Lech Antoni Hałko „Cyganiewicz”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Lech Antoni Hałko. Urodziłem się w Warszawie, właściwie w Gocławku pod Warszawą. Teraz jest już częścią Warszawy, ale wtedy jeszcze był prowincją. Później mieszkałem przy placu Zbawiciela. Ulica nazywała się 6 Sierpnia 15 mieszkanie 49. Teraz nazwa jest zmieniona przez komunistów. Zdaje się, że nazywa się ulica Nowowiejska. W każdym razie [jest to] spartolone, bo od Rozdroża aż do Filtrów przed wojną była to ulica 6 Sierpnia. [6 sierpnia] jest datą legionową i komunie się to nie podobało, zepsuli to zupełnie.
Jak wybuchła wojna, miałem piętnaście lat. Nie umiałem się bić ani nie znałem konspiracji, ale w ciągu niecałego roku założyłem „drużynę”, zresztą z harcerzy – kolega Jurek Niewiadomski, Mietek Woźniak i ja. Kierowałem tą „drużyną” i dokuczaliśmy Niemcom. Nie mogliśmy zabijać, nie mieliśmy czym, ale chcieliśmy ich wykończyć.

  • Był pan już piętnastoletnim chłopakiem. Jak wyglądało życie w Warszawie przed wojną?


Aaa… Przed wojną chodziłem do prywatnej szkoły powszechnej przy alei Szucha numer 9, a później zdawałem do gimnazjum ogólnokształcącego, ale wtedy wybuchła wojna i Niemcy nie pozwolili na nauczanie w gimnazjach ogólnokształcących, natomiast bardzo chętnie pozwolili na gimnazja zawodowe. Zapisałem się do gimnazjum na Sandomierskiej 15, na Mokotowie. Zapisałem się na wydział mechaniczny i tam się uczyłem. Nie bardzo mi to odpowiadało. Instruktorem był bardzo aktywny Polak i kierował nami patriotycznie. Bał się, ale robił to. Podrzucił nam, a przynajmniej mnie, ideę, żeby cukrem niszczyć niemieckie pojazdy. Brało się gazetę, najlepiej z niemieckim drukiem, bo jak zostałyby resztki, to wiadomo było, że to była niemiecka. Robiło się taki różek, wsypywało się cukier, zamykało z góry i jak podeszło się po cichu, czasami po ciemku, do auta czy do jakiejś ciężarówki, trzeba było po cichu odkręcić wejście do baku z benzyną, oderwać czubek i wsypać cukier. Nie mam żadnych dowodów, że zniszczyłem jakiekolwiek auto, [motocykl, czy jakiś inny pojazd], bo ta benzyna z cukrem musi się wypalić, aż się zatarł silnik i koniec, musieli go zmieniać. Poza tym dziurawiliśmy opony. Po prostu dokuczaliśmy Niemcom jak najbardziej, żeby ich osłabić, ale nie mieliśmy czym zabijać. Kradliśmy od Niemców, co tylko się dało.

  • Wróćmy do drużyny, którą pan założył. Jak to wyglądało? Wspomniał pan, że były w niej trzy osoby.


To byli moi przyjaciele z harcerstwa, z 54 Drużyny ZHP. Serdeczni przyjaciele, szczególnie Jurek Niewiadomski – blondyn, fajny chłopak. Walczył w Powstaniu. Widziałem go w Śródmieściu i Mietek Woźniak. To były dzieci z patriotycznych rodzin. Roznosiliśmy również gazetki konspiracyjne, jak się pokazały. Z początku ich nie było. Było to bardzo niebezpieczne, bo Niemcy zatrzymywali, rewidowali, czasem łapali…

  • Do ZHP należał pan już przed wojną czy wstąpił pan dopiero po wybuchu wojny?


Należałem do ZHP przed wojną. Tuż przed wojną byłem na obozie w miejscowości, która się nazywała Swornegacie (Swornegacie Małe i Swornegacie Duże) nad jeziorem Charzykowskim, na północy, [koło Chojnic. Na tym obozie otrzymałem Krzyż Młodzika ZHP].

  • Jak pan zapamiętał sam wybuch wojny i obronę Warszawy?


Tragicznie, dlatego że to była krótka i ciężka walka. Na placu Politechniki, niedaleko mojego domu była [pozycja działka przeciwlotniczego]. Spędzałem tam mój wolny czas z żołnierzami. [Ostrzeliwali] niemieckie samoloty, a ja się trzęsłem ze strachu, ale było miło. Był entuzjazm, że Niemca się jednak zwycięży. Ale [niestety] nie dało rady. Później przyszła strasznie ciężka zima. Bez węgla, bez ogrzewania i bez zjedzenia, tak że było bardzo ciężko przeżyć. Było głodno i bardzo zimno. Pierwsza zima z 1939 roku była okropna.

  • Proszę opowiedzieć, jak zaczęła się pana przygoda z konspiracją? Czy to się zaczęło od ZHP, czy od innych znajomych gdzieś w szkole?

 

Zaczęła się w ten sposób, że instruktor, który nas uczył w gimnazjum mechanicznym wciągnął nas do organizacji. Powiedział, że sami we trójkę nie możemy istnieć. Wiedział o nas. Myśmy mu trochę powiedzieli. Mieliśmy do niego zaufanie. No i wciągnął nas do organizacji, gdzie bardzo szybko zorientowaliśmy się, że to jest Gwardia Ludowa. Kiedyś padł rozkaz, że mamy pójść zlikwidować magazyn Armii Krajowej na ulicy Chopina, [na przeciwko] Doliny Szwajcarskiej. Czyli była otwarta walka przeciwko Armii Krajowej, bo już wtedy Armia Krajowa istniała, więc poskarżyłem się mojemu wujowi, który był już zaangażowany w konspirację. Spotkałem się z oficerem AK wysokiej rangi w parku Ujazdowskim na ławce i mu wszystko opowiedziałem. Zażądał ode mnie informacji i wszystko było prawdą, że gwardia komunistyczna zwalczała już wtedy Armię Krajową. Dostałem rozkaz ukrywać się, bo chcieli nas zamordować.
Zapisaliśmy się do Armii Krajowej. Później była przysięga. Wyższy oficer, o którym mówiłem, okazał się generałem Pełczyńskim, pseudonim „Grzegorz”, którego później spotkałem w Powstaniu i w Londynie. [Niestety] już nie żyje, ale pamiętał [nasze pierwsze] spotkanie. Napisał serdeczny list do mnie, [w którym stwierdził], że podał mnie do odznaczenia.

  • Jak się skończyła historia z magazynem? Czy to doszło do skutku?


Nie doszło do rabunku, do zbrodni zniszczenia magazynu broni [AK]. Wycofali się, bo wiadomo było, że ktoś ma informacje o tym magazynie. Od razu ewakuowali go w inne miejsce, ale nam się dostało. [Otrzymaliśmy] wyrok śmierci [od Gwardii Ludowej]. To komuna.

  • Skąd wiedzieli, że panowie przekazali tę informację?


Wiedzieli, bo [ich] akcja się nie udała. Myśmy nie [wykonali rozkazu, nie] poszli na akcję, a Armia Krajowa [ewakułowała] magazyn.

  • Czyli sama akcja doszła do skutku, tylko tam już nic nie było?


No tak.

  • Co działo się dalej?


Ukrywaliśmy się przez pewien czas i później [dostaliśmy] sygnał, że jest bezpiecznie.

  • W Warszawie?


Pod Piasecznem jest miejscowość. Nazywa się Żabieniec. Tam siedziałem przez dwa tygodnie. Szła kolejka wąskotorowa aż za Piaseczno. To był – zdaje się – Stefanówek, a zaraz przed tym był Żabieniec. Siedziałem tam u chłopa w chałupie. Ktoś za to płacił chłopu. Później dostałem wiadomość, że mogę wrócić do Warszawy. Wtedy złożyłem przysięgę w Armii Krajowej.

  • Pamięta pan, gdzie pan składał przysięgę?


W jakimś prywatnym mieszkaniu [na Mokotowie]. Nie pamiętam [adersu]. Zostałem wezwany, poszedłem i złożyłem przysięgę.

  • Pamięta pan, kto odbierał przysięgę?


Nie. Gdybym pamiętał, to tylko pseudonim. To [była już] konspiracja. Od tego momentu nie [było] nazwisk.

  • Tak, ale czasami w późniejszym czasie wypływają nazwiska. Proszę powiedzieć, co pan robił w konspiracji? Czy od razu miał pan jakieś zadania?


Byłem za młody na wojskową akcję. Nie znałem się na broni, nie miałem żadnego przeszkolenia. Powoli nas uczyli. Mieliśmy tajne zebrania, na których w piwnicy nawet strzelaliśmy z broni. Uczyliśmy się, rozbieraliśmy i czyściliśmy broń… Pod kierunkiem instruktora, ale [niestety] nie zaliczałem się do żadnej [konspiracyjnej] podchorążówki. Byłem za młody. Dawali mi funkcje, ale głównie to była łączność, roznoszenie różnych instrukcji i gazetek konspiracyjnych.

  • Kiedy się pan dowiedział o tym, że ma być Powstanie? Czy to było tuż przed samym Powstaniem?


Nie tuż przed samym Powstaniem, w lipcu. Gdzieś w połowie lipca dowiedzieliśmy się, że jest stan pogotowia, no i że mają dla nas broń, nawet jaką broń.

  • Były wcześniejsze mobilizacje. Czy pan był już na wcześniejszej mobilizacji, czy dopiero 1 sierpnia poszedł pan na mobilizację? Gdzie była mobilizacja?


[Punkt zborny naszego plutonu był przy ulicy Leszno 8/14. Właścicielem mieszkania] był jakiś profesor. [Na nocleg] puszczali nas najpierw do domów. Był to mniej więcej dwudziesty któryś lipca. Nie było co jeść, więc szło się do domu, ale kazali wracać codziennie rano. To była gonitwa, że tak powiem. Czekaliśmy na rozkaz. Twierdzę, że gdyby rozkazu godziny „W” nie było, to Powstanie i tak by wybuchło. Było napięcie, [chęć walki ze znienawidzoną Trzecią Rzeszą].

  • Proszę opowiedzieć ciąg dalszy o mobilizacji.


Matka dawała [nam] kanapkę, [wypraną bieliznę, zapasowy sweter, etc.] i codziennie rano jak najwcześniej wychodziliśmy. Matka za nami płakała.

  • Kiedy dla pana nastąpił wybuch Powstania? Wiadomo, że 1 sierpnia, ale o której godzinie? Jak to wyglądało?


Wiedzieliśmy już przed godziną „W”, że Powstanie wybuchnie, ale nie mieliśmy broni. Tylko jeden członek plutonu miał pistolet. To był partyzant z lasu, który uciekł z pociągu, który wiózł go do Auschwitz. Uciekł, wstąpił do partyzantki i tam walczył. Znalazł się w Warszawie i [wstąpił do naszego plutonu]. To jedyny żołnierz w naszym plutonie, który miał broń. Był bardzo dzielnym facetem.

On, mój brat, ja i jeszcze dwóch [kolgów], stworzyliśmy wypadową drużynę. Najpierw obserwacja Niemców, bez opasek, broń Boże, tak że dziewczyny musiały nam odpruwać opaski i później przyszywać z powrotem. Tak w kółko aż do godziny „W” i wtedy już byliśmy przy Żelaznej i Chłodnej, [atakując niemiecka komendę Nordwache].

  • Gdzie panowie obserwowali Niemców?


Na placu Piłsudskiego. Myśmy doszli piechotą do placu Piłsudskiego i tam było [dużo] Niemców. Zrobiliśmy meldunek, no i co? Nie ma czym walczyć. W budynku [naszej kwatery], na dole był jakiś warsztat. Znalazłem [tam żelazną] rurę i mówię: „No to wezmę tę rurę. Może szwaba w łeb [wyrżnę]”. Nie było czym [walczyć], ale później znalazłem trochę benzyny i puste butelki. Wlałem benzynę i ze szmaty kuchennej zrobiłem knoty. To była nasza pierwsza broń, oprócz pistoletu, który miał Zbyszek. My nazywaliśmy go „Zbyszek z lasu”. Zginął później w Powstaniu. To był bardzo dzielny [żołnierz]. Poszliśmy [do walki prawie] z niczym, z rurą i z jednym pistoletem, [z butelkami z benzyną] na róg Żelaznej i Chłodnej. Tam już był „Chrobry II”. Oddziały dobrze uzbrojone, dużo lepiej niż my.

Nawiązaliśmy kontakt, no i był atak na bunkier. Ewentualnie udało nam się wrzucić butelkę… Nie ja, ale ktoś rzucił butelkę z benzyną. Niemcy się palili, opuścili bunkier i my wtedy zaatakowaliśmy bramę. Były szkody w naszym oddziale. Jeden z naszej szóstki został zabity. Nie dało się walczyć długo, bo nie było czym, tak że wróciliśmy na kwaterę, a [obiecanej] broni nie ma!

Miała przyjść do nas broń przywieziona rykszą gdzieś z Woli, ale okazało się, że nie było tej broni. Nie wiemy do dzisiaj dlaczego. No i wtedy zaatakowaliśmy Instytut Geografii. Nie wiem, gdzie on [teraz] jest. Tam [zdobyłem] karabin kb. Mój brat dostał, już nie pamiętam, jaką broń. Było sporo granatów i [dużo] jedzenia niemieckiego, [które] wzięliśmy [na] nosze. Dowództwo dało nam rozkaz pójścia na Starówkę. Na noszach nieśliśmy granaty, konserwy niemieckie, papierosy…

  • Pamięta pan może, jak wyglądała akcja na Instytut Geografii?


Pamiętam. Byłem w oknie z moim kb i zostałem ostrzelany, ale nie trafili. W każdym razie modliłem się, żeby mój strzał był celny. Nie wiem, czy był… Byliśmy słabi, [oszczędzaliśmy amunicję], było nas mało, ale mieliśmy butelki, których Niemcy się okropnie bali. Jak się na przykład kamieniem rozwaliło się szybę w oknie i wrzuciło butelkę, to ryk, płacz i krzyk. Niemcy bali się [naszych butelek], bo się palili; ale żeby to zrobić, trzeba było podejść [blisko, a] oni przecież strzelali. Później był przemarsz na Starówkę, a po drodze defilada na placu Krasińskich.

  • Którędy panowie się udawali na Starówkę? Jak to wyglądało?


Już nie pamiętam trasy, ale przecież to nie jest daleko od placu Krasińskich. Bocznymi ulicami jakoś [maszerowaliśmy kolumną]… Niemców tam nie było, tak że zupełnie swobodnie dotarliśmy na Starówkę do dowództwa okręgu i właśnie tam objął nas pod swoją komendę major Stanisław Błaszczak pseudonim „Róg”. Zbieramy się teraz na cmentarzu właśnie na kwaterze „Roga”. Trudno ją znaleźć, ale żeśmy się znaleźli z porucznikim „Zawratem”. Później była walka na śmierć i życie. Niemcy często byli obok nas przez ścianę, czy pod nami, czy nad nami.

  • W którym miejscu pan był na Starówce?


Miałem bardzo miłą pozycję na Kanonii. Tam była barykada od katedry tak na ukos [placu Kanonii]. Ładna barykada, doskonale [zbudowana] ze starych ksiąg. Olbrzymie, grube, pięknie oprawione w skórę. Na ulicy Jezuickiej były jakieś naukowe instytucje. Ludność cywilna zrobiła barykadę, [a w niej] na spodzie był nawet worek cukru. Któregoś dnia stanąłem na tym worku i patrzę – cukier się sypie, tak że mieliśmy [go cały worek], ale za dużo cukru nie można jeść. Lubiłem tę barykadę. Po pierwsze – za dużo Niemców tam nie było, przeważnie [był spokój], ale [czasem] czołg wjechał, a my mieliśmy tylko butelki. Piata nie mieliśmy, chociaż były Piaty, ale nie na naszej barykadzie, bo tam czołg prawie że nie mógł wjechać. Za wąsko [było], natomiast „goliat” wjechał i wybuchł przy katedrze. Widać w katedrze teraz wmurowaną [jego] część – gąsienicę. To właśnie ten „goliat”, który u nas przy katedrze wybuchł.

Później była walka o katedrę, niejedna. Trzy razy myśmy ją odbijali. Porucznik „Szczerba”, dowódca 101 kompanii. Bardzo dzielny oficer [odznaczony krzyżem] Virtuti Militari, miał [ranną] rękę na temblaku i strzelał lewą ręką, a później mnie się to samo stało na Powiślu. Miałem prawą rękę na temblaku, rozbity, zgnieciony sten. Już wtedy miałem stena i musiałem się nauczyć strzelać lewą ręką. Wsadzałem lufę przez temblak i tak strzelałem. Sten zaniosłem do rusznikarza. Tak go zreperował, że nie można było strzelać ciągłym ogniem, tylko pojedynczym. Do chrzanu [taki] pistolet maszynowy. Musiałem wrócić do [rusznikarza] i reperować jeszcze raz. Wytłukł wreszcie jakoś posuwnicę młotkiem… I później sten strzelał dobrze.


  • Wspomniał pan o defiladzie. Kiedy to miało miejsce? Dlaczego była ta defilada?


Była w czasie, kiedy myśmy opuścili Wolę [dnia] 6 sierpnia. Defilada oddziałów powstańczych na Starym Mieście.

  • To była duża defilada?


Nie. To [było] śmiechu warte. Buty nam kazali czyścić. Zwariowali. Wojna, a my mamy buty czyścić.

  • Ile to trwało czasu? Jak to wyglądało?


Przeszliśmy dosłownie kawałek [przed salutującymi oficerami sztabu] i później na kwaterę, która mięliśmy otrzymać. Przydzielono nam magiel, gdzie było potwornie gorąco i ciasno.
Nie [wspominałem, że idąc do Powstania] byłem w bardzo dużych, starych sandałach mojego wuja i one mi spadały, ocierały pięty i tak dalej. Nie mogłem nadążyć za moim oddziałem, za moją sekcją, więc byłem na końcu. [Wtedy] jakaś kobieta [wyszła] z bramy i pyta: „Chłopcze, chcesz hełm?”. Mówię: „No chcę!”. – „No to chodź”. Zawołała ciecia: „Dawaj łopatę!”. Był taki mały ogródek i w nim zaczęli kopać i wykopali hełm, stary polski hełm jej męża, gdzie wkładka skórzana zupełnie przegniła. Wziąłem go – oczywiście – i obmyłem jakoś. [Hełm] był brudny, nie był w ogóle zabezpieczony. Umyłem go i poprosiłem o beret. Znaleźli mi jakiś beret. Zrobiłem metalową obręcz z blachy, naciągnąłem beret, przynitowałem go i ten hełm do dzisiaj mam. To długa droga, bo zakopałem go w gruzach Poczty Głównej, idąc do niewoli. Zakopałem stena, [resztkę] amunicji i hełm. Jak przyjechałem do Polski po wojnie, jeszcze za Gierka, sporo było jeszcze żyjących z naszego Batalionu „Bończa”. Jeden z nich, pseudonim „Wojtek”, mówi: „Leszek, ja mam twój hełm”. „Dawaj go!”. Rzeczywiście, mój hełm, był podpisany. [Na Starówce] rozmieszałem pastę do zębów z jakąś oliwą i z benzyną, zrobiłem farbę, namalowałem orła i w środku napisałem „Cyganiewicz”. I tak do dzisiaj ten hełm jest u mnie w Kanadzie, ale musiałem mieć pozwolenie [na wywóz z Polski]. Poszedłem do Muzeum Wojskowego i jakiś bardzo miły urzędnik, oficer wysłuchał mojej prośby i dał mi zaświadczenie, że hełm jest moją prywatną własnością, i że nie ma wartości historycznej. To zaświadczenie miałem na granicy. Prześwietlają mi walizkę i [słyszę] krzyk: „Co ty, Polskie Wojsko Ludowe niszczysz?! Wywozisz sprzęt?”. Awantura, bo prześwietlili [walizkę] i zobaczyli dwa hełmy: mojego brata i mój. Pokazałem zaświadczenie, a już miałem wtedy blezer i parę medali. Trzy czy cztery, nie pamiętam. Zgodzili, że to moje, ale później palcem pokazują: „Co to za medale?”. Mówię: „To nie wasze, to nasze polskie”. Obrazili się na mnie. Hełmy przyjadą tutaj, obydwa, jeżeli są, bo zdeponowałem je w domu starców w Toronto w Kanadzie. Tam jest pokój wojskowych, lotnictwa i różne takie pamiątki. To jest maleńkie muzeum, jeden pokoik, no i to tam są moje hełmy. Tam nikt nie wchodzi, nikt nie ogląda, tak że ja zabiorę te hełmy i postaram się je przywieźć do Polski, do Muzeum Powstania Warszawskiego.

  • Wróćmy do Starówki. Co się działo dalej?


To długa historia. Walczyliśmy [tam, gdzie posyłali nas nasi dowódcy. Pominąłem w moich wspomnieniach opis mojej służby obserwatora na Zamku Królewskim w Warszawie, a przecież jest to moje przeżycie najważniejsze z całego Powstania] (Pan załącza dodatkowy opis służby obserwatora na Zamku Królewskim – 4 strony maszynopisu)…
Były trzy ataki na katedrę. Dużo było strat. Niemcy brutalnie mordowali – dosłownie – rannych, jeńców… Byłem w katedrze, bo barykada na Kanonii przylegała do zakrystii, gdzie było okno i piękny witraż. Nie ma go teraz. Teraz jest zwykłe okno, ale wtedy był bardzo ładny kolorowy witraż. Tam się wchodziło przez to okno na jakichś skrzynkach. Myśmy z barykady na Kanonii mieli rozkaz porucznika „Szczerby”, by w razie ataku Niemców pomagać od strony zakrystii, a oni [atakowali] od Świętojańskiej głównym wejściem. Dwa razy byłem w ataku na katedrę. [Ale] nie wiem, czy jakiegoś szwaba zabiłem, ale chyba tak. Miałem wtedy stena. To była poważna broń.
Na Jezuickiej mieliśmy kwaterę pod numerem siódmym. Nie ma teraz tego numeru. Nie wiem, co się stało, bo [ten dom był odbudowany], ale nie tak jak było [kiedyś].
To były już ostatnie dni Starówki, jeszcze przed tym na barykadzie… Schodziłem akurat, zwolniony na jakieś jedzenie czy wodę, czy [odpoczynek]. Widzę – cywile w czarnych ubraniach – księża, coś dźwigają. Katedra się pali, a oni coś dźwigają. Patrzę. To Chrystus. Pomogłem trochę, ale tylko do rynku, bo później cywile wzięli… Powychodzili z domów, z piwnic, bo właściwie była cisza… To byli księża, którzy zdjęli figurę Chrystusa. Myśmy go nazywali: Chrystus Bolesny, zdaje się, coś takiego. Teraz wisi w lewym ołtarzu, na lewo od głównego. Zanieśli go do kościoła Świętego Jacka.
Byłem jeszcze na Starym Mieście na rynku. Chyba trzecia brama od rogu Celnej. To strona wschodnia rynku. Już nie pamiętam, jak się nazywała, w każdym razie tam byłem na ostatniej pozycji. Pamiętam, miałem [ostatnie] szesnaście naboi do Stena… To jest nic. Jak bym pociągnął całą serię, to wyleci wszystko od razu. Człowiek się uczy strzelać pojedynczo i to była moja ostatnia pozycja na Starówce. Tam tylko dwa czy trzy dni stałem. Przyszedł kiedyś porucznik „Szczerba” i pyta się: „Jak się czujesz?”. Mówię: „Nie ma wody, nie ma co jeść, głodno, chłodno i nie mam amunicji”. – „A ile masz?”. Mówię: „Szesnaście naboi”. On mówi: „Synu, ja mam jeszcze mniej”.

  • Co się działo potem? Gdzie panowie się przenieśli?


Do włazów na placu Krasińskich. Stał tam żandarm. Były awantury. Wysoki, potężny… Mam jego pseudonim zapisany. Nie wpuszczał cywili, nie wpuszczał nawet kobiet, [łączniczek]. Była awantura. Łączniczka dowództwa naszego odcinka majora „Roga” musiała trochę dłużej zostać i nie chcieli jej wpuścić, więc była awantura. Chcieliśmy zastrzelić tego żandarma, [ale] zniknął gdzieś, uciekł, przestraszył się. Musieliśmy się czołgać do włazu, dlatego że Niemcy ostrzeliwali. Dostałem w plecy. Zadrasnęła mnie kula (nie raniła) tak wzdłuż między łopatkami. Okazuje się, że przedziurawiła mi panterkę. Była tak, jak gdyby przecięta, ale moja skóra była tylko zadraśnięta. Nawet nie było dużo krwi. No to dziewczyny na Śródmieściu później musiały ją zacerować. Zaszytą panterkę, ale i tak chcieli ją kupić ode mnie. To była moda, a w Śródmieściu panterek nie było, tylko Starówka miała panterki.

Ciężkie było przejście kanałami. Było trochę wesoło. Szedł przede mną kapral podchorąży Wojtek Wroński. To była bardzo znana postać po wojnie, urbanista. Wykształcony gość. W Toronto [miał zaszczytny tytuł] comissioner of planning, wielka szyszka. Szedł przede mną [kanałami] i nawet się trochę trzymaliśmy, ale mieliśmy kupę broni bez amunicji. Broń, która tam była, to znaczy na Starówce, kazali nam ją zabrać i [przenieść na Śródmieście]. Miałem dwa szmajsery, dwa steny i mój własny. Ciężko było, bo to jest jednak kawał żelaza. No i padł rozkaz w czasie przejścia kanałami: „Schylać głowy, bo poziom się obniża!”. Wojtek, ten przede mną, rąbnął hełmem w próg i hełm spadł [mu] do [tej śmierdzącej cieczy]. Przecież to nic innego, tylko gówno było. Zatrzymał całą kolumnę. Ktoś zapalił małą latarkę (a nie wolno było) i Wojtek grzebie w gównie, wyciąga hełm… Pijany był jak cholera, bo na Starówce było [dużo] wódki u… Jak się nazywa ta restauracja… Mniejsza o to, tak że żołnierze pili. Ja jakoś się powstrzymywałem, ale nieważne. Rąbnął w ten próg, hełm mu spadł, wyciągnął go, położył sobie na głowę i ta śmierdząca ciecz oblepiła jego panterkę. Wychodzimy w okolicy rogu Wareckiej i Nowego Światu. Przede mną wychodzi Wojtek i widzi [najpierw] świetnie wyczyszczone, błyszczące buty wojskowe, a później żołnierza z takim srebrnym sznurem, mundur [galowy], czapka wojskowa, czysty, ogolony… Wojtek wyszedł, tak się chwieje, wiszą mu pistolety na szyi, rozłożył ręce i mówi: „Rodaku!”. Uściskał go i zaczął całować. Draka niesamowita, bo on taki elegancki, taki czyściutki… A ja za nim i to wszystko widzę. Nie całowałem się z tym żołnierzem, ale [takie] to było nasze spotkanie. Nie chce się wierzyć [w Śródmieściu] okna, szyby, kwiaty w oknach, ptaki śpiewają, liście na drzewach… Myśmy już nie mieli żadnych drzew na Starówce. Wszystkie liście, jeżeli były jakieś, a tam mało było. Na Brzozowej nad Wisłą, owszem, tam były jakieś [drzewa], ale nie było liści. Wybuchy poniszczyły drzewa, gołębie uciekły. Piszę o tym, jak gołębie uciekły, ale już wróciły, a ja nie mogłem…


  • Kiedy wyszli panowie w Śródmieściu, co się działo dalej?


W Śródmieściu luksus, woda, elektryczność jeszcze była. Człowiek się mógł umyć.

Miałem oficerskie buty za ciasne. Potrzeba było dwóch żołnierzy, żebym mógł je zdjąć. Skóra zaczęła wysychać i zrobiły się jeszcze ciaśniejsze. Koledzy jakoś pomogli mi te buty zdjąć. No i szukam szewca. Było wesoło. Szewc pijany w dechę. Niosłem te buty w ręku, a szedłem w skarpetkach. Jakaś pani wyskoczyła i mówi: „Rany boskie! Chłopak ze Starówki i nie ma butów! Siadaj tutaj. Poczekaj. Ja ci zaraz przyniosę”. Myślę sobie: „Cholera, na pewno przyniesie mi jakieś ciasne buty”. Nieprawda. Przyniosła mi za duże, lakierki ślubne jej męża. No wziąłem, ale… Idę w tych za dużych. Miałem pecha do za dużych butów, ale później miałem te za ciasne. No i do szewca. „A po coś mi… po coś to gówno tu przyniósł? Śmierdzi jak cholera. Mówię: „No bo nie mam lepszych”. – „A co chcesz?”. Mówię: „Trzeba nabić na większe kopyto, żeby to się rozszerzyły i wyschły”. A on do mnie mówi: „Jak się w gówno wejdzie, to się [wójtem] zostanie, a z tego, co ja tu widzę, to ty będziesz starostą”. Mówię: „No dobrze, ale da się te buty naciągnąć na jakieś kopyto?”. – „Jak nie pęknie, to się da”. No i wziął moje buty. Mówił, że jakiś specjalny płyn – jego wynalazek, pokost czy coś w tym rodzaju, pokryje skórę i trochę rozciągnie, bo były za ciasne. Miałem w środku wysokie korki, żeby mi się stopa [zmieściła]. To polskie buty [oficerki] noszone przez Niemca. Właśnie tam na rogu Żelaznej i Chłodnej… Wszystko, co zdobyłem – to pudełko amunicji i buty, ale były [za] ciasne. Szewc rzeczywiście dotrzymał słowa. Wesoło było w kompanii, bo mój sierżant… Melduję mu, że muszę iść po swoje buty: „A pieniądze masz?”. – „Nie mam. Skąd mam mieć pieniądze?. – „No to dawaj!”. Zdjął mi hełm z głowy, poszedł z [nim] dookoła: „Dawać wszystkie pieniądze!”. Zebrało się kupę tego. Nawet „góral” był na wierzchu. „Góral” to była duża suma. Mówię: „Nie wiem, jak wam te pieniądze oddam”. – „Idź po buty!”. Poszedłem, [a] szewc rzeczywiście wypolerował skórę, rozciągnięte trochę i kazał przymierzyć – luz niesamowity! Nigdy takie luźne nie były. Fajno. No to wyciągam pieniądze, a on mówi: „Uwaga, uwaga, bo jestem w tej chwili bardzo wrażliwy i mogę się obrazić. Żadnych pieniędzy nie biorę”. Taki, typowo warszawski szewc, patriota!

  • Co było dalej?


Dalej było Powiśle.

  • Czyli dostali państwo rozkaz przebicia się na Powiśle?


Nie przebicia, przejścia przez Tamkę, przez konserwatorium muzyczne. Mnie [przydzielili] barykadę i [zostałem] dowódcą barykady na ulicy Cichej. Świetna barykada z wielkim dołem przeciwczołgowym. Była tam cisza, a z przodu Dynasy. To jest tor wyścigowy. Jeszcze na starych mapach można zobaczyć [ich] owal. To były Dynasy. No i tam była cisza, nie było w ogóle żadnej broni przeciwpancernej. Objąłem tę barykadę od oddziału „Krybara”. Pytam się dowódcy barykady, który odchodził: „Gdzie wasza broń? Macie jakąś broń przeciwczołgową? Piaty czy miotacze ognia, czy coś takiego. Nie ma, gdzie tam. Ledwo mieli takie małe pistoleciki. Mówił: „Tutaj w ogóle nie [było] ataku. Cisza przez cały miesiąc”. Ale nie było ciszy. Słyszałem gąsienice czołgów hen daleko i nagle jak zaczęli rąbać w naszą barykadę, to musieliśmy w ten dół wskoczyć i tylko jednego obserwatora zostawiłem na górze. Waliło się. Cała barykada się waliła. Miałem zmiażdżoną [dłoń i pokrzywionego stena]. Bolało [bardzo]. Niemcy zaatakowali od elektrowni i dostaliśmy rozkaz wycofania się na górę Tamką.
Reszta plutonu „Zawrata” była w konserwatorium. Porucznik „Zawrat” kazał im czyścić broń i na podłodze rozłożyli [na kocach] pistolety, które mieli, broń i karabiny. Rąbnęła bomba. Zasypało im całą broń, tak że pluton został [rozbrojony]. Miałem jeszcze pogiętego stena, gdy pocisk rąbnął w barykadę poczułem potworny ból w ręku. Miałem zmiażdżoną dłoń, a sten, który trzymałem, też był bardzo zgięty, nie do użytku. No więc wycofaliśmy się na rozkaz dowództwa. Mnie kazali zanieść stena do rusznikarza. Poszedłem najpierw po opatrunek. Miałem połamane dwa palce, zakrwawione. Później była walka w różnych miejscach na ulicy Brackiej. Gdzie myśmy nie byli?…

  • Proszę opowiadać tak, jak pan to zapamiętał.


Zaczęło być źle na Śródmieściu. Coraz mniej chleba, wody już nie było pod koniec. Nie było jedzenia. Była zupa „plujka”. To była zupa zrobiona z [ziaren] do robienia piwa. Taka kasza jak gdyby. Nie kasza – jakby zboże. W każdym razie z tego kobiety nam gotowały zupę. To się nazywało u nas zupa „plujka”, bo trzeba było łupiny wypluwać. Głodno było później, bardzo głodno, bo już nawet nie było tej zupy „plujki”. No i powoli doszliśmy do kapitulacji.

  • Gdzie pana zastała kapitulacja?

 

W gruzach Poczty Głównej. Tam, gdzie [w pobliżu] stał budynek „Prudential”… Jeszcze stoi. Teraz to jest plac Powstańców. To tam była Poczta Główna, [a właściwie] gruzy [Poczty Głównej]. Jak podpisali kapitulację, to zakopałem mojego stena, [resztę amunicji], mój hełm i brata hełm w ziemi pod gruzami. Poszedłem do niewoli. Nie, jeszcze nie. Nie mam broni, a broń powinno się zdać. Był na barykadzie taki stary [karabin maszynowy] maxim, który już nie strzelał chyba od pierwszej wojny światowej. Tylko straszył Niemców. Wziąłem tego maxima, troszeczkę go oczyściłem, bo był brudny, no i przyszedłem do szefa kompanii i [melduję]: „Mam broń”. On mówi: „Coś ty, zwariował? Przecież to jest żadna broń. „Ale wygląda [bojowo, ale] nie mam hełmu”. [Więc] dali mi strażacki hełm.
Tak doszedłem do kapitulacji. Składaliśmy broń na placu Narutowicza. Ładnie było, z fasonem, ale co z tego? To kapitulacja. Mieliśmy rozkaz przyklęknąć, zasalutować, a Niemcy stali, śmiali się z nas i jedli czekoladę amerykańską, zrzuconą przez Amerykanów, która spadła na ich pozycje i [mówili] nam: Eine amerikanische Schokolade. No a później [maszerowaliśmy]do Ożarowa, [do starej fabryki kabli].

  • Mówił pan, że pan był na Starówce akurat w tym momencie, kiedy wybuchł „goliat”. Mógłby pan o tym opowiedzieć?


To [była] olbrzymia detonacja. Był też [inny] wypadek, tylko że nie ja brałem w tym udziału – na ulicy Świętojańskiej była barykada przy katedrze i [był] alarm, że idzie „goliat”. Przed barykadę wyskoczył młody chłopak, a Niemcy rąbali jak cholera, i on siekierą odciął przewody i „goliat” się obrócił, stanął i nie wybuchł. Poleciał za „goliata”, rąbnął siekierą i przeciął przewody, bo to były przewody, które prowadziły [„goliata”]… Jakiś Niemiec prowadził tego „goliata” [z daleka, który] nie wybuchł. To ciekawa historia. Byłem świadkiem, ale nie byłem tym, który przeciął przewody. [Jeszcze większa tragedią był wybuch zdobytego czołgu pełnego materiału wybuchowego. Zginęło w tym miejscu paręset cywili i powstańców. Stało się to na ulicy Kilińskiego w dniu 13 sierpnia].

  • Pamięta pan pseudonim chłopca, który to zrobił?


Nie, nie pamiętam.

  • I co dalej? Złożyli państwo broń?


No i [pomaszerowaliśmy] do Ożarowa, [gdzie] był obóz przejściowy i tory kolejowe… Podstawili świńskie wagony, no i nas ładowali. Tam spotkałem się z moją siostrą. Była o kulach, ranna w nogę. Kobiety osobno, mężczyźni osobno i wywieźli nas do obozów jenieckich.

  • Gdzie pan trafił do obozu?


Fallingbostel, Stalag XII-B. Osobno kobiety, osobno mężczyźni, ale przez druty [mogliśmy] do siebie krzyczeć. Później był inny obóz, bo uciekłem. Uciekłem z jednego obozu do drugiego, brat ze mną. W Dreźnie złapało nas gestapo.

  • Uciekł pan z obozu, tak?


Razem z bratem uciekliśmy [z komenderówki pracy].

  • Jak się to panu udało?


To była pierwsza ucieczka. [Później] było więcej… Brat mówił dobrze po niemiecku. Mieliśmy cywilne jesionki i tego dnia, kiedy zdecydowaliśmy się uciekać, Niemcy kazali nam napisać KGF na plecach białą farbą. Zgłosiłem się do malowania i osobno w osobnym kubełku zrobiłem z jakiejś mąki z wodą „farbę”, [którą] można było później wykruszyć. Miałem szablon. Smarowałem wszystkim plecy i sobie też. Wieczorem, jak musieliśmy pójść po zupę z wartownikiem niemieckim i z kubłami, uciekliśmy – ja i brat. [Wyskrobałem ten napis] KGF na plecach. To znaczy Kriegsgefangene. No i uciekamy. Brat na pierwszej stacji kolejowej kupił bilety. Mieliśmy trochę niemieckich marek. Kupił bilety, aby tylko jak najdalej. W Dreźnie mieliśmy bardzo smutną przygodę. Musieliśmy wyjść z pociągu, bo nie mieliśmy już pozwolenia [na dalsza jazdę]. Tylko sto kilometrów można było jechać w Niemczech w czasie wojny. Na większą odległość trzeba było mieć specjalne pozwolenie. Inaczej biletów nie sprzedali. No i nam się bilety skończyły, więc musieliśmy wyjść. Byliśmy zmęczeni, potwornie głodni. Usiedliśmy na ławce. Zasnąłem oparty o brata i nagle słyszę niemieckie Ausweis, bitte! (dawajcie papiery!). Nie mieliśmy żadnych. Brat się przyznał: „Jesteśmy Kriegsgefangene”. Aresztował nas, zawieźli autem do więzienia , [gdzie] było bardzo źle. Tam nieomalże straciłem życie, bo zemdlałem [w łaźni], a oni mnie [wzięli] za ręce i nogi wrzucili do kadzi. Taka ich prymitywna odwszalnia. No i topiłem się. Brat mnie za włosy wyciągnął do góry. Jakoś przeżyłem.
Po pewnym czasie Niemcy się dowiedzieli, że jesteśmy autentycznymi jeńcami wojennymi i zawieźli nas do innego stalagu, IV-B Mülberg. No i tam brata do więzienia, bo był podoficerem, a ja zwykły szeregowiec, to do pracy, skąd uciekłem znowu do Drezna i w tym pięknym mieście, mieście muzyki, kwiatów i operetek nastąpiło potworne bombardowanie. To było 13 lutego. Bombardowali Anglicy i Amerykanie na zmianę. Zniszczyli całe miasto. Byłem taki zmęczony, że przed tym bombardowaniem patrzę, schody na dół i napisane po niemiecku schron. Zrozumiałem to. No to zszedłem na dół, a tam było pusto, zupełnie pusto. Nawet jakaś żarówka się paliła. Usiadłem w kącie i siedzę. Nagle ziemia zaczęła się trząść. Amerykanie i Brytyjczycy na zmianę, ale rąbali jak cholera i schron się zaczął zapełniać. Ustąpiłem miejsca jakiejś Niemce, staruszce. Usiadła, a ja stoję obok i nagle czuję ciężką łapę na ramieniu. Wer ist hier? (Kto ty jesteś?). Musiałem powiedzieć, że jestem Kriegsgefangene. Polnische! Ja mówię: Jawohl. – Raus! Zanim doszedłem do wyjścia, bili mnie, nawet kobiety. Histerii dostali. Wyszedłem, uciekłem [raczej] z tego schronu. Bomby lecą. Przelazłem ulicę w poprzek. Był tam jakiś park i wielkie drzewo. Położyłem się pod tym drzewem i leżę. Żyję, a oni nie. Spadła bomba fosforowa i wypaliła schron na wylot. Płonący ludzie uciekali i wyli z bólu, a ja żyję. Później wróciłem do Mülberg. Złapali mnie, ale uciekłem im jeszcze raz, bez brata, bo już nie miałem z nim kontaktu. Udało mi się. Doszedłem do Sudetenland. [Wszędzie Czesi, więc] zaciągnąłem się do czeskiej partyzantki.
Wtedy wojna się skończyła. Mieliśmy styczkę z Niemcami. Zostałem postrzelony, ale generał Patton [ze swoją armią oswobodzili] ten odcinek. No i wzięli mnie do szpitala. Załadowali ciężarówkę jedzeniem, papierosami, czekoladą, [i tak dalej]. Mnie na nosze i najpierw wyjęli mi kulę, [którą] dostałem rykoszetem pod kolano. [Operował mnie] chirurg armii amerykańskiej. Później wzięli mnie na ciężarówkę i zawieźli do czeskiego szpitala, kazali dać pokój na te prowianty, wyładowali wszystko, zamknęli na klucz, dali mi klucz i pojechali. Czeszka z tego szpitala mówi: „My głodni, nie mamy co jeść”. Mówię: „Masz klucz, bo ja i tak tu długo nie wytrzymam”. – „No nie, musimy cię wyleczyć”. Było miło, fajno. Jedną z sanitariuszek w tym szpitalu była Polka. Wyszła z mąż za Czecha. Namówiłem ją, żeby za papierosy, za te czekolady, kawę, kupiła mi motocykl. Tak zrobiła. No i było kupę śmiechu, bo nie umiałem jeździć, ale [nauczyłem się i] pojechałem.
Przez [demarkacyjną] granicę, koło Chemnitz, przejechałem z rosyjskiej strony na amerykańską. Rosjanie mnie puścili od razu, bez żadnych kłopotów. Pochyliłem się pod szlabanem, który był w poprzek szosy, pochyliłem motocykl i przechodzę. Staję po drugiej stronie, a tu mam karabin w brzuchu. Stoi Amerykanin i coś do mnie bełkocze, a ja [nic] nie rozumiem, co on mówi. Pokazuje mi: „Won, z powrotem”. Coś takiego. Rosjanin się śmieje, bo Amerykanie nie wpuszczali nikogo. Nie mogłem się z nimi porozumieć. Rosjanin mnie zaprosił do ogniska. Zaprosił mnie na kapuśniak, bo mieli tylko kapuśniak, ale nie jedli, tylko ja jadłem. Czekali na Amerykanów, a Amerykanie na jeepie mieli rusztowanie i tace piękne jak w paryskim hotelu „Ritz”. Wspaniałe jedzenie, ananasy, różne kurczaki i kawa, i papierosy… Rosjanie na to czekali. Amerykanie jedli kapuśniak, a oni jedli amerykańskie żarcie. No i tak się człowiek trochę z nimi oswoił. Amerykanie [razem z nami] przy ognisku, była mandolina. Grali i śpiewali piosenki, a ja z nimi. Co miałem robić? Amerykanie oczywiście pijani, Rosjanie też. Byłem świadkiem potwornych scen gwałtu matki, córki. Wszyscy [rosyjscy] żołnierze z posterunku gwałcili dwie kobiety na moich oczach.

  • To były Niemki, tak?


Niemki.

  • Amerykanie i Rosjanie?


Amerykanie się tylko z tego śmiali, ale Amerykanie mieli idiotyczny zwyczaj. Cokolwiek się ruszało w krzakach, to oni [strzelali z ich szybkostrzelnych karabinów maszynowych… Rąbali [do wszystkiego, co się ruszało]. Tam mógł być kot albo ludzie, którzy chcieli żyć i przejść [przez granicę] do domów. Strzelali po ciemku i w dzień. Brutalne, po prostu brutalne. Porozumiałem się trochę z jednym Amerykaninem po polsku i powiedziałem mu, że chcę przejechać przez granicę, bo muszę. Mówi: „No spróbuj, jak ja tu będę stał [na posterunku]”. No i uciekłem. Najpierw jeden Amerykanin chciał się przejechać na moim motocyklu. Musiałem mu dać, bo był uzbrojony. Przejechał się kawałek, przewrócił się, podjechał do mnie, oddał mi motocykl. Jak wsiadłem, to już mnie [wiecej] nie zobaczyli, ale mam złe wspomnienia.
Później przejechałem przez całe Niemcy, na ukos, do obozu, o którym wiedziałem. Kobiecy obóz jeńców wojennych. Tam znalazłem moją siostrę, narzeczoną i brat się znalazł. Byliśmy razem. Pojechaliśmy do Włoch i zaciągnąłem się do armii Andersa. To już chyba wszystko.

  • Wrócił pan do Polski?


Mowy nie było, żebym wrócił za komuny. Przecież dostaliśmy nawet wyrok śmierci. Nie wszyscy. Niektórzy nasi oficerowie. Anders na pewno. Grozili nam, że nas rozrąbią. Dam przykład. Mój wuj Michał Poźniak, major, lotnik z pierwszej wojny światowej, znalazł się w Anglii. Nie latał, bo był za stary, ale [służył w Londynie] w dowództwie polskiego lotnictwa. Po wojnie, ponieważ bardzo kochał swoją żonę, wrócił w [polskim] mundurze majora, z odznaczeniami jeszcze z pierwszej wojny światowej. W bardzo krótkim czasie [komuniści] wsadzili go do więzienia. Siedział w więzieniu trzy lata. Wrócił do Poznania, do swojego domu. Jak go wypuścili, to był taki schorowany, że umarł w ciągu miesiąca. Tak komuniści postępowali z nami. Wiedzieliśmy o tym, dlatego nie było mowy o powrocie.

  • Pierwszy raz od czasu wojny jest pan w Polsce czy bywał już pan wcześniej?


Byłem parę razy, ale dopiero za Gierka. To już się troszeczkę rozluzowało. Miałem takie towarzystwo w Toronto – grupę Polaków. Namówili mnie, żebyśmy polecieli samolotem – rosyjskim zresztą – na mecz piłki nożnej na Stadionie Dziesięciolecia. To był wariacki pomysł. Wszyscy polecieliśmy [pod gazem]. Niesamowite. Na stadion z polską flagą… Ale patrol kazał nam zostawić kij na moście Poniatowskiego. Nie… Kazali chorągiew rzucić na ziemię, na kiju. Tę chorągiew kupiłem na stacji benzynowej niedaleko Nowego Światu. Najpierw moi koledzy kazali mi kupić chorągiew. Pytam: „Dlaczego ja i za co?”. „Bo ty w naszej grupie jesteś jedynym Warszawiakiem. Masz chody”. No i dali mi plik pieniędzy. Cholernie dużo, więc idę do [najbliższej] bramy. W bramie tabliczka: „cieć – dozorca”. Pukam. Otwiera kobieta. „Proszę pani, potrzebuję chorągiew”. Płacę. – „O rany, zabiję go! Zabiję!”. Okazuje się, że zabije [męża], bo zamknął chorągwie w jakiejś piwnicy, a ona nie ma kluczy, a on gdzieś pijany.
Wtedy hotel „Forum” był już wybudowany. Przed „Forum”… Wychodzę z pieniędzmi, jeszcze [moi] koledzy śpią, ubierają się, myją i tak dalej. Wychodzę i patrzę, stoi taki młody, fajny chłopaczek. Podchodzę do niego a on ma piękną, wielką chorągiew na [długim] drągu. To była wielka uroczystość. [Mecz piłki nożnej: Polska-Włochy. Podchodzę do niego i mówię: „Koleżko, potrzebuję chorągiew. Dam ci pieniądze. Zobacz”. Popatrzył na mnie i mu krew spłynęła z twarzy i mówi [stanowczo]: „Nie!”. To mu dałem trochę pieniędzy, ale chorągwi nie miałem. Później do innej bramy. Prawie że to samo, nie ma chorągwi. zobaczyłem stację benzynową. Dwie chorągwie wisiały na dachu i mówię: „Proszę! Daję wam pieniądze [za jedną]”. To było wtedy dużo. [Mój rozmówca] wlazł na dach, zdjął [jedną] chorągiew. Jakiś sierżant z rosyjską spluwą kazał nam tę chorągiew rzucić na ziemię, a mój kumpel, który był fantastycznie zbudowany podszedł do niego, złapał go za klapy i mówi: „co ty s…synu? Polska chorągiew na ziemię?”. Myślałem, że będzie mordobicie, że zaczną strzelać, więc uspokoiłem kumpla i zaproponowałem, że odczepię chorągiew scyzorykiem i drąg rzucimy, bo nam wytłumaczyli, że nie wolno kiji brać na stadion. Idziemy na stadion tylko z płachtą chorągwi. Kija nie mamy. Jak tylko usiedliśmy na trybunie, od razu z dwóch stron otoczyło nas MO, ale nie baliśmy się. Jak zaczął się mecz, [my] krzyczymy: „Lej Italiańców!”. A ktoś z tyłu: „I ruskich też!”. Wesoło było. To chyba wszystko.


Warszawa, 3 sierpnia 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
Lech Antoni Hałko Pseudonim: „Cyganiewicz” Stopień: strzelec, starszy strzelec Formacja: „Chrobry II”, Batalion „Bończa”, kompania 101 Dzielnica: Wola, Starówka, Śródmieście, Powiśle Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter