Leszek Kołacz „Wichura”

Archiwum Historii Mówionej

Leszek Kołacz urodzony w 1926 roku w Warszawie na ulicy Nowolipie, blisko Muzeum Powstania Warszawskiego. To była moja dziecięca dzielnica.

  • Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie przed wybuchem II wojny światowej.

Może to jest i też ciekawe, dlatego że dociera do społeczności w Polsce bardzo niewiele, jak to rzeczywiście było przed wojną. Ten okres dwudziestolecia był okresem niesłychanie żywotnym. Żyło się szybko, szybko postępował rozwój kraju i moi rodzice w tym partycypowali – moja matka, odziedziczywszy po swoich rodzicach mieszkanie i sklep kolonialny na Nowolipiu, ojciec, który był były wojskowy, kwatermistrz, zajmował się sprawami kwatermistrzostwa, zajął się siłą rzeczy handlem. Ten sklep na Nowolipiu prowadzili rodzice aż do roku 1937, kiedy przeprowadziliśmy się na Zielną. Był to pewien awans społeczny, bo do centralnej dzielnicy. To było skrzyżowanie Zielnej róg Chmielnej i na tej Zielnej pod numerem 3 ojciec otworzył restaurację. Czyli obracałem się tak powiem w dziedzinie handlowej, a matka z zawodu była nauczycielką, ale ponieważ miała nas dwoje dzieci, to skończyła zawód, jak się drugie dziecko urodziło, czyli moja siostra.

  • Czy starsza była siostra?

Młodsza siostra, o trzy lata młodsza. Chodziłem początkowo tam, gdzie mieszkałem, na Nowolipiu. Na ulicy Nowolipki była wspaniała szkoła, nazywała się Szkołą Ćwiczeń imienia Elizy Orzeszkowej. To była szkoła, która kształciła nauczycieli, o profilu sportowym. Mieściła się w wspaniałym gmachu klasycystycznym, zbudowanym dla uczczenia cara Mikołaja. Olbrzymi obiekt, dwie sale, sportowa i widowiskowa, pracownie, piękne wspaniałe boisko i ogród. Śladu [nie mogę znaleźć], nie potrafię dzisiaj odczytać, w którym miejscu to było. Wiem, że było na Nowolipkach, nie zostało ani jedno drzewo.

  • Ile pan klas skończył przed wybuchem wojny?

Tam skończyłem sześć klas i tam też należałem do drużyny harcerskiej. Tam miałem pierwszą przygodę w tej szkole, która jak gdyby była początkiem mojej działalności, walki z okupantem. Mianowicie chyba to był rok 1938, 1937, otworzono w szkole wystawę poświęconą rozwojowi gospodarczemu i w ogóle kontaktom Polski z Niemcami. Był to okres, kiedy wydawało się, że te kontakty będą bardzo dobre i nawzajem była wystawa polska w Berlinie, a tutaj była wystawa poświęcona gospodarce, polityce Niemiec, w ogóle Niemcom, u nas w szkole ćwiczeń. Wisiał tam między innymi w całym tym portret Hitlera. Ja w swoim młodzieńczym [zapale] ten portret zerwałem i wrzuciłem do śmietnika. To był mój pierwszy sabotaż. No, musiałem go odnaleźć w śmietniku, powiesić na swoje miejsce. Była to szkoła, muszę powiedzieć, rzeczywiście wychowująca w patriotyzmie, aczkolwiek część personelu (dzisiaj [to rozumiem], już dawniej zdawałem [sobie z tego sprawę]) miała jednak odchylenia lewicowo-endeckie, powiedziałbym, co przedziwne zupełnie. Ale to było cechą, którą cechował się w ogóle Związek Nauczycielstwa Polskiego, on był lewicujący. Natomiast pani, która była dyrektorem, myślę sobie, w tej chwili uciekło mi nazwisko, urocza kobieta z wykształceniem wyższym, poświęcona rzeczywiście pedagogice, bo ona kształciła młodych nauczycieli na przykładzie swojej własnej szkoły. Świetna szkoła o profilu sportowym i świetna drużyna harcerska. Brałem udział w jednym z Jamboree, które było w Polsce, i tak się zaczął mój początek z harcerstwem.

  • Czy i jak zapamiętał pan wybuch II wojny światowej?

Wybuch II wojny światowej wbił mi się niesłychanie w pamięć umysłowo i fizycznie. Mianowicie już wtedy mieszkaliśmy na ulicy Zielnej róg Chmielnej i było to w pobliżu Dworca Głównego kolejowego. On był od pierwszych dni [celem ataków] lotnictwa niemieckiego. I nie pamiętam już, którego dnia września trafiła bomba. To był taki budynek z dziecińcem w środku, wejście od Chmielnej od Zielnej, i w tą oficynę od Chmielnej trafiła bomba. Całe szczęście, kaliber był niewielki, ponieważ był alarm, wszyscy siedzieli w piwnicach i ta bomba… Ja w tym momencie, kiedy ta bomba uderzyła, byłem na podwórku. Ojciec mój był komendantem bloku OPL, a ja jako goniec. I podmuch bomby przewrócił mnie na podwórko i złamałem sobie nasadę nosową. Więc byłem już poszkodowany w pierwszych dniach.
Co jest ciekawe, może póki pamiętam jeszcze, że w ten sam dom i w to samo miejsce trafiła bomba, kiedy lotnictwo sowieckie, rosyjskie bombardowało Warszawę w 1943 roku. Wtedy w te samo miejsce padła druga bomba, co jest chyba wydarzeniem zupełnie niesamowitym, w tą zburzoną część, i zawaliła do końca strop piwniczny.
W dalszym ciągu chodziłem do szkoły na Nowolipkach. Muszę powiedzieć, że dom mój był na dość wysokim poziomie, bo mieliśmy i guwernantkę, i pokojówkę, i służącą. Ta guwernantka, pani po pięćdziesiątce, po średnich szkołach, ale chyba nawet w Genewie kończyła, ona opiekowała się nami i z nią wędrowałem codziennie rano do szkoły z Zielnej przez Ogród Saski na Nowolipki. To była Zielna, wtedy przechodziłem zawsze koło domu, w którym teraz często bywam, bo tam jest siedziba naszego stowarzyszenia „Szarych Szeregów”, koło domu, który był tą PAST-ą i obok był budynek Polskiego Radia, w którym też często bywałem, bo tam pan Rudzki, jeżeli dobrze pamiętam nazwisko, prowadził audycję muzyczne dla szkół. I chyba raz w miesiącu z naszej szkoły tam żeśmy szli i brali w tym udział, więc ten obiekt bliski mi jest bardzo i po dzień dzisiejszy cieszę się ogromnie, że on uratował się z tej pożogi, jest odbudowany i przypomina mi te lata.

  • Czym zajmowali się rodzice w czasie okupacji?

W dalszym ciągu ojciec prowadzić restaurację na Zielnej. Potem zrobili z tego, bo mama nie lubiła słowa „restauracja” i nazywało to się „paszteciarnia”. Całą okupację prowadził to.
W okresie okupacji ja jak już skończyłem szkołę sześć klas i uzyskałem promocję do gimnazjum, do pierwszej klasy, dostałem… Aha, muszę jeszcze jedną rzecz powiedzieć, że ojciec jako były wojskowy widział mnie jako wojskowego i w 1939 roku, w czerwcu pojechałem z matką do… jeden korpus był w Lwowie, a drugi był koło Poznania… to uzupełnimy tą sprawę… Zdałem ten egzamin i w dniu, kiedy miałem wyjechać, ojciec zdecydował, bo to był już właściwie koniec sierpnia, miałem [egzamin] 28 [sierpnia], już była mobilizacja i jednak zdecydowali, że nie pojadę do Wielkopolski, i zostałem z rodzicami i przeżywaliśmy te naloty. Przy czym też ciekawa rzecz, warto powiedzieć, bo nie wszyscy o tym wiedzą. Na ulicy Moniuszki była znana restauracja „Adria”. To był budynek budowany przez Włoskie Towarzystwo Ubezpieczeniowe w latach 1936-1937, więc najnowocześniejszej konstrukcji, i był zbudowany schron przeciwlotniczy którejś kategorii. Władze miejskie udostępniły (to było jednocześnie salą taneczną w tej „Adrii”, kabaretową) to dla rodzin z dziećmi. I rodzice z moją siostrą i z naszą panią wychowawczynią tam żeśmy właściwie przesiedzieli do wejścia Niemców do Warszawy. Muszę powiedzieć, że bardzo blisko byliśmy tych wydarzeń, bo dzielnica była aktywna, były ciągle naloty, bo to w strefie Dworca Głównego. Pamiętam jednak, że ta obrona przeciwlotnicza była zorganizowana na wysokim poziomie. Jednak ten dach u nas płonął dwa razy, został przez lokalny komitet obrony przeciwlotniczej ugaszony. Było to na wysokim poziomie. Potem, jak już wyszliśmy ze schronu i znaleźliśmy się na ulicach, dopiero zobaczyliśmy skutki wojny. Wiele domów w sąsiedztwie zniszczonych, zwłoki, ciała, zwłoki końskie wojskowych oddziałów, które stacjonowały w pobliżu.

  • Czy pana rodzina też poniosła straty w wyniku działań wojennych?

Z rodziny zginął brat ojca. Mieliśmy dom letniskowy na Sadybie. W tym domu on został i wiem, że tuż przed wejściem, znaczy jak Niemcy weszli, został ewakuowany i ślad po nim zaginął. Nie udało nam się przez dziesięć lat ani przez Czerwony Krzyż w Genewie, zupełnie. Widocznie gdzieś po drodze został zastrzelony. To była strata ewidentna w rodzinie, bardzo sympatyczny człowiek.
Muszę powiedzieć jeszcze jedną rzecz, wracając do szkoły. Szkoła rzeczywiście kształciła, szkolnictwo było na wysokim poziomie, i personel, i nauczyciele, dyrekcja szkoły… Przepraszam, że ja to pani powiem. W tej chwili szkolnictwo jest zdominowane przez kobiety, osiemdziesiąt procent nauczycielstwa to są kobiety. Przed wojną było to jednak pół na pół. Wydawałoby się, że to jest [nieważne], ale to była dość istotna zmiana, bo na przykład w stosunku do wychowania chłopców, młodzieży to oni… bardzo często organizowane były wycieczki, wyjazdy i już to było trochę w męskim stylu. Nie było takiej dużej tolerancji, jednak nauczyciele… I naprawdę poziom szkolnictwa podstawowego był przed wojną bardzo wysoki. To, czego chyba dzisiaj nam , to szkół od najmłodszych lat. To jest okres, kiedy człowiek chłonie. To, co ja tam wchłonąłem, służyło mi właściwie potem przez całe życie. To znaczy „patrz, słuchaj i ucz się”. I ta ilość lektur przeczytanych, to jak patrzę dzisiaj, to te lektury to trzydzieści procent tego, co myśmy rzeczywiście czytali, i mało tego, robiliśmy inscenizacje. Ponieważ była ta wielka sala, to właściwie każda lektura była potem z inscenizacją. Było to wspaniałe wychowanie. Żałuję, że moje wnuki nie mają takich…

  • A czy w okresie okupacji odczuwał pan ograniczenia w szkole?

Przyszedłem do szkoły, do której teraz chcę wrócić, również wyśmienitej, bo to było Gimnazjum imienia Świętego Stanisława Kostki, którego dyrektorem był ksiądz Romuald Archutowski, ten, którego papież Jan Paweł II uczynił błogosławionym. Również wspaniała szkoła i niezwykły człowiek, rzeczywiście nie tyle nawet błogosławiony, ale muszę powiedzieć, oddany młodemu pokoleniu, bo on jednocześnie miał szkołę, ale szkolił też kleryków. Myślę, że odczucia nasze były takie, że to właściwie ktoś niesłychanie bliski. Muszę powiedzieć, że… może taka ciekawa [historia], jeżeli chodzi o osobę dyrektora księdza Archutowskiego. Oczywiście młodzież, jak to wszędzie, podpalała papierosy w toalecie. Zostałem z kolegą nakryty, nauczyciel to wiedział i na którejś tam lekcji chyba, bo jeszcze wtedy uczyliśmy się łaciny, łacina była jeszcze przedgimnazjalnym przedmiotem, i profesor mówi: „Leszek i Kazik, dyrektor prosi was do gabinetu”. My przychodzimy do dyrektora, wspaniały wielki gabinet, bo to w tym budynku seminaryjnym, który łączy się z Krakowskim Przedmieściem, siedzi dyrektor: „Dzień dobry, chłopcy, dzień dobry. Słuchajcie, tutaj doszło do mnie, że palicie papierosy. Ja nie mam nic naprzeciwko, tylko po co robicie to w toalecie? Ja mam taką propozycję. Tu jest pudełeczko. Jak będziecie chcieli, zapraszam do siebie na papierosa. A może teraz?”. Już nigdy więcej nie wziąłem papierosa do ust. Taki był rodzaj wychowania ludzi. I to zostało, że tak powiem, próba tego, próbowaliśmy potem reaktywować to w „Szarych Szeregach”.
  • Kiedy pan wstąpił do „Szarych Szeregów”?

Więc tu również wiąże to się wszystko ze szkołami. Ja ciągle, wszędzie gdzie mogę, głoszę bohaterstwo nauczycieli. Żeby nie szkoły, nie byłoby „Szarych Szeregów”, nie byłoby część organizacji podziemnych. Niezwykłe oddanie, niezwykła odwaga. Muszę powiedzieć, że czasami odczuwam takie uczucie, że szereg osób, które brało udział w działaniach zbrojnych, często jakiś jeden dwa razy wystrzelił i już order na klapie. Natomiast ci ludzie, którzy codziennie narażali się, bo udział w kompletach… wszystko działo się w szkole. Tutaj była szkoła, pierwsze, to była szkoła. I dopóki Niemcy nie zamknęli szkół gimnazjalnych i zostały tylko szkoły podstawowe i wtedy wprowadzono tak powiem wszystko do szkół zawodowych… Pod płaszczykiem szkół zawodowych prowadzono oczywiście normalną edukację młodzieżową, ale to się nazywało szkoły.
Ja chodziłem do takiej szkoły na Okopowej, prowadzonej również przez czterech nauczycieli, [którzy byli] wykładowcami uniwersyteckimi. Było to też na bardzo wysokim poziomie. Tam zostałem zwerbowany w 1942 roku w toalecie znowu przez Jurka Jaźwińskiego, Tomasza Jaźwińskiego, który był potem moim komendantem. W prowadzonej przez niego szkole dla drużynowych uzyskałem tytuł drużynowego. On zwerbował mnie do „Szarych Szeregów”. Muszę parę słów jemu poświęcić. Ja znałem bardzo wielu instruktorów harcerskich, bo potem już po wojnie i w Powstaniu Warszawskim, spotkałem się ze Stefanem Mirowskim i z kilkoma innymi kolegami, którzy potem w harcerstwie, w „Szarych Szeregach” mieli szczeble wysoko w strukturach zarządzających. Muszę powiedzieć, że to był niezwykły człowiek, niezwykły młody człowiek, który miał wtedy chyba dwudziesty rok. Syn, jego ojciec był aptekarzem. Mieszkali na Mokotowie, na Balonowej. Znał dwa języki. Grał na fortepianie i komponował na fortepianie. On jest autorem piosenki „Hej, chłopcy, bagnet na broń” [przyjęte, że Krystyna Krahelska – red.] i „Hymnu »Szarych Szeregów«”. U mnie w mieszkaniu na fortepianie ja pierwszy usłyszałem ten jego utwór „Hej chłopcy”, [który] został u mnie w domu odegrany. On miał charyzmatyczny stosunek do młodzieży i muszę powiedzieć, że jednocześnie ja wiedziałem i myślę, że wiedziano to również w strukturach „Szarych Szeregów”, że był wysoko umocowany w strukturach Stronnictwa Narodowego. Miał wyraźne odchylenie narodowościowe, jeżeli chodzi o Stronnictwo właśnie, i marzyła mu się wielka Polska. Nasz hufiec nazywał się Hufcem Ziem Zachodnich. Nasze zbiórki poświęcone były bardzo dużo historii Polski, Ziem Odzyskanych [??].

  • Gdzie odbywały się te zbiórki, gdzie były?

Zbiórki były w szkołach i domach. Jeżeli to były mniejsze grupy, to były w domach. Natomiast większe zgromadzenia drużyn były w szkołach. I również działo to się u mnie w szkole na Okopowej i później, jak już ja przeszedłem do hufca „Grunwald”, który był hufcem usytuowanym na Ochocie, to było to wszystko w szkole Goldmanowej. To pani, której poświęcona została książka napisała przez jednego z moich kolegów. Szkoła imienia Goldmanowej na Filtrowej, w której właściwie wszyscy żyli tam okupacją. Muszę powiedzieć, może dzisiaj z perspektywy doświadczeń, może nawet było ryzykowne, że my mieliśmy zbiórki, ale miała też zbiórki Armia Krajowa i to z nauką o broni. I udostępnione były właściwie wszystkie oddziały, bo oddział był na rogu Pługa i Filtrowej i był też przy ulicy Mianowskiego róg… no, główna ulica. Tam była też szkoła, oddział szkoły Goldmanowej, gdzie ja zorganizowałem… Mimo że „Szare Szeregi” nie podlegały koncentracji powstaniowej, to jednak do mnie przyszedł rozkaz od komendanta IV Obwodu zorganizowania służby łączności. Ja i dwie dziewczyny i kilkunastu chłopców zgromadziliśmy się na Mianowskiego, to było na parterze, w pierwszych trzech dniach Powstania… [To znaczy] po pierwszym odwołaniu wróciliśmy do domu i znów spotkaliśmy się trzydziestego pierwszego. Stamtąd przyszedł łącznik do nas, przeniesiono nas, jak Powstanie wybuchło, na drugą stronę ulicy Grójeckiej do fabryki Nasierowskiego. To była fabryka farmaceutyczna w barakach gospodarczych. W pobliżu był Polski Monopol Tytoniowy, magazyny. I tam [byliśmy] wspólnie z oddziałami Armii Krajowej, które tam były częściowo skoszarowane, skoncentrowane.

  • Gdzie pana zastał wybuch Powstania, w jakim miejscu?

Właśnie tam. Muszę powiedzieć, jak państwo wiecie, na Ochocie to trwało zaledwie kilka dni. Trzeciego albo czwartego dnia oddziały Armii Krajowej ewakuowały się do puszczy chojnowskiej… mi tego słowa… Niemcy te oddziały zaatakowali w Pęcicach, gdzie zginęła jedna trzecia żołnierzy, którzy przechodzili. Reszta dostała się do Puszczy Kampinoskiej. Pozostał niewielki oddział, do którego myśmy się dołączyli i braliśmy jako harcerze udział w zdobyciu szkoły Szachtmajerowej, gdzie były oddziały niemieckie i które w dużej części widocznie były źle uzbrojone, czy źle [niezrozumiałe], bo tam została tylko niewielka grupa. Większość (widzieliśmy to drugiego dnia) Niemców wyjechała i tam tylko [został] jakiś posterunek. Ten posterunek zdobyliśmy z udziałem prawda kilkunastu młodych chłopców.

  • Kiedy to mogło być?

To było w nocy z 2 na 3 sierpnia.

  • Jak wielka grupa…

Chłopców nas było kilkunastu i kilkudziesięciu żołnierzy Armii Krajowej z IV Obwodu. Tam było sporo zmagazynowanej broni, dozbroiliśmy się. W nagrodę za udział dostałem stena, więc byłem jednym z bardzo dobrze [uzbrojonych], i paczkę amunicji.

  • Jak długo mogło trwać?

Muszę powiedzieć, jaki był dalszy rozwój [sytuacji]. Siedząc tam, komendant „Gustaw” był zaniepokojony, dlatego że była względna cisza. Nie było wiadomo, co się dzieje. Natomiast doszedł sygnał do niego, że od strony południowej Grójecką zbliżają się jakieś oddziały. Nie było wiadomo, co to jest (przyszedł taki komunikat), i zwrócił się do nas, kto na ochotnika pójdzie rozeznać, bo one wkrótce mogą dojść do Opaczewskiej, do Zieleniaka. Ja z dwoma chłopakami, mając tego stena, oni dwie „sidolka”, te granaty własnej produkcji, zostaliśmy wysłani i pod budynkami, za płotkami, bo wtedy jeszcze częściowo Grójecka to był front, a tyły to jeszcze było dużo ogródków, domków zielonych. Dostaliśmy się i rzeczywiście zobaczyliśmy, że zatrzymał się, stoi olbrzymi [oddział] wozów pancernych, jakieś pół kilometra od rogatek, tam gdzie teraz jest barykada, rzeźba. Tak się złożyło, że w domu na rogu Opaczewskiej i Grójeckiej mieszkał jeden z druhów z mojej drużyny, z chłopców z mojej drużyny u rodziców. On nie zgłosił się, bo miał też być. Myśmy do jego rodziców [poszli], tam żeśmy przenocowali i na drugi dzień widzimy, że ten cały [oddział] zbliża się o świcie w kierunku… bardzo blisko. Przeskoczyliśmy na drugą stronę Grójeckiej i znaleźliśmy się po drugiej stronie, najpierw w szkole, która była tuż w pobliżu Zieleniaka, szkoła podstawowa.

  • Kiedy to było?

To był trzeci na czwarty. W tym budynku szkolnym też byli Niemcy, znaleźliśmy jeszcze dwa karabiny, ale nie byliśmy w stanie udźwignąć, żeśmy schowali i przeszliśmy na Zieleniak. W momencie kiedyśmy się znaleźli na Zieleniaku, czołgi znalazły się tuż koło Zieleniaka. Widzimy, że oni zbliżają się. Nie wiedzieliśmy, esesowcy czy [ktoś inny], nie wiedzieliśmy jeszcze, że to jest armia RONA, „własowców”, że oni zbliżają się do Zieleniaka. Wpadliśmy do domku ogrodniczego, patrzymy, gdzie się schować i w pewnym momencie ja widzę w podłodze klapę. Otwieramy tą klapę piwnica, schodki. Zeszliśmy tam, drabinkę odsunęliśmy, zamknęliśmy tą klapę i patrzymy przez okienko, oni idą do tego domku. Kilku żołnierzy zbliża się po domku. Po pewnym czasie słyszymy, jak chodzą po nas. Jeden z chłopców, pamiętam, rodzice dali mu w etui ołowianym jakiegoś świętego Franciszka czy coś. Stawiał na oknie tą figurkę. No, jesteśmy, nie ukrywam, w wielkim strachu, czym to się może skończyć. No, nie odkryli nas.
Następną nocą przedostaliśmy się znowu, bo czekaliśmy, posterunki stały, ale jakoś udało nam się do tego domu naprzeciwko dostać. Znowu nocujemy. Rano łomotanie do bramy i Niemcy wchodzą. Wyciągnęli oczywiście od razu kilku mężczyzn, których natychmiast rozstrzelali na dziedzińcu. Wszystkich zgromadzili, resztę, nas też. Obmacali, czy coś nie mamy, i na Zieleniak.

  • Pan już nie miał przy sobie broni wtedy?

Nie. Broń żeśmy schowali w piwnicy pod kupą węgla u jego rodziców, a część zostawiliśmy też w tej piwnicy, tam, w tymże…

  • Ilu kolegów panu towarzyszyło?

Bezpośrednio towarzyszyło mi dwóch. Reszta też rozeszła się po tym Zieleniaku. Każdy próbował, bo z całej Ochoty zaczęli sprowadzać ludzi. To już opisane było wielokrotnie. Nie będę tego wspominał, bo literatura jest dość bogata – jedna, wielka makabra. To, co ci „ronowcy” wyprawiali, to było… W momencie kiedy dojechał ich szef, ten generał (też trzeba będzie uzupełnić nazwisko), to wszyscy musieli na kolanach z rękami (uniesionymi), kilka tysięcy osób, i on przechodził, nie wolno było rąk opuścić. Trwało to [długo], pamiętam, że ręce człowiekowi mdlały. Jakieś przemówienie do nas miał, że jeżeli nie będziemy uparci, nie będziemy przeszkadzać, to zostaniemy wykorzystani jako siła robocza. I rzeczywiście przyszedł… No, ale w międzyczasie nocą działy się tam rzeczy straszne.
[Potem] przyszedł oddział niemiecki z oficerem kapitanem, jak potem się dowiedziałem, Austriakiem, wiedeńczykiem, który budował stanowiska przeciwlotnicze, obawiając się nalotów sowieckich, więc w rejonie Ochoty, powyżej AGRiL-u to było trzysta, czterysta metrów, [budowano] stanowiska. I [oficer] wszedł z jakimś Polakiem, który po polsku pytał się, kto zna język niemiecki. Ja dobrze w tej swojej szkole [byłem uczony], uczył mnie wyśmienity germanista, profesor Tadeusz Mikułowski, który został zamordowany ostatniego dnia Powstania u siebie w domu, mimo że on kochał Niemcy. Można powiedzieć, jako rzeczywiście germanista, znał kulturę niemiecką – daj Boże, żeby Niemcy tak ją znali – i upowszechniał to wśród nas. [Oficer] pyta się, czy ktoś zna. Ja mówię: „Tak”. – „No to chodź tutaj”. I do tego kapitana mnie przyprowadził. Ja rzeczywiście miałem dosyć płynny ten niemiecki. „Czy chce pan być tłumaczem?” Ja mówię: „Dobrze”. Zdziwiła mnie forma „pan”, taka grzeczna, i muszę powiedzieć, że okazał się niesłychanie… Głupie słowo, „przyzwoity człowiek”, bo jak mnie kiedyś profesor Woliński uczył w szkole u Kostki, człowiek zaczyna się od przyzwoitego. [Oficer] zorganizował grupę i mówi tak: „Wybierz sobie, jak tu masz znajomych, do pomocy. Może masz jakichś kolegów. Ja was z tego piekła wyprowadzę”. I ja zebrałem czterdzieści parę osób. I trzech uzbrojonych jego żołnierzy, bo ci [„ronowcy”] oczywiście agresywnie odciągali, bo były dwie swoje łączniczki, które były w tym, z rodziną, razem z ich matką udało mi się dołączyć, i czterech młodych ludzi też, o których wiedziałem, że są w konspiracji. Chodziło mu o młodych. On nas wyprowadził do kolejki w Opaczu. Po czym do mnie mówi tak: „Ja nie wiem, kto ty jesteś, ale ja mam syna w twoim wieku. Uciekaj. Jak będziemy wsiadali do kolejki, kolejka się zatrzyma na następnym przystanku, wysiądź”. Bo on wiózł wszystkich do Pruszkowa. Tam oni byli dopiero, że tak powiem, zorganizowani, otrzymywali badania lekarskie. „Bo część – mówi – może pojechać do Niemiec na roboty”. I udało mi się opuścić to i dotarłem do Podkowy Leśnej.
  • Kiedy to było?

To było chyba koło 5 sierpnia. Tego 5 sierpnia udało mi się dostać do Podkowy Leśnej, bo razem z córkami, tym państwem Zawadzkich, którzy mieli w rodzinę w Podkowie Leśnej, tam wylądowałem u nich. Oczywiście ciągle Niemcy poszukiwali warszawiaków, więc ja swoją „kwaterę” miałem na altanie, pod daszkiem była zabudowana altana i tam miałem posłanie i spałem, bo co noc przychodzili, szukali warszawiaków.

  • A co się działo z pana kolegami, którzy razem wyszli?

Oni się też porozchodzili. Rodzina, no to zamieszkali w domu, natomiast mnie bali się trzymać w domu, że jak Niemcy przyjdą, to będą [mówić], że warszawiak, to mogą być nieprzyjemności. Więc na tej altanie. Następnego dnia rano dostałem towarzysza. Ziutek, polski oficer rzucony z Neapolu. W Polsce spadochroniarz. Poznaliśmy się…

  • Czy pamięta, pan jak się nazywał?

Plich. Tylko ja nie wiem do dzisiaj, czy to był jego pseudonim. Jakoś urwał mi się kontakt, aczkolwiek przez dwa tygodnie razem byliśmy w jednym oddziale. On miał za rozkaz dostać się do Kampinosu, bo był instruktorem szkoleniowym szczególnie do obsługi broni przeciwpancernej, tak zwanych piatów, które były zrzucone. I ja z nim razem, nocami, przedarliśmy się do Kampinosu. To był chyba 7 sierpnia. W pewnym momencie trafiamy na placówkę oddziałów kampinoskich, na skraju puszczy, i okazuje się, że hasło, które mieliśmy, było już nieważne. Więc oni zawołali żandarmerię, bo to tak było zorganizowane, żandarmeria nas tego, „Będziecie rano się tłumaczyć”, i wsadzili nas do takiej ziemianki, na kłódkę zamknęli, zostawili coś tam pić. Rano wzięli nas na przesłuchanie. Zbieg okoliczności taki, bo to prosto się oczywiście wyjaśniło… Bo jeden z oficerów w Kampinosie był kolegą z pułku wojskowego tego Plicha, z którym razem służyli. Potem on się znalazł na Zachodzie i zgłosił się na ochotnika. Tam byliśmy przeszło dwa tygodnie, jedenaście dni. Ja byłem w oddziałach „Jerzyków”, to jest [oddział] Strzałkowskiego, Strzałkowski. Był porucznik, potem był o stopniu majora Jerzy Strzałkowski. Znane oddziały „Jerzyków”, które on przyprowadził gdzieś spod Wileńszczyzny, te oddziały. Tutaj jeszcze dokooptował chłopców ze Starówki. Świetnie był uzbrojony, świetni chłopcy. Ja zostałem przydzielony do tego oddziału, brałem udział w dwóch wielkich starciach na Pociesze i pod Modlinem…

  • Jak wspomina pan dowódcę?

Dowódcą moim był bezpośrednio… Wszystko to mam spisane, ale będę musiał to państwu… Kapral, który tragicznie zginął, był moim bezpośrednim [dowódcą], kapral podchorąży. (Zresztą ja byłem też po szkole podchorążych, potem przyznano mi tytuł kaprala podchorążego). I ja pełniłem tam funkcję łącznika, a jednocześnie jak dowódca się dowiedział, major „Okoń” Kotowski, który był dowódcą Kampinosu, że ja jestem z „Szarych Szeregów”: „Pewno ty masz wychowanie fizyczne dobre. Będziesz prowadził poranną gimnastykę oddziałów”. I ja prowadziłem w dwóch oddziałach, [w jednym] o jednej godzinie, potem w drugim, gimnastykę poranną. Nie będę szczegółowo opisywał tych działań. Było to stosunkowo swobodnie, dopóki znów nie przerzucona została armia RONA do likwidacji, pacyfikacji Kampinosu. Niemcy sami nie chcieli ryzykować, wszędzie ich próby ponosiły straty. Oddziały [partyzanckie] były wyśmienicie uzbrojone, bo dozbrajane były zrzutami z samolotów. Było to fascynujące, jak żeśmy widzieli te na niskim poziomie lecące „fortece”, sygnały świetlne i za chwilę spadające [pojemniki]. No, część tych pojemników zatrzymywała się na drzewach, ale było to o tyle wielką satysfakcją, bo wiedzieliśmy, że po drugiej stronie tą broń również ładowali Polacy, bo zawsze oprócz tego były jakieś drobnostki. A to butelka dobrej wódki, a to jakiś produkt żywnościowy, książka. Do każdej prawie paczki był dołączony taki podarunek. Trzeba przyznać, te życie w Puszczy mnie trochę… taki stabilny… po tym, co się działo w Warszawie, nie przypuszczałem, że to potem tak tragicznie się skończy bitwą pod Jaktorowem. Ani [nie było] specjalnie nalotów… Aczkolwiek oni [Niemcy] wiedzieli, krążyły tylko junkersy rozpoznawcze. Natomiast według mnie rozpoznanie było na tyle, że gdyby chcieli zbombardować te stanowiska, to by to zbombardowali. Jakoś nie było tych bombardowań, bardzo niewielka ingerencja oddziałów, które próbowały przedrzeć się. Oni próbowali też dla armii znaleźć przejście, drogę do Warszawy przez Kampinos. Przyszła któregoś dnia, zameldowała się u nas łączniczka z Warszawy, pani „Aldona”, nie pamiętam jej nazwiska, która przyniosła rozkazy i do majora „Okonia”, i do Strzałkowskiego, do oddziału „Jerzyków”. Chodziło o możliwość przejścia do Kampinosu oddziałów, które się zakwaterowały we Włochach w dwóch szkołach i w jakimś przedszkolu, część po rodzinach. Chodziło o to, żeby te oddziały przeprowadzić do Puszczy. W pewnym momencie… ja byłem też w służbie ochrony sztabu, miałem dyżury jako… staliśmy na tak zwanych czatach, w nocy często przypadał ten dyżur jako ochrona. W związku z tym byłem w izbie tego sztabu i pyta się Strzałkowski mnie: „Słuchaj, nie poszedłbyś jako osłona do Włoch?”. Dla mnie to jak gdyby wielki podarunek, bo rzeczywiście raz, że nie wiedziałem nic o rodzinie, po drugie ten tryb… No jeszcze nie byłem takim wojakiem z zamiłowania, wie pani, te szkolenia, te szkolenie o broni – jakoś nie bardzo mi to leżało, tym bardziej że strasznie [chciałem wiedzieć], co się w Warszawie dzieje. Przecież widzieliśmy tylko łunę nocą. I poszedłem z nią. Udało mi się przedostać. Przedostaliśmy się z nią do Włoch. We Włochach miałem kuzynkę na jakiejś głównej ulicy i do niej się… i umówiłem się z panią „Alą”, że jak ona już będzie miała przygotowane, oddziały ustalą warunki przejścia, szyfry, to mnie zawiadomią. I umówiliśmy się, że kogoś przyśle albo sama zawiadomi mnie. Zresztą zjadła ze mną razem śniadanie, dopiero potem poszła. Niestety pierwsza noc, już przyszła policja granatowa i jeden gestapowiec, szukali warszawiaków i mnie złapali.

  • Kiedy to mogło być?

To był dziewiąty. I kolumnę zorganizowali. Wszystkich warszawiaków, których [złapali] we Włochach, [skierowali] do Pruszkowa. I znalazłem się w Pruszkowie, w obozie pruszkowskim, gdzie w największym szczycie było trzy, cztery tysiące zgromadzonych ludzi. Warunki niesłychanie prymitywne. Spali wszyscy na betonie, brudno, jakieś racje wydawali żywnościowe, żeby z głodu nie umrzeć. I tam się znalazłem.
Któregoś dnia rano idzie patrol – ten, ten, ten – młodych ludzi wybierają. Sanitariusz jest Polak i dwóch żołnierzy, [kierują] kolumnę na badania lekarskie. Ja mówię: „Po co badania?”. – „Do Niemiec jedziecie, do zbrojeniówki. Chcesz jechać?”, ja mówię: „Nie” – „Tylko słuchaj uważnie: masz gruźlicę” [powiedział sanitariusz]. Przyprowadzili nas do tego… siedział major König, pamiętam, też Austriak. Do dzisiaj pamiętam jego nazwisko, bo mam gdzieś dokument jeszcze podpisany przez niego, że jestem niezdolny do pracy jako chory. I teraz badania. On siedzi, lekarz badania robi, płuca osłuchuje. I mówi: „Tuberkuloza, początki, zaawansowana. Słychać w płucach”. Więc podchodzę tam, on mi to daje. Pamiętam do dziś: „Mówisz po niemiecku?”, ja mówię: „Mówię”. – „No widzisz, to tak o was dba, o młodzież wasza Polska. Żeby ludzie w twoim wieku mieli gruźlicę? Idź się lecz”. Więc muszę powiedzieć, że dwukrotnie spotkałem Austriaków, którzy jak gdyby pomogli mi wyjść cało. Dostałem kartę z wpisem, jego podpisem, major König, które honorowały służby policyjne. W pociąg do Krakowa.

  • Ile czasu pan był w Pruszkowie?

To była druga noc. Drugą noc o świcie już mnie stamtąd zabrali i w pociąg do Krakowa. Wsadzili mnie do wagonu, gdzie z frontu jechali do Krakowa na badania lekarskie, zabiegi żołnierze Wermachtu. Tam było jedno wolne miejsce, mnie tam usadzili i do Krakowa. Ja myślę sobie tak. Po drodze są Krzeszowice, gdzie mam rodzinę. Co w tym Krakowie będzie, to nie bardzo wiem, o co chodzi. Spróbuję w tych Krzeszowicach, jak się pociąg zatrzyma. Niemcy, jak to żołnierze, częstowali mnie wódką, jedzeniem swoim. Ja się pytam właśnie, co. No mówi, że jadą właśnie na wypoczynek do Krakowa. „Jaki Kraków”, żebym powiedział o Krakowie. Ja mówię, że to stare miasto, piękne. I w Krzeszowicach pociąg tuż za Tunelem, za miejscowością Tunel Krzeszowice wyszedłem, mówię, że idę napić się wody, do toalety. Wyszedłem i chodu w nogi.
Dotarłem do rodziny. Kuzynowie mojej rodziny, którzy mieszkali w Krzeszowicach od lat, i znalazłem u nich postój. Ale bardzo byłem ciekaw, co w tym Krakowie jest, tym bardziej że mówili mi, że trzeba się zarejestrować w RGO – Radzie Głównej Opiekuńczej. To też jest odcinek, ja uważam, z okresu wojny… No, może trochę w prasie było, ale niesłychaną pomoc [zapewniła] warszawiakom wyrzuconym ze swojego miasta ta Rada Główna Opiekuńcza, Ronikerowie. Ja poznałem osobiście panią Roniker i muszę powiedzieć, że zasługi ich są niedocenione i historycy jakoś dłubali, że oni współpracowali z Niemcami. A co mieli robić? Jeżeli mieli zaopatrywać, to przecież mogli uzyskać tylko w drodze współpracy z Niemcami jakiś przydział oficjalny tych kontyngentów. I papier – RGO dawało, że tak powiem, przydział, bo podkrakowskie wsie… wszystkich ludzi, których nie zabrano, rozsyłano. I tym wszystkim opiekowała się RGO, do tego stopnia, że jak każdy dostał swoją izbę, mieszkanie w jednej, drugiej, trzeciej wsi podkrakowskiej (ja wylądowałem w Skawinie, potem powiem dlaczego), to po pewnym czasie przyjeżdżał lekarz, pytał o zdrowie. No, naprawdę było to na święta, bo zbliżały się Bożego Narodzenia – każdy wygnany warszawiak dostał paczkę świąteczną. Olbrzymie zasługi. Ja bezpośrednio jako młody człowiek przyszedłem do tego, ale była to już taka ścieżka dla ludzi młodych. Znalazłem się długo u pani Roniker, która zajęła mną się rzeczywiście niesłychanie. Powiedziałem: „Mieszkam w Krzeszowicach”, [zapytała], czy chcę mieszkać w Krakowie. „Tak”. Mówię, że tutaj będę bliżej, odciążę tą rodzinę, bo to starsi ludzie byli. I dostałem na głównej ulicy krakowskiej, […] Floriańskiej 16, u rodziny adwokackiej, gdzie była ich córka w moim wieku. Tam oni mną zaopiekowali się i praktycznie mówią: „No może chcesz kontynuować edukację – bo to było przed maturą – to tutaj masz bibliotekę, książki”. Ale dzięki nim nawiązałem również kontakt z podziemiem.

  • Kiedy to było?

Znowu włączyłem się w sytuację, taką gdzie przydzielono mi funkcję kuriera do Zakopanego.

  • Kiedy to było?

To były już pierwsze dni września. Dzięki temu… bo ja nic nie wiedziałem o swojej rodzinie. Ci ludzie, których spotkałem, twierdzili, że mój dom na Zielnej został zniszczony, że tam nikt nie żyje. Okazało się, że rodzice żyją, razem z siostrą moją udało się im i zostali skierowani do Skawiny, o czym ja nie wiedziałem. Pociąg do Zakopanego nie odchodził z Krakowa, tylko przesiadka była w Skawinach. Nie wiem, dlaczego tak było. I ja w Skawinach na Dworcu czekam na pociąg do Zakopanego i słyszę, że ktoś za mną idzie, dwie ławki złączone i siada za mną tyłem. Czekamy na ten pociąg. Ja siedzę niespokojny, że ktoś za mną siedzi, jestem ciekaw. Oglądam się, ten ktoś też… mój ojciec. Więc muszę powiedzieć, że to są jakieś zdarzenia, które zakrawają na cud, że dwóch rozbitków z tego wielkiego [miasta], ławka na stacji, spotyka się w takiej okoliczności. Zaniemówiliśmy. Ojciec oczywiście powiedział: „Koniec. Żadnej więcej wojaczki. Zabieram cię do Skawiny”. Pomieszkaliśmy tam tydzień i to, co jest u warszawiaków, w większości warszawiaków było – parcie z powrotem, bliżej domu. Wiemy, że [Warszawa] jest zniszczona, ale wydawało nam się wszystkim i ojcu, że trzeba być bliżej. I z tej Skawiny przenieśliśmy się do Łowicza.
  • Kiedy to było?

Tam doczekaliśmy wejścia wojsk sowieckich w styczniu. Osiemnastego stycznia czołówka była w Łowiczu i w Łodzi. I ja mieszkałem… w przydziale dostaliśmy mieszkanie u sołtysa.
Muszę powiedzieć, że to też było swojego rodzaju podziemie, tylko trochę inne, dlatego że Bataliony Chłopskie miały trochę inne struktury, one były zupełnie inaczej zorganizowane. Ja z synem, który wiedziałem, że jest [w Batalionach Chłopskich], jakoś miałem cichy kontakt i próbowałem nawiązać, właśnie też wbrew zakazowi rodziców nawiązać kontakt, licząc, że jakoś trzeba te wejście… liczyliśmy, że ta armia sowiecka rzeczywiście wejdzie, co się sprawdziło. Nawiązałem kontakty. Okazało się, że były te kontakty o tyle interesujące, że Niemcy budowali umocnienia wokół Łowicza, licząc na to, żeby to było zatrzymanie frontu sowieckiego. Budowano cały szereg umocnień Łódź – Łowicz. Oczywiście nie wystarczało im rąk do pracy i brali Polaków do pracy. Oczywiście mnie też. Przyszedł, powiedział, zapisali i musiałem się zgłosić. Przymusowo to było. Ale zachowywali względny, muszę powiedzieć… Znowu był Austriak, który uważał, że niewolnik to nie pracuje, więc traktował, że jeżeli mi mamy rzeczywiście coś robić, to robiliśmy i myśmy te okopy… Potem okazało się, że istotną rzeczą jest, żeby dla podziemia uzyskać plan tych fortyfikacji. Była to jakaś zorganizowana sprawa, jak mieliśmy pozyskać te plany, ukraść te plany. Nie zdążyliśmy, bo weszło wojsko, weszły pierwsze czołgi sowieckie.
Ja, żeby nie przedłużać, powiem państwu, bo to oczywiście długo – wróciliśmy z ojcem, jak tylko Sowieci weszli, na trzeci dzień, w kierunku Warszawy. Mama została z córką. My zatrzymaliśmy pierwszą lepszą sowiecką ciężarówkę, pół litra się dawało i właściwie aż do Włoch podwiózł nas, dalej szliśmy. Przyjechaliśmy do Warszawy i to było przeżycie, którego też nie zapomnę. Miasto, które jeszcze opuściłem… Nie przypuszczałem, że Niemcy to tak systematycznie zniszczą – dom po domu. [Kiedy] ja wychodziłem z miasta, były zniszczenia bombami gdzieś, ale miasto było żywe. Jeszcze ta Zielna koło Marszałkowskiej – przecież to działało wszystko, niezniszczone. [A teraz] kupa gruzu. Znów ten dom, w którym myśmy [mieszkali], ocalał, ta oficyna ocalała. Jeden z niewielu na ulicy Zielnej.
Dostaliśmy się do swojego mieszkania. Zaczęły się czasy powojenne. Szkoła, trafiłem do szkoły Batorego i tam reaktywowałem 23 Warszawską Drużynę Harcerską z kolegą swoim z Kampinosu, Stefanem Sosnowskim, kapitanem Sosnowskim, który potem był komendantem, pierwszym komendantem hufca ZHP Mokotów. Ja byłem jego zastępcą. Zorganizowaliśmy w 1945 roku pierwsze obozy harcerskie na Mazurach. Muszę powiedzieć, że początkowo udział władz oficjalnych był niesłychanie pomocny jeszcze. Reaktywowano… myśmy przy pomocy społecznej i pomocy jednak struktur administracyjno-rządowych dostaliśmy bardzo dużą pomoc. Pociąg nam podstawiono. Jeszcze to wszystko było takie maskowane. Podejrzewam i potem to się potwierdziło, że chodziło, żeby jeszcze z tego te ukryte siły konspiracyjne ujawnić, żeby one się pojawiły.
Jak się zakończyła moja ostatnia [niezrozumiałe] z działalnością. Stefan Sosnowski, który był w Kampinosie, tylko w innym oddziale, ukrył swój pistolet i trzy granaty w Kampinosie. On do mnie mówi: „Wiesz co, musimy to wydobyć i gdzieś ukryć”. Wiedział, że mamy dom letni, mówi: „Może ty byś to ukrył u siebie gdzieś, bo chciałbym to wydobyć, boje się”. Wsiedliśmy sobie na rowery, pojechaliśmy za Stefanem. Ukryliśmy tą broń w worku prezentowym. On mi tą paczkę wręczył i mówi: „Pod twoją opiekę”. Ja wziąłem to i ukryłem na poddaszu tego domku, jak dach schodzi, wsadziłem, pomiędzy krokwie to wcisnąłem. I to sobie spokojnie leżało pół roku. W pewnym momencie ja się dowiaduję, jestem na Zielnej, bo tam tylko na lato przyjeżdżaliśmy, że rodzice robią remont dachu i robotnicy tam przyjechali. Ja uświadomiłem sobie, że tam jest ta broń. Więc znowu na rower, to te tramwaje też… przyjechałem. Widzę, że oni się tam krzątają, pod jakimś pretekstem zacząłem się kręcić, podszedłem, to był dosyć ciężki worek. Wyjąłem ten worek, na rower i do jeziorka Czerniakowskiego. I na taki pomost rybacki stanąłem, zamachnąłem się i wrzuciłem to do wody. I tak wrzuciłem, że wpadłem. Wpadłem do tej wody, mokry wracam. To było moje ostatnie pożegnanie się z okupacją.
Potem już wszystkie swoje siły uważałem, że… Nie należałem do partii, nie podlegałem żadnym tym, ale uważałem, że obowiązkiem naszego pokolenia jest odbudowa Polski i rzeczywiście poświęciłem się jako architekt odbudowie Warszawy. To było moja [działalność], ale również [działalność w ramach] organizacji harcerskich. Byłem potem po Stefanie hufcowym Mokotów, Śródmieście na Koszykowej i dwa lata organizowałem na ziemiach zachodnich obozy harcerskie, będąc jeszcze studentem Wydziału Architektury. Potem już nastąpiła pewna stabilizacja rodzinna, ożeniłem się, dom, miałem świetną pracę zawodową, bo pracowałem u najwybitniejszego polskiego architekta Bogdana Pniewskiego. Byłem z jego ramienia kierownikiem nadzoru nad budową sejmu. Proszę zwrócić uwagę, miałem 23 lata i reprezentowałem profesora. Tak wierzył mi i tak głęboko, tak że każda, że tak powiem, część sejmu, która jest, to ja znam do najdrobniejszej rzeczy, bo właściwie nadzorowałem to od pierwszych chwil do ostatniego momentu, kiedy oddano sejm do użytku.

  • Czy możemy jeszcze na chwilkę wrócić do pana pobytu w Kampinosie. Czy pan miał okazję zobaczyć majora „Okonia”?

Tak.

  • Jak pan go zapamiętał?

To jest dobre pytanie, bo jak państwo wiecie major „Okoń” zginął właściwie w niewyjaśnionej sytuacji. Ja znam dwie wersje. Ja nie mogę powiedzieć, że został zastrzelony przez naszych żołnierzy, żołnierzy akowskich. Podejrzewali go, podejrzewali. To jest trudno mówić, ale trudno z kolei… Ja uważam, że żeby prawda wyszła na jaw, to trzeba mówić. Nie ma co ukrywać, tylko trzeba mówić, co się działo. Że on wyprowadzał świadomie te oddziały pod Jaktorowem, które po prostu zostały tam zdziesiątkowane. Nie posłuchał „Doliny”, który miał inną koncepcję. Bo on zorganizował koncepcję, która dziś, jak się rozważa, ktokolwiek ma [pojęcie] o walce partyzanckiej – nie robi się pochodu dwutysięcznego przez las, bo to się nie da ukryć. A on zrobił jedną kolumnę. „Dolina” uważał, że należy te oddziały absolutnie rozdzielić i nie przechodzić w jednym miejscu. I pod Jaktorowem ta armia przechodziła przez tory i okazało się, że jak zaczęli przechodzić, to z obydwu stron jak gdyby przygotowana była… Niemcy jak gdyby zasadzkę zrobili. I to było podejrzenie. Nie chce mi się wierzyć. Natomiast miał… był to oficer będący zresztą w konflikcie z innymi oficerami, którzy byli też przed nim dowódcami „Kampinosu” i niesłychanie kategoryczny w stosunku do żołnierzy. Jeżeli ktoś na przykład zszedł z placówki, to on był gotów go zastrzelić. Tam była jedna placówka ostrzeliwana i spadały granaty, moździerze [wystrzeliwane] przez Niemców z odległości dwustu czy trzystu metrów. Chcieli uciec, to on wyjął pistolet i powiedział: „Zabiję, z powrotem na placówkę”, więc takie rysy... Wydaje mi się, że w życiu puszczańskim zupełnie inne [rysy] miał Strzelecki, który z tymi chłopcami żył, był z nimi na „ty”, oni by poszli za nim do piekła. A major był odpychający, taki był, prawda… On nie może mieć pokoju [z innymi], musiał mieć oddzielny pokój, oddzielnego adiutanta, oddzielną szyfrantkę. Jak gdyby pokazywał swoją wyższość. Tak się złożyło, że to akurat był człowiek rodziny pana, którego poznałem później. No, właściwie sprawa jednoznacznie nie została wyjaśniona.

  • A jak wyglądało życie codzienne w Kampinosie?

Muszę powiedzieć, że właśnie to mnie drażniło. Rano pobudka, poranny apel, odliczanie. Wydawało mi się, że w życiu puszczańskim to szkoda trochę tego czasu było na taką figuratywną działalność, tym bardziej że przecież on ujawniało, bo jak stanęły te wszystkie kompanie razem na placu apelowym, to w tym momencie gdyby nadleciał taki [samolot szpiegowski], to ujawniłoby się to [natychmiast]. Potem gimnastyka. Podzielone na dwie grupy, ja tych kilkuset… stałem na pagórku, gimnastykowałem tych chłopaków. Wydawało mi się to trochę śmieszne. Jeden [z oficerów to] był taki stosunek bardziej oficjalny. Natomiast właśnie Strzałkowski miał to, że on po prostu wychowywał tych chłopców, on z nimi żył, opowiadał im. On mówił jedną rzecz, którą oficer w zasadzie niby nie powinien mówić, bo on mówił: „Wy nie narażajcie się niepotrzebnie. Wy jesteście bardziej Polsce potrzebni żywi niż martwi”. I nigdy nie było, że wysyłał kogoś na stracenie. Nigdy tego nie było. Jeżeli cokolwiek, jakiś patrol, to u niego było rozważone, jakie będzie bezpieczeństwo. Jak ustalił u nas placówkę z piatami, mieliśmy bronić dojście czołgom niemieckim do puszczy i leżeliśmy w takiej sytuacji, że trzeba leżeć, nie ma rady, nie możesz uciec, idą, nie idą, to jednak stworzył… Zawsze mieliśmy komórkę, która broniła nas bezpośrednim jak gdyby... gdyby było zagrożenie naszego życia, gdyby tam wyszli Niemcy. My nie mogliśmy się ostrzeliwać, bo mieliśmy broń, która do tego nie służyła, więc mieliśmy zawsze komórki i to było przestrzegane. Bardzo dbał o… Bo jednak, wie pani, wyżywić żołnierza, żeby nie był głodny, to muszę powiedzieć, że robiono zapasy żywności, to było generalnie na dobrym poziomie.
Najtrudniejszą rzeczą, którą oddziały miały, był dobrej łączności. Mieliśmy stary, zużyty sprzęt i nawiązanie łączności na przykład z Londynem na temat koordynacji miejsc zrzutu było prawie niemożliwe i odbywało się za jakąś pośrednią stacją, która była w Milanówku albo gdzieś, która od nas przejmowała sygnały i dopiero tam przejmowała. Ale to często były…
Ale muszę powiedzieć, że jednocześnie był to... w krótkim okresie czasu zdołało się wytworzyć żołnierza na wysokim poziomie. Zdali ci ludzie egzamin. Dam taki przykład. To było w niefortunnym natarciu na Dworzec Gdański gdzie swoją odwagą oddziały puszczańskie rzeczywiście pokazały klasę. Były dwa etapy. Pierwszy, który się nie udał i drugi konwój, w którym mój oddział właśnie tych „Jerzyków” został w drugim rzucie... Doszliśmy do Wawrzyszewa i goniec dogonił nas ze sztabu, z Wiersz, na koniu, że Niemcy przygotowali zasadzkę i myśmy się wycofali. I dzięki temu można powiedzieć, [uratowaliśmy się], bo w tej zasadzce pewno wycięliby nas wszystkich, bo to było bardzo profesjonalnie przygotowane.

  • A jakie nastroje panowały w pana oddziale?

Dobre. Ja muszę powiedzieć, że może najbardziej nawet ja odstawałem.

  • Dlaczego?

Ja łaknąłem wiedzy. Miałem… coś chciałem czytać, uczyć się. Dla mnie ta wojaczka była czymś takim przypadkowym, że jak potem się zastanawiałem, czy dobrze bym zrobił, gdybym ja skończył szkołę kadecką i potem poszedł na wojskowego. Chyba takich predyspozycji [nie miałem], bardziej chyba jakieś twórcze, naukowe. Widziałem w tym jakiś większy sens. Że wojsko ma jak gdyby dla mnie mnóstwo rzeczy, które praktycznie służą tylko temu, żeby to wojsko czymś zająć, żeby stworzyć pewne pozory, że coś się dzieje, a nic się nie dzieje. Żeby się nie szwendali, to robią im zajęcia. Na przykład było oczyszczanie całych wsi Wierszy, śmieci zbierane, ustawiane. I wojsko tym się zajmowało, żeby mieli zajęcia, reperowali studnie, no, tak to było.

  • Czy miał pan kontakty z ludnością cywilną w tamtym rejonie?

Tak, tak. I muszę powiedzieć, że mimo zagrożenia, że każda pomoc, o której Niemcy wiedzą, że jest pomoc dana, to ta ludność cywilna – [wsie] palono po prostu potem, jak przyszli ci „ukraińcy” – oni mimo wszystko bardzo pomagali Powstańcom. Bo przecież proszę sobie wyobrazić, że (jak ja to dzisiaj mówię, to nie chcą ludzie wierzyć) mieliśmy uzgodnione poprzez sołtysa wsie. Kiedy Niemcy przyjechali po zaopatrzenie, to oni tam byli dziewiąta trzydzieści, a nasze furmanki przyjeżdżały dziesiąta trzydzieści. Oni odjeżdżali i po prowiant. Nałożono kontyngent. Ta wieś Wiersze miała nałożona kontyngent przez Niemców i przez ten. My płaciliśmy bonami. Były takie bony, które jak gdyby były potwierdzone przez Londyn, że po wojnie za te bony będzie wypłacane wynagrodzenie. I rzeczywiście te bony były płacone. Ale na przykład jeżeli cokolwiek się działo, jakieśkolwiek Niemcy czy potem ci „ukraińcy”, „ronowcy” szykowali ruchy, to natychmiast jakiś człowiek przylatywał ze wsi do Wiersz i myśmy wszystko wiedzieli, że Niemcy to robią, Niemcy to robią. Byliśmy z góry uprzedzani.

  • Ile czasu pan był w Kampinosie?

Gdzieś koło dwóch tygodni. Jedenaście dni chyba.

  • Czy spotkał pan kapelanów?

Kapelan przychodził nie z Wierszy, tylko z… w każdym razie nie było stałego kapelana. Była msza niedzielna, poranna msza w puszczy na takiej polanie, to [wtedy] chyba kapelan był z Lasek. To znaczy ja nie spotkałem, a byłem blisko sztabu, nie widziałem, bo normalnie w każdym tym [oddziale] to raczej kapelan był. Owszem, to był kapelan wojskowy, Armii Krajowej, ale z terenów sąsiadujących.
Natomiast co było – był szpital polowy. Było trzech lekarzy, w tym jeden wybitny chirurg, którzy dokonywali operacji, bo jednak rannych było dużo.
Ten „Lord”, właśnie ten plutonowy podchorąży „Lord”, który był bezpośrednio moim przełożonym, zginął. Tym bym chciał zakończyć. Wysłał mnie z meldunkiem do Wiersz, żeby nas wymienić, bo już rzeczywiście byliśmy po dwudziestu czterech godzinach i opadali ludzie z sił. Ja wyszedłem, byłem dwieście metrów od naszego, że tak powiem, schronu ziemnego, jak wpadł pocisk i dwóch zginęło. On i jeszcze kolega mój zginęli w tym dole. Gdybym ja został tam trochę dłużej… On jest pochowany na Powązkach. Jest to dla mnie człowiek, który mnie uratował, bo kazał mi pięć minut przed tym wyjść.

  • Które wydarzenie z okresu Powstania szczególnie utkwiło w pana pamięci?

Przerażenie. Niestety zobaczyłem, czym może być ludzkość, to ten Zieleniak. Nigdy żadne opowieści, czy Sienkiewicza, czy [inne], gdzie też jest pełno przecież tragicznych i krwawych scen… Pan Podbipięta ścina głowę. Wydawałoby się, jak człowiek dosłownie to sobie przetłumaczy... Ale tego, co się tam działo... Nie przypuszczałem, że człowiek jest do tego zdolny. I to w zasadzie jest jakaś rzecz, która we mnie tkwi, że coś takiego w ogóle jest możliwe i że ludzie powinni ciągle bronić się, żeby nie doprowadzić do takich możliwości.



Warszawa, 5 czerwca 2013 roku
Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska
Leszek Kołacz Pseudonim: „Wichura” Stopień: strzelec, łącznik Formacja: Szare Szeregi, Obwód IV Ochota, Grupa „Kampinos” Dzielnica: Ochota, Kampinos Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter