Grabowską i którymś razem byłyśmy obserwowane przez jakiegoś młodego człowieka, co wzbudzało nasze wielkie niezadowolenie. Jak się okazało później... W tej chwili nie umiem na to odpowiedzieć, czy to była nasza obstawa męska, czy to był przypadkowy człowiek. Jak nadjeżdżałyśmy od Legionowa do Dworca Zachodniego po pociągu gruchnęła wiadomość, że na Dworcu Północnym jest obława, że Niemcy wyłapują polską ludność, która pociągiem przyjeżdża do Warszawy i ten młody człowiek, który nas niepokoił, mówi tak: „Panienki z tymi torbami, to my wyskakujemy”. Bałam się wyskakiwać z jadącego pociągu, jeszcze w życiu nie skakałam, ale on nas prawie wypchnął, doprowadził do drzwi, ustawił... Inna rzecz, że maszynista pociągu widocznie dowiedział skądciś się, że jest obława na dworcu i zwolnił bieg pociągu tak, aby jak największa ilość pasażerów mogła z tego pociągu wyskoczyć. Ów młody człowiek mnie wypchnął siłą i... Oczywiście pierwsza rzecz, to była moja torba, moją torbę wyrzuciłam najpierw (nie wiem, co to było) na zboczu nasypu kolejowego i później skakałam przy pomocy młodego człowieka. Oczywiście podrapałam się, poraniłam kolana aż do krwi, ale zarówno mój skok, jak i skok Ireny się udały. Młody człowiek [prowadził nas] jakimiś podwórkami. Dzisiaj nie pamiętam, przez jakie ulice [szliśmy], właściwie na zapleczu tych ulic, przedostałyśmy się na cmentarz Bródnowski i na cmentarzu... Dworzec kolejowy znajdował się (nie wiem, czy dalej się znajduje) prawie naprzeciwko bramy cmentarza Bródnowskiego od strony Odrowąża. Wówczas na ulicy Odrowąża był tramwaj, jedyny tramwaj z Pelcowizny, który zabierał ludzi, i też była obława nie tylko na dworcu, ale jak się okazało to również na pętli tramwajowej na Bródnie. Myśmy za pomnikami czekały długo, aż się zrobi zmrok, ale to było... Ponieważ byłyśmy umówione, że tak zwany towar dostarczymy na ulicę Przemysłową 2, która znajdowała się na Czerniakowie. Od Bródna do Czerniakowa jest dość duża odległość, a szczególnie dla nas, które wiozłyśmy to, cośmy wiozły. To nie tylko był dla nas strach, ale dla wszystkich ludzi jadących tramwajem, takie to były wtedy warunki. Szczęśliwie żeśmy dojechały i towar przywiozły. Czekała na nas magazynierka, też z „Kedywu”, z Kobiecych Patroli Minerskich. To było magazynowanie i transport całego sprzętu saperskiego. Byłam później już jako studentka...

 

Ponieważ moja matka nie miała zawodu (wówczas kobiety nie miały zawodu), ja jako studentka musiałam zacząć pracować i pani doktór Zofia Franio, która była komendantką Kobiecych Patroli Minerskich „Kedywu” Okręgu Warszawskiego powiedziała, że ona jest w stanie mi w granicach dwudziestu dolarów, nie miesięcznie, ale co jakiś czas płacić, abym zajęła się pracą w introligatorni Biura Badań Technicznych „Kedywu” Okręgu Warszawskiego, Biuro Badań Technicznych Saperów. Zostałam do nich oddelegowana i tam pracowałam przeważnie nocami.

  • Gdzie to biuro się znajdowało?


Biuro znajdowało się w wielu miejscach. Nie mogło się znajdować w jednym miejscu, bo by go za tydzień nie było. Biuro Badań Technicznych Komendy Głównej Saperów, którym dowodził magister inżynier Zbigniew Lewandowski, już przedwojenny inżynier, przedwojenny oficer saper. On prowadził badania, nie tylko on, ale miał cały sztab chemików od tego. Taki Leon Tarajkowicz to też był drugi jego pomocnik wysokiej rangi. Oni robili badania rozmaitego sprzętu, który dostawali zza granicy, musieli konstruować rzeczy, które służyły dywersji. Przecież, jeżeli się dostaje trotyl oddzielnie, oddzielnie plastik, oddzielnie spłonki, przewody, zegary, zapalniki, to z tego trzeba skonstruować aparat i oni to robili. Robili z tego rysunki, te rysunki były odbijane wraz z opisem, do czego to służy, i instrukcją, jak to używać. To było powielane, odbijane w drukarni w Rembertowie w tysiącach sztuk.
Jak do nas przychodziło – do introligatorni, która znajdowała się w różnych miejscach, to my żeby sprostać, tośmy tonami wywoziły to samochodami, czasami niemieckimi. Też nie do pojęcia. Na przykład przewożenie z magazynu na Przemysłowej, który musiał być zlikwidowany z powodu aresztowania „Mei” Jadwigi Kuberskiej, która zginęła później, [została] rozstrzelana. Jak ją aresztowali, trzeba było zlikwidować magazyn. W magazynie było około dwóch ton materiałów wybuchowych. Żeby dwie tony materiałów wybuchowych przenieść... Przeniosły to kobiety własnymi rękami w torbach gospodarskich. Część tych materiałów po cichu, bez wiedzy mojej matki, przyjęłam do nas do piwnicy na ulicy Koszykowej 42. Ku zdziwieniu mojej matki ciągle chodziłam po węgiel do piwnicy po to, żeby moja matka nie zeszła po węgiel do piwnicy i tego nie zobaczyła, bo to były olbrzymie tekturowe i brezentowe paki. Wielkie magazyny, gdzie widziałam je i tam bywałam, to były na ulicy Przemysłowej (o którym mówię, że tam woziłam zapalniki); drugi jak był przewożony, to był przewożony do Czwartaków, to były koszary Czwartaków na ulicy Zakroczymskiej. Później największy magazyn materiałów łatwopalnych był w ruinach Teatru Wielkiego. Teatr Wielki został zniszczony w 1939 roku podczas bombardowania. W ruinach Teatru Wielkiego, w części widowni blisko schodów były magazyny, ale do tych magazynów miały upoważnienie tylko specjalne osoby. Tam były nawet miotacze ognia. Co to były miotacze ognia? To jest dywersja. Miotacze ognia to były sikawki strażackie, które były napełniane benzyną i przy pomocy tłoków jakoś ta benzyna była tłoczona do węża i tym wężem lano rozmaite obiekty niemieckie w rozmaitych częściach nie tylko Warszawy. To były magazyny na całą Polskę. Jeszcze jeden magazyn, który... Na ulicy Przeskok moje przyjaciółki – właśnie Irena Grabowska z mojego patrolu i później kierowniczka introligatorni Petrykowska – wynajmowały pokój na mieszkanie jako lokatorki i równocześnie pracowały w konspiracji, tak jak ja, oczywiście całe dnie i noce. Ktoś podał ich adres na Przeskok, że odbierze jakieś instrukcje właśnie na Przeskok w lokalu, który zajmowały moje koleżanki. Przyjechali chłopcy z Gór Świętokrzyskich, którzy mieszkali w lesie, którzy nie byli przygotowani do konspiracji wielkiego miasta. Ponieważ nie zastali mojej koleżanki, zapytali się [właścicielki mieszkania] i powiedzieli, że pójdą na miasto, to ta pani właścicielka im wskazała, jak [dojść], i oni się zapytali: „Proszę pani, a karabiny możemy u pani zostawić?”. Oczywiście, jak ona się dowiedziała o karabinach, to momentalnie wieczorem tego samego dnia musiałyśmy lokal zlikwidować i przenosić gdzie indziej. Tak wyglądała konspiracja „Kedywu”. Stamtąd przeprowadzono się na ulicę Uniwersytecką 6 na Ochocie, skąd wychodziłam na Powstanie.

  • Jak zapamiętała pani wybuch Powstania?


Do wybuchu Powstania to jeszcze dwa kilometry drogi. Wybuch Powstania to jest fragment nieznaczący absolutnie w żadnym... Jeżeli ktokolwiek przywiązuje do tego jakąś wielką wagę, to była... Jedni twierdzą, że dobrze, drudzy twierdzą, że to była nieprzemyślana decyzja dowództwa i „Bora” Komorowskiego, różnie to jest oceniane przez różnych ludzi, przeze mnie też. Mam prawo o tym powiedzieć, bo w tym żyłam i w tym pracowałam! Wybuch Powstania to jest... Bitwa pęcicka to jest piętnaście minut opowiadania.
Muszę powiedzieć, co robiły Kobiece Patrole Minerskie. […] Produkcja i transport należały wyłącznie do kobiet. Mężczyźni byli więcej zagrożeni. Niemcy nie przyglądali się tak kobietom, jak przyglądali się mężczyznom. […] Nie byłoby Powstania, gdyby nie było przedtem wielkiego ruchu Armii Krajowej w tym tych oddziałów Armii Krajowej, które stanowiły trzon wszystkiego. Do tej pory wasz instytut [??] pisze o łączniczkach, telegrafistkach, sanitariuszkach, ale nigdy nikt nie pisał ani nie zapytał, czy w dywersji nie brał ktoś udziału i ile to było ludzi! W dywersji brało udział według mojego obliczenia pięćdziesiąt jeden kobiet, według tej książki jest pięćdziesiąt sześć, według opisu jest czterdzieści sześć, bo to zależy, kto jaki okres opisuje, bo przecież umierały, były rozstrzelane i tak dalej. To się zmieniało z tygodnia na tydzień.
Teraz transport – transport odbywał się przeważnie publicznymi tramwajami, gdzie się jechało wśród pasażerów przygodnych, którzy byli narażeni na wszystko to, co konspiratorzy z sobą wieźli. Woziłam wielokroć rozmaite rzeczy. Trzy wypadki z mojego życia – z moją matką przygotowywałam minę kolejową. Mama uszyła brezentowe pojemniki, ja wypełniałam to kostkami trotylu. W środku umieszcza się zapalnik, żeby zapalnik działał bardziej energicznie i spowodował większe uruchomienie tych kostek, oblepiało go się angielskim plastikiem. Plastik [materiał wybuchowy] to taka masa jak plastelina, śmierdząca migdałami i do tego był lont dołączony i wiozłam taką minę z ulicy Koszykowej 42, gdzie mieszkałam wraz z mamą i ciotką, i miałam dostarczyć na Dworzec Główny. Dworzec mieścił się w Alejach Jerozolimskich, ale główne wejście było naprzeciwko ulicy Pankiewicza i musiałam to dowieźć do Pankiewicza. Byłam jak zwykle... Nie mogłam nadążyć ze wszystkim, więc ten pakunek... Ponieważ były przeładowane tramwaje, moja cała uwaga była skoncentrowana na tym, żeby się dostać do tramwaju, bo przecież żeby w tym czasie przelecieć z Koszykowej na Pankiewicza, to wiedziałam, że nie jestem w stanie. Poza tym to było dla mnie za ciężkie, bo ważyło ponad dziesięć kilo (ta torba). Jak się do tego tramwaju pchałam, patrzyłam pod nogi. Patrzę, nagle na sznurku od mojej torby mankiet niemieckiego munduru. Spojrzałam w górę, okazał się młody oficer niemiecki, który zapraszał mnie do pierwszego wejścia do tramwaju, gdzie był przedział wyłącznie dla Niemców. Cóż miałam robić? Posłuchałam. Poszłam z nim do pierwszego [przedziału] i stanęłam koło niego. Właściwie stałam koło mojej torby i modliłam się. Robił mi rozmaite propozycje jako młodej dziewczynie. Oczywiście modliłam się, żeby w jakiś sposób dojechać do Alej Jerozolimskich i mój adorator widocznie zobaczył, że zupełnie nic nie wskóra, i dał mi spokój. Wysiadłam. W jaki sposób dostałam się Alejami Jerozolimskimi na Dworzec Główny? Leciałam w obłoku, tak mi się wydawało – takie szczęście, że się wydostałam z tej opresji. Na dworcu oczywiście czekał na hasło umówiony partyzant w towarzystwie dwóch innych partyzantów, ich było trzech. Odebrali pakunek ode mnie, może jeszcze odbierali pakunek od kogo innego, nie wiem? To było drugie zajście przy transporcie.
Miałam też przewieźć materiały wybuchowe i ponieważ było to parę toreb, wynajęłam rykszę. Ryksza to były takie rowery na pasażera i na bagaż. Jedziemy tą rykszą. Jechałam od bramy. Koło Elektoralnej wsiadłam w rykszę i jechałam ulicą Chłodną, aby dostać się do fabryki Franaszka, to była fabryka tapet i papiernicza fabryka, która mieściła się na ulicy Wolskiej. Na odcinku na Chłodnej zobaczyłam idących chodnikiem (trotuarem) żandarmów i odwróciłam się do ryksiarza i mówię: „Proszę pana, co robimy?”. – „Paniusiu, co paniusia tam ma?”. – „Nie chciałabym, żeby to się dostało w niemieckie ręce”. – „Paniusiu, niech się paniusia trzyma!”. Chwyciłam się wtedy [mocno] i jak on dał na gaz tej rykszy, tośmy śmignęli koło Niemców i jakoś, czy oni się nie zorientowali, czy nie [zdążyli], w ten sposób szczęśliwie dojechałam do Franaszka.
Chcę opowiedzieć o społeczeństwie warszawskim. Warszawskie społeczeństwo o tym wiedziało. Wiedziało, co to jest AK; wiedziało, co to jest konspiracja, widziało plakaty na ulicach Warszawy „Hitler kaput” i inne rzeczy. Zresztą te plakaty częściowo były robione przez „Kedyw”. I teraz trzeci wypadek – to mnie już koleżanka Krystyna Wierzbicka przypomniała, jak jechałyśmy tramwajem, zawoziłyśmy z ulicy 6 Sierpnia, czyli dzisiejsza Nowowiejska... Na 6 Sierpnia znajdował się nasz „kedywowski” magazyn z butelkami zapalającymi. Stamtąd brałyśmy te butelki, chyba każda, już nie pamiętam, czy po dziesięć czy po więcej i z takim pakunkiem wsiadłyśmy w tramwaj i miałyśmy je dostarczyć gdzieś na Żoliborzu, już w tej chwili nie pamiętam adresu. Jak dojeżdżałyśmy tramwajem do placu Wilsona, krzyczą: „Łapanka na przystanku!”. I jak tramwaj podjechał pod przystanek, stała buda. Buda to samochody niemieckie, które były pod plandekami, w nich byli żandarmi, którzy aresztowali przechodniów, mieszkańców Warszawy z tramwajów, z mieszkań. Jak myśmy dojechali na przystanek, był rozkaz niemiecki: „Wysiadać z tramwaju!”. Raus. Myśmy skonsternowane obydwie udały się na tylny pomost tramwaju bez chęci wysiadania. Dziś nie wiem, jak to było, ale motorniczy i konduktor, bo wtedy jeszcze byli konduktorzy w tramwajach, jak myśmy zostały same i oni widocznie po naszych minach widzieli, że jest źle, ruszyli tramwajem i pojechali. I myśmy we dwie jedne ocalały z tego tramwaju razem z naszym [pakunkiem]. Dlatego o tym mówię, że mieszkając na Koszykowej przy Marszałkowskiej, często jeździłam tramwajem na Marszałkowską i chodziłam na Marszałkowską. Jak była łapanka, to korzystałam nieraz, ukrywałam się u przypadkowych ludzi. To znaczy – wchodziłam do bramy i patrzyłam. Jak wchodziło się po klatce schodowej na pierwsze piętro, stukało się do drzwi, prosząc o przechowanie, i ludzie to robili. Warszawa była miastem konspiratorem.



Kontynuacja nagrania przeprowadzona 14 grudnia 2010 roku

Moja praca w konspiracji w Armii Krajowej i kontakt tej armii z ludnością pogłębiał się, im dłużej trwała okupacja i im dłużej działała Armia Krajowa. Maturę zdałam w maju 1943 roku i po maturze mój dowódca Kobiecych Patroli Minerskich pani doktór Zofia Franio pseudonim „Doktór” skierowała mnie do Biura Badań Technicznych Służby Saperów Komendy Głównej AK. Dowódcą na cały kraj saperów był podpułkownik Franciszek Niepokólczycki przedwojenny saper; jego zastępcą w sprawach saperskich był pan magister inżynier Zbigniew Lewandowski, który był i szefem Biura Badań Technicznych Komendy Głównej Saperów i równocześnie zastępcą dowódcy „Kedywu” Okręgu Warszawskiego, zastępował pana pułkownika Rybickiego. Kilkakrotnie stykałam się służbowo z panem inżynierem Lewandowskim, który mnie przekazywał rozmaite polecenia czy rozkazy, ale w tym dniu, o którym chcę powiedzieć, właściwie o dwóch dniach muszę powiedzieć dokładnie. Otóż było to we wrześniu 1943 roku. Dostałam rozkaz od pani doktór Zofii Franio, że mam odebrać ładunki na Dworcu Wschodnim i pociągiem elektrycznym, który [kursuje] na trasie Warszawa-Otwock mam zawieźć na stację kolejową Józefów-Michalin, bo to było najpierw Józefów, a później Michalin. Natomiast lasy przynależne do tych miejscowości były wspólne, to znaczy nie było rozdzielenia, które lasy należą do Michalina, a które należą do Józefowa. To były wspólne lasy tych miejscowości. Ładunki zawiozłam i wysiadłam w Józefowie, gdzie podszedł do mnie młody chłopiec, w wieku dwudziestu paru lat i na hasło powiedział, że ma mi pomóc w dźwiganiu pudła, które przywiozłam. Przywiozłam dwa pudła, jedno jemu oddałam, a drugie niosłam sama. Jak się później okazało, tym samym pociągiem przyjechała pani doktór Zofia Franio, mój dowódca, i tylko wysiadała w końcu składu pociągu, dlatego myśmy się na dworcu nie spotkały. To było taktyczne posunięcie, ażeby w razie wpadki na niemiecki patrol nie wpaść razem. Z tymi pudłami wyszliśmy z dworca. Parę domów dalej na uliczce podeszło do nas dwóch partyzantów uzbrojonych w granaty, [które] im wisiały na pasku, jednemu i drugiemu i oni nas eskortowali.
Eskortowali nas do lasu właśnie na polanę, gdzie odbywały się ćwiczenia i gdzie były robione doświadczenia ze sprzętem saperskim, który został skonstruowany przez Biuro Badań Technicznych Saperów. Na polanie były przed tym zgromadzone szyny, nie wiem, czy te szyny ktoś tam tylko wtedy przywiózł, czy one już dawno [leżały], pewnie dawno one tam były. Równocześnie na tej polanie znajdował się czołg niemiecki, który tam pozostał z czasów wojny 1939 roku. Wrak tego czołgu służył między innymi do ćwiczeń granatów przeciwczołgowych. Później przybyło trzech eleganckich panów. Jak się okazało dowódca saperów, pułkownik Niepokólczycki i pan inżynier Zbigniew Lewandowski, szef mojego Biura Badań Technicznych i pan porucznik, saper Leon Tarajkowicz „Gryf”. Oczywiście wówczas nie znałam ani nazwisk, ani pseudonimów, ani szarży. O tym wszystkim dowiedziałam się właściwie po wojnie, bo pani doktór nigdy z nami na ten temat nie rozmawiała. Jak się okazało pudła, które przywiozłam ja i pani doktór Franio i jeszcze inni – to były prototypy nowych min podkładanych pod szyny, to były miny kolejowe. To były różne prototypy, które w zależności od wielkości miały [różną] siłę rażenia. Siła rażenia powodowała uszkodzenia szyn. Wysoka komisja sapersko-inżynierska badała głębokość, szerokość i inne parametry uszkodzenia, które określały, czy wykonany prototyp jest właściwy. Ja również doznałam zaszczytu, bo to był zaszczyt, że mnie również pozwolono odpalić taki ładunek pod szynę, ale było to z lontem prochowym, zapalającym, takim najbardziej prymitywnym. Widocznie nie mieli zaufania do mnie jako kobiety, że zrobię to dobrze, ale mnie wyszło pierwszorzędnie.
Jednym z konstruktorów był pan porucznik Tarajkowicz, konstruktor – on skonstruował granat przeciwczołgowy i ten granat był wypróbowywany osobiście przez niego. Rzucał z odległości dość dalekiej, żeby dorzucić we wrak tego czołgu. Niestety po zerwaniu zawleczki granat rozerwał mu się w ręku. Urwał mu prawą rękę, zrobił mu dziurę w boku i niewielką na szczęście dziurę w głowie. Wtedy wysokie dowództwo opuściło nas, zostałyśmy: pani doktór, ja i ci saperzy. Dywersanci z miejscowego koła Józefów–Michalin przenieśli Tarajkowicza z tej polany do pobliskiego zagajnika, na szczęście to było niedaleko. Pani doktór od razu zrobiła zastrzyk z morfiny, bo on przeraźliwie krzyczał. Do końca życia nie zapomnę tego krzyku. Pani doktór powiedziała, że ona musi zorganizować transport rannego. Przede wszystkim będzie się starać o jego umieszczenie w szpitalu w Warszawie i zostawia mnie samą z tym chorym. Powiedziała mi tylko tyle: „Cały zagajnik jest obstawiony, nie bój się, będziesz miała dawane sygnały syczeniem i odgłosami konspiracyjnymi, to znaczy, żebyś wiedziała, że nie jesteś sama”. Niestety, ale mój chory krzyczał, zrywał się, ponieważ kość mu wystawała i wisiały strzępy mięsa. Pani doktór sprowadziła miejscowego lekarza z Michalina, który przyjechał i udzielił dalszej pomocy choremu oraz zorganizował zrobienie noszy, żeby można było go przenieść. Nosze były zrobione z chojaczków i starego brezentu gdzieś znalezionego. Robili to chłopcy saperzy i dywersanci. Czekaliśmy do zmroku, ażeby o zmroku przenieść na prowizorycznych noszach rannego przez tory kolejowe, ponieważ jak się okazało, kwatera, gdzie on może być umieszczony, jest po drugiej stronie torów. Szłam z nimi przez te tory i byłam zaprowadzona gdzieś do kogoś, kogo nigdy w życiu nie widziałam ani prawdopodobnie nikt z nas nie widział. Przy tym rannym dyżurował miejscowy lekarz, jakaś pielęgniarka, której nigdy na oczy nie widziałam i oni całą noc przy nim siedzieli, bo mnie kazali po całym dniu położyć się i ja się położyłam w przedpokoju na podłodze. Rano przyjechała sanitarka z Warszawy i na tą sanitarkę załadowano Leona Tarajkowicza, mnie posadzono koło szofera w sanitarce i kazano mi mówić, że z chwilą jeżeli zostaniemy zatrzymani przez wachtę niemiecką, a w Wawrze... Jadąc od Michalina do Warszawy trzeba było minąć Wawer, a w Wawrze na rogatkach stali żandarmi i SS. Zatrzymali naszą sanitarkę, ja chwała Bogu wtedy posługiwałam się językiem niemieckim. Nie powiem, że sprawnie, ale tak, że mnie można było zrozumieć. Wytłumaczyłam, że szłam na spacer z narzeczonym i narzeczony podniósł jakiś sprzęt, okazało się, że to był jakiś niewypał i że jest ranny i jedziemy do szpitala. Czy oni w to uwierzyli, tego nie wiem do dziś. W ten sposób przyjechałam z rannym z Wawra przez całą Warszawę na ulicę Senatorską gdzie znajdował się Szpital Maltański.
Jak zajechałam do Szpitala Maltańskiego, to już wszyscy wiedzieli w izbie przyjęć, kto przyjechał. Momentalnie zabrali Tarajkowicza na oddział i na stół operacyjny. Tarajkowicz żył i brał udział w Powstaniu. Nie wróciłam na noc do domu. Moja matka nie wiedziała, co się ze mną dzieje, wtedy nie było telefonów komórkowych ani w ogóle telefonów stacjonarnych. Do rzadkości należało, żeby zwykli mieszkańcy mieli telefony, wobec tego nie byłam w stanie matki zawiadomić. Jak przyszłam rano do domu, najpierw dostałam taki obsztorc, jakiego nigdy w życiu nie dostałam, że to jest pierwszy i ostatni raz, żeby zostawić matkę bez wiadomości. Ale właściwie pani doktór znała mój adres i mogła przez kogoś [powiadomić], ale miała wtedy większe zmartwienie na głowie niż zawiadamianie kogokolwiek.
To [było] Biuro Badań Technicznych, w którym pracowałam i które konstruowało prototypy broni, min, granatów, butelek zapalających. Ostatnio również Biuro Badań Technicznych organizowało opracowywanie instrukcji używania sprzętu saperskiego i te instrukcje były przez Biuro Badań Technicznych opracowywane, drukowane, wykreślane i odbijane w tysiącach egzemplarzy. To szło na cały kraj.

Później pani doktór mnie przydzieliła do introligatorni Biura Badań Technicznych do kompletowania i zszywania instrukcji. To były tony, nie pojedyncze sztuki. Drukarnia była w Rembertowie. Minerki, kobiety pisały na maszynie. Marta Tańska, która mieszkała na Szerokim Dunaju 5 na Starym Mieście, pisała u siebie na maszynie, w szpitalu, przepisywała te instrukcje. Koleżanki inne robiły szkice i odbijały na papierze rentgenowskim w szpitalu, w którym pracowały, i w ośrodku zdrowia. W ten sposób powstawały instrukcje, które służyły partyzantom w lesie. Zmieniłam wiele lokali, ponieważ te ilości drukowanych papierów, które przychodziły i wychodziły od nas, wzbudzały zainteresowanie okolicznych mieszkańców. Wiadomość o tym, że ktoś gazetki drukował, to równało się śmiercią, a tutaj tony instrukcji dla sabotażu i dywersji. Ostatnio, co składałam, to była instrukcja dla miotaczy ognia. Miotacze ognia to były sikawki wypełnione benzyną i te sikawki miały odpowiednie węże. To się zszywało, to robiłam. [To była] ostatnia moja praca przed Powstaniem, zanim poszłam na Powstanie. Najwięcej takich lokali, gdzie się te instrukcje składało, zszywało i wydawało kurierom, którzy przyjeżdżali z lasu.
Na poprzednim spotkaniu mówiłam o kurierach, którzy z gór Świętokrzyskich przyjechali i zostawili na przechowanie pistolety, które z sobą przywieźli. Gospodyni, jak to zobaczyła, to tak... Tak było z nami. Pamiętam na Grzybowskiej lokal, pamiętam lokal na Szerokim Dunaju, na Brzozowej wejście od Kamiennych Schodków, pamiętam na Przeskok – to był bardzo wygodny lokal, właśnie tam, gdzie nas wyleli zaraz po partyzantach, i ostatni lokal, który mieścił się na ulicy Uniwersyteckiej 6, to jest na Ochocie. Z tego lokalu szłam na Powstanie. Chcę jeszcze powiedzieć, bo nie jestem w stanie powtórzyć tytułów instrukcji opracowanych przez Biuro Badań Technicznych. Podałam tylko przykłady, bo było dziewiętnaście tytułów, więc trudno, żebym o nich mówiła – „Dywersja kolejowa na szlaku”, „Materiały wybuchowe i środki zapalające”, „Samoczynne środki zapalające dla prowadzenia sabotaży i dywersji”, „Środki i taktyka dla prowadzenia sabotażu na liniach telekomunikacyjnych” i tak dalej. Głównie były właśnie pisane te instrukcje przez inżyniera Zbigniewa Lewandowskiego, który był znakomitym inżynierem, a równocześnie saperem. Przez Tarajkowicza też było pisane, tego, co później uległ wypadkowi. On też pisał instrukcje. Myśmy to składały.
Chcę powiedzieć, że nasza praca tak była ceniona, że dowództwo AK postanowiło zrobić egzemplarze wzorcowe, oprawić je i wysłać do Londynu do rządu polskiego. Ostatnia wystawa sprzętu saperskiego i instrukcji saperskich w okładkach książkowych była na ulicy Emilii Plater 20. Przyjeżdżali dowódcy z rozmaitych okręgów z całego kraju – kraju, gdzie Polska była jeszcze w granicach 1939 roku, a więc ze Lwowa, z Kamieńca, z Wilna, z Mińska i innych nie mówiąc już o Poznaniu, Bydgoszczy, bo to było w granicach Rzeczpospolitej, która jest obecnie, ale wtedy Rzeczpospolita wyglądała inaczej.
W dniu Powstania, koło godziny jedenastej, zostałam wezwana przez doktór, która dała mi kartki i rower i kazała mi objechać, w tej chwili nie jestem w stanie powiedzieć ile punktów, ale te punkty mieściły się i na Żoliborzu i na Czerniakowie i w Śródmieściu. Rowerem [jeździłam] po Warszawie, ale już było bardzo dużo patroli niemieckich na mieście. To były meldunki, że o siedemnastej jest godzina „W”. Chciałam jeszcze wstąpić do mojej mamy, która mieszkała wówczas na Koszykowej 42. Matkę na szczęście zastałam, powiedziałam jej, żeby o siedemnastej nie wychodziła z domu. Dopytywała się tylko dlaczego. Był ugotowany bób, więc dała mi trochę bobu w torebkę i z tym poszłam na Powstanie. Przejeżdżałam z Koszykowej ulicy na ostatni lokal, który miałam zawiadomić, właśnie na ulicę Uniwersytecką 6. Przejeżdżałam wówczas ulicą Filtrową koło Filtrów i widziałam, jak Niemcy na Filtrach, na budynkach w pobliżu wysokiego płotu (z cegły płot był) ustawiali ciężkie karabiny maszynowe po to, żeby mieć obstrzał na całą ulicę Filtrową, Raszyńską i przyległe. Dotarłam rowerem na ulicę Uniwersytecką 6 i zastałam tam naszego sapera pan Bronisława Czarnołęckiego pseudonim „Bronek”, moją przyjaciółkę Micię Petrykowską z męża później Biernacką, „Zonię” (pseudonim), ona się nazywała Piotrowska – zginęła pod Pęcicami, i Tolę Romanową z męża (on był jakimś senatorem przed wojną, wysoko postawiona osoba).

O godzinie siedemnastej zgromadzeni w akademiku Niemcy (tam stało SS)... Akademik na froncie przy wejściu miał dwa bunkry […]. Niemcy widocznie już się w ogóle bali Powstania i bali się Polaków i te bunkry były przygotowane pewnie na wypadek Powstania. Jak rozpoczęła się godzina siedemnasta, nasi Powstańcy zgromadzeni w bramie przy ulicy Akademickiej 2 rozpoczęli atak na dom akademicki. Z perspektywy dzisiejszych lat i dzisiejszego czasu to był utopijny rozkaz. Nie wiem, kto go wydał. Całym Powstaniem w tej dzielnicy dowodził „Grzymała” podpułkownik Sokołowski i tam były jego oddziały, ale myśmy wtedy nie mieli kontaktu. Nasz Bronek Czarnołęcki, który był przedwojennym oficerem saperów, oczywiście od razu zgłosił się do nich i powiedział, kim jest, i powiedział, że też bierze udział w tym ataku. Niestety to był jego pierwszy i ostatni atak. Wybiegł razem z grupą Powstańców na plac Narutowicza z domu przy ulicy Akademickiej 2. Zaledwie polecieli kilka kroków z tych bunkrów, które były przy placu, stamtąd [rozpoczął się] huraganowy ogień ciężkich karabinów maszynowych, najcięższego kalibru. Bronek zginął. Ściągałyśmy go przy pomocy zrobionych haków, które były wyrzucane. Dopiero trzeba było poczekać do wieczora na szarówkę i tymi hakami zostali ściągnięci ci, którzy padli na placu Narutowicza.


Bronek został pochowany na podwórku przy Akademickiej 2. Myśmy tylko były używane do sypania worków z piaskiem i okładania bramy, aby można było wyjść dalej. Wtedy zrobiłyśmy z materiału, który był na naszym lokalu, minę kolejową i z tą miną ja i Zonia Piotrowicz, Maria Piotrowicz wyszłyśmy z Warszawy. Moja droga z Warszawy – Micia, moja przyjaciółka, z którą pracowałam w BBT przez całe lata (bo chyba trzy lata razem pracowałyśmy w introligatorni) została, powiedziała, że nigdzie z Warszawy się nie rusza. Ja z Zonią doszłam do wniosku, że skoro nie ma broni, nie ma amunicji, skoro nie ma nic – nie ma co walczyć, nie ma jak walczyć. Przecież nie po to człowiek się uczył tyle, żeby sypał worki z piaskiem. Ponieważ na ulicy Niemcewicza formowały się oddziały „Grzymały”, które postanowiły wyjść z Warszawy, albowiem część oddziału Grzymały doszła do wniosku, że wobec u broni należy wycofać się do lasów sękocińskich i chojnowskich i tam się przeformować, uzbroić czy czekać na [broń]. Wszyscy liczyli, że Anglia nam pomoże przecież, co było kompletną iluzją. I ja z tą grupą, która się zgromadziła na ulicy Niemcewicza, było to parę setek ludzi, wyszłam z Warszawy.
Szliśmy torem kolejki EKD (nie WKD to się wtedy nazywało, tylko EKD) właśnie ulicą Niemcewicza, później przecięliśmy Grójecką, w dalszym ciągu Szczęśliwicką i tak [szedł] ten cały oddział wycofujący się, to było nad ranem 2 sierpnia. Od Pruszkowa w kierunku Warszawy jechał pociąg EKD i nasi Powstańcy ten pociąg zatrzymali i trzema turami nas woził (to były chyba dwa wagoniki, ale już nie pamiętam). [Podobne] zatrzymanie tego pociągu było w Krakowie, Salomei i tu wsiedliśmy do pociągu i wysiedliśmy w Regułach. Okoliczna ludność, która mieszkała na trasie EKD, się z nami zabierała, chcieli uciec od Warszawy. W Regułach stało wojsko niemieckie. Nie wiem, czy nasze dowództwo wiedziało, że tam są Niemcy. To był majątek rolny, wspaniały majątek, który zaopatrywał w mleko pół Warszawy. I z tych Reguł (to była czarna żużlem wysypana droga) całe oddziały z placu Narutowicza poszły tą czarną drogą w kierunku majątku Pęcice. Napotkana po drodze kobieta, która szła ze stągwiami z mlekiem, nasi (nie wiem, kto to był, bo ja nie znałam tych oddziałów od „Grzymały”) pytali się jej, czy są Niemcy w majątku w Pęcicach, a ona odpowiedziała, że byli, ale wyjechali. Wobec tego nasi Powstańcy szli dalej. Jak nadeszliśmy nad rzekę Rusinkę… To taka rzeczka, która płynęła przez łąki. Między Regułami a Pęcicami były pola uprawne, później bryły łąki, przez które płynęła ta rzeczka, później znów były pola i było wejście do majątku Pęcice. Majątek Pęcice to był dworek okolony parkiem. Park był obrośnięty zaroślami i w nim siedzieli Niemcy.

Jak Niemcy zobaczyli te paręset ludzi, wyjechali dwoma samochodami pancernymi na drogę, na tą czarną drogę, która prowadziła do Reguł, i zaczęli strzelać. Trudno jest określić, tego nikt nie zrozumie, kto tego nie przeżył. Czołgałam się, bo z tej drogi skręciłam przez rzeczkę, łąkę i chciałam się doczołgać do kapusty, którą zobaczyłam w pewnej odległości od siebie, bo to był 2 sierpnia [w oryginale 1 sierpnia – red.], to były już takie kopki ze zbożem. Najbardziej Niemcy strzelali [do kopek], bo w tych kopkach ze zbożem chowali się Powstańcy i oni robili największy obstrzał. Mało tego, Niemcy zadzwonili z Pęcic na Okęcie i przyleciały dwa samoloty, które nie rzucały bomb, tylko siekły po czołgających się Powstańcach. Tylko słyszałam jakieś rozkazy – od kogoś dawane – czołgać się w kierunku starego cmentarza. I w tej kapuście doczołgałam się dość daleko. Byłam pierwszą kobietą, którą złapali Niemcy. Usłyszałam – też nie wiem od kogo: „Wyrzucać opaski powstańcze, wyrzucać całą broń!”. Swoją minę, którą doniosłam do tej kapusty, zostawiłam w kapuście. Wypróżniłam wszystkie kieszenie z lontu, opaski powstańcze, na rozkaz też nie wiem przez kogo wydany, do dziś nie wiem.


Jak zobaczyłam Niemców, tyralierą szli od cmentarza właśnie przez pola, wtedy się podniosłam. Doleciało do mnie dwóch Niemców. Jeden mnie od razu rewidował, a drugi mnie walnął kolbą karabinu po plecach, tak przez rękę, i kazał iść przed siebie i się nie oglądać. Wtedy zobaczyłam ogrom zniszczeń, jakie ta bitwa spowodowała. Całe pole było usiane trupami. Najwięcej trupów było przy wejściu do parku. Ponieważ w parku za żywopłotem Niemcy umieścili karabiny i każdemu, każdego ktokolwiek po drodze się poruszał, obstrzeliwali. Tam było trupów bardzo dużo. Mnie przeprowadzili pod eskortą przed ten pałacyk, który jest w Pęcicach, i kazali mi się położyć na murawie twarzą do ziemi, tak zresztą jak i wszystkim złapanym Powstańcom. Ponieważ w czasie czołgania upaprałam w błocie sukienkę i buty, i twarz i nade mną stał jakiś żołnierz niemiecki, ale taki starszy człowiek i jakoś tak po ludzku na mnie patrzył. Ponieważ niedaleko była pompa do pompowania wody, spytałam go, czy on mi pozwoli podejść pod tą pompę i umyć się z błota od czołgania. On powiedział, że nie wie, ale pójdzie się zapytać. Wrócił i mi pozwolił. Jeszcze go prosiłam, żeby mi przyniósł dwie agrafki, bo miałam od czołgania poszarpaną sukienkę a to była letnia sukienka, nie bardzo mocna. Jak robiłam tą toaletę pod pompą, zobaczyłam, że prowadzą jakieś inne kobiety i tym kobietom nie każą się kłaść na ziemi w tym parku, tylko je prowadzą do pałacyku. Nie wiedziałam, kto to i co to, ale powiedziałam do tego, co mnie pilnował przy pompie, że to są moje koleżanki i że chcę do nich dołączyć. Nie chciałam się kłaść między tymi trupami, tym wszystkim. On znów gdzieś poszedł. Przyszedł i powiedział, że dowódca pozwolił, żebym dołączyła do tych pięciu, które poprowadzili do pałacyku. Jak się później okazało, dwie to były pielęgniarki, skąd te pielęgniarki się tam wzięły, to do dziś nie wiem.

Dawali nam materiały opatrunkowe i kazali nam opatrywać rannych Niemców. Nie bardzo umiałam, ale te pielęgniarki mnie nauczyły i razem z nimi to robiłam. Później naszych Powstańców nie pozwolili opatrywać. Nie wiedziałyśmy, co będzie dalej, ale ktoś zapytał (chyba ja też, bo ja jeszcze najlepiej niemiecki umiałam), co z nami będzie? To na to dostałyśmy odpowiedź, że dowództwo tego zgrupowania niemieckiego (co było w tym parku i w tym majątku) wyjeżdża do Warszawy na Powstanie, niszczyć Powstańców, natomiast o nas zadecyduje komendant SS, który jest w Pruszkowie. I rzeczywiście tak było, jak przyjechał. Myśmy się w międzyczasie zdążyły namówić i wszystkie jednakowo żeśmy zeznawały. Kobiety jeszcze wtedy nie były w powszechnych, że tak powiem, formacjach. [Zeznawałyśmy], że myśmy były tutaj w okolicy na wakacjach, ponieważ Powstanie wybuchło, wsiadłyśmy do EKD i w ten sposób dołączyłyśmy do naszych i znalazłyśmy się między Powstańcami. Ponieważ wszystkie zeznawały jednakowo, nie wiedzieli pewnie, co z nami zrobić i powiedzieli, że nas wartownicy wyprowadzą poza teren i mamy uciekać. Jak wyszłam z tego pałacu prowadzona przez Niemców, to zobaczyłam w szeregu oprócz Powstańców, którzy zostali złapani, również moją koleżankę „Zonię” Piotrowicz. Ona jak mnie zobaczyła, to krzyknęła „Kwieta!” – i chciała do mnie podbiec. Niemcy nie pozwolili, chwycili za bary i cofnęli do szeregu. Jak przeszliśmy parę kroków, dalej zobaczyłam, że kopią dół. Myślałam, że to jest dół dla pogrzebania rannych z Powstania czy w ogóle tych, którzy zginęli w bitwie. Jak się okazało bardzo się myliłam. Otóż myśmy zostały wyprowadzone poza teren majątku Pęcice i ci wartownicy krzyknęli: Raus – i powiedzieli „Tylko nie oglądać się”. Nie wiedziałyśmy, czy będą za nami strzelać czy coś i dwa razy wystrzelili, ale żadna z nas z tych pięciu nie została ranna.


Jak z tego majątku żeśmy wyszły na pola i doszłyśmy do rzeki Rusinki (to był taki większy rów z wodą), to w tym rowie natrafiłyśmy na tych niedobitków, którzy schowali się do tego rowu w trakcie bitwy pęcickiej. Była narada w rowie, co zrobić ze sobą dalej. Przecież nikt nie miał domu, nikt nie miał nic ze sobą. Jedyny mój majątek, jaki wyniosłam, to było 300 złotych, które schowałam za biustonosz. Co znaczyło 300 złotych, to powiem, że kupiłam pierwszą szczotkę do zębów, za którą zapłaciłam sześćdziesiąt złotych. Tyle znaczył majątek, który ze sobą wyniosłam z Powstania. Sformowaliśmy się z tymi chłopcami, których spotkaliśmy w rowie w pary po to, żeby móc tych chłopaków jakoś wyprowadzić z tego pola bitewnego. I udało się. Wyszliśmy do Malich. W Malichach ludzie nas nie chcieli przyjąć, bo Niemcy powiedzieli, że jeśli kogokolwiek z tej bitwy przyjmą pod dach, to [zabiją].
Jak się później okazało piekarz, który nas chronił, przyjął siedem osób tych uciekinierów z Pęcic, on był żołnierzem. Bardzo skromnie się żyło tej rodzinie. Myśmy mieszkali w piekarni. Za posłania dał nam worki od mąki i tak koczowaliśmy w Malichach. Na drugi dzień czyli 3 sierpnia, z jedną z tych pielęgniarek, którą poznałam właśnie w trakcie robienia tych opatrunków w Pęcicach, postanowiłyśmy przebrać się i iść do Pęcic, do tych folwarcznych zabudowań, gdzie mieszkali pracownicy, którzy pracowali w majątku Pęcice. Chciałyśmy się od nich dowiedzieć, co działo się dalej. Ludzie nie pozwolili nam wejść na teren parku. Powiedzieli, że prawdopodobnie jest pod obserwacją, że w parku zostało osiemdziesiąt dziewięć osób rozstrzelanych, to są wszystko ci, którzy zostali złapani w czasie bitwy. Tam jest w tej chwili zbudowane mauzoleum poświęcone bitwie pęcickiej. „Zonia”, czyli Maria Piotrowicz, zginęła od kuli tak jak wszyscy złapani. Jej zwłoki zostały rozpoznane w 1946 roku przez jej rodziców, którzy gdzieś mieszkali poza Warszawą, już nie pamiętam gdzie. Jeździłam tam 2 sierpnia każdego roku. Niestety teraz nigdzie nie mogę jeździć, nic nie mogę, bo się do tego nie nadaję.

Chcę powiedzieć, że myśmy nawiązali kontakt z miejscowym dowództwem Armii Krajowej w Malichach, prosząc, ażeby dopomogli nam przedostać się do Puszczy Kampinoskiej do naszych oddziałów Armii Krajowej. Niestety przez wiele dni nas zwodzili i powiedzieli, że nas Puszcza Kampinoska nie chce. Wobec tego postanowiliśmy na Powstanie iść sami po raz wtóry. Chyba piętnaście osób, tyle nas się zebrało w sumie. Szliśmy polami od Malich przez pola aż doszliśmy do... Ludzie wyszli z domów i powiedzieli, że nas nigdzie nie przepuszczą. Dosyć już ofiar! To jest idiotyzm, przedostawać się do konającej Warszawy! A to był dopiero sierpień, jeszcze były dwa miesiące Powstania. Moja matka i moja cała rodzina została w Śródmieściu i wyszła z Powstania po jego kapitulacji. Matka wyszła chyba 2 października z Warszawy. Oczywiście mieszkania już nie było, zostało zbombardowane, mieszkała w piwnicy u ciotki.
Chciałabym może powiedzieć, kim byli ludzie, którzy organizowali akcje zbrojne w Rzeczpospolitej. Jak już powiedziałam dowódcą sabotażu i dywersji był Emil Fieldorf. […] Fieldorf został zgładzony. Rodzina do dziś nie wie, gdzie został pochowany. To był mój dowódca. Później dowództwo saperów, już mówiłam, że Niepokólczycki. Teraz tak – kto to był szef BBT Saperów Komendy Głównej AK magister inżynier Zbigniew Lewandowski pseudonim „Szyna”, ale właściwie wszyscy mówili na niego Zbyszek. To był konstruktor, to był bardzo zdolny inżynier, po wojnie wykładał na Politechnice Warszawskiej. Doktór Franio – dowódca Kobiecych Patroli Minerskich „Kedywu” Okręgu Warszawskiego była lekarzem medycyny. Studia medyczne skończyła w 1927 roku. Jej rodzice pochodzili z Kresów Rzeczpospolitej, chyba nawet ona się urodziła gdzieś na terenach, które teraz należą do Rosji. Jej ojciec był też lekarzem. Po ucieczce stamtąd, po wojnie osiedlił się koło Mińska Mazowieckiego, prowadził prywatną praktykę. Doktór Franio była lekarzem medycyny chorób wewnętrznych. Przed wojną była również lekarzem sportowym. Chcę powiedzieć, że doktór Franio po wojnie dziesięć lat przesiedziała w więzieniach. Najpierw na Mokotowie, później w Grudziądzu, w Inowrocławiu i innych. Przesiedziała od 1946 do 1956 roku. Dopiero po 1956 roku po zmianach ustrojowych, jakie były w Polsce, właściwie po zmianach I sekretarzy, jak Gomułka został I sekretarzem, wtedy została wypuszczona z więzienia. To był organizator kobiecych patrolów. Była osobą bardzo szanowaną nie tylko w swoim środowisku. Była szanowaną przez najwyższych dowódców, jacy byli. Jej zastępcą była Antonina Bartoszewska, pierwsza żona Władysława Bartoszewskiego, ona była zastępcą pani doktór. Wtedy jak była w kobiecych patrolach, była studentką medycyny. […]
Moim bezpośrednim [przełożonym] była Irena Bredel – ona była dowódcą mojego patrolu. Najpierw w Przysposobieniu Wojskowym Kobiet, a później w patrolu. Ona w BBT już ze mną nie była. Ja w BBT już miałam inne otoczenie. Bredel zginęła pod Pocztą Główną na placu Napoleona w dniu 2 sierpnia. Prowadząc [grupę] z pistoletem, łączyła się i prowadziła cały oddział i została skoszona pociskami z karabinu maszynowego. Została pochowana na Boduena 2. To jest środowisko, w którym żyłam. To jest środowisko, w którym się na co dzień obracałam.
Po wojnie skończyłam farmację. Ostatnie egzaminy magisterskie zdawałam w październiku 1947 roku i od tego czasu rozpoczęłam pracę zawodową. Przepracowałam w swoim zawodzie czterdzieści sześć lat, pełniąc rozmaite funkcje. Po skończonych studiach... Ponieważ nie miałam gdzie mieszkać w Warszawie, musiałam rozpocząć pracę w Radomiu u ojca mojej koleżanki ze studiów. Tam dostałam mieszkanie przy aptece. Bardzo mile wspominam do dzisiaj okres trzech lat [pracy w Radomiu]. Ponieważ już wtedy były takie pogłoski, że prywatne apteki upaństwowią, wobec tego zaczęłam robić starania, aby przenieść się do Warszawy, bo był taki zwyczaj, że jeżeli zabierali prywatną aptekę, to pracownika fachowego, który był pracownikiem, tylko miał uprawnienia, to robili kierownikiem apteki. I jak [by tak] robili, to ja bym później nie mogła się z tego Radomia wydostać. Wobec tego postanowiłam sama, że opuszczę mojego pana Pasteckiego, i wtedy się przeniosłam do Warszawy. Zaczęłam pracę na Nowym Świecie 60, gdzie najpierw byłam pracownikiem fachowym, później zostałam kierowniczką apteki na Rynku Mariensztackim, wtedy jak Mariensztat był hitem Warszawy. Później otwierałam aptekę w Alejach Jerozolimskich 11/19 naprzeciwko dzisiejszego „Smyka”, tam miałam dwudziestu dwóch pracowników w aptece. To była wtedy największa apteka w ogóle w Polsce, nie tylko w Warszawie. Byłam przez jakiś czas zastępcą dyrektora do spraw fachowych Zarządu Aptek Miasta Stołecznego Warszawy. Stamtąd przeszłam do pracy do Zjednoczenia Przemysłu Farmaceutycznego „Polfa”, gdzie pracowałam przez siedemnaście lat. W czasie tych siedemnastu lat pełniłam różne funkcje. Na końcu pracy, już przed rozwiązaniem zjednoczeń, zajmowałam się sprawami rozwoju branży, to znaczy uzgadniałam, zbierałam i opracowywałam, jak mają się rozwijać poszczególne fabryki w ramach naszego zjednoczenia. Wtedy było jedenaście fabryk, które należały do „Polfy”. Oprócz tego należało Zjednoczenie Zielarskie „Herbapol”, które istnieje do dziś i robi herbatki owocowe. „Herbapol” też do nas należał, musieli uzgadniać z nami rozbudowę i sprawę asortymentu, który będą produkować. Poza tym jeszcze był Spółdzielczy Przemysł Farmaceutyczny, który również z nami uzgadniał zasadnicze rzeczy. Tym się zajmowałam przez parę lat. Poznałam wskutek tego dość dobrze tą branżę. Napisałam „Historię [polskiego] przemysłu farmaceutycznego »Polfa«”, która została wydana. Tak wygląda moje dosyć bogate życie.




Warszawa, 8 i 14 grudnia 2010 roku
Rozmowę prowadziła Paulina Jędrzejczak
Kwieta Kurkowska-Bondarecka Pseudonim: „Kwietka” Stopień: sekcyjna, patrol minerski Formacja: „Kedyw”, Kobiece Patrole Minerskie Dzielnica: Obwód IV Ochota Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter