Leszek Kosiński „Orzeł”

Archiwum Historii Mówionej

 

  • Proszę powiedzieć, jaki pan nosił w czasie swojej działalności okupacyjnej pseudonim, jaki miał pan stopień oraz w jakim oddziale pan walczył?


W czasie okupacji byłem w [zgrupowaniu] „Zawiszy”, pseudonim ciągle ten sam „Orzeł”. W pewnym momencie byłem drużynowym 36 Warszawskiej Drużyny „Zawiszy” aż do momentu wybuchu powstania. W czasie powstania, przez pierwsze kilka dni, byłem związany z Komendą Placu Mokotowa, a później z Harcerską Pocztą Polową na Mokotowie, aż do przejścia kanałami do Śródmieścia.

  • Jaki pan miał stopień harcerski?


Ćwika.

  • Jakie miał pan życie przed wybuchem wojny?


Jak zaczęła się wojna miałem 10 lat. Mieszkaliśmy wtedy na Mokotowie, na Kolonii Lotniczej. Ojciec mój był zawodowym wojskowym pilotem I Pułku Lotniczego. Przez pewien czas mieszkaliśmy w pobliżu lotniska, jeszcze na Mokotowie - tego już nie pamiętam, natomiast pamiętam, jak przeprowadziliśmy się na Okęcie, kiedy powstało lotnisko wojskowe i baza na Okęciu. Tam mieszkaliśmy przez parę lat. I wreszcie przed samą wojną przeprowadziliśmy się na Wierzbno, gdzie powstała tak zwana Kolonia Lotnicza na ulicach Ikara, Idzikowskiego, Obserwatorów. Nasz adres był - Obserwatorów 16. Ojciec kupił wtedy dom, który miał być w pełni spłacony w bardzo odległej przyszłości - [dla mnie] w ogóle prawie nie do wyobrażenia, mianowicie w roku 1970. Ta przyszłość przyszła i przeszła, dom straciliśmy później, był zresztą zniszczony częściowo. Żyliśmy życiem rodziny dosyć nietypowej może, rodziny wojskowej przede wszystkim, więc w tym przypadku może typowej, ale moja matka była ciężko chora, była astmatyczką. Wtedy astma nie była tak łatwo leczona, więc właściwie ciągle był ten problem, że dużo czasu spędzałem z ojcem, byłem jedynym synem, on zresztą bardzo się mną opiekował. Pamiętam nasze wspólne wakacje, zawsze z wielką troskliwością brał mnie ze sobą do Krynicy na narty, czy wcześniej jeszcze jeździliśmy na Polesie, bo tam matka miała rodzinę. To tak mętnie pamiętam. Natomiast doskonale pamiętam ostatnie wakacje przedwojenne w Pomiechówku, niedaleko Warszawy, nad Wkrą. Nawiasem mówiąc [byli tam] studenci chyba Warszawskiej SGGW, którzy odbywali taki trening wakacyjny, budowali mosty na Wkrze w ramach ćwiczeń wojskowych i tam zresztą był mój kuzyn, który do nas czasem przychodził. Ojciec potem przed samą wojną został przeniesiony do dowództwa lotnictwa.

  • W jakim stopniu pana ojciec był przed wojną?


Zaczynał oczywiście od podporucznika. Zresztą można tu sięgnąć wstecz - ojciec mój był jednym z ośmiu braci, prawie wszyscy brali udział w 1920 roku w wojnie z bolszewikami, z czego jestem bardzo dumny, oni wszyscy wrócili do cywila poza moim ojcem. W 1920 roku był w III Pułku Ułanów, potem został w wojsku, ale marzył o lotnictwie. Lotnictwo wówczas było zdominowane przez lotników pochodzących z armii rosyjskiej, bo wszyscy oczywiście oficerowie byli z jakiejś armii pruskiej, rosyjskiej, austriackiej czy ewentualnie francuskiej. W każdym razie ci Rosjanie czy Polacy rosyjscy ściśle mówiąc, nie wierzyli w przyszłość pojazdów cięższych od powietrza. Dla nich balony były przyszłością. I ojca wysłali do szkoły balonowej. Później przekonali się do samolotów, po zrobieniu pełnego treningu balonowego. Mój ojciec skończył szkołę pilotażu i stopniowo szedł przez wszystkie szczeble. Przed samą wojną był już majorem.Jest taka ciekawostka: jeden z awansów - zdaje mi się z porucznika na kapitana - był bardzo, bardzo przeciągnięty, długo to trwało zanim ten awans nastąpił, i jak mi tłumaczył to dlatego, że w 1926 roku, jak był zamach stanu Piłsudskiego, lotnictwo opowiedziało się za prezydentem i w związku z tym lotnicy byli potem źle traktowani przez władze wojskowe, zwłaszcza lotnicy z garnizonu warszawskiego. Ojca, nawiasem mówiąc, ten zamach ominął całkowicie, bo w 1926 roku miał katastrofę i po katastrofie wysłano go na rekonwalescencję do Zakopanego, tak że go w Warszawie nie było - niemniej cierpiał za to, że był z warszawskiego garnizonu. To chyba wszystko, co mogę powiedzieć.

 

  • Jak zapamiętał pan sam wybuch wojny?


Dosyć dramatycznie, dlatego że oczywiście ojciec jako wojskowy od samego początku, wiedział, co się dzieje i dowództwo lotnictwa było bardzo zaangażowane. Natomiast my widzieliśmy pierwsze naloty i pamiętam bardzo dobrze dwa, czy trzy takie obrazy: samoloty, w powietrzu bombowce, polskie myśliwce kręcące się koło nich - to były te PZL 11, które miały nas bronić. Mówiło się o tym, że wprawdzie one są wolniejsze od niemieckich samolotów, ale bardziej zwrotne i w związku z tym nie są tak znacznie gorsze. Rzeczywiście, były walki w powietrzu i strzelała artyleria przeciwlotnicza. Ten wizerunek, który pamiętam, te wybuchy artyleryjskie, to znaczy takie obłoczki pokazujące się na niebie i potem grad odłamków spadających. My, dzieci, zbieraliśmy te odłamki, niektóre jeszcze gorące, co było zajęciem dosyć głupim, dlatego że te odłamki były czasem dosyć spore, wielkości powiedzmy czterech kostek cukru czy sześciu kostek cukru, więc jakby taki kawałek stali rozszarpanej spadł na głowę, to mógł zrobić dużą krzywdę. Więc to było takie widowisko - te walki powietrzne i te obłoczki. A druga rzecz - dosyć szybko - tak, to było chyba jeszcze w czasie nalotów - zapalił się tam pałac w Królikarni. Mieszkaliśmy poniżej tego pałacu. Pamiętam pożar Królikarni, słup ognia bijący z kopuły głównej tego pałacu. To był taki przerażający widok - ta pochodnia płomienia wydobywająca się z pałacu, który tam stał spokojnie między drzewami. Zawsze górował nad nami, ale nigdy nie robił wrażenia ani złowrogiego, ani niebezpiecznego, a tutaj coś przerażającego się stało - ten pożar. Później cały czas właściwie siedzieliśmy w naszym domu na Obserwatorów. Ojciec wyjechał z ewakuacją lotnictwa dosyć szybko, chyba 5 czy 6 września, ja zostałem z matką. Tam zaplątały się jakieś znajome panie, matka moja nie mogła chodzić za bardzo, była tak złożona tą chorobą, że właściwie była prawie cały czas w łóżku. Jak nastąpił ostateczny atak na Warszawę, to wtedy oczywiście schowaliśmy się do piwnicy. Pamiętajcie, że piwnice to nie były żadne mieszkalne suteryny, to były piwnice przeznaczone do magazynowania rzeczy – węgiel, ziemniaki, jakieś tam rzeczy… Siedzieliśmy w tej piwnicy przez dwa, trzy dni i potem usłyszeliśmy pierwszych Niemców, jak wpadli do naszych ogrodów. Te ogrody miały dosyć luźną zabudowę, i przed domami wzdłuż ulicy Obserwatorów był kanał, wzdłuż tego kanału była linia obrony, czyli były stanowiska wykopane, okopy i siedzieli tam żołnierze, którzy do nas przychodzili. Dawało im się jeść, potem pościągali jakieś materace, jakieś koce żeby się zabezpieczyć, bo jednak to trwało dobrych kilka dni. Ta linia obrony została przełamana prawdopodobnie bardzo szybko, nie wiem co się z tymi żołnierzami stało, czy uciekli czy zostali ranni czy zabici… Niektórzy [byli] zabici, bo potem groby widzieliśmy, takie płytkie, żołnierskie groby, że nieraz buty wystawały z grobu, albo tylko tak było lekko przysypane, hełm na tym grobie leżał, ale to już trochę później. Wracając do momentu przełomu, siedzimy w piwnicy i pierwsze niemieckie słowo jakie słyszymy to: Raus!, czyli wychodzić, wynosić się. Wygonili nas z tej piwnicy, kazali nam usiąść wzdłuż domu i widzieliśmy moment ataku, to znaczy ci żołnierze niemieccy biegli do ataku i widzieliśmy: po dwóch po trzech, grupkami przebiegali przez te ogrody. Dziwny był taki jeden widok: żołnierz, który biegł z karabinem zarzuconym na ramię, w ręku trzymał słoik z konfiturami, czy z kompotem i jadł szybko i kilka pocisków padło. Jak się potem okazało, to niemiecka artyleria jeszcze się nie dostosowała do postępu ataku i strzelała do nich, to znaczy wybuchy były pomiędzy tymi atakującymi żołnierzami, oni padali szybko - żołnierz dobrze wytrenowany oczywiście jak słyszy wybuch to pada. My byliśmy święcie przekonani, że ich zabili, strasznie nas to ucieszyło, że nareszcie widzimy jak Niemcy giną. Niestety, wstawali i biegli dalej. Siedzieliśmy tak przez parę godzin tam na zewnątrz, tego dnia. Potem, nie pytając nikogo, cichutko poszliśmy sobie z powrotem do piwnicy i do rana przesiedzieliśmy w tej piwnicy i rano znowu -Raus!, Raus! i tym razem już nas wygonili. Po prostu kazali nam iść przed siebie, to znaczy na południe w kierunku Służewa. Tak to wyglądało, że wzdłuż drogi stali niemieccy żołnierze od czasu do czasu. Droga była gruntowa, pamiętam, że taka czarna jakaś była, szuter chyba czarny i te niedobitki z Kolonii Lotniczej, głównie kobiety i dzieci, właściwe mężczyzn tam prawie nie było, chyba że jacyś starzy. Tak szliśmy tą drogą. Co jakiś czas towarzystwo stawało, bo każdy niósł to, co mógł unieść, więc jakąś walizkę, jakąś teczkę, jakiś plecak, a ci: Weiter! Weiter! Raus!- to było drugie słowo, którego się nauczyłem. Tak maszerowaliśmy aż do wsi Wolica. Tam w końcu już nikt na nas nie wrzeszczał, tam zatrzymaliśmy się na trzy dni. Po trzech dniach zapytaliśmy jakichś oficerów niemieckich - była [z nami] moja nauczycielka ze szkoły czy z przedszkola, która umiała trochę po niemiecku - czy możemy już wracać? I wreszcie po trzech dniach powiedzieli: tak, możecie wracać. Wtedy mama wynajęła jakiegoś tam chłopa ze wsi z wozem, kupiła - bardzo przezornie - jakiś worek ziemniaków, worek kaszy, czy czegoś, tak że mieliśmy trochę zaopatrzenia, i tym wozem w kilka osób - dwie, trzy panie i ja - wróciliśmy do naszego domu. Dom był w tym czasie już splądrowany, bo jednak w czasie wszystkich tych wydarzeń ciągle byli jacyś sąsiedzi, którzy plądrowali domy. Rabunek był częścią całego tego rozwoju sytuacji. Dom był trochę splądrowany, ale nie bardzo, dlatego że na całej tej Kolonii kwaterował pułk żandarmerii wojskowej austriackiej i ci Austriacy zachowali się dosyć przyzwoicie. Po pierwsze, pozwolili nam wrócić do naszego mieszkania, wprawdzie tylko do kuchni, więc bardzo ciasno było, ale niemniej pod dachem. Po drugie, dawali nam jeść, to znaczy były kuchnie polowe, nawet stała kuchnia polowa w naszym ogrodzie, i zapraszali nas - jak chcemy, żebyśmy brali to, co oni dostawali. Ale po trzech, czy czterech dniach wynieśli się i wtedy zaczęło się coraz gorzej, bo wtedy rabusie przychodzili. Pamiętam nocami - były oczywiście wybite wszystkie okna i na chodnikach leżało potłuczone szkło - najlepszy sposób żeby zauważyć, że ktoś nadchodzi, to było właśnie to skrzypiące szkło. Nocami [ten odgłos] był przerażającym sygnałem, że idą rabusie. Oczywiście te panie nie bardzo były w stanie się bronić w razie gdyby nas napadnięto. Nigdy taki napad nie nastąpił. Były próby dostania się do nas, ale jak podnieśliśmy krzyk, to jakoś się rozwiązywała ta sytuacja. I tak to trwało przez dobrych parę dni. Potem mieliśmy znajomego stolarza, który nam zabił okna deskami, więc to już trochę było lepiej.

Potem wrócili sąsiedzi z góry, którzy uciekli - jak to niektórzy ludzie poszli na wędrówkę z Warszawy - ale ta rodzina też wróciła, to też była rodzina lotnicza. Nawiasem mówiąc, ten pan kapitan Minakowski był też lotnikiem, też się znalazł ostatecznie w Anglii, ale w przeciwieństwie do mojego ojca wrócił. Został potem aresztowany w ramach represji powracających lotników, torturowany. Podobno osiągnął najwyższy stopień tortur zanim się przyznał, że jest szpiegiem angielskim. Władze Polski Ludowej brały lotników na spytki i mieli tam różne stopnie tortur, tortury numer jeden, dwa, trzy cztery i tak dalej, aż już człowiek nie wytrzymywał. [Kapitan Minakowski] został stracony ostatecznie, bo się przyznał, że jest szpiegiem.

 

  • Czy zetknął się pan z harcerstwem jeszcze przed wojna?


Tak. Byłem zuchem, należałem do zuchów w naszej szkole. Chodziłem do szkoły rodzin wojskowych w Alei Szucha i tam była drużyna harcerska i była drużyna czy gromada zuchów. Mam nawet książeczkę harcerską, w której jest data mojego wstąpienia do zuchów zaznaczona, tak że spotkałem się [wcześniej z zuchami].



  • Czym zajmował się pan podczas okupacji?


Czym się zajmowałem w pierwszych latach wojny? Przede wszystkim była sprawa mieszkania. Nasz dom był uszkodzony w czasie Powstania, w czasie kampanii wrześniowej, matka była chora, sama z dziesięcioletnim chłopcem, na szczęście mieliśmy rodzinę pod Warszawą, bo ojciec mój pochodził jak mówiłem z rejonu Włoch, i oni nas zabrali. Ciągle było to samo uczucie na początku, że wojna się niedługo skończy - ojciec wróci, nie martwcie się, co macie siedzieć na tych gruzach. Moja matka była bardzo dzielną osobą i mówiła: „nie, ja tu zostanę, przyślijcie nam trochę jedzenia i my tu będziemy siedzieć i czekać i bronić ojcowizny.”

  • Co się działo z pana ojcem po tym, jak wyjechał z Warszawy?


Ojciec miał bardzo interesującą drogę życiową. To jest cała historia. Postaram się ją pokrótce powiedzieć, bo można o tym dużo mówić. Mianowicie, dowództwo lotnictwa zostało przeniesione do Lwowa, tam kazano im zdjąć mundury po to, żeby niemieccy szpiedzy nie zauważyli, że lotnictwo się koncentruje we Lwowie. Ojciec w swoich pamiętnikach, które zresztą dostałem potem, bardzo ubolewał nad tym momentem zdjęcia munduru, bo to był pierwszy moment przymusowego zdjęcia munduru od dwudziestu paru lat. Idea była wtedy taka, że front się ustabilizuje na linii Wisły czy Bugu, Anglicy przyślą z Malty samoloty w paczkach, w pudłach, w kratach do Rumunii, która była sojusznikiem Polski, te samoloty będą montowane w Rumunii, albo przywiezione do Polski, montowane w Polsce i wojna będzie trwała. To była oczywiści zupełnie absurdalna idea. Zresztą byłem potem na Malcie i zapytałem ich o to czy były tam na Malcie samoloty angielskie w pudłach czekające na zmontowanie? Oni się roześmieli, powiedzieli, że mieli dwa, czy trzy samoloty, umierali ze strachu, że Niemcy mogą tą Maltę zbombardować. Więc nie wiem skąd ta idea powstała. Dosyć na tym, że to wszystko trwało, to oczekiwanie, że się front ustabilizuje i będzie można dalej walczyć, wszystko to się załamało 17 września w momencie napadu Sowietów. Ojciec był w tym czasie przydzielony jako oficer łącznikowy do ministra spraw zagranicznych Becka. I opowiadał mi jak wieczorem 16 września zapytał ministra Becka – „Panie ministrze, jakie będzie zachowanie bolszewików?” Beck powiedział - „Absolutnie oni się nie wtrącą.” Ojciec mówi – „Jak to?” - a ojciec miał doświadczenie, bo był zresztą żołnierzem rosyjskim w I wojnie światowej i przeżył częściowo rewolucję w Rosji, więc miał swoje zdanie na ten temat. Mówi – „To jest niemożliwe, na pewno coś się wydarzy.” Trochę minister go ofuknął. Mówi – „Proszę pana, niech mi pan nie mówi, ja wiem lepiej, my tu mamy swoje służby.”Rano 17 września obudził go ordynans, raniutko - „Minister pana prosi.” I minister powiedział: „Rzeczywiście, miał pan rację, dziś w nocy zaatakowali.” W tym momencie, 17 września, ojciec dostał fałszywy dowód osobisty, jako rolnik z powiatu Kuty i równocześnie paszport dyplomatyczny - który zresztą mam - jako dyplomata polski. A rozkaz był - przejść natychmiast do Rumunii i organizować przerzut polskich lotników do Francji, bo jak wiadomo Francja będzie walczyć i zwycięży. Ojciec natychmiast pojechał, to cała epopeja, wylądował w Konstancy ostatecznie, i w Konstancy, jako taki niby konsul upoważniony do zajęcia się polskimi repatriantami, naprawdę organizował przerzut polskich lotników. To był bardzo heroiczny moment, bo to była walka z niemieckim wywiadem. Niemcy przyjeżdżali tam i oczywiście niuchali, starali się temu przeszkodzić, bo zdawali sobie sprawę, co się dzieje, więc trzeba było tam manewrować między Niemcami, Rumunami, tymi młodymi lotnikami, którzy uciekali. To była duża liczba, to było kilka tysięcy ludzi, których ostatecznie przerzucono. Ojciec wyjechał z ostatnim transportem wiosną, w marcu chyba, statek poszedł przez Istambuł do Pireusu, ostatecznie do Bejrutu. W Bejrucie byli Francuzi, więc zatrzymali się w tym Bejrucie i rozmowy były z Francuzami na ten temat, bo oczywiście wszystkie te transporty szły ostatecznie do Francji do Marsylii. Anglicy dowiedzieli się o tym, zaprosili ojca. Mam taki nawet stempel, dokument, jak Francuzi wysłali do granicy ojca i jego kilku współorganizatorów. Przyjechały samochody z Jerozolimy - Palestyna była mandatem angielskim i tam stacjonowały wojska angielskie - zaprosili ich na rozmowy, musieli się dowiedzieć, co ci Polacy zamierzają tam robić. Był taki zabawny moment, zaproszono ich na kolację do kasyna, ale powiedzieli – „Panowie, rozumiecie, to jest formalna okazja, powinniście przyjść albo w mundurach albo oczekiwany jest strój wieczorowy.” Oczywiście ci wszyscy Polacy mieli cywilne ubrania, które gdzieś zdobyli. O oficjalnych mundurach czy strojach wieczorowych w ogóle mowy nie było, roześmieli się, powiedzieli – „Panowie, my jesteśmy zadowoleni, że w ogóle mamy co na grzbiet włożyć.” Anglicy mówią – „Panowie, w tej sytuacji mamy nadzieję, że zrozumiecie, my możemy was zaprosić na aperitif, na sherry, ale nie na kolację.” - „Dziękujemy bardzo.” Na tym się skończyło. Jeszcze ojciec tam był parę dni na bliskim wschodzie w Jerozolimie, w Damaszku - porównywaliśmy potem nasze wrażenia, jakie ja miałem wrażenia z Jerozolimy - i ostatecznie wyjechał do Marsylii. We Francji polska baza lotnicza była w Lyonie na lotnisku w Bron. Mam dowód osobisty wojskowy ojca, już tym razem jako oficera francuskiego. Po upadku Francji, który nastąpił bardzo szybko, Polacy, lotnicy polscy, część z nich została już wysłana do Anglii wtedy, ale bardzo mała część, a reszta już nauczona doświadczeniem zaczęła się gromadzić na południu Francji, żeby uciekać z Francji zanim Niemcy dojdą. Zgodnie z warunkami kapitulacji Francuzi mieli obowiązek rozbrajać i internować obce wojska, w tym przede wszystkim Polaków, bo to były duże jednostki polskie. Ci Polacy się zgromadzili w Port-Vendres, to był taki port już na samej granicy hiszpańskiej, który zresztą był portem, widziałem potem afisze linii okrętowych - „Przyjeżdżajcie do Port-Vendres, oferujemy tanie przejazdy do Algierii” i tak dalej, Maroka… I w tym Port-Vendres zostali otoczeni przez Francuzów, którzy zamierzali ich rozbroić. Polacy powiedzieli – „Słuchajcie, my z wami nie szukamy zwady, my chcemy zniknąć, ale jak chcecie nas rozbrajać, to będą kłopoty.” Francuzi bardzo rozsądnie popatrzyli w drugą stronę, wsadzili ich na statki i popłynęli do Algierii, wylądowali w Oranie. I taka przygoda po drodze - na statku, na którym był mój ojciec, znalazło się trochę młodych Francuzów, którzy się przebierali za Polaków, w polskie mundury, i razem z Polakami już wtedy jechali, żeby się przyłączyć do de Gaulle’a. Francuzi kontrolowali tych wchodzących na pokład i starali się tych Francuzików wyłapać. Nie wiem, czy udało im się jakichś złapać, ale w każdym razie szereg Francuzów był na pokładzie. Przyszli do mojego ojca i powiedzieli – „Tu jest dwóch oficerów francuskich, my wiemy, że ich zadaniem jest wyłapywanie nas tutaj, identyfikowanie. Proszę im powiedzieć, żeby oni siedzieli w swoich kabinach dla własnego dobra.” Ojciec podjął tą rozmowę. Jeden z nich powiedział – „Rozumiem, obiecuję, nie będę się wtrącał.” Przesiedział i dojechał do Oranu. Drugi powiedział – „Co pan będzie mi tu mówił?! Mnie francuskiemu oficerowi udzielać nauk?! Na moim statku?!” Biedaczek nie dopłynął do Oranu. W Oranie znowu ta sama historia, Francuzi chcą ich internować, oni mówią, że chcą dalej. Wobec tego wysyłają ich do Maroka do Casablanki. W Casablance Anglicy nawiązali z nimi kontakt - jakaś łódź podwodna – „Gdzie są ci polscy lotnicy, bo nas to interesuje. Jeżeli się dostaniecie do Gibraltaru, to my się wami zajmiemy, ale niestety tu wam pomóc nie możemy.” Więc Polacy będąc ludźmi przedsiębiorczymi dostali się do Gibraltaru jakimiś statkami wynajętymi, ukradzionymi, porwanymi, przekupionymi, oczywiście małymi. W Gibraltarze wsadzili ich na statki i pojechali konwojem do Anglii. Z tym, że już niemieckie samoloty startowały z baz francuskich i blisko lądu było niebezpiecznie płynąć, bo już można było narazić się na bombardowanie, więc ten cały konwój popłynął do środka Atlantyku mniej więcej, stamtąd na północ dookoła Islandii i zakręcił na południe do Liverpoolu. Wylądowali w Liverpoolu i tak się zaczął ostatni etap. Ojciec był wtedy w polskich oddziałach lotniczych RAF, był personalnym organizatorem bazy polskiej w Blackpool. Blackpool to był taki ośrodek wakacyjny, kurortowy, gdzie było dosyć dużo hoteli, pensjonatów, na północ od Liverpoolu nad wybrzeżem morza Irlandzkiego, po zachodniej stronie Anglii, tak że była baza mieszkaniowa dla tych ludzi, żeby ich tam wsadzić. Poza tym Blackpool był poza zasięgiem bombardowania niemieckiego. W związku z tym tam było stosunkowo sporo przemysłu zbrojeniowego lotniczego, był duży ośrodek wypoczynkowy dla lotników i była ta baza, i ojciec tam spędził lata wojny. Po wojnie był przez jakiś czas w Korpusie Przysposobienia Lotniczego - był zastępcą dowódcy bazy w Dunholme Lodge i ostatecznie zdecydował, że zostanie w Anglii. Tam został, tam żył i tam umarł w 1996 roku. Prochy sprowadziliśmy tu i z wielkimi honorami został pochowany w grobie rodzinnym na Powązkach. To była taka słodka ironia, dlatego, że ci ludzie byli wyklęci przez rząd Polski Ludowej w latach 40 i 50, więc to, że byli z honorami, oni albo ich zwłoki, czy prochy tu przyjęte, było taką satysfakcją ostateczną.

  • Wspominał pan, że rodzina z okolic Włoch proponowała, żeby państwo wyprowadzili się z Warszawy. Cały okres okupacji spędził pan w Warszawie?


Wylądowaliśmy ostatecznie u tej rodziny w 1939 roku. Pamiętam, to była bardzo surowa zima. Wóz jakiś po nas przysłano, ale pamiętam, że jeździliśmy saniami. Te sanie - koń niemal po brzuch się zapadał w śniegu i sanie grzęzły w tym śniegu jak jechaliśmy. To musiało być trochę później, widocznie jakaś wizyta albo zabranie jakichś rzeczy. Jeszcze pamiętam te groby żołnierskie, świeczki jak jechaliśmy… To musiało być jakoś 1 listopada chyba, bo pamiętam te świeczki na grobach w różnych punktach rozrzuconych po polach, na przedmieściach, gdziekolwiek była ziemia, gdzie można było grób wykopać. Te dni, które już spędziliśmy sami po wycofaniu się garnizonu niemieckiego były dosyć trudne, trzeba było zdobywać jedzenie na przykład. Więc chodziłem sam, pamiętam, że bardzo się czułem odpowiedzialny, zresztą do końca później, bo jak ojciec odjeżdżał to mówił – „Pamiętaj, jesteś jedynym mężczyzną w rodzinie, musisz się zająć matką.” Ten dziesięcioletni mężczyzna nie był wielką pomocą, ale jednak, więc chodziłem na przykład zdobywać chleb, trzeba było szukać jakiejś piekarni, gdzie można było kupić trochę chleba. Jeszcze przez pierwsze tygodnie pieniądze przedwojenne kursowały, mieliśmy trochę pieniędzy, więc można było je zużyć i coś tam kupić, jeżeli się udało. Z tym, że stopniowo ta sytuacja zaopatrzeniowa stawała się coraz trudniejsza. Tak, że wyjechaliśmy do tego gospodarstwa ciotki, siostry ojca, które się znajdowało w Macierzyszu, to jest na szosie poznańskiej, niedaleko wylotu tego tunelu, który we Włochach pod torami kolejowymi przechodzi. To mniej więcej jak jest wylot tego tunelu i wylot tej szosy łączy się z szosą poznańską, to troszeczkę na zachód od tego [miejsca] było to gospodarstwo. Oczywiście wtedy to były puste tereny rolnicze, naprzeciwko było gospodarstwo rolnicze chyba Urlychów, sadownicza szkółka. Tam przesiedzieliśmy przez prawie dwa lata. To znaczy w pierwszej fazie w tym naszym domu, który był uszkodzony, ale jeszcze nadawał się do zamieszkania, pozwoliliśmy, żeby tam mieszkała rodzina tak zwanych pogorzelców, to znaczy kogoś, kto stracił w pożarze domy. Jednak Warszawa była dosyć mocno zniszczona i dużo było takich ludzi, właśnie pogorzelców. Oni mieszkali tam przez rok, potem dom został odremontowany i znowu matka podjęła wysiłek, żeby wracać i znowu ten sam argument: wojna się skończy, przecież to nie może tak długo trwać. Jest rok 1940, to jeszcze było przed upadkiem Francji, więc wszyscy na tych Francuzów nieszczęsnych liczyli i znowu zostaliśmy [u ciotki]. Tym razem [nasze] mieszkanie wynajęte zostało pani pułkownikowej i ona się tam wprowadziła z umową, że z miesięcznym wymówieniem się wyprowadzi w momencie, kiedy my zechcemy wracać. Po następnym znowu roku matka powiedziała – „Koniec, wracam, nie chcę żeby mój syn tutaj był z dala od szkół, ja chcę żeby on chodził do szkoły w Warszawie, mamy dom, wracamy.” Wróciliśmy. Nie udało nam się nigdy odzyskać naszego mieszkania, do końca wojny mieszkaliśmy tylko w malutkim pokoiku. Moja mama z tamtą panią prowadziła wojnę, żeby odzyskać przynajmniej jakiś kąt w naszym mieszkaniu, tamta pani mówiła – „Mam gruźlicę, nie mogę mieszkać z synami w tym samym [pokoju], musze doczekać powrotu męża.” Zresztą bidulka nie doczekała, bo w czasie ewakuacji Warszawy w 1944 roku po Powstaniu umarła. A z jej synami przyjaźniłem się, bawiłem się razem, zresztą do dziś dnia utrzymuję kontakt. I wtedy chodziłem do szkoły Giżyckiego, to była taka prywatna szkoła na Wierzbnie, podobno sławna z tego - ale to było trochę wcześniej - że zdobyła mistrzostwo Warszawy w piłce nożnej.

W czasie okupacji w Generalnej Guberni Polakom wolno było tylko skończyć szkołę powszechną plus trzy klasy szkoły zawodowej. Przed wojną, po sześciu klasach szkoły powszechnej, szło się do gimnazjum, natomiast jeżeli ktoś nie miał, nie kontynuował nauki, to robił siódmą klasę szkoły powszechnej i to było taką namiastką całej szkoły średniej. Niemcy nas wysłali do tej siódmej klasy i po siedmiu klasach trzy klasy szkoły zawodowej. U Giżyckiego zorganizowano szkołę ogrodniczą, więc chodziłem potem do tej szkoły ogrodniczej, z tym że żeby nam jeszcze życie ułatwić, to nas, całą grupę, zostawili na drugi rok w siódmej klasie. Więc repetowaliśmy siódmą klasę, ale to wszystko było po to, żeby nam organizować naukę tajną na kompletach. Była taka pani, nauczycielka polskiego, bardzo zasłużona, energiczna i dzielna kobieta, pani Jadwiga Dobrucka, która zorganizowała te komplety. Odbywały się one oczywiście w różnych mieszkaniach, małymi grupami, po kilka osób, bo to była [grupa] koedukacyjna, powiedzmy sześcioro dzieci, siedmioro, spotykało się w domu prywatnym na dwie, trzy godziny i odbywały się lekcje różnych przedmiotów, szczególnie tych zakazanych. Historia była zakazana, geografia, polski, a w szczególności literatura polska i bardzo dziwne, ale i łacina. Bo łacina była traktowana jako przedmiot, który daje jakieś otwarcie na języki... Więc te przedmioty odbywaliśmy właśnie w prywatnych mieszkaniach. Tu chcę podkreślić, że to było wielkie ryzyko, przede wszystkim dla rodziców, dlatego że jeżeli Niemcy złapali taką klasę odbywającą się w domu, to w najlepszym wypadku było aresztowanie i przesłuchanie w najgorszym wypadku był Oświęcim albo rozwalenie na miejscu. To dotyczyło i rodziców i nauczyciela, który by tam był. Dzieci prawdopodobnie dostałyby w skórę, albo… nie wiem, konsekwencje były przede wszystkim dla dorosłych. W każdym razie to się odbywało tak, że pierwszą, drugą i trzecią klasę gimnazjum odbyłem właśnie w takich warunkach tajnych. Zabawne, bo na przykład naszym nauczycielem historii i to zresztą zadecydowało o moim zainteresowaniu historią, był profesor Dunikowski, który był bratem rzeźbiarza Dunikowskiego. Był znakomitym człowiekiem, mającym wspaniały kontakt z uczniami, on nas rugał i wyzywał, a my byliśmy zachwyceni tego jego rugami. Pamiętam, że jak odpowiedź jakiegoś ucznia była zła, to patrzył i mówił - „Ty rylku, pała na szynach”, to znaczy jedynka z dwoma minusami. Staraliśmy się, żeby jak najrzadziej te wyzwiska nas spotykały, wszyscy zresztą go uwielbiali. Byli inni nauczyciele, którzy też wbili się w pamięć, ale może o tym nie będę mówił, bo to by nas daleko zaprowadziło. W każdym razie mieszkałem w Warszawie przez następne trzy lata, chodząc do Giżyckiego i na komplety.

Wybuch Powstania zastał nas nadal w Warszawie, w tym samym domu na Obserwatorów 16.

  • Czy w czasie, gdy pan mieszkał koło Warszawy, czy później, jak już pan powrócił do Warszawy, miał pan jakieś kontakty konspiracyjne? Wspominał pan, że przed wojną był pan zuchem, czy później to było kontynuowane?


Nie, to nie było kontynuowane. Natomiast w szkole Giżyckiego zaczęło się… Oczywiście musicie pamiętać, że młodzież w ogóle, a młodzież z tych rodzin wojskowych w szczególności, była bardzo otwarta na wszelkie sugestie czy możliwości jakiejś działalności konspiracyjnej. My tylko chodziliśmy, oczy wytrzeszczaliśmy, czy uda się gdzieś jakoś nawiązać kontakt. Oczywiście starsi chłopcy robili to szybciej, młodszym to wolniej szło.

I pamiętam, pewnego dnia idąc do szkoły zobaczyłem - siedział na ławce czy na jakimś takim trzepaku do trzepania dywanów, młody chłopak, trochę starszy od nas, mógł mieć osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia lat, i on nas zaczepił. To był właśnie emisariusz „Zawiszy”, którego zadaniem było organizowanie harcerstwa podziemnego w naszej szkole. Jego pseudonim był „Maciej - Krwawa Ręka”, pamiętam. I ten „Maciej - Krwawa Ręka” zaczął nas organizować. Najpierw były luźne rozmowy, potem były już bardziej konkretne kontakty i zorganizował najpierw zastęp. Zastęp to była taka jednostka najmniejsza, kilkuosobowa, oparta właściwie o koleżeńskie grono głównie z naszej Kolonii Lotniczej. Ponieważ byłem może najbardziej dynamiczny, mnie zrobił zastępowym. Był ten zastępowy, jakichś kilku innych i to było wprowadzenie w to życie harcerskie okupacyjne. Na terenie „Zawiszy” właściwie, czy w ogóle sama idea „Zawiszy” była, żeby chłopców czy dzieci uchronić przed polityką okupacyjną.

Na ogół polityka okupacyjna dla Polaków była taka, żeby byli tępi, schamieli, nie zainteresowani niczym, nie wyedukowani, żeby byli po prostu dobrym bydłem roboczym. Zresztą jak patrzę na niektóre poczynania, na przykład pana Urbana teraz, to wydaje mi się, że on realizuje pośmiertny testament tych, co takie plany dla nas mieli, właśnie żeby nasz język się ograniczał stosunkowo do wulgaryzmów, żeby nasze horyzonty były też ograniczone... Ale to jest jeszcze inny temat.

W każdym razie ten „Maciej” zorganizował nasz zastęp, potem ten zastęp rozrósł się w drużynę, zostałem drużynowym, dałem panu listę, która jakimś cudem przetrwała, tam są cztery zastępy, pseudonimy 20 czy 30 i to była ta 36 Warszawska Drużyna „Zawiszy.” „Maciej” początkowo był drużynowym, potem był opiekunem a ja byłem drużynowym, potem w ogóle zniknął z horyzontu, był latem gdzieś w partyzantce, wrócił jesienią, pamiętam opowiadał nam o tych swoich wyczynach partyzanckich. Potem go raz spotkałem, po wojnie, gdzieś na ulicy na Nowym Świecie chyba, wystraszonego oczywiście jak wszyscy ci, którzy mieli do czynienia z konspiracją, bo już wtedy UB po ich śladach szła, łapała i tropiła i mordowała.

  • Czym panowie zajmowali się w „Zawiszakach”, szczególnie w czasie okupacji?


Było kilka takich aspektów. Jeden aspekt to był aspekt wychowawczy, chodziło o to, żeby ta młodzież była zainteresowana czymś więcej niż tylko szwendaniem się i nic nie robieniem. Chodziło w tym harcerstwie, i w ogóle, o zwrócenie uwagi na stosunki międzyludzkie, czy im dobrze - staraj się coś dobrego robić w swoim środowisku, chroń przyrodę. „Harcerz miłuje przyrodę” było jednym z haseł, co my oczywiście przekręcaliśmy na „harcerz miłuje przyrodę i panienki młode”. Potem cały ten aspekt wychowawczy był ważny.

Jemu zawdzięczam to, że nigdy nie padłem ofiarą zarazy, która na ogół młodych chłopców dotyka, palenia papierosów. Nigdy w życiu papierosów nie paliłem, tak samo alkohol wziąłem do ust po raz pierwszy jak miałem 26 lat, co mnie uchroniło od utraty szarych komórek, co się zdarza młodym ludziom, a potem się odbija na politykach jak są starsi. Jak się widzi, co oni wyprawiają, człowiek nieuchronnie myśli o tych szarych komórkach prawdopodobnie spalonych przez zbyt wczesne alkoholizowanie się. W każdym razie to były te aspekty wychowawcze.

Drugi element to była sprawa wytworzenia poczucia służby Polsce, co było oczywiście mocnym elementem naszego wychowania w ogóle domowego, szkolnego i harcerskiego - że jesteśmy częścią społeczeństwa, jesteśmy częścią narodu, bo oczywiście ten narodowy aspekt był mocny. Więc chodziło o to, żeby utrzymać tego ducha jedności, wartości, przynależności, że nie jesteśmy jakimiś tam jednostkami rzuconymi na pastwę losu, tylko jesteśmy częścią jakiejś społeczności. Trzeci aspekt, który się nasilał, to było przygotowanie do Powstania. Element nadchodzącego nieuchronnego Powstania był coraz mocniejszym, w miarę jak trwał, jak się nasilał terror. Powiedziałem „nasilał”, właściwie on był ciągle, mocno zmieniał formy.

W 1943 roku, kiedy się zaczęły te publiczne egzekucje… pamiętam pierwszą taką egzekucję, [której] byłem świadkiem. Poszedłem do dentystki i nagle syreny samochodów na ulicy, krzyki, wyglądam przez okno - wiozą właśnie więźniów, których będą rozstrzeliwać na ulicy. Te krzyże, co widzicie po Warszawie, to właśnie niektóre są tam, gdzie się odbywały te publiczne czy pół publiczne [egzekucje], bo potem oni blokowali ulice, nie pozwalali Polakom być obecnym, ale w chwilę potem ludzie się zbierali, rzucali jakieś kwiaty czy coś.

Więc ten element, że walka nastąpi, że to nie będzie tak Niemcom łatwo wyjść bezkarnie, był coraz silniej internalizowany przez nas. I tutaj naprzeciw temu wyszła organizacja, więc wszyscy byliśmy ćwiczeni i te nasze gry, początkowo bardzo niewinne, potem były coraz bardziej skierowane właśnie na przygotowanie do Powstania. Na czym rzecz polegała? - mieliśmy być idealnymi łącznikami i przewodnikami. A przede wszystkim ewentualnie dla oddziałów, które przyjdą do Warszawy z zewnątrz - ludzie nie będą znali miasta - więc my powinniśmy znać swoje dzielnice z zamkniętymi oczami. Wobec tego wszystkie ćwiczenia odbywały się w ten sposób, żebyśmy na przykład poznawali przejścia, podwójne podwórza, dziury w płotach, jakieś możliwości przeskoku, skróty. I rzeczywiście znaliśmy Mokotów znakomicie. Dzisiaj to ja już zapomniałem, nawet [nazwy] niektórych ulic zapomniałem, ale wtedy - pamiętam, że naprawdę niemal z zamkniętymi oczami człowiek mógł trafić gdziekolwiek by go wysłano i poprowadzić tych, co trzeba. Więc to był ten następny aspekt, on się nasilał w miarę jak zbliżał i mijał rok 1944. A wreszcie, tuż przed wybuchem Powstania, to było konkretne zadanie, które nasza drużyna dostała i przypuszczam inne też, żeby śledzić ruch pojazdów niemieckich na drogach wlotowych i wylotowych. O ile pamiętam, nam przydzielono ulicę Czerniakowską. Polegało to na tym, że dwóch chłopców z drużyny, na zmianę cały czas od szóstej rano do szóstej wieczór, czy którejś, musiało siedzieć gdzieś w krzakach na tej trasie i obserwować, notować ile pojazdów i jakiego typu wjeżdża i wyjeżdża, czołgi, samochody pancerne, armaty, ciężarówki, kto tam na tych ciężarówkach siedzi. Ku naszej uciesze w miarę jak się zbliżał 1 sierpnia coraz więcej widzieliśmy na tych ciężarówkach poturbowanych żołnierzy niemieckich wracających z frontu, zabandażowanych, zakurzonych, brudnych, wymieszane formacje, siedzieli - jeden czołgista, jeden artylerzysta, różne mieli mundury. Więc to wszystko było obserwowane, notowane i raportowane co wieczór do władz wyższych, do centrali. Jaki był użytek z tego zrobiony, oczywiście tego nie wiem, ale wiem, że bardzo to serio traktowaliśmy i siedzieliśmy w tych [krzakach]. Ja raczej tam nie siedziałem, bo byłem organizatorem tego, ale zbierałem to, notowałem, robiłem zbiorowe raporty i wysyłaliśmy to. I potem wybuchło Powstanie - 1 sierpnia.


 

  • Jak pan zapamiętał wybuch Powstania? Czy miał pan przydzielone zadania? Czy zaskoczył pana wybuch Powstania, czy to było zaplanowane z pana punktu widzenia?


Zaskoczył, dlatego że mieliśmy cały system alarmowy ustalony, zresztą w tej notatce też jest, kto kogo ma zawiadamiać i ten system alarmowy był oparty o jakąś hierarchię - zostanie zawiadomiony ktoś, powiedzmy, z hufca czy roju - tak się nazywało - potem ten zawiadomi zastępowych, zastępowi zawiadomią dalszych i przyjdą rozkazy. Te rozkazy nie przyszły. To się zresztą wiązało z całym załamaniem tego systemu „Zawiszy”, na Mokotowie przede wszystkim, nie tylko „Zawiszy” - całych Szarych Szeregów, i my tego zawiadomienia nie dostaliśmy. Jak się rozpoczęła strzelanina, o czym oczywiście wiedzieliśmy[…] Z tym, że strzelaniny nie było za bardzo u nas na Kolonii

Muszę powiedzieć, że ta Kolonia była w ogóle azylem, bo do końca Powstania właściwe tam się niewiele działo, dlatego że całe walki powstańcze, ataki, obrona, bombardowania, wszystko się działo na tak zwanym górnym Mokotowie, to znaczy powyżej skarpy, wzdłuż Puławskiej, na ulicach bocznych. Natomiast na dolnym Mokotowie, przynajmniej na Kolonii Lotniczej, czasem zachodziły patrole niemieckie. Nasze patrole chodziły tam zwłaszcza nocą, to było opanowane przez nas, ale tak w zasadzie było spokojnie. Co więcej, wody szybko zło w Warszawie, a ponieważ to było na dole, woda ściekała z rur z góry i jeszcze ta woda była... Nie wiem czy do samego końca Powstania, ale w każdym razie przez długi czas, jak chciałem się umyć, to szedłem do mamy i mogłem się umyć porządnie.

A po trzecie, tam były ogródki, każdy kto miał w ogrodzie trawki i kwiatki i ozdobne krzewy, to sadził kartofle i pomidory oczywiście, bo sprawa zaopatrzenia w czasie okupacji było bardzo trudną sprawą dla warszawiaków, dla mieszkańców miast w szczególności, i tam to jedzenie było do uzyskania.

Tak, że jak chciałem się umyć i zjeść, to szedłem do mamy, tam była możliwość. W każdym razie to się oczywiście skończyło później, bo Niemcy wreszcie przyszli. Ale wracam do pana pytania, siedzimy na tej Kolonii - co się dzieje? Słyszymy strzelaninę z góry, więc wszyscy krzyczą – „Powstanie się zaczęło”, ale nic nie widzimy, tylko słyszymy strzelaninę. Na drugi dzień zaczynamy się rozglądać i widzimy - już nie pamiętam, którego to dnia zauważyliśmy, drugiego czy trzeciego - że właśnie w ruinach tej Królikarni, której pożar widziałem wcześniej, kręcą się nasi z opaskami, jakiś patrol. Oczywiście czym prędzej tam pobiegliśmy i - chyba 4 sierpnia - już nawiązaliśmy z nimi dobry kontakt i oni nam powiedzieli – „No, wy, harcerze idźcie, zgłoście się do komendy placu najlepiej.” Bo my pytamy, co my mamy robić, my chcemy coś robić, bo my siedzimy, czekamy... Jedyną rzeczą konkretną którą robiliśmy, to nosiliśmy jedzenie powstańcom, bo nasze mamy od razu zaczęły organizować kuchnie, bo trzeba było chłopców wyżywić, więc my nosiliśmy te kubły z zupami, czy chleb, czy cokolwiek to było. I był właśnie taki obywatel Zadziora; to zabawne, że w pierwszych dniach Powstania używało się formy obywatel, to było chyba też nawiązanie do Powstania styczniowego, czy rewolucji z 1905 roku, gdzie, jak rozumiem, też używano słowa obywatel. Nie miało ono tego nalotu komunistycznego, jak później, już za władzy ludowej, kiedy obywatel był właściwie trochę pejoratywnym określeniem. A więc obywatel Zadziora - był dowódcą chyba tej jednostki - namówił nas, żebyśmy poszli do Komendy Placu. Następnego dnia chyba, to jest 5 sierpnia, gdzieś tu mam zanotowane te daty, poszliśmy na górę, na skarpę. Pierwsze placówki zatrzymują nas - ubraliśmy się w cokolwiek mieliśmy, te mundury harcerskie, jakieś chyba krzyże harcerskie, lilijki czy jakieś takie zielone kurtki, staraliśmy się wyglądać możliwie służbowo - przedstawiliśmy się, we trójkę poszliśmy jeszcze z moim kuzynem Bronkiem Opackim i przyjacielem sąsiadem Michałem Kulikowskim. Bronek miał pseudonim „Prus”, Michał pseudonim „Żyrafa”. Bronek zresztą żyje jeszcze, „Żyrafa” zginął po wojnie w wypadku samochodowym. Potem los mnie łączył z nim po Powstaniu w obozie, ale to już następna sprawa. W każdym razie we trzech poszliśmy tam - „Komenda Placu, proszę bardzo” - zaprowadzili nas, czy pokazali, zgłosiliśmy się tam.

  • Gdzie mieściła się ta Komenda Placu?


Na Malczewskiego, na Mokotowie. Był tam major Szpak, który był tam nie wiem czy komendantem czy jego zastępcą. Major Szpak bardzo się ucieszył: „Harcerze, znakomicie! Potrzebni jesteście, potrzebujemy łączników, znacie okolice?” Nikt nie znał lepiej okolicy niż my i od razu nas zaangażowano, zostaliśmy żołnierzami „Baszty”, bo „Baszta” była dominującą jednostką na Mokotowie w Komendzie Placu. Potem nam przydzielono rowery i przez jakiś czas byłem w tej Komendzie Placu. Do naszych obowiązków należało po pierwsze, rozwożenie biuletynów, bo już zaczęto drukować „Biuletyn Informacyjny”, publikowany przez Biuro Informacji, po drugie, to było dosyć odpowiedzialne zadanie - rozprowadzanie hasła, dlatego, że co wieczór zmieniane było hasło i wszystkie jednostki, wszystkie, w miarę możności, jednostki otrzymywały hasło i odzew. Wartownik, który stał nocą i słyszał kogoś zbliżającego się, krzyczał – „Stój! Hasło!”. Ten musiał podać hasło, pytał o odzew, wartownik podawał odzew i wtedy mówił – droga wolna, czy coś takiego. Jeżeli tego hasła nie znał, to wtedy wartownik krzyczał – „Stój bo strzelam!” i ewentualnie strzelał. I teraz chodziło o to, żeby to hasło co wieczór przekazać do wszystkich, więc to należało do naszych zadań. Wsiadaliśmy na rower o jakieś 4 czy 5, jechaliśmy i komendantom oddziałów przekazywaliśmy to hasło. Trzecie to było od czasu do czasu, jak teraz myślę, to zupełnie absurdalne zadanie - sprawdzanie przez Komendę Placu, jak daleko sięgają nasze placówki tak naprawdę, bo oni dostawali oczywiście raporty, że na ulicy - powiedzmy w parku Dreszera - stoimy pod numerem 12, ale oni chcieli wiedzieć czy to jest naprawdę. Więc nas wysyłali, żebyśmy to sprawdzili i zadanie było takie, że mamy jechać czy iść tak daleko aż Niemcy zaczną do nas strzelać. I jak będą strzały to znaczy, że doszliśmy już do granicy. To była dosyć ryzykowna zabawa. Pamiętam, że robiliśmy to parokrotnie. I wreszcie też pamiętam, że byliśmy zaangażowani do organizowania pomocy ludziom z frontowych rejonów, które zostały zaatakowane. To znaczy, były rejony, gdzie jeszcze naszych nie było, czy nasi się wycofali i Niemcy wpadli, zresztą i Ukraińcy tak samo - o nich było dużo mowy jako o szczególnie okrutnych, że rzucali granaty do piwnicy.

Oczywiście wszyscy ludzie siedzieli w piwnicach. Więc albo był okrzyk Raus! i jak wyszli to już tam turbowali, pędzili czy coś, a potem rzucali pociski zapalające czy granaty zapalające i ci ludzie, którzy zostali, byli ranieni i parzeni. Pamiętam, jak właśnie wychodzili tacy oparzeni. Pamiętam ten straszny zapach sparzonej skóry. Jak stali to trzeba było [ich] jakoś organizować, wysyłać ich do szpitali, do punktów opatrunkowych, przychodzili oczywiście zupełnie oszołomieni, bo jak się siedzi w piwnicy i na głowę spadnie zapalający granat, to człowiek ma poważne powody do tego, żeby być oszołomionym. I w tym też braliśmy udział, w takiej akcji organizacji pomocy dla tych nieszczęśników, którzy się znaleźli właśnie w strefie ataku, a właściwie terroru, bo to już nie było walki, to było tyranizowanie i torturowanie ludzi.

Potem się zaczęła organizować Poczta Polska.

  • Jak liczna była pana drużyna, której pan był drużynowym?

 

W tej drużynie konspiracyjnej, przedpowstaniowej [było] około dwudziestu osób. To były cztery zastępy po sześć, siedem osób, trochę więcej wobec tego, do trzydziestu, między dwadzieścia a trzydzieści. To się troszkę zmieniało… Znaczy to rosło właściwie, narastało. Najpierw zastęp, potem była drużyna, drużyna kilku-zastępowa, dwu-zastępowa, trzy-zastępowa, cztero-zastępowa. Na tej liście, którą mam z 1944 roku, to tam jest między dwadzieścia parę a trzydzieści [osób]. Natomiast w czasie Powstania oczywiście nie ma drużyny, jesteśmy łącznikami Komendy Placu, ale ciągle nas tutaj korci, żeby nawiązać jakiś kontakt, gdzie jest to harcerstwo, gdzie jest „Zawisza”, gdzie są Szare Szeregi. Prowadziłem notatnik, i ten notatnik nawet teraz przed rozmową z wami przeglądałem. Wygląda na to, że 10 sierpnia zwolniłem się z tej Komendy Placu i zgłosiłem do „Zawiszy”. Czyli z tego wynika, że „Zawisza” już coś organizowała około 10 sierpnia. Dowody na to, że poczta polowa powstała są, tak jak widzę z tej literatury - około 15, 16 sierpnia. Czyli połowa sierpnia to już jest okrzepnięcie pewne tej struktury organizacyjnej „Zawiszy”, już powstaniowej.

Ponieważ dosyć wcześnie tam przeszedłem, dostałem polecenie i nawet mam zanotowane, że zostałem mianowany drużynowym rozkazem jakiegoś Witolda chyba 12 sierpnia, z poleceniem zorganizowania drużyny, która będzie się zajmowała pocztą polową. Część tej drużyny to byli moi starzy harcerze, a część to byli nowi przybysze, którzy przychodzili - chłopcy z okolicy, którzy albo mieli jakieś pojęcie o konspiracyjnym harcerstwie, bo byli w innych drużynach, albo w ogóle nie mieli żadnego. I z tego stworzyliśmy znowu drużynę, której zadaniem tutaj było obsługiwanie Harcerskiej Poczty Polowej. Ona się mieściła na Tynieckiej 26 najpierw, potem przenieśli nas na Odyńca, jak ten budynek na Tynieckiej został uszkodzony czy zbombardowany.

 

Potem na Odyńca było silne bombardowanie. Szczególnie był jeden taki moment, kiedy trzy budynki -wzdłuż Odyńca stały budynki trzy, czteropiętrowe, w takim jednym długim rzędzie - zostały wycięte zupełnie bombami sztukasów. Te sztukasy to była osobna broń, która była szczególnie niemiłą bronią. Po pierwsze one miały niedaleko do lotniska okęckiego, gdzie lądowały, ładowano na nie bomby, następowało uzupełnienie paliwa i wracały. Te naloty były co pół godziny, to było bardzo szybko. I teraz taki sztukas, który był bombowcem nurkującym - nurkując włączały się syreny w skrzydłach, które straszliwie ryczały, więc ten efekt akustyczny był bardzo niemiły, i potem odrywały się bomby, które było widać, bo oni zrzucali te bomby z wysokości kilkuset metrów. Jak człowiek widział tą bombę nad sobą, to było bezpiecznie, bo wiadomo było, że bomba padnie dalej, ale jak bomba była dalej, to wiadomo, że ona padnie tutaj. I wtedy była jeszcze chwila czasu, żeby się schować do piwnicy czy do jakiegoś schronu. Zresztą w czasie jednego z tych bombardowań, już jak byliśmy drużyna harcerską, pamiętam, że bomby padły w pobliżu schronów - bo obok piwnic, to ludzie kopali także schrony ziemne - to były, po prostu, tak jak okopy, głębokości powiedzmy półtora metra, dwa metry, przykrywane jakimiś deskami, belkami, gałęziami, na to nasypana była ziemia. To było o tyle bezpieczne, że jeżeli bomba padła gdzieś niedaleko, czy pocisk artyleryjski, już nie mówiąc o kuli karabinowej, to tym co siedzieli pod tą ziemią nic się nie stało. Natomiast wtedy, kiedy bomby padły blisko tych rowów, te rowy się po prostu zamknęły. Zamknęły się zasypując ludzi. My ich wtedy wykopywaliśmy. To było gdzieś już we wrześniu, pamiętam to niemiłe uczucie, kiedy człowiek gorączkowo kopie łopatą i nagle słyszy spod ziemi – „ostrożnie, głowa.” Na szczęście przeżył, ale na nieszczęście, że tu trzeba się spieszyć, bo powietrza jest coraz mniej i nie wiadomo, czy następnego nalotu nie będzie; trzeba było się uwijać. Łopatami, rękami rozgrzebywaliśmy te dziury, te zmiażdżone schrony i wyciągaliśmy tych ludzi obsypanych ziemią, zakurzonych, brudnych, otrząsających się, łapiących powietrze. Były i takie akcje, ale zasadniczo moim zadaniem była poczta.


  • W jaki sposób odbywała się dystrybucja poczty, przekazywanie, odbiór od nadawców i przekazywanie adresatom?

 

Najpierw ta poczta była ograniczona tylko do przekazywania właściwie poczty wojskowej, a potem stała się pocztą publiczną. Później nawet zostały ustawione skrzynki pocztowe, ale zasadniczo ludzie przychodzili, przynosili, podawali, tak trochę nieformalnie słyszeli, że jest jakaś możliwość. Trzeba pamiętać, że informacji o ludziach był niesłychanie dotkliwy dla ludności. Powstanie wybuchło o piątej, czyli w czasie, kiedy ludzie byli poza domem. Bardzo wielu ludzi było poza domem i utknęło tam, a stosunkowo szybko Warszawa została rozcięta na dzielnice, które nie miały ze sobą komunikacji. Żoliborz był oddzielony od Śródmieścia, Śródmieście od Mokotowa plus jeszcze Stare Miasto, Czerniaków, Sielce, Solec. Ta potrzeba informacji była niesłychanie dotkliwa. Wobec tego bardzo szybko ludzie się zorientowali, że istnieje możliwość przekazywania informacji i te listy otrzymywaliśmy. Pamiętam, że przychodziły do mnie, do tej naszej stanicy, listy na przykład ze Śródmieścia, przenoszone kanałami. Przychodziła cała paczka, trzeba je było rozdzielić i rozesłać. Ja tego tak dobrze nie pamiętam naprawdę, ale w tych wspomnieniach, które są wydrukowane w książce o Harcerskiej Poczcie Polowej, jeden z moich harcerzyków wspomina jak to było organizowane - że ja podzieliłem Mokotów na rejony, przydzieliłem do każdego rejonu po kilku listonoszy i oni otrzymywali codziennie rano pakiet listów do rozprowadzenia, mniej więcej tak jak normalna poczta, i chodzili z tymi listami. Nie było to wcale zadanie łatwe, dlatego, że aby przejść z punktu A do punktu B, czasami to był po prostu spacerek, czasami to było przejście przez ulicę, wzdłuż której był obstrzał, wobec tego trzeba było znaleźć miejsce, które było bezpieczne. Takimi miejscami były barykady. Jeżeli barykada była w poprzek ulicy, to pod barykadą schylając się - a jak się miało czternaście czy dwanaście lat, to było jeszcze łatwiej się schylić i przejść - albo trzeba było przejść przez piwnice, które stopniowo były łączone przekuwanymi dziurami pod ziemią, albo trzeba było czekać na właściwy moment. Często we wspomnieniach listonoszy są opowieści, że przychodzą do jakiegoś domu, który istnieje, gdzie czeka matka, czy siostra, czy ciotka, [która] dostaje tą wiadomość, jest zachwycona, tego chłopaka bierze, ściska, całuje, proponuje mu coś zjeść - oczywiście to jest najbardziej cenione, bo jednak z jedzeniem były ciągłe problemy - i w ogóle jest traktowany jako zwiastun dobrej nadziei, co było niesłychaną satysfakcją, bo normalnie żadne ciotki nie całują listonoszy, a wtedy tak to było. Z drugiej jednak strony przykrość była, kiedy chłopak z wielkim niebezpieczeństwem i ryzykiem docierał do jakiegoś punktu i znajdował tylko dziurę w ziemi, że nawet śladów nie było. Bardzo prawdopodobne było, że nikt już nie żył. Czasami to znowuż znajdował [ludzi] przypadkiem gdzieś, jak jednak mimo wszystko ocaleli, gdzieś u sąsiadów. To rozprowadzanie listów to była cała gra, przeciwko i przeciwieństwom losu i przeciwieństwom wojny. My te listy, które były na terenie Mokotowa rozprowadzane, gromadziliśmy, sami je rozsortowywaliśmy i wysyłaliśmy - co, gdzie. A co do Śródmieścia, to się pakowało w paczki i się przekazywało, o ile pamiętam, do Komendy Placu, oni to dalej wysyłali, albo [przekazywało się] do starszych harcerzy. My ciągle byliśmy traktowani jako „Zawisza”, potem powstała grupa BS, czyli Bojowe Szkoły. Oni właściwie bardzo wcześnie zostali już wciągnięci do oddziałów bojowych, a potem my też tam do nich dołączyliśmy. W każdym razie ta poczta mieści się najpierw na Tynieckiej 26, potem na Odyńca 11, a w końcu na Bałuckiego 12 na rogu Wiktorskiej, tam jest już do końca, czyli do 22 września, kiedy oficjalnie odbywa się ostatnia zbiórka i nasza drużyna zostaje rozwiązana.



  • Wspomniał pan, że zaczął pan działać jako drużynowy Poczty Harcerskiej w połowie sierpnia, co działo się z panem w okresie sierpień-wrzesień?


To właśnie jest ta poczta. To jest cały ten okres, kiedy poczta się organizuje, krzepnie, staje się coraz bardziej sprawną i funkcjonuje całkiem nieźle, gdzieś do około 20 września. Potem 24 września zaczyna się główny atak na Mokotów, ale już 21, 22, 23 zaczynają się coraz mocniejsze bombardowania, to znaczy bombardowania trwają cały czas, to są takie bombardowania nękające. Między innymi właśnie wykopywaliśmy tych [ludzi] zasypanych w schronach.

Potem był taki epizod, kiedy nas wysłano po tym wielkim zrzucie w ciągu dnia, kiedy amerykańska flota powietrzna zrzuciła zasobniki z rozmaitymi dobrami, których większość zresztą wpadła albo w ręce Niemców, albo na przedpole, to nas wysłano do zbierania tego. Pamiętam, takie momenty ciągle się w pamiętnikach spotyka. Mnie to spotkało raz, że człowiek jest w jakimś punkcie, odchodzi z tego punktu na chwilę, wraca i znajduje ruiny. Gdyby nie odszedł to byłoby po wszystkim. Tak właśnie było z tymi pojemnikami. Pamiętam, że byliśmy koło kościoła św. Michała, na skarpie, był tam jakiś dom z poddaszem i my z tego poddasza obserwowaliśmy pojemniki, które leżały gdzieś tam na terenie niczyim, między naszymi pozycjami a niemieckimi, ale na otwartym terenie niczyim, więc oczywiście o tym, żeby to w ciągu dnia ściągnąć, nie było mowy. Ludzie kombinowali, że może rzucić jakąś linę z hakiem, może coś, albo czekać do wieczora. Ostatecznie zdecydowaliśmy, że nic się nie da zrobić, z kolegą odeszliśmy kawałek i po chwili wracamy a tego domu już nie ma. To znaczy dom jest, ale rozwalony. Czyli ci obserwatorzy, co zostali tam, to na pewno poważnie oberwali.

Były i inne epizody, na przykład ten Michał Kulikowski „Żyrafa”, o którym wspomniałem wcześniej, któregoś dnia poszedł gdzieś z meldunkiem, czy z czymś, i nie wrócił. Ja się gdzieś zaplątałem, wracam i moi koledzy pytają – „Słuchaj, nie widziałeś Michała?”, „Co się stało z Michałem?”, „Michała nie ma, ››Żyrafy‹‹”. Ja mówię – „Nie, nie mam pojęcia, może poszedł do domu, do mamy” - bo on był też z tej Kolonii. Ponieważ ja się tam wybierałem, idę z myślą, że się o niego tam wypytam, przychodzę i pierwsza osoba, która mi się rzuca niemal na szyję to jest jego matka, z którą byliśmy oczywiście zaprzyjaźnieni – „Co z Michałem, co z Michałem?” Odpowiedź jest jasna, nie ma go w domu. Zaczynam kłamać, że nic złego, jest tam, na górze. „A kiedy go widziałeś?”. – „Niedawno”. – „W porządku wszystko?” – „Tak, w porządku wszystko”. Wracam z ciężkim sercem. Michał się znalazł. Gdzie? Co? Jest w szpitalu u Elżbietanek ranny. Okazuje się, że chłopak miał niebywałe szczęście. Jak go przynieśli na punkt opatrunkowy, lekarze powiedzieli – „On nie ma prawa żyć.” Okazało się, że dostał postrzał w pierś i kula wyszła z tyłu - przeszła między żebrami z przodu, między żebrami z tyłu, czyli nie uszkodziła kości i jakoś przeszła koło serca w momencie skurczu serca. W ogóle fenomen. Okazało się, że żyje, że właściwie dużo mu się nie stało i po dwóch tygodniach maszerował ze mną przez kanał, nieśliśmy karabin maszynowy, przetrwał to. I takie bywały szczęśliwe zbiegi okoliczności.

  • Wspomniał pan o kanałach, czy często pan przenosił meldunki czy też inne przesyłki kanałami?


Nie.

Kanałem przeszedłem tylko raz w czasie ostatecznej ewakuacji Mokotowa i nikomu tego nie życzę. To było w nocy z 26 na 27 września, kiedy już 26 września oficjalnie powiedziano nam - koniec, poczta rozwiązana, drużyna rozwiązana, chłopcy mają iść, kto może, do domu, a tych trochę starszych tak jak ja, kilku z tej grupy BS i ten właśnie „Olgierd” Bolesław Haft-Szatyński, było nas tam chyba sześciu czy siedmiu, zostaliśmy na Bałuckiego, na ostatniej naszej stanicy.

Tam były resztki batalionu „Zośka”. Ponieważ to był harcerski batalion, nas do nich przyłączono. Nie sprawdziłem w kronice „Zośki”, czy oni coś zanotowali, ale w moich notatkach jest wyraźne, że jesteśmy do nich przydzieleni pod dowództwem Olgierda, który był trochę starszy i jest nas pięciu czy sześciu. Pamiętam, że wchodzimy do pokoju, gdzie oni siedzieli, bardzo zmęczeni po jakiejś walce, i broni jest pełno. Nam się oczy zajarzyły, bo w ogóle z tą bronią to było zawsze krucho, a tutaj leżą karabiny, leży karabin maszynowy - oni nie mają już załogi do tego karabinu maszynowego. My z Michałem się zgłaszamy i czekamy na dalsze rozkazy. Tam było dwoje Żydów z Gęsiówki, z wyzwolonego obozu, kapral „Szaber” i łączniczka „Marysia”, oboje bardzo sympatyczni. Ten „Szaber” to był taki człowiek zaradny - tacy przeżywali, może i dlatego nazwali go „Szaber”. Ona była łagodna, zresztą ładna dziewczyna. Wtedy już nic nie było do jedzenia, poza miską cukru i workiem cebuli. Jedliśmy tą cebulę z cukrem… Oczywiście, ponieważ Żydzi mieli opinię, że lubią cebulę, tak się podśmiewaliśmy, że akurat dobrze, że chociaż ta cebula jest - zresztą też lubię cebulę - więc zajadaliśmy tą cebulę z cukrem, nic więcej, i czekaliśmy na rozkazy.

Wieczorem rozkaz przyszedł, że mamy iść obstawiać wejście do kanału. Gdzieś nas popędzili w jakieś miejsce, staliśmy tam w ciemności, nic się nie zdarzyło, czekaliśmy tam w napięciu na ewentualny atak, ale Niemcy nocami to się za bardzo nie pchali. Ataki głównie szły w ciągu dnia, natomiast bombardowania oczywiście szły także i w nocy, zwłaszcza później. W każdym razie ostatecznie padł rozkaz, że idziemy do kanału. Pamiętam, że było ciemno, były tylko łuny palących się domów i trzymaliśmy się za pasy, każdy miał jakiś tam pasek, więc trzymaliśmy się ze te paski z tyłu, żeby się nie pogubić. Doszliśmy do tego kanału i weszliśmy w głąb, na rogu Dworkowej, to było to sławne wejście. (…) Jak widziałem „Kanał” Wajdy później, to była taka blada namiastka tego, co się tam rzeczywiście działo. Co było najstraszniejsze w kanale, to była przede wszystkim dla mnie ciemność, że było absolutnie ciemno. Nie miałeś zielonego pojęcia, gdzie idziesz, czy w przód czy w tył, czy w lewo czy w prawo. I tylko człowiek macał boki kanału i te ścieki. Na szczęście ścieków nie było dużo, dlatego że oczywiście już w Warszawie wody nie było i deszcze jeszcze się nie zaczęły. Było stosunkowo mało tych ścieków, ale w najgorszym wypadku chyba było do pasa. A tak - do kostek, do pół łydki. Oczywiście te ścieki nie były za czyste... Trwało to wszystko dziesięć do dwunastu godzin, nie potrafię w tej chwili powiedzieć. Wydawało mi się, że 12, ale potem z moich notatek widać, że dziesięć. Tak czy owak to był długi pobyt w kanałach, polegający na tym, że się szło, że się stawało, że się przełaziło przez barykady, bo Niemcy w niektórych miejscach jednak już robili zapory. Pamiętam, że jedna z takich zapór, przez którą musieliśmy przechodzić składała się ze skrzynek ze szkłem, które jak oni rzucali to szkło się potłukło i trzeba [było] oczywiście piekielnie uważać, żeby się nie skaleczyć, bo tężec by długo nie czekał w takich brudnych [warunkach]. Druga barykada składała się z rur stalowych powiązanych drutami kolczastymi. To było takie rusztowanie, więc znowu trzeba było się przez to przedostawać. I cały czas było cicho, bo oni słuchają i jak usłyszą to albo rzucą granaty, albo rzucą karbid. Jak była woda - karbid reagował z wodą - wtedy rzucali zapałki też, a nawet bez tych zapałek to też była trucizna, przecież [to] był gaz. To był taki nieprzyjemny aspekt. Inny to, że ludzie w pewnych momentach wzięli coś ze sobą i nie byli w stanie unieść, rzucali. W pewnych momentach człowiek napotykał się na jakieś tłumoki pod nogami, oczywiście w pełnej ciemności to nie wiadomo było czy to jest tłumok, w każdym razie pierwsza myśl była, że to trup leży. Potem się deptało po tym i jak to było krótkie to znaczyło, że plecak a nie trup, ale w tej pełnej ciemności [nie było początkowo wiadomo]. I ciągle „cicho, cicho” były ostrzeżenia. W pewnym momencie jakaś łączniczka przeszła w odwrotną stronę, nie wiem czy ona szła gdzieś… w jakichś wspomnieniach też o tej łączniczce jest mowa, że to była dziewczyna, która znała drogę i okazało się, że czoło [naszej] kolumny poszło w złą stronę i ona zawracała i skierowała nas na właściwą stronę. Tak czy owak, po całym przejściu z tymi przerywnikami barykad i ciszy i zatrzymywania i cofania się, wyszliśmy na rogu Wilczej i Alej Ujazdowskich - takie znane wyjście z mokotowskiego Powstania - i tam nas skierowano na Wilczą 41, tam była stanica harcerska. Był taki moment napięcia, kiedy nas chcieli rozbrajać ci, co nas wyciągali z tego kanału. Oczywiście wyjście z kanału było znacznie trudniejsze niż wejście, bo ubranie było ciężkie, nasączone wodą, więc nie dość, że człowiek wychodził głodny i zmęczony, ale jeszcze wynosił ze sobą 10 kilo wody czy ścieków w płaszczu, w spodniach, w butach.

I chcieli nas rozbrajać, bo okazało się, że tam było nieporozumienie, że niby „Baszta” i pułkownik „Karol”, dowódca, nie dostał rozkazu wycofywania, wycofał się bez rozkazu, więc było zamieszanie. My powiedzieliśmy, że się absolutnie nie damy rozbroić, dorwaliśmy się do tych karabinów maszynowych, a tutaj chcą nam zabawki zabierać. Skierowano nas na tą Wilczą, mam zanotowane, że byliśmy na Koszykowej 22 i na Hożej; różne były te kwatery, przesuwano nas z miejsca na miejsce. Pamiętam taki niemiły epizod, kiedy byliśmy w jakimś mieszkaniu, być może to było na Hożej właśnie i otwieramy szafę i szafa jest pełna ubrań. My jesteśmy w tych zagnojonych ubraniach i zjawia się właściciel tego mieszkania – „Co wy tu grzebiecie?” My widzimy ubrania – „Czy możemy sobie wziąć, żeby się ubrać?” On oburzony – „Nie, absolutnie nie! To są moje ubrania! Co wy sobie wyobrażacie?” My te ubrania tak czy owak wzięliśmy, czyli obrabowaliśmy tego pana biednego, ale czuliśmy się rozgrzeszeni, to był taki zgrzyt trochę.

I jeszcze jedna rzecz którą robiliśmy, to chodziliśmy po jedzenie. Były magazyny zboża, mąki w północnej części Warszawy, w tej części jeszcze nie zajętej przez Niemców, części Śródmieścia, ściśle mówiąc przy młynach. To było przy browarze Haberbusch i Schiele - to była taka sławna fabryka piwa, browar, przed wojną. To było gdzieś w rejonie Woli, Młynowa może, oczywiście Wola już była zajęta, to nie było zbyt daleko. Musieliśmy przejść tą sławną barykadę w poprzek Alei Jerozolimskich, którą Niemcy ciągle usiłowali rozbić, ale ciągle nasi ją odbudowywali, to było gdzieś w rejonie Muzeum Narodowego. Potem jakimiś ulicami, nie kanałami, dochodziliśmy do tych młynów i tam ładowaliśmy ile się dało tego zboża i przynosiliśmy na naszą kwaterę, to były takie wyprawy… jedna czy więcej. I robiło się z tego tą sławną zupę-plujkę, gdzie jedząc trafiało się co chwila na plewy zboża, bo to nie było dobrze oczyszczone i to się tak jadło, łykało i pluło tymi plewami, stąd nazwa.

 

Wreszcie przychodzi moment ostatecznej kapitulacji, kiedy nam mówią, że już nie jesteśmy w „Zośce”, ku naszemu wielkiemu rozżaleniu, bo „Zośka” była legendarna i choć przez chwilę otrzeć się o nią, było dla nas, tych młodych chłopców, wielkim zaszczytem i ekscytacją. Pamiętam był taki ostatni kominek, taka ostatnia odprawa i powiedziano nam - „teraz macie do wyboru, albo możecie iść jako jeńcy wojenni, albo możecie iść jako cywile”. Ja cały czas trzymałem się z tym Michałem, z którym nieśliśmy ten nieszczęsny karabin maszynowy, z nim cały czas byłem. Byli tam i inni chłopcy od czasu do czasu, ale z nim to była taka para nierozłączna. Doszliśmy do wniosku, że jeszcze dla nas nie koniec wojny, idziemy z cywilami, uciekamy, idziemy do partyzantki. To jest interesujące, jaki był duch [walki] po tych dwóch miesiącach Powstania, w głodzie, po tych ranach, po poniewierkach, my jeszcze nie jesteśmy [przegrani], z nami jeszcze nie skończyli. I wyszliśmy jako cywile.


  • Jaki był stosunek ludności cywilnej do pana jako żołnierza, jako łącznika, harcerza w czasie Powstania?


Był bardzo życzliwy. Nigdy nie napotkaliśmy się na jakąś nieżyczliwość poza tym epizodem, o którym wspomniałem przedtem. Po części to się wiązało także i z tym, że wiele tych rodzin mokotowskich znaliśmy, to było się wśród znajomych. Na Kolonii Lotniczej wszyscy się znali. Na górnym Mokotowie, na przykład, zachodziłem do takiej pani, która była bardzo aktywna w AK i potem w czasie Powstania, pani Irmina Nieznańska, która była żoną najlepszego przyjaciela mojego ojca. Ona była bardzo aktywna w rejonie parku Dreszera. Znała tam mnóstwo ludzi, wobec tego byliśmy, że tak powiem, [przekazywani] z rąk do rąk. Mam też w swoich notatkach, że nocowałem u pani Rostkowskiej, to była matka jednego z naszych chłopców, który był i w mojej drużynie i kolegą na kompletach i nawet w jego mieszkaniu odbywały się komplety.

  • Czy poza ludnością cywilną miał pan kontakt też w czasie Powstania z innymi narodowościami? Wspomniał pan, że jak pan przyłączył się do Zośki, spotkał pan tam dwoje Żydów. Czy spotkał się pan z innymi Żydami?

 

Z Żydami to było tylko to jedno spotkanie. Natomiast było spotkanie z Węgrami kilkakrotnie, dlatego, że koło Warszawy stacjonowały jednostki węgierskie w służbie niemieckiej, ale będące nielojalnymi sojusznikami Niemców. To znaczy kilkakrotnie przyjeżdżali, zawsze było to samo - przyjeżdżali bryczką zaprzężoną w dwa konie, czterech mężczyzn, woźnica, podoficer i dwóch oficerów. Przyjeżdżali na rokowania w Komendzie Placu w sprawie ewentualnego przyłączenia się do Powstania. Na ich szczęście tego nie zrobili, ale oczywiście to byłaby wielka gratka, to były, jednak, dywizje w pełni uzbrojone, zorganizowane, i tak dalej. Może nie mieli czołgów, nie wiem czy mieli, ale na pewno mieli broń krótką, mieli duże zapasy amunicji. Zawsze się to kończyło po kilku dobrych godzinach tym, że oni zostawiali swoją broń, pistolety, pistolety maszynowe, czy karabiny, wsiadali na ten swój wózek i odjeżdżali. Takich spotkań z nimi było kilka, trzy, cztery. Potem Niemcy zorientowali się, że oni coś knują i wycofali te jednostki. Drugie spotkanie to było z tymi, jak myśmy ich nazywali - własowcami, czy Ukraińcami, czy Rosjanami, ludźmi radzieckimi w służbie, chociaż niekoniecznie radzieckimi, bo niektórzy z nich to byli Ukraińcy z Polski zachodniej w służbie niemieckiej, to były te oddziały najemników. Twarzą w twarz się wtedy z nimi nie spotkałem, ale spotkałem się ze śladami ich działalności w postaci tych ludzi popalonych, poparzonych, poturbowanych. Inne nacje, nie. To chyba wszystko.



  • Czy spotkał się pan w czasie walki, służby w czasie Powstania z jeńcami niemieckimi?


Widziałem jeńców z wielką satysfakcją, ale nie miałem nigdy bezpośredniego kontaktu, nie rozmawiałem. Widziałem jak ich prowadzono.

  • Co się działo z panem później? Powiedział pan, że razem ze swoim przyjacielem podjął pan decyzję, żeby nie wyjść jako żołnierz tylko jako cywil.


Tak. Tu się zaczyna następny etap, następna epopeja. Jeszcze mogę wspomnieć, że w Warszawie mieszkał jeden z braci mojego ojca, mój stryj, oni mieli mały sklep z papeterią na Marszałkowskiej, w pobliżu Litewskiej. Mieszkali na zapleczu kościoła Zbawiciela. Jak się znalazłem w południowym Śródmieściu, to oczywiście poszedłem tam zobaczyć czy oni jeszcze istnieją? Okazało się, że istnieją i jest im bardzo dobrze. Oni mieszkali tak, że na podwórze wychodziły ich okna i ich dom nawet nie miał wybitych okien. To był zupełny fenomen! Jak zobaczyłem te szyby po raz pierwszy od wielu tygodni, to w ogóle w głowie mi się to nie mieściło. Mieli pełną wannę, może pół wanny wody, którą sobie nazbierali jak jeszcze woda była, tak że wybierając po troszeczku można się było obmyć. I mieli zapasy jedzenia. Przede wszystkim oboje żyli, to było bezdzietne małżeństwo. U nich spędziłem ostatnie chwile przed wyjściem z Powstania. To znaczy jak już nas rozwiązali, 23 września, rano obaj z Michałem przyszliśmy do nich, jeszcze tam sobie zjedliśmy trochę, dali nam ubranie. Pamiętam, że płaszcz mi dali, co było bardzo cenne później w obozie, i po południu pożegnaliśmy się, wyszliśmy. Nie wiem czy oni później wyszli, czy coś, bo razem z nimi nie wychodziliśmy. Poszliśmy z Michałem w kierunku Alej Jerozolimskich i potem już tą trasą wychodziło się na dworzec Zachodni. Wtedy po raz pierwszy było spotkanie z Niemcami, stali na tych stertach gruzu, bo było pełno gruzu, co jakiś czas trzeba było przez gruzy przechodzić, i stali wartownicy, co jakiś czas patrzyli na nas zezem, my na nich zezem i tak doszliśmy do dworca Zachodniego. Tam załadowano nas w wagony otwarte, takie węglarki, tyle ile wlazło do wagonu i co jakiś czas przy wagonie była taka wieżyczka obserwacyjna i tam siedział Niemiec z karabinem, czy z pistoletem maszynowym. Ten pociąg ruszył już tak trochę o zmierzchu. My jesteśmy zdecydowani uciekać, ale tak się zastanawiamy, że jak za wcześnie wyskoczymy, to będzie jeszcze teren Powstania, teren ewakuowany, tak że na nic to nam się zda. Trzeba odczekać, ale tak żeby to było względnie bezpiecznie. Jednak nie zdołaliśmy się zdecydować i

dojechaliśmy do Pruszkowa. Myślę, że po prostu baliśmy się, że będą do nas [strzelać], ta wieżyczka była może za blisko, baliśmy się, że nas ubiją w czasie tej ucieczki. Z drugiej strony nie było takiego wyraźnego przerażenia tym Pruszkowem, niby to jest punkt zborny. W Pruszkowie pierwszą noc spędziliśmy w warsztatach, spaliśmy na jakichś stołach, na czymś twardym. To były hale fabryczne, Durchganglager, bez specjalnych wygód, to znaczy nie było tam łóżek, w najlepszym wypadku były garście słomy na ziemi. Rano rozpoczęła się selekcja. To polegało na tym, że była bariera metalowa ustawiona w poprzek podwórza, Niemcy wyganiali nas z tych hal, cały tłum szedł w stronę tej bariery. Przy barierze były przerwy, co jakiś czas stało dwóch, trzech Niemców i mówili: na lewo, na prawo – Links!, Rechts! Oczywiście człowiek nie miał pojęcia, co to znaczy. Potem się zorientowaliśmy, że tych, których uważali za potencjalnie przynajmniej zdolnych do pracy skierowali na jedną stronę, a innych na drugą stronę. To było mieszane towarzystwo oczywiście, kobiety z dziećmi, kobiety stare, ludzi wyglądających na chorych odsuwali. I tych później... o ile wiem, z Pruszkowa niektórzy jechali do gazu, niektórzy jechali do obozów koncentracyjnych. Większość jechała po prostu pociągami gdzieś w świat w Polskę i w pewnym momencie pociąg się zatrzymywał, ludzi wyrzucali na pole i radźcie sobie jak umiecie. Czasami jakiś sołtys ze wsi był zawiadomiony czy poinformowany czy zmuszony do tego, żeby przyjmować tych warszawiaków. Zresztą warszawiacy, niektórzy docierali oczywiście dalej, a ci co byli niezdolni [do dalszej drogi], to na miejscu ich kierowano do szpitala, bo w Pruszkowie był szpital i były pielęgniarki polskie. Moja matka, na przykład, znalazła się w tym obozie, bo była do końca na Wierzbnie i w pewnym momencie, jak Niemcy weszli, to ich ewakuowali, przewozili ich jakimiś wozami, bo matka nie była w stanie nawet iść, więc jakichś chłopów pędzili, żeby dawali podwody, jak się to nazywało, i tymi podwodami wieźli te ofiary najpierw do Służewa, potem w końcu do Pruszkowa.

Tu chcę powiedzieć właśnie tę historyjkę zupełnie nieprawdopodobną, że w tym całym zamieszaniu, w tym bombardowaniu, w tych ucieczkach do piwnicy, w tym wychodzeniu, w tej ewakuacji, w tym obozie, w tym szpitalu, zanim matkę rodzina odzyskała i do Włoch sprowadziła, matka przeszmuglowała naszą ukochaną wiewióreczkę. Ta wiewiórka była cały czas z nami, mama mi ją ofiarowała jeszcze przed wojną i tak była już potem wyćwiczona, że jak przedtem biegała po całym mieszkaniu, to później, jak już to było niemożliwe, bo szyby były wybite, mama trzymała ją w szafie. Ona siedziała w szafie na jakiejś pościeli, czy coś, i jak zaczynały się strzały i trzeba było schodzić do piwnicy, matka otwierała szafę, ona siedziała na brzegu tej półki, taka trochę senna, ale już czekała, żeby ją mama wsadziła za pazuchę i zeszła do piwnicy. I tak za pazuchą przeszmuglowała ją przez całe [Powstanie], jak ona to zrobiła w szpitalu, to ja nie wiem. Ta wiewiórka musiała jakoś wychodzić jednak siusiu zrobić od czasu do czas. W każdym razie, ku mojej wielkiej uciesze, jak wróciłem z obozu, ta nasza wiewiórka, którą nazywaliśmy Rudziunia - taka była popularna opowieść dla dzieci o Rudziuni przedtem, stąd ta nazwa Rudziunia była - żyła, przeżyła jeszcze jakiś [czas] po wojnie.

W każdym razie wracam do tej selekcji, jesteśmy wyselekcjonowani jako zdolni do pracy jak się potem okazuje. Była taka hala czwarta, gdzie nas skierowano (…), tam spędziliśmy noc, na jakiejś słomie tym razem, już nie na warsztatach, i następnego dnia nastąpił wyjazd. To znaczy, były wagony tym razem kryte, wsadzali nas do tego wagonu tyle, ile wlazło, niemal kolanami dociskając. Jak zanotowałem, było około trzydziestu mężczyzn i dwudziestu kobiet. Wreszcie jak już się nikt więcej nie mieścił, drzwi zasunęli, pamiętam zgrzyt tych zasuw na zewnątrz „łup, łup, łup”, siedzimy w wagonie, małe okienka, czekamy…

Dwie godziny to trwało zanim pociąg ruszył. W międzyczasie, jak sobie można wyobrazić - fizjologia ma swoje prawa - więc zaczyna się problem. Ktoś miał jakiś garnek czy kubeł i zaofiarował ten garnek i jak ktoś potrzebował, to z tego garnka skorzystał a potem się pchał do okienka, żeby przez okienko z tego garnka wylać. Potem wpadli na pomysł, ktoś miał scyzoryk, wycięli z wielkim trudem dziurę w podłodze - niewielką dziurę, więc trzeba było dobrze celować, ale problem polegał na tym, że akurat ta dziura wypadła nad osią, więc jak pociąg ruszył, to też były nieprzyjemne efekty korzystania z tej dziury. W każdym razie tak jedziemy przez całą noc i przez cały dzień i otwierają się te drzwi, pociąg staje, oczywiście wszyscy wyskakują i każdy co trzymał, korzysta z okazji żeby się załatwić. Tak, że wzdłuż tego całego wagonu jest kilkaset kobiet i mężczyzn, którzy się załatwiają. Niemcy stoją, z pogardą patrzą na tych „dzikusów”, którzy nawet nie mają na tyle wstydu, żeby się powstrzymać. Na horyzoncie widzimy górki… Gdzie my jesteśmy? Ktoś sugeruje, że to Sudety, bo o Sudetach się słyszało wcześniej… no chyba Sudety…

Jak się okazało, rzeczywiście to były Sudety i znaleźliśmy się w obozie, który był olbrzymim kombinatem obozów wojskowych Lamsdorf, po polsku Łambinowice, to jest obecnie na Śląsku. Uformowali nas w kolumnę i popędzili w kierunku tego obozu. Tam byliśmy od 5 października do 24 października. Po pierwsze, widzimy - to jest taki mały teren otoczony drutami kolczastymi, kilka olbrzymich namiotów, baraki i tam nas pędzą, razem mężczyźni i kobiety, coś nam dają do jedzenia, jest tam odwszalnia, trzeba było podejść do drzwi, przy których stał wózek żelazny, trzeba się było rozebrać do gołego, w wózku w workach powiesić swoje ubrani. Te wózki, jak się potem okazało, jechały do parówki, żeby zabić wszy, ale niestety to nie bardzo funkcjonowało, bo byliśmy bardzo zawszeni, no a my wszyscy wchodziliśmy nago pod prysznice. W tym przypadku pierwszy prysznic rzeczywiście funkcjonował, mam zanotowane w swoich notatkach, że to było bardzo przyjemne, woda była ciepła i można było się wymyć. Na ogół w tych prysznicach oni robili takie kawały, nie bardzo rozumiem sens tego, że właściwie nas torturowano. Najpierw puszczano wrzątek, że nie można było w ogóle podejść tylko człowiek stał i pryskał na siebie tą gorącą wodą a potem lodowato zimną wodę przez chwilę, gdzie strach było wejść zwłaszcza jak był mróz na zewnątrz. To trwało tylko chwilkę, więc właściwie wychodziliśmy brudni z tej łaźni, tak jak weszliśmy. Wracam do poprzedniego wątku. Jesteśmy w namiotach, dają nam coś jeść, niewiele się dzieje i w pewnym momencie na zewnątrz słyszymy przez megafony: „Dwustu ochotników do pracy na Śląsku potrzebnych, mężczyzn”. Nikt się oczywiście nie zgłasza. Modne wówczas powiedzonko – „śmierć frajerom” było powtarzane wielokrotnie. Znowu ogłaszają i znowu ogłaszają… W końcu - „Wszyscy mężczyźni mają się stawić przed namioty”. Ustawia się ta cała kolumna i idą tacy panowie, kilku, może kilkunastu, i nas oglądają. To był targ niewolników. Ja zostałem kupiony na targu niewolników. Pamiętam doskonale, podchodzą do nas, tak nam się przyglądają, potem nas macają po rękach, muskuły, czy jesteśmy dostatecznie silni i mówią: tak, do nas. I wybrali nas dwóch, a właściwie czterech, bo spotkaliśmy tam jeszcze dwóch kolegów z Powstania (…) i tego samego wieczoru wsadzili [nas] do normalnego pociągu, osobowego, z nadzorcą i jedziemy gdzieś.

My z nim usiłujemy się dogadać, pytamy – dokąd jedziemy? No, Gleiwitz, Oberschlesien… Dobrze, to jedziemy na Śląsk. Potem jeszcze padała nazwa Hindenburg, to obecne Zabrze (…). Wylądowaliśmy w Gliwicach i tu był raj na ziemi. Zaprowadzili nas do dużej bazy warsztatów samochodowych, gdzie dostaliśmy pokój na trzech, czwartego oddzielili, wysłali go gdzie indziej. Byliśmy w izbie, gdzie były łóżka, koce, sienniki i piecyk, koza i kupa węgla leżała przed domem, tak, że można było palić. Była też woda. Przyszedł szef tego warsztatu i mówi – „Ubrania robocze macie?” – „No nie mamy, mamy tylko takie miejskie ubrania.” – „E, to w takich ubraniach nie możecie pracować, to ja wam załatwię, a póki co, to odpocznijcie trochę. Pieniądze macie?” – „No, mamy te gubernialne złote”, zresztą w czasie wyjścia, jak nas demobilizowano, to ci, co byli krócej, tak jak my, dostali po 500 złotych, a ci co byli dłużej dostali po 500 złotych i 20 dolarów. On nam wymienił [nasze pieniądze] po 2 złote za markę, czyli wymienił nam po 100 złotych, 50 marek dał, oczywiście nie mieliśmy pojęcia co to jest, ale okazało się, że ten kurs podobnie jak za czasów komunistycznych był zupełnie sztuczny. 100 złotych było niewiele warte, a 50 marek było bardzo dużo warte… kufel piwa kosztował 5 fenigów, a zupę można było na dworcu dostać bez kartek, kosztowała 12 czy 15 fenigów. Kwatera jest, pieniądze są i do roboty nas nie pędzą. Więc my się zabieramy za obmycie, opranie i zaczynamy się rozglądać jak by uciec, bo jednak nasz pomysł, żeby uciekać do partyzantki ciągle jest ważny. Nie bardzo wiemy gdzie jesteśmy, ale jakoś [sobie poradzimy], jesteśmy zupełnie wolni, możemy wyjść na miasto, dają nam kartki, na te kartki ku naszemu wielkiemu zdziwieniu można coś kupić, bo w Guberni też były kartki, ale tam prawie nic nie można było na to kupić (…). Na drugi czy na trzeci dzień nawiązujemy dwa ważne kontakty: z robotnikami Ślązakami, którzy tam przychodzą pracować z wolności, lokalni mieszkańcy, i ci mówią – „Przyniesiemy wam trochę jedzenia.” I przynoszą nam i pomagają, a poza tym jest duża grupa Francuzów, to byli ochotnicy francuscy do robót. Mieli tam kilka kobiet, które prowadziły im kuchnię. ”Chcecie z nami jeść?” – „Oczywiście, chcemy.” – „To oddajcie nam swoje kartki.” I zaczęli nas karmić - było bardzo przyzwoite jedzenie. Siedzimy i czekamy. Niestety tych ubrań roboczych nigdy nie dostaliśmy, więc nie splamiliśmy się pracą w tych warsztatach, czego troszkę żałuje, bo może bym się czegoś nauczył na temat samochodów.

15 października zjawił się ten sam konwojent i powiedział – „Koniec, wracamy do Lamsdorfu”. Jak mówiono - nie wiem czy to była prawda czy nie - władze hitlerowskie wydały orzeczenie, że żadnych „warszawskich bandytów” – warschauer Banditen – nie można zatrudniać na Śląsku, bo to podejrzany element. Jednym słowem, z powrotem do pociągu, jeszcze nas żegnały syreny, bo był jakiś nalot. Wsadzili nas do pociągu i za kilka godzin znowu byliśmy w Lamsdorfie, w tych namiotach, w tym tłumie i tak do dwudziestego czwartego. Potem nagle wieści, że jedziemy gdzieś. Wsadzili nas do pociągu, tym razem do osobowego, mam zanotowane w swoich notatkach, że jechaliśmy przez Drezno i Lipsk do jakiegoś obozu. To był obóz w Erfurcie. Tam siedzieliśmy przez tydzień, od 24 do 30 października. Znowu tam się niewiele działo, do żadnej pracy nas nie pędzili, ale działo się dużo w sensie administracyjnym – zostaliśmy spisani, ponumerowani, dostaliśmy „petki”, które mieliśmy nosić, zrobiono nam fotografię automatem FOTOMATON, im były potrzebne trzy, a że oszczędni Niemcy nie chcieli marnować czwartego, dali nam je w prezencie… A może to nie był tylko prezent z dobroci serca, tylko chodziło o to, żeby mieć to zdjęcie w razie czego… Dosyć na tym, że to zdjęcie zachowałem i mam do dziś. Jeszcze była selekcja medyczna. Polegało to na tym, że nas rozebrano do naga, lekarz popatrzył na nas z przodu i z tyłu, kazał zrobić przysiady, gimnastyczne [ćwiczenia] i mówił czy jest arbeitsfähig czy nie, to znaczy zdolny do pracy czy nie. Nas zakwalifikował, że jesteśmy zdolni. Potem jakiś [lekarz] jeszcze z grzebieniem zaglądał tam gdzie włosy rosną, żeby zobaczyć czy wszy nie ma, wtedy jeszcze nie było. I chyba na tym kończyła się ta medyczna kontrola. To wszystko działo się w tym obozie. Wreszcie któregoś dnia, 24 października – pociąg – jedziemy do obozu. Poszła plotka, że jedziemy do Szwajcarii i że będą nas zwalniać w Szwajcarii. Oczywiście radość wielka, ale okazało się to niezupełnie słuszne i nocą z 30 na 31 [października], dystans był nieduży… sześćdziesiąt – osiemdziesiąt kilometrów, ale jechaliśmy całą noc, właściwie jazda głównie polegała na staniu na jakichś rozjazdach. Skierowano nas na boczne tory, szły oczywiście transporty wojskowe, transporty być może już ewakuowanej ludności ze wschodu… To był październik, front stał, więc niewiele się działo, główne walki wtedy toczyły się na Bałkanach. Rankiem przyjeżdżamy do sympatycznego, małego miasteczka, nazywającego się Kahla, jak się potem okazało, tam od XIX wieku była dosyć znana fabryka porcelany użytkowej – kubki, talerze… To było o tyle ważne, że w górze, która była obok, były sztolnie – korytarze podziemne – skąd wydobywano piasek czy łupki do produkowania tej porcelany. Tam Niemcy postanowili zbudować podziemną fabrykę samolotów zaczynając od istniejących już tuneli. My o tym jeszcze nie wiedzieliśmy. Maszerujemy kolumną przez miasteczko, za miasteczko. Kilka kilometrów dalej las, baraki otoczone drutem, to jest nasz obóz. Jak mnie pytano w jakim obozie byłem, to za wiele powiedzieć o tym obozie nie mogłem, tyle tylko, że on był niedaleko Kahla. A gdzie jest Kahla? Niedaleko Jeny. A Jenę, ci, którzy się interesowali optyką, znali. Siedzieliśmy w tym obozie i budowaliśmy bunkry fabryczne. […] Tam nam Niemcy znowu pozwolili wymienić trochę pieniędzy i tym, co wymieniali, stemplowali w dokumencie stemplem z nazwą REIMAHG, to jest skrót od Reichsmarschall Hermann Goering, to była nazwa naszej podziemnej fabryki samolotów. To była fabryka, w której wyprodukowano pierwszy odrzutowy samolot niemiecki ME-262, i po tym pierwszym wyprodukowano jeszcze dwadzieścia sześć czy dwadzieścia siedem. Zaczęto pracę w fabryce wiosną 1944 roku, tak że jak my tam przyjechaliśmy w październiku, to dopiero trwała budowa. Idea była taka, że szczyt tej góry będzie splantowany i tam będzie pas startowy, w głębi gór są istniejące albo dodane rozmaite jaskinie i tunele, w których będą produkowane części do tego samolotu, a olbrzymie bunkry wzdłuż tej góry, na długości kilometra czy dwóch, będą częściami linii montażowej. Te części będą wychodziły tunelami z góry, samoloty będą montowane w tych bunkrach i z ostatniego wyciągane wyciągiem na szczyt góry, a stamtąd już będą startować. Więc zostało to pomyślane dość kompletnie. Jak się okazuje zostało to na tyle wykończone, że to podobno była zakończona, pierwsza pracująca podziemna fabryka samolotów na terenie Niemiec.

 

  • Na czy polegała pana praca?


Moja praca była przy budowie. Naszą grupę zapędzono do prac budowlanych, polegało to głownie na tym, że budowaliśmy te bunkry. One były budowane metodą dosyć prymitywną, może częściowo to było bardziej zmechanizowane. Były betoniarki elektryczne z kubłem, w którym mieszano piasek z cementem i wodą. Jak się dobrze wymieszało, to wlewali to do takich taczek-wózka, chyba na czterech kołach, ten wózek z człowiekiem wstawiano do windy, winda jechała na górę i tam trzeba było przejść po takim dosyć prymitywnym, ruszającym się rusztowaniu z desek do odpowiedniego punktu i wlać to do oszalowanej przestrzeni, gdzie już było zbrojenie stalowe i my wlewaliśmy ten cement. Praca polegała, konkretnie, na przesypywaniu piasku, przesypywaniu żwiru, obsługiwaniu tej betoniarki albo wożeniu tych wózków. To było najgorsze, bo to było ciężkie, brudne, ten cement pryskał, więc jak człowiek przychodził z pracy, to trzeba było czym prędzej ten cement zdrapywać bo inaczej by zastygł na ubraniu. I co najgorsze, to była praca bardzo długa, bo to trwało całą noc, robiło się coraz zimniej, potem już był mróz i często jeszcze, zanim mróz chwycił, były deszcze, więc wychodziliśmy przemoczeni zupełnie, bo nie było oczywiście żadnej ochronnej odzieży, to była normalna odzież, to poruszaj się człowieku te dwanaście godzin na deszczu… Jedynym naszym odetchnięciem były naloty. Na szczęście, czy nieszczęście, nas nigdy nie zbombardowano. Jak wynika z dokumentów, ta fabryka nigdy nie została zbombardowana. Była zidentyfikowana, bo znaleziono angielskie zdjęcia lotnicze, moskity – te wywiadowcze samoloty długiego zasięgu - już tam docierały i robiły zdjęcia (…) ale jakoś nie zbombardowali jej, natomiast naloty szły dalej i przechodziły nad nami. Zawsze wtedy, to było błogosławieństwo pracy nocnej, wygaszano wszystkie światła. Na całym terenie budowy wygaszano światła i budowa stawała, nawet wtedy pozwalano iść do tych sztolni, do tych jaskiń. Wtedy, w zależności od długości alarmu, można się było zdrzemnąć. Szybko się zorientowałem, że trik polegał na tym, żeby biec do tej jaskini możliwie szybko i siadać możliwie blisko wyjścia, bo można było natychmiast usiąść i iść spać, a my byliśmy tak wymęczeni, tak wyczerpani, że od razu zasypialiśmy… Pamiętam, że nawet na stojąco spałem… I ci ludzie, którzy później przyszli, to już nie mieli miejsca, musieli iść w głąb sztolni. Jak się alarm skończył, to pierwszych wyganiano od końca, szli tam nadzorcy z pałami, ryczeli i walili pałami tych śpiących, oni musieli wstawać i iść. I zanim do nas doszło, to jeszcze było te trzy minuty czy pięć minut dłużej spania… A to się wszystko liczyło. Więc momenty alarmów to było wytchnienie, a poza tym, to cały czas tam się zasuwało. O północy dawali nam miskę gorącej zupy, takiej bardzo rzadkiej, właściwie gorącej wody troszkę czymś zaprawionej. Tu była cała długa procedura: najpierw był apel, trzeba było się stawić na apel, tam przychodził nadzorca z wielką pałą, nazywał się August Bonzak i sprawdzał czy wszyscy są na tym apelu. Liczono nas, sprawdzano, jak wszystko się zgadzało, to wyruszaliśmy do pracy. Apel trwał około godziny, marsz do pracy trwał około godziny, bo byliśmy w obozie. Jest mapka tego obozu w internecie i tam mówią, że obóz numer dwa i trzy był dla Rosjan i Polaków – z tymi Rosjanami to jest niezupełna prawda, przynajmniej w naszym obozie (nr 2) byli Ukraińcy. Wracając do tematu – godzina apelu, godzina marszu, dwanaście godzin pracy, godzina powrotu i wtedy stawało się w kolejce do jedzenia. Rano dostawało się tylko jakąś kawę lurę czarną i kawałek chleba, a potem po południu, jeszcze przed apelem był moment, kiedy można było dostać ciepłe jedzenie. Dostawało się miskę zupy, chleb chyba raz albo dwa razy dziennie, ciekawe że zawsze nam dawali coś do tego chleba, a to kawałeczek margaryny, a to kawałeczek masła, a to kawałeczek kiełbasy albo marmolady jakiejś… wszystko to było bardzo mikroskopijne. W sumie na nogach człowiek był bardzo długo, a do spania zostawało niewiele czasu. Poza tym mam w swoich notatkach takie wykrzykniki: „Ale katorga!”, „Boże co to za katorga!”, „Nie wytrzymam!”. Była możliwość pójścia do lekarza, to był Włoch, ale z paczki Mussoliniego. Przede wszystkim trzeba było dostać się do tego Włocha, co nie było łatwe, dlatego że on miał bardzo oddaną swoim obowiązkom sekretarkę, czy pielęgniarkę, z którą wolał się zamknąć nie widząc więźniów. Wobec tego, jak się przychodziło - oczywiście można było tam przyjść tylko w czasie wolnym od pracy, więc kosztem tych paru godzin na sen - pan doktor siedział, oddawał się obowiązkom służbowym z tą dziewczyną. Potem otwierały się drzwi, wszyscy wytrzeszczaliśmy oczy, bo dziewczyna była bardzo ładna i pan doktor przyjmował, pytał – co jest? Jeżeli człowiek mówił, że mu coś jest powyżej pasa, to dostawał Aspirynę, poniżej pasa – dostawał węgiel drzewny. Jak się miało szczęście – zwolnienie na dzień, dwa, trzy, trzy było maksimum. Wtedy można było oficjalnie nie iść do pracy, ale za to dostawało się tylko połowę jedzenia. Wobec tego, jak już się wracało do pracy, to się było jeszcze bardziej głodnym niż normalnie, tak, że to było takie mieszane błogosławieństwo. Ja skorzystałem z tego kilkakrotnie, udało mi się dotrzeć do pana doktora. Miał jeszcze dwie pielęgniarki, które służyły do pracy pielęgniarskiej, to były Polki zresztą. Pamiętam, że raz zrobili mi jakiś zastrzyk dożylny, ja zemdlałem z tego zastrzyku, te kobiety mnie ratowały. W każdym razie sytuacja staje się coraz bardziej beznadziejna, jesteśmy coraz bardziej wyczerpani, że od razu zasypialiśmy. Tym razem ucieczka jest już trudniejsza, ale my ciągle jeszcze się nie dajemy, i decydujemy z Michałem, że uciekniemy. Głównie wiązało się to z tym, że nie tylko ta partyzantka nam po głowie chodziła ale i własne życie, dlatego że wyczerpanie postępowało i wyraźnie czuliśmy się coraz słabsi i widzieliśmy, że to idzie w złą stronę. W każdym razie decydujemy się na ucieczkę.

Oszczędzamy z tych naszych mikroskopijnych porcji troszkę chleba, mamy puszkę sardynek, którą jeszcze od Warszawy wieziemy na czarną godzinę i 22 listopada uciekamy. Oczywiście odpruwamy te znaczki z literką „P”, staramy się wyglądać możliwie normalnie. Mamy jeszcze te nasze warszawskie ubrania, brudne, ale je oczyszczamy na ile możemy i maszerujemy. Z tego obozu nie trudno było wyjść, więc to było możliwe. Powiedzieliśmy, że idziemy z obozu do biura, osobna część tego obozu to było biuro personalne, z biura personalnego dalej… jednym słowem udało nam się wyjść. Przychodzimy na stację i wiedzieliśmy, że po to, żeby kupić bilet na więcej niż sto kilometrów trzeba mieć specjalne zezwolenie. My oczywiście nie mamy żadnego, mamy trochę pieniędzy. Czytamy stacje, piszą: Leipzig – sto sześć kilometrów - to za daleko, ale plus minus wiedzieliśmy, gdzie jest Lipsk, wobec tego już jak się dostaniemy do Lipska, to będzie dobrze. Następna stacja po kolei, jest dziewięćdziesiąt kilometrów czy osiemdziesiąt – Saalfeld. To kupujemy bilety do Saalfeldu. Potem okazało się, że Lipsk był na północny-wschód od nas, a Saalfeld był na południowy-zachód. Jechaliśmy absolutnie w odwrotną stronę. Zresztą Saalfeld jest nad rzeką Saale, która była granicą słowiańskiego i germańskiego osadnictwa, jeszcze w zamierzchłych czasach. Ale jedziemy do tego Saalfeldu. Kupujemy bilety, wsiadamy do pociągu, pociąg rusza, natychmiast kontrola dokumentów, nie biletów tylko dokumentów. Zjawiają się funkcjonariusze, jedyne dokumenty jakie mamy to nasze szkolne legitymacje z Warszawy, pokazujemy im te legitymacje z głupia frant. Oni mówią, że to nie są żadne dokumenty – „Skąd wy jesteście?” – „Z Kahla jesteśmy.” – „Jak to z Kahla, z obozu, tak?” – „No…” Zaczęliśmy kręcić jak się da, oni już widzą że cos nie tak, biorą nas do osobnego przedziału służbowego, zamykają nas w tym przedziale. W Saalfeldzie już czeka na nas policja, ostatecznie lądujemy w biurze gestapo i zaczyna się śledztwo. Skąd? Co? Po co? My zdecydowaliśmy, że będziemy opowiadać, że jedziemy do naszej ciotki, która pracuje w Saalfeldzie, nazywa się pani Zalewska, wtedy myślałem, że Zalewski jest bardzo popularnym polskim nazwiskiem, dzisiaj to bym powiedział pewno Kowalski, i my chcemy ją poprosić żeby nam ułatwiła zdobycie lżejszej pracy, bo to jest taka ciężka praca dla nas. A gdzie ona mieszka?” – „Na ulicy Adolfa Hitlera 33”, bo oczywiście Adolfa Hitlera była w każdym mieście i dziurze i tak dalej. Wyobraźcie sobie, że była jakaś Polka, pani Zalewska, która mieszkała na ulicy Adolfa Hitlera, tylko nie 33, która wyjechała trzy miesiące wcześniej. Czyli nie ma możliwości konfrontacji, ale nasza opowieść nie jest całkowicie nieprawdziwa. Przynajmniej tak wygląda. My nawet w pewnym momencie mieliśmy ochotę uciec z tego Gestapo, ale to byłoby już ryzykowne, bo zaczęliśmy tak do tego Niemca się przymierzać, żeby go obezwładnić, on siedział za biurkiem, ale on otworzył szufladę i miał pistolet w tej szufladzie, zorientował się, że nie mamy za bardzo dobrych zamiarów. W każdym razie skończyło się na niczym. Wsadzili nas do wiezienia, przesiedzieliśmy w więzieniu przez 24 godziny, to było zresztą bardzo przyjemne, dlatego że był dach nad głową, nareszcie przestało nam się lać za kołnierz i jedzenie nie było gorsze niż w tym obozie. Niestety to krótko trwało, zjawił się emisariusz z obozu, dał nam lanie na początek, przywieźli nas do obozu, pan Bonzak się zjawił, dał nam jeszcze gorsze lanie, takie, że potem przez jakiś czas ręką nie mogłem nawet ruszać. I zaczęło się śledztwo i tak dalej. Nie wróciliśmy do naszej dawnej pracy. Były takie dwie noce, pierwsza noc…

Tu muszę zrobić dygresję, że właściwie to była bardzo interesująca historia z tym obozem, dlatego, że w obozach zarówno więźniowie jak straż była bardzo międzynarodowa. Pytał pan o cudzoziemców w Powstaniu, tutaj mam odpowiedź o cudzoziemcach w obozie, otóż w tych obozach więźniami byli po pierwsze żołnierze włoscy, którzy byli na froncie włoskim i kiedy Włochy skapitulowały i Badoglio przejął władzę od Mussoliniego, i wydali polecenie Włochom, że mogą wracać do domu, Włochy już nie są w stanie wojny. Niemcy powiedzieli, że ci co będą się buntować zostaną internowani i tak się stało, a ci co są naszymi wiernymi sojusznikami, będą walczyć dalej. I właśnie ci internowani Włosi lądowali w naszym obozie. Drugą kategorią byli słowaccy żołnierze, z Powstania słowackiego latem 1944 roku, czyli też właściwie jeńcy wojenni, ale bez praw jeńców wojennych. Trzecią kategorią byliśmy my – warschauer Banditen – i było trochę innych, Belgów, Holendrów, Rosjan, ale ich było bardzo niewielu. Natomiast strażnicy i personel wewnątrz-więzienny, wewnątrz-obozowy, przynajmniej w naszym obozie, to byli Ukraińcy. Właśnie stąd ta opowieść, którą znalazłem w internecie, że to był obóz dla Polaków i Rosjan. Rosjan żadnych nie było, natomiast byli ci Ukraińcy. Oni mieszkali w osobnych barakach, byli traktowani lepiej, w tym sensie, że mieszkali rodzinami. To nie były takie „sztuby” z piętrowymi łóżkami, na których było trzydzieści osób i jeden drugiemu siedział na głowie, tylko u nich każda rodzina miała izbę, kobiety pracowały w magazynach i w kuchni, czyli miały dostęp do jedzenia, które oczywiście częściowo dostawały, częściowo kradły a mężczyźni byli uzbrojoną strażą wewnątrz-obozową. Oni chodzili z bronią wewnątrz obozu, chodzili z pałami i budzili nas jak zaspaliśmy, żeby iść do pracy. Tak, że to był pierwszy pierścień ochrony. Drugim pierścieniem ochrony byli żołnierze, którzy mówili dziwnym językiem, uzbrojeni, w czarnych mundurach, myśmy ich nazywali „SS-Wallonien”, ale ja podejrzewam, że to byli Flamandowie, bo mówili dziwnym językiem - ja na tyle znałem francuski, że bym rozróżnił przynajmniej francuski. To byli prawdopodobnie Flamandowie, flamandzcy faszyści, którzy współpracowali z Niemcami. No i wreszcie była wierchuszka, to byli Niemcy, którzy tym wszystkim kierowali, zarówno na budowie jak i w samym obozie. W każdym razie, jedną noc spędziliśmy w wartowni Ukraińców i to mogło być okropne. Jak nas wepchnęli do takiej izby wieczorem, siedziało tam może z piętnastu tych młodych Ukraińców uzbrojonych, pili piwo, nastrój taki gorący, ciepło było i my mamy tą wizję jeszcze z Warszawy, że zaraz się za nas zabiorą. Wchodzimy, uprzejmie mówimy „dzień dobry”, i wreszcie spędzamy z nimi bardzo sympatyczną noc, rozmawiając z nimi, opowiadając im o nas trochę, oni nam opowiadają o sobie, dają nam piwo, pozwalają nam spać w łóżkach, jednym słowem – idylla. Jeść nie dali, niestety. Potem cały dzień spędzamy na śledztwie w biurze niemieckim, potem następna noc znowu na wartowni, tych, powiedzmy, Flamandów. Tu jest groźniej, każą nam włazić pod łóżko, na ziemi, i wieczorem nam mówią, że nas rano rozstrzelają. Noc spędzona na oczekiwaniu egzekucji, nie jest najprzyjemniejszą nocą życia, ale z drugiej strony jak do tej egzekucji nie doszło, to to już jest punkt od którego wszystko idzie do góry, już gorzej być nie może. Spędzamy tę noc, zjadamy to pudełeczko sardynek, które chowaliśmy na czarną godzinę, bo już nie ma co więcej chować, modlimy się, trochę rozmawiamy i wreszcie zasypiamy. Pamiętam, że w nocy musiałem wyjść za potrzebą, to powiedzieli, że mogę wyjść na zewnątrz. Jak doszedłem do drzwi i chciałem je otworzyć, to mnie sprali za to, że nie było jeszcze wartownika gotowego, więc zostałem jeszcze dodatkowo poturbowany. Rano nas wyprowadzają, znowu nam nic nie dają jeść. Za nami idzie facet z karabinem nastawionym na nas, więc pierwsza myśl – idą nas zastrzelić. Ale z drugiej strony, refleksja, że przecież do rozstrzelania dwóch potrzeba więcej niż jednego człowieka, więc chyba jednak to nie będzie egzekucja. Idziemy taką ścieżką, ja mówię do Michała - wiesz co, jak zaczną strzelać uciekamy ty na lewo, ja na prawo, może się uda. Nie zaczynają strzelać - na odwrót, ten wartownik, starszy człowiek, zarzuca karabin na ramię, mówi – „Chodźcie no tu chłopcy”, więc my zachęceni tą jego życzliwością pytamy dokąd on nas prowadzi? Do obozu karnego, Straflager… tu już gorzej. I mówi – „A wy kto jesteście?” – „Polacy” – „O, to uważajcie, tam jest taki Ukrainiec, Paul się nazywa, który jest straszliwym polakożercą. Na niego uważajcie. A w ogóle, Straflager to nie jest przyjemne miejsce.” Przychodzimy, jest polana, na polanie niedużej – tysiąc, może dwa tysiące metrów kwadratowych - otoczonej drutem kolczastym z wiszącymi serpentynami, stoją budy. Wyglądają jak psie budy, tylko trochę większe, to nie są żadne baraki, tylko dosłownie budy - jak się potem okazało najwyżej czterech ludzi mogło wejść do tej budy. I to jest nasze mieszkanie i to jest obóz. Od razu nas pędzą do pracy, witają nas strażnicy, między innymi wita nas taki drągal, wielkie chłopisko w czarnym skórzanym płaszczu z karabinem na ramieniu z pałą w ręku, okazuje się że to jest ten Paul mówiący świetnie po polsku. Na razie się do bicia nie bierze, więc my tak ostrożnie… czekamy co z tego wyniknie. Najpierw, od razu z punktu, gdzieś nas pędzą. To nie był duży obóz, tam nie było więcej jak pięćdziesiąt, sześćdziesiąt, a może mniej, ofiar, ludzi. Niektórzy rzeczywiście wyglądali zupełnie jak „trzy ćwierci do śmierci”, zwłaszcza Włosi. Już było zimno, był śnieg na ziemi, niektórzy z tych Włochów mieli tylko spodnie, nie mieli nawet koszuli, nie mieli butów. Więc Włoch – człowiek z południa – bez ubrania, na mrozie, nie miał długiej szansy przeżycia. Niektórzy mieli na przykład tylko spodnie i koc. I tam my trafiliśmy pod opiekę starego chłopa, mówiącego po polsku Białorusina – Sylwester się nazywał, akurat byliśmy przydzieleni do jego budy. On nam udzielił różnych, bardzo ważnych życiowych rad. Po pierwsze – spać w ubraniu i w butach, bo jak zdejmiesz buty, to ci je ukradną, a ubranie ważne, żebyś zdążył na ranny apel, bo jak się spóźnisz, to cię pobiją i nie dostaniesz jeść. Potem zobaczyłem jak to w praktyce wyglądało. Ale to pierwsze popołudnie - przychodzimy tam, każą nam maszerować, cała kolumna tych słaniających się jeńców maszeruje. Maszerujemy pięć kilometrów, to jest kawał drogi. Dochodzimy tam zmęczeni, mamy ładować - to się nazywało „kis”, właściwie jakiś żwir, tam był żużel, na samochód. Na szczęście tego samochodu nie ma, więc pozwalają nam odpocząć, siadamy. Zbliża się ten Paul do nas i zaczynamy rozmowę. Pyta nas, kto my jesteśmy. Mówimy, że Polacy. Co tu robimy? I ja mu mówię, że my jesteśmy gotowi pracować, nie mamy zamiaru się wymigiwać, tylko tyle że to jest praca bardzo ciężka, nie jesteśmy w stanie, jesteśmy młodzi i tak dalej. On kiwa głową, na tym się kończy, przyjeżdża pierwsza ciężarówka. I tu się zaczyna gehenna. Ładujemy łopatami ten żwir na ciężarówkę, ale ile łopat można wrzucić zanim się człowiek zmęczy. Stanąłem na chwilę. Jakiś drugi strażnik, jak się potem okazało Ślązak, który mówił łamaną polszczyzną, ale Niemiec, podskakuje do mnie i wali mnie kolbą karabinu. Uderzył mnie trochę, ale ja się jakoś uchyliłem i on trafił we Włocha, który Bogu ducha winny stał obok. Ten Włoch się wywrócił, on zaczął po nim deptać i tą kolbą bić go po piersiach i po twarzy. Pokrwawił tego biednego Włocha i wyzywał na niego i na mnie. Sylwester w tym czasie skoczył na samochód i rozgarnia żwir, krzyczy do nas - „Chłopcy, chodźcie tutaj do mnie” - my byliśmy jedyni, którzy byli Polakami, więc tak rozmawialiśmy i Paul rozumiał oczywiście – „Wskakujcie na samochód”. My wskakujemy zaczynamy ten żwir rozgarniać po samochodzie. Ten Niemiec się wścieka, każe nam zejść i wygraża nam. My wiemy, czym to pachnie, bo już widzieliśmy, co on potrafi, więc nie schodzimy, twardo udajemy, że nie widzimy. On w nas rzuca kamieniami, wyzywa, my nic, odsuwamy się możliwie daleko i tak nam jakoś ten pierwszy dzień przeszedł, że nas nie pobito, ale widzieliśmy jak innych później bił, bili i tak dalej. Noc, ranek i tu właśnie ten apel. (…) Niemcy, Ukraińcy, bo okazało się, że tam było kilku Ukraińców i kilku Niemców w tej załodze, spali w barakach, wychodzili rano o godzinie siódmej, szóstej czy którejś i gwizdali na gwizdkach. Dochodzili do bramy obozu, którą otwierali, jak otworzyli to wszyscy musieli już stać w szeregu; wtedy - kto dobiegał, w tym momencie był bity. Ten, który nie miał butów był bity za to, że nie ma butów i musiał pokazać, że nie ma butów, prowadził do swojego baraku, pokazywał, że nie ma butów, wtedy był bity za to, że okłamał. Rzeczywiście było bicie pałami, pejczami i tak dalej. Natomiast ku mojemu wielkiemu zdziwieniu ten Paul mówi, jak się potem dowiedziałem, że było tam trzech Polaków, którzy oskarżeni o to, że zamordowali jakiegoś Niemca zostali zabrani z tego obozu, prawdopodobnie na rozwałkę. Jeden z nich był ich ordynansem i zało im ordynansa, wobec tego mnie Paul mianował łaskawie ordynansem, nazwali mnie „Putze” i zwracali się do mnie per „Putze”, czyli sprzątacz, czyściciel, i dostałem wspaniałą pracę, byłem ich służącym. Polegało to na tym, że przynosiłem wodę, jedzenie z kuchni, bo tam na miejscu kuchni nie było, oni kradli jedzenie od więźniów, bo na więźnia wypadał, powiedzmy, jeden bochenek chleba na pięciu, to oni dawali jeden na siedmiu a sobie brali chleb osobno, to im podkradałem ten chleb i dzieliłem się z Michałem i z Sylwestrem. Potem musiałem czyścić tam, zamiatać, ale to była praca pod dachem, była możliwość zjedzenia i mnie nie bito. Najważniejsze, że nie chodziłem do tamtej pracy - tam najgorszą rzeczą była chodzenie, bo jednak ludzie byli zmęczeni, wyczerpani, a chodzenie kilka kilometrów dziennie w jedną i w drugą stronę było niesłychanie wyczerpujące. Ten obóz karny, który zarysował się początkowo jako straszliwa zmora przeszedł dosyć gładko, a pierwszego grudnia zamknęli ten obóz, bo już śniegu było tyle, że doszli do wniosku, że nie można było tego dalej trzymać Wtedy się rozchorowałem i po powrocie do obozu trafiłem do szpitala.

Ze szpitala właściwie nie było wyjścia innego tylko na cmentarz, bo do szpitala brali już tylko umrzyków. Poza tym, byli tam jeszcze Francuzi od Vichy, którzy okradali jeszcze te resztki jedzenia, mnie tam też ukradli buty czy coś. W każdym razie przeżyłem ten szpital i wyszedłem z tego szpitala. W obozie karnym jestem od 25 listopada do 2 grudnia, czyli tydzień w sumie, potem w tym szpitalu i dostaję parę dni zwolnienia od tego Włocha od 2 do 8 grudnia.

8 grudnia wracam do mojego obozu i znowu do pracy. Tym razem jestem jeszcze bardziej wyczerpany niż przed ucieczką - ja i Michał - tak że w sumie słaniając się tam chodzimy. Przerzucili nas wtedy na dzienną pracę. Ona była trochę lepsza, bo jednak dzień był bardziej do strawienia, natomiast gorsza, bo nie było już nalotów, to znaczy naloty były, ale nie było wygaszania świateł. Praca była ciągle ta sama - ładowanie tych wózków, betoniarek i tak dalej. I wreszcie… tutaj jest zupełny fenomen, jedyny taki wypadek, jaki znam - dostaję 2 stycznia depeszę od mojej matki z Włoch pod Warszawą. Może cofnę się, 13 grudnia dostaję wiadomość - to było po powrocie z tej ucieczki - że moja matka żyje, jakimś cudem, bo spotkałem wuja w obozie i przez tego wuja też był kontakt. Jednym słowem jest wiadomość, że matka żyje i 2 stycznia, czyli dwa, trzy tygodnie później dostaję depeszę podpisaną przez lekarza rejonowego niemieckiego Ortsarzt i przez komendanta rejonowego Ortskommandant z tekstem, że poleca się obozowi zwolnienie mnie, żebym powrócił opiekować się matką, bo nie może matka być ciężarem dla III Rzeszy. Patrzę na tę depeszę, oczom nie wierzę i idę do naszego starosty, pokazuje mu tą depeszę, ten mówi: „Chłopcze, schowaj ją jak najgłębiej i cicho siedź, nikomu jej nie pokazuj, bo tylko będziesz miał kłopoty.” Jakie kłopoty? Przecież aresztować mnie nie mogą bo już jestem aresztowany, do więzienia czy obozu mnie nie poślą, bo już jestem w obozie. Jedyna rzecz, która gorsza może być to, że mnie rozstrzelają, ale przecież nikt mnie nie rozstrzela za otrzymanie depeszy od władz niemieckich. Idę do drugiego starszego człowieka. Wszyscy mi mówią - człowieku zapomnij. Ale ja się uparłem. 3 stycznia - jak potem się okazało - policja mnie szukała bo nie poszedłem do pracy, a ja, zamiast do pracy, poszedłem do Personalbüro z tą depeszą. Przychodzę, tam siedzi Ukrainka, sekretarka tego Niemca esesmana, ja mówię, że tu przyszedłem z taką depeszą, a ona mówi – „To z nim trzeba rozmawiać, ale jego nie ma w tej chwili, siadaj, czekaj.” Przychodzi jakaś kobieta, też z jakimś listem - ona ma piękny list, na formularzu oficjalnym fabryki amunicji w Fordonie - że dyrekcja tego obozu, tej fabryki prosi o przesłanie jej tam, bo ona jest ekspertem od robienia amunicji. Oczywiście to jest wszystko lipa, ona mówi mi, że brat tam pracował czy coś i on to jakoś tam skombinował. Patrzę na tę moja depeszę, na ten nędzny świstek papieru i na jej wspaniały list, [i myślę] że nie mam szans. Zjawia się ten Niemiec, ten sam zresztą, który mnie przesłuchiwał wcześniej jeszcze jak nas złapali, i sekretarka mnie wzywa do biura. Niemiec patrzy na ten dokument, wzywa sekretarkę i mówi - „Wystawić mu zwolnienie z obozu” - tak ot, po prostu tak. Mówi jej, jakie ona ma mi dokumenty dać, ja tak słucham jednym uchem, drugim wypuszczam - potem sobie przypomniałem, bo to było ważne jak się okazało - i wysyłają mnie do tej sekretarki. Wychodzę do drugiego pokoju, ona mi tam zaczyna to wszystko wypisywać i słyszę straszny krzyk, oglądam się i widzę, że tamta kobieta leży na ziemi, on po niej depcze, kopie ją, bije, poturbował ją, oczywiście o zwolnieniu z obozu nie ma mowy. Czy dlatego, że był antyfeministyczny, czy dlatego, że miał tylko dolę na jedna osobę dziennie, czy dlatego, że uważał, że jej [pismo] było za dobre, żeby było prawdziwe? Dosyć na tym, że mnie zwolnił. Jeszcze parę dni zajęły mi formalności. 5 stycznia wyjeżdżam z obozu oficjalnie ze zwolnieniem, z papierkiem.

Jadę, kupuję bilet do Lipska, przyjeżdżam do Lipska i chcę kupić bilet do Ursusa czy do Włoch – „Nie ma mowy, to jest przecież więcej niż 100 kilometrów. Musisz mieć zezwolenie.” – „Mam zezwolenie.” – „Nie, takie zezwolenie to nie jest dobre. To musi być zezwolenie ze starostwa Stadtroda.” Przypominam sobie, że ten Niemiec coś mi mówił o tej Stadtroda, ale to zlekceważyłem. Mówię – „Dobrze, to mi dajcie bilet do Stadtroda” – „Nie możemy, to jest więcej niż 100 kilometrów.” – „To dajcie mi bilet z powrotem do obozu.” – „Nie, to jest też więcej niż 100 kilometrów.” – „Co mam robić?” – „To nas nie obchodzi.” Idę do drugiego okienka, akurat Lipsk był po zbombardowaniu przez aliantów i widziałem angielskich jeńców wojennych jak odgruzowywali plac przed dworcem, oczywiście serce się radowało jak widziałem te gruzy. Drugie okienko, myślę - może w tym był jakiś złośliwiec? Nie, to samo. Trzecie okienko znowu nic. Idę na policję, zgłaszam się na policję, mówię, że tu mam taki i taki problem, oni mówią - tak trzeba jechać do Stadtroda, dali mi jakiś dokument policyjny, że za zgodą policji jadę do Stadtroda. Kupuję bilet do Stadtroda, wracam z powrotem do Stadtroda… Tu taki epizod zabawny, przyjeżdżam tam wieczorem, oczywiście biura zamknięte, myślę - przenocuję na stacji. Północ, ktoś mnie budzi – „Stację zamykamy. Wynosić się!” Wyrzucają mnie na bruk. Jest mróz, było zdaje się 20 stopni czy coś, zimno jak diabli, ciemno, bo wygaszone światła, jakieś tam tylko żółte światełka się palą gdzie niegdzie. Co mam robić? Myślę sobie - pójdę na policję, zadziałało raz, może zadziała jeszcze raz. Idę, ciemno, zimno, nikogo nie ma, zaczynam biec. Zobaczyłem jak ta stacyjka wygląda, gdzie to jest, biegnę z górki, żeby się rozgrzać trochę i widzę jakaś kobieta idzie, myślę sobie - zapytam ją gdzie jest policja. Jak ona zobaczyła mnie na horyzoncie zaczęła ze strasznym krzykiem uciekać. To ja w drugą stronę uciekam, bo myślę sobie - teraz mi owało żeby mnie aresztowali za próbę rabunku czy zgwałcenia, czy morderstwa, czy czegoś takiego, bo ta kobieta drze się w niebogłosy. Idę dalej sam, widzę światełko Polizei, walę do tej Polizei, drzwi zamknięte. Wreszcie po jakimś czasie zjawia się facet, już nie młody, bo oczywiście młodzi byli na froncie, może jakiś inwalida. Poprawia sobie wyraźnie ubranie, które nie jest w porządku, to znaczy mundur trochę rozpięty, jakoś tam się tam ogarnia, za nim stoi dziewczyna młoda, jakaś asystentka policyjna. Domyślam się, że znowu przyszedłem w niewłaściwym momencie. „Czego chcesz?”. Ja mówię – „Żebyś mnie zamknął w areszcie na noc”. Oczywiście on zbaraniał, bo nie rozumie o co chodzi. Tłumaczę mu, że tu przyjechałem, że chcę być w urzędzie, ale urząd jest zamknięty, nie mam gdzie nocować, muszę gdzieś przenocować, niech mnie zamknie w areszcie, tylko żeby mnie wypuścił rano. Jemu oczywiście jest pilno, żeby wrócić do swoich „obowiązków służbowych”, więc czym prędzej mnie zamyka w tym areszcie, daje mi nawet ekstra koce, jest zimno - nie ma ogrzewania, [to] jest taki barak, izba, kubeł... Miałem jakieś gazety, kupiłem chyba, nakrywam się tymi kocami, gazetami, nie rozbieram się. Rano mnie wypuszcza, idę do urzędu, w urzędzie kiwają głową – „Naprawdę chcesz jechać w tamtą stronę? A bolszewików się nie boisz?” Mówię –„Boje się, każdy się boi, ale wolę być w domu niż tu.” – „Dobrze.” Wydaje mi ten jegomość dokumenty, taka ludzka rozmowa, z tymi dokumentami wsiadam w pociąg, dojeżdżam do granicy Generalnej Guberni, pociąg się zatrzymuje. Chcę jechać przez Częstochowę, dojeżdżam gdzieś od Herbów, w pociągu jakieś kobiety mówiące po polsku, Ślązaczki, rozmawiają ze mną, mówię im co i jak. Ta moja jazda trwa zresztą kilka dni, dlatego że pociągi już nie idą na wschód za bardzo, pociągi naładowane uciekinierami niemieckimi idą na zachód. Muszę się przesiadać, nie wolno mi jechać pociągami pospiesznymi, mimo to wsiadam do tych pociągów - całe perypetie - i w Herbach mnie zatrzymują, bo nie mam właściwych dokumentów. „Jak to nie mam dokumentów?” – „Nie, bo potrzebne jest Durchlassschein. ” Mam jakieś inne dokumenty. „A gdzie mogę dostać ten Durchlassschein?” - „W Stadtroda.” – „Przecież byłem w tym urzędzie Stadtroda, dostałem dokumenty.” – „Ale złe.” Nie ma rady. Wsiadam w pociąg, jadę z powrotem. Znowu to trwa jakiś czas, tym razem szybko, bo pociągi na zachód jadą szybko i jest ich dużo. Tym razem już tak celuję, żeby tam przyjechać rano. Przyjeżdżam rano, idę do tego samego gościa, mówię, że potrzebuję Durchlassschein, on mówi – „A, rzeczywiście, przepraszam bardzo, to wystawię Durchlassschein.” Wystawia, jadę z powrotem, tym razem jadę od strony Katowic, myślę sobie - tam jakaś pechowa była ta stacja. Na granicy Generalnej Guberni zatrzymują mnie – „Nie masz właściwych dokumentów.” – „Jak to nie mam, mam przecież ten Durchlassschein, tak?” – „Ale potrzebny ci jest jeszcze inny dokument, Grenzübertrittschein to się nazywa.” – „Gdzie ja to mogę dostać?” – In Kattowitz. Wracam do Katowic. Już bliżej. Do komendy wojskowej mam iść, wieczór. Jest dyżurny sierżant jakiś, pokazuję mu te dokumenty, tłumaczę o co chodzi, on mówi – „Tak, rzeczywiście potrzebne ci jest Grenzübertrittschein. Dokąd ty się wybierasz?” Mówię mu – do Ursusa chyba, czy pod Ursus, już nie wiem, albo Ursus albo Włochy bo tutaj rodzina była i tu i tu. „Jak to daleko jest od rzeki Weichsel?” Mówię – „Niedaleko, 10 kilometrów.” – „To ci nie dam tego zaświadczenia.” – „Dlaczego nie?” – „To jest strefa wojenna i do strefy wojennej dokumentów takich nie dajemy.” Więc go zaczynam prosić, że przecież może to nie jest 10 kilometrów, może trochę dalej, zaczynam mu tam klarować. On mówi – „Po co tam chcesz jechać?” – „Mam tutaj wszystkie zaświadczenia, chcę być u rodziny z matką, która tam jest.” – „Ale przecież tam już niedługo będą bolszewicy”, to mówi niemiecki żołnierz. Mówię – „Może będą.” – „To się nie boisz?” – „Boje się, ale chcę być, gdzie mam być - tutaj, gdzie nikogo nie mam? Wolę być z matką.” Pokiwał głową, mówi – „Tak.” I daje mi zaświadczenie, na którym pisze Ursus – Polen. Musicie pamiętać, że słowo Polen było absolutnie wyklęte, Polen nie istniało, istniało General Gubernia [!], a ten mi daje Ursus - Polen i to zaświadczenie, z tym wszystkim, to świadczy tylko o tym jak ta biurokracja była w rozkładzie, z jednej strony funkcjonowała, a z drugiej strony nie za bardzo. Z tym zaświadczeniem jadę znowu na granicę, tym razem mnie przepuszczają. Spędzam dzień w Częstochowie, idę na Jasną Górę się pomodlić, wsiadam w pociąg, jadę do Warszawy, w stronę Warszawy. W Koluszkach pociąg zatrzymują - partyzanci wysadzili linię w powietrze - pociągi nie chodzą, znowu ugrzęzłem. Przesiedziałem noc w Koluszkach, rano wsiadam do pociągu, pociąg dochodzi do Pruszkowa, w Pruszkowie łapanka, pociąg zatrzymany, wszystkich wywalają, rewizje, sprawdzanie i tak dalej. Mnie się udaje, moje papiery są tym razem dobre, ale już się boję wsiadać do pociągu, a ponieważ mieliśmy ćwiczenia w tych różnych rejonach Otrębusów i tak dalej, znałem te lasy i ścieżki i wszystkie kąty. Idę ścieżkami, lasami, okrężną drogą do Ursusa. Zjawiam się tam 13 stycznia. Czyli wyjechałem piątego, trzynastego dojeżdżam. To jest tydzień podróży tam i z powrotem. Zwróćcie uwagę, że bez jedzenia i to jeszcze była inna kombinacja… nie będę was zanudzał. W każdym razie dojeżdżam trzynastego, siedemnastego przerwanie frontu i już się sytuacja zmienia całkowicie. Jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że nie muszę się nikomu tłumaczyć, że byłem w obozie i w Powstaniu. Byłem cały czas tutaj. Wtedy to zaczynało być problemem.

  • Wspomniał pan wcześniej, że w czasie pobytu w obozie miał pan jakąś sytuację, spięcie z innymi ludźmi dotyczące Powstania.


Tak. Tutaj mogę przeczytać kawałek mojego pamiętnika, jak na żywo notowałem: „W baraku brr, warsiawiaki, dobrane towarzystwo, przy jednej z prycz niepopularne oczko, ukochana gra tych sfer, przynosząca zapomnienie i stratę obficie rzucanych tysięcy. Najwyraźniej towarzystwo miało pieniądze i połowa ludzi gra w karty a także w takie lub inne gry, lecz prawie wszyscy na złotówki. Są również i wybitni „politycy”, ci jako fachowcy w długich dyskusjach krytykują polityki wszystkich wydaje się rządów, a szczególnie naszego. Bo myśmy wykrwawili się w Warszawie na straconych barykadach a oni złodzieje siedzieli za plecami Anglii i wydawali bezmyślne proklamacje i bezsensowne rozkazy. Bo to całe AK to sami szubrawcy, kradli i rabowali zburzone domy, nas porzucając na pastwę płomieni i bomb”. To są cytaty z tych opowieści. A tymczasem, to już mój komentarz: „Ci najwięksi krzykacze, ci obrońcy miasta to najwięksi tchórze i patałachy, to ci sami, którzy w pierwszych dniach słonecznego sierpnia owacyjnie witali nas szubrawców, wyzwalających ich spod jarzma niewoli, ale za rządu Niemców, był pełen bandzioch, było komfortowe mieszkanie, był pełen portfel, a że dziennie ginęły setki palone gdzieś na gruzach getta, a to nie szkodzi. Bo nawet gestapo nie postępowało z naszymi tak jak polscy żandarmi”. To znowu ich cytat, smętny i stu procentowy blef: „ Zgraja hien i szakali, wyjąca i depcząca po powalonym lwie, ale niech tylko lew wstanie, niech ryknie groźnie, wtedy najwięksi bohaterowie podtulą ogony i cisnąć się będą na wyścigi, wychwalając wielkie imię Zmartwychwstałego”. To była bardzo drastyczna scena.

  • Co się z panem działo po wojnie, jak już front przeszedł, do dnia dzisiejszego?

 

Wróciłem. Nasz dom w Warszawie był zupełnie zniszczony, zburzony. Poszedłem do Warszawy 18 stycznia, od razu bezpośrednio. Nasz stryj, u którego się zatrzymałem - teraz jest tam taki wielki magazyn na pograniczu Włoch i Ursusa, bo gospodarstwo moich dziadków było tam gdzie jest teraz i ten ośrodek i część fabryki Ursus i ten rozjazd kolejowy z trasy poznańskiej łączący się z trasą krakowską, tam się urodził mój ojciec, i wtedy tam się zatrzymałem, tam było pełno uciekinierów z Warszawy - stryj dał nam wóz, konie i pojechało nas kilka osób do Warszawy. Rozeszliśmy się, ja poszedłem do naszego domu na Wierzbnie, trupy jeszcze leżały zamarznięte po drodze, żywego ducha nie było, szedłem drogami polnymi, z daleka, żeby ominąć miny, bo domyślałem się, że w mieście mogą być miny. Dom był splądrowany, zburzony, trochę zdjęć podeptanych i brudnych dokumentów znalazłem i było pełno pierza, bo złodzieje szukali zazwyczaj skarbów w pierzynach i poduszkach. Pierwszą rzeczą, jaką się napotykało w splądrowanych domach, to było masę pierza z rozprutych poduszek. My nie mieliśmy żadnych skarbów w poduszkach, więc to próżny trud. Ale było trochę nieprzyjemne uczucie, że będą trupy pod tymi pierzami, bo jednak trupy się widziało po drodze zamarznięte, bo to był mróz. Próba powrotu do Warszawy wtedy była niemożliwa, ale byłem na tyle chojrak, że powiedziałem stryjom – „Dajcie mi jakiś kawałek boczku i worek mąki, tam zamieszkam i będę domu pilnował.” On mówi – „Człowieku, przyjdą szabrownicy i cię zabiją, jak nie za co innego, to za ten worek mąki. Nie ma mowy o tym. Zresztą wojna już skończona, ojciec wróci niedługo”... znowu ta śpiewka o szybkim powrocie. Nic z tego nie wyszło, przez jakiś czas byliśmy jeszcze tutaj, matka we Włochach, ja w Ursusie. Tu chodziłem do szkoły, bo pierwszy rok szkolny zaczęto od razu w styczniu, tak, że wakacji właściwie nie było, ale tego roku nawet nie straciłem, bo gdzieś do lata się dobrnęło i małą maturę zdałem w tej szkole, [właściwie] dostałem, bo nie było specjalnych zdawań, latem 1945 roku. Potem dom nasz został zajęty przez dzikich lokatorów i nigdy go nie odzyskaliśmy. Mieszkaliśmy kątem, później matka jednak koniecznie chciała żebyśmy wracali do Warszawy.

Znowu ta sama idea - musisz mieć porządne wykształcenie, musisz mieszkać w mieście, musisz iść na uniwersytet. Moja matka pod tym względem była zupełnie nieprawdopodobnie bojową osobą, jednocześnie będąc schorowaną na łóżku, nie mogąc się ruszać niemalże. Mieszkaliśmy przez jakiś czas kątem u rodziny w Warszawie na Bielanach, potem ojciec przysłał trochę oszczędności z Anglii przez powracających już pierwszych repatriantów, odkupiliśmy małe mieszkanko na Saskiej Kępie i tam dalej mieszkaliśmy z matką. Potem problem, żeby ukryć [moją przeszłość], bo miałem kilka haków w życiorysie. Pierwsza rzecz, że mój ojciec był wojskowym i to w latach 40., a w ówczesnych 50. była to bardzo niemile widziana rzecz. Druga, że ojciec był w Anglii. We wszystkich ankietach personalnych, pierwsze pytania były o pochodzenie społeczne i tu się trzeba było dobrze wytłumaczyć, i drugie czy masz kogoś za granicą. I jak powiedziałeś, że masz, to kogo i dlaczego i tak dalej. To wszystko zakłamywałem. I oczywiście, czy brałeś udział w Powstaniu? Takiego pytania nie było, ale o to się pytano... czasem w ankietach było, czasem nie było. Ja tutaj myślę zresztą konkretnie o tym, jak składałem podanie na SGH, bo po zrobieniu matury w gimnazjum Poniatowskiego na Żoliborzu, w końcu po osiedleniu się w tym mieszkanku na Saskiej Kępie, postanowiłem studiować na SGH - to jeszcze wtedy było SGH. Składam podanie, dziewczyna przyjmująca podanie, bardzo długie podanie, czyta właściwie odpowiedzi na te pytania, na które odpowiadałem uczciwie, ojciec - polski oficer w Anglii. Ona mówi – „Panie, czy pan chce się dostać na uczelnię?” Mówię – „Jak to? Co za pytanie? Przecież składam podanie.” – „Z tymi odpowiedziami, do egzaminu pana nie dopuszczą.” – „To co mam powiedzieć? To jest prawda”, pierwsza lekcja była, ona mówi – „Wie pan co, oficer, to znaczy pracownik państwowy, tak? To znaczy urzędnik, niech pan napisze urzędnik". A urzędnik to jest to piękne polskie słowo, które nie istnieje w innych językach, które pokrywa wszystko właściwie od drobnego kancelisty w prywatnej firmie do dyrektora departamentu w ministerstwie, wszyscy są urzędnicy. Więc to napisałem. Druga rzecz, mówi – „Pewnie stracił pan kontakt z ojcem w czasie wojny?” – „Straciłem”. – „To może go nadal pan nie odzyskał”. "Może rzeczywiście". "Masz kogoś za granicą?" "Nie mam". "Gdzie ojciec jest?" "Nie wiem". Wtedy pozwolono mi zdawać egzamin, zdałem, dostałem się. Skończyłem te studia na SGH - to się stało potem SGPiS - zrobiłem tam magisterium. Potem groziła mi służba wojskowa, ponieważ mnie ciągali oczywiście na rejestrację i tam były znowu pytania i tacy, którzy właśnie podpadali, byli wysyłani do batalionów roboczych. Jak miał szczęście, to trafił do kopalni węgla, jak nie miał szczęścia to trafił do kopalni uranu, więc to nie były żarty. Znowu trzeba było kręcić, udało się. Potem zapisałem się na Uniwersytet, znowu dostawałem odroczenia z powodu studiów, zrobiłem drugie magisterium, bo to już wtedy było łatwiej, potem zacząłem pracować. W międzyczasie przyprowadzałem mojej, już coraz bardziej chorej, matce, która praktycznie wytrzymała tylko parę lat po wojnie, różne dziewczyny do domu, bo już było się w tym wieku, że się zwracało uwagę na dziewczyny coraz bardziej serio. Mama kiwała głową i wreszcie przyprowadziłem jej taką piękną dziewczynę, która zyskała aprobatę mamy, nawet do tego stopnia, że zaprosiła ją na jej imieniny do nas, i w czasie tego dnia umarła. Tak że znowu to było takie tragiczne wydarzenie, które zakończyło się ożenieniem z tą dziewczyną, z którą jestem do dzisiaj żonaty. Minęło już... 55 lat. Potem zacząłem myśleć o tym, żeby odwiedzić ojca. W międzyczasie zacząłem pracować. Pracowałem przez kilka lat w Instytucie Urbanistyki i Architektury, tam się zajmowałem prognozami demograficznymi. Robiłem jedną z pierwszych opublikowanych prognoz demograficznych dla Polski. Tam się sytuacja zaczęła robić coraz gorsza politycznie, a tworzyła się Polska Akademia Nauk. Przez znajomych asystentów dowiedziałem się, że utworzył się Instytut Geografii, do którego się zgłosiłem i mnie przyjęto. Były pewne komplikacje i tak dalej, ale już nie będę o tym mówił, dosyć z tym, że zacząłem tam pracę i pracowałem. Ponieważ znałem języki, interesowały mnie, uczyłem się, brałem coraz większy udział w rozmaitych międzynarodowych imprezach, które nasz szef z wielkim zapałem organizował. Szefem i organizatorem Instytutu Geografii był profesor Stanisław Leszczycki, który był socjalistą, pepeesiakiem przed wojną i taką wschodzącą gwiazdą Uniwersytetu Jagiellońskiego. Z profesurą Uniwersytetu Jagiellońskiego wylądował w Dachau, ale to było tak wcześnie, że jeszcze różne uniwersytety europejskie protestowały i Niemcy obiecali, że ich zwolnią po przeszkoleniu. Starszych zwolniono natychmiast, tych, co jeszcze przeżyli - dużo już w międzyczasie umarło - a młodych [dopiero] po iluś latach, już nie pamiętam dwa czy trzy lata. I on te dwa czy trzy lata przesiedział w Dachau i rzeczywiście został zwolniony. Był osobistym przyjacielem sprzed wojny późniejszego premiera Cyrankiewicza. Należał do tej grupy PPS, która zgodziła się na współpracę z PPR i wstąpiła do PZPR. Był w partii, miał mocną pozycję ogólnie i przez Cyrankiewicza, ale równocześnie był człowiekiem bardzo dynamicznym i gotowym na akceptowanie ludzi z hakami. Na tej podstawie, on wiedząc wszystko o mnie, przyjął mnie do tego Instytutu. Po prostu w takiej sytuacji jak się było, musiałem być zawsze znacznie lepszy niż inni, i tak się składało, że byłem lepszy, to znaczy w sensie nauki czy pracy.

Tak dobrnąłem do lat 60., kiedy dostałem nagle, ni stąd ni zowąd, w wyniku jednego z tych międzynarodowych spotkań, zaproszenie do... Ameryki. Dostałem zgodę, urlop bezpłatny, pojechałem. Tam byłem w Kalifornii, w Indianie, zaproponowano mi wizę i stałą pracę. Nie skorzystałem z tego, wróciłem i popadłem w tarapaty. Tu nachodziło mnie UB, nie wiem skąd oni o tym wiedzieli, ale rozmowa ciągle była taka sama, a może od tego się zaczęło, że ktoś kto miał ofertę pracy i wizę i wraca, to jest albo idiota albo szpieg. Ponieważ na idiotę nie wyglądam, więc... Mówię – „Dobrze, co mam wam powiedzieć, nie jestem szpiegiem, jak bym był szpiegiem też bym powiedział, że nie jestem szpiegiem, więc właściwie moja odpowiedź jest negatywna, ale przecież w to nie uwierzycie.” – „Tak, będziemy pana obserwować. I jak się okaże, że pan nas wprowadza w błąd to się spotkamy, ale to będzie bardzo, bardzo dla pana już wtedy nieprzyjemne.” Były takie rozmaite perypetie... Była jeszcze jedna bardzo kłopotliwa sytuacja, bo dostałem ofertę pracy z ONZ, to był też wynik mojego wyjazdu, mojej wizyty w Nowym Jorku. Mnie interesowały te prognozy demograficzne, w ogóle badania demograficzne, w Instytucie Geograficznym zajmowałem się pracami na temat migracji, zasiedlenia Ziem Odzyskanych i tak dalej, i oni zapytali - czy pana by nie interesowała praca u nas? Oczywiście, tak. Natychmiast zameldowałem o tym Polskiej Misji w ONZ, bo nie chciałem, żeby mnie posądzano, że ukrywam się z czymś. – „Panie, to w ogóle nie ma znaczenia, niech pan w ogóle o tym nie wspomina.” – „Dobrze, mnie chodzi tylko o to, żebyście wiedzieli, że miałem taką rozmowę i o tej rozmowie zameldowałem.” Oni najwyraźniej ten raport odrzucili, czy w ogóle zapomnieli i po dwóch miesiącach, jak dostałem list z ONZ, że mnie chcą zaangażować, poszedłem z tym do ministerstwa. Mój szef powiedział – „Wie pan, do tego nie chcę się mieszać, niech pan rozmawia z Ministerstwem Spraw Zagranicznych.” Tam mi powiedziano – „Czy pan sobie zdaje sprawę co pan zrobił? Miał pan nielegalne konszachty z obcym mocarstwem!” – „Przepraszam bardzo, nie są one nielegalne, bo o tym wszystkim zameldowałem, poza tym to jest list oficjalny, a poza tym ONZ jest organizacją międzynarodową, do której i Polska należy i to nie jest żadne obce mocarstwo.” – „Albo pan z tego zrezygnuje albo my robimy protest dyplomatyczny.” Oczywiście nic z tego nie wyszło, ale to było wtedy przeciwko mnie hakiem. To trwało parę lat, bardzo nieprzyjemna sytuacja dla mnie. Z jednej strony mogłem pracować, ale na przykład nie publikowano wyników moich prac i oskarżano mnie o to, że nie publikuję. Był taki sekretarz partii w naszym instytucie, który wtedy robił mnóstwo świństw ludziom, teraz zdaje się jest wielką ofiarą komunizmu i nawet tego dyrektora zaczął podgryzać. Tak, że to były bardzo trudne lata… i to UB, które się ciągle tam kręciło.

Wtedy [była też] zabawna historia, wybuchła sprawa tysiąclecia polskiego katolicyzmu, chrześcijaństwa w Polsce, Chrztu Polski i rząd to skontrował tysiącleciem państwowości. Różne instytuty polskie dostały polecenie zorganizowania czegoś za granicą na konto tej uroczystości. Jakiś jegomość, który był dyrektorem instytutu w Anglii umówił się, wyperswadował - nie wiem jak to się odbywało - że się odbędzie publiczny odczyt na temat Polski w „Royal Geographical Society”, to jest taka bardzo prestiżowa organizacja w Anglii, która wówczas, jeszcze bardziej niż dziś, zrzeszała byłych gubernatorów, ministrów; organizacja, która bardzo czynną rolę odegrała w stworzeniu imperium. Oni się zgodzili zorganizować publiczny odczyt na temat Polski i zaprosili mnie. Do dziś nie wiem, dlaczego oni mnie zidentyfikowali i wydział zagraniczny Akademii Nauk, który był oczywiście mocno związany ze służbą bezpieczeństwa, zaczął się krzywić - dlaczego Kosiński? On z kolei broniąc swoich osiągnięć, powiedział, że nie można tutaj nic zmienić. Wysłali mnie niechętnie na ten odczyt. Odczyt się bardzo udał i od tej pory właściwie moje kłopoty się zmniejszyły, zniknęły. Krótko po tym odkryłem - bo mnie wysłali jeszcze do Szkocji, żebym powtórzył to samo - że ten ubek, który mnie wcześniej nachodził, był w tym momencie konsulem polskim w Glasgow, czyli zniknął z horyzontów Polski i dlatego przestał mnie nachodzić, z czego oczywiście bardzo się cieszyłem. […]

  • Kiedy udało się panu spotkać z ojcem po wojnie?


Dosłownie - udało się. Przede wszystkim w 1956 roku, jak pamiętacie, była odwilż, która już się nasilała. Właśnie w 1956 roku latem postanowiłem odwiedzić ojca. To wywołało szok moich znajomych – „Czyś ty zwariował?” Mówię – „Niby dlaczego? Czy jest rzeczą karygodną, żeby syn chciał odwiedzić ojca?” – „Tak, ale on jest w Anglii.” – „To co? Jadę do Anglii.” Zacząłem się dopytywać, jak to się jedzie za granicę. Powiedziano mi, że trzeba mieć wizę i paszport. Co to jest paszport? Jak się dostaje paszport? Nikt nie miał pojęcia. To tylko nieliczni na wierchuszce władzy jeździli, a tak, to było w ogóle nie do pomyślenia. Powiedzieli mi jak się dostaje paszport - trzeba iść na policję - trzeba, ale lepiej ty nie pytaj o to, bo w ogóle popadniesz w tarapaty. Pamiętam, że kilka osób kolejnych, znajomych mówiło – „Człowieku, oszalałeś.” - „Co mi mogą zrobić? Przecież chyba to, że chcę zobaczyć ojca nie jest karygodne, najwyżej mi odmówią.” – „Nie jest wykluczone, że będą gorsze sprawy.” – „Nie wsadzą mnie do więzienia za to. Wiza, jak się dostaje wizę?” – „Trzeba iść do konsulatu i w konsulacie złożyć podanie.” Poszedłem do konsulatu angielskiego. Bardzo mnie mile przyjęli, już wtedy mówiłem po angielsku, zaprosił mnie konsul czy wyższy urzędnik do saloniku, zdaje się herbatkę mi zaproponowano, miła rozmowa, tłumaczę o co mi chodzi – „Chcę dostać wizę, żeby jechać do Anglii odwiedzić ojca, który był w RAF i mieszka w Anglii.” – „Młody człowieku, oszalałeś! Przecież to jest niebezpieczna sprawa, tego nie można w ogóle robić, o tym myśleć nawet!” Znowu powtarzam swoją formułkę i wreszcie mówię – „Proszę pana, w końcu przyszedłem, żeby pana zapytać o tę wizę.” – „Wiza to w ogóle nie jest żaden pański problem - dostaje pan paszport, przyjdzie pan, dostaje pan wizę, o to proszę się nie martwić, ale paszport to jest problem.” Złożyłem podanie, chyba we wrześniu, czy coś takiego, o ten paszport. Pamiętam, jak przyszedłem do biura paszportowego, to urzędniczki też wytrzeszczyły oczy, że z taką bezczelną propozycją występuję. Wybucha październik, zmienia się sytuacja, Gomułka oświadcza, że granice są otwarte, każdy może paszport dostać, kto chce. Ludzie się rzucają, składają podania o paszporty, moje podanie znajduje się pod spodem i jest jeszcze rozpatrywane według starych, może już łagodniejszych, ale według starych [zasad]. Rezultat jest taki, że ci, którzy złożyli podania w październiku czy w początku listopada, dostawali [paszport] w ciągu dwóch tygodni. Czekałem do stycznia, ale w końcu dostałem paszport i pojechałem do ojca. Tam jeszcze był jeden element, że nie dawali oczywiście pieniędzy, wolno tylko było dostać 5 dolarów. 5 dolarów było niczym na zachodzie a dużymi pieniędzmi tu. Natomiast można było - i to była bardzo wielka sprawa - kupić bilet według sztywnej wymiany. Tak, że bilet lotniczy, który mógł być taki dosyć rozbudowany, kosztował stosunkowo bardzo niewiele i kupiłem sobie taki bilet Warszawa-Londyn, Londyn-Manchester, bo ojciec mieszkał w pobliżu Manchesteru. Wtedy i po Anglii sobie pojeździłem, Manchester-Glasgow, Glasgow-Edynburg, Edynburg-Nottingham, poleciałem na wyspę Jersey, do Cardiff. Wszyscy moi [znajomi] Anglicy się dziwili, że się tak samolotami rozbijam, bo loty były jednak kosztowne. Oczywiście w czasie wojny, to była inna sprawa, kontakt był jeszcze jak był w Rumunii, pisał do nas i mam nawet cały szereg jego listów pisanych do Generalnej Guberni, bo Rumunia oczywiście była przyjazna wobec Niemiec. Już po tym jak wyjechał z Rumunii, z Francji już oczywiście listów nie było, natomiast w czasie wojny Polacy zorganizowali firmę przesyłkową w Portugalii, bo Portugalia była neutralna, ale sprzyjająca raczej aliantom. rzysyłał nam paczki od czasu do czasu, listy, jako Kuba Bobiński, to znaczy nie pod tym samym nazwiskiem, ale jego charakter pisma odszyfrowywałem. Tak, że kontakt był od czasu do czasu. Potem po wojnie przez jakiś czas, jak przyjeżdżali ci repatrianci - stosunkowo niewielu lotników wróciło z Anglii – ci, co wrócili popadli zresztą w straszne tarapaty. Słyszeliście co się ze Skalskim działo, na przykład, że został skazany na karę śmierci, zresztą kara śmierci była wykonana. Najlepszy przyjaciel ojca wrócił, ale on miał szczęście. Mnie się zdaje, że tutaj było tak, że władze Polski Ludowej namawiały, zwłaszcza oficerów, do powrotu, obiecując im prace w wojsku i awans. I ci, którzy się na to skusili, którzy wrócili, popadli w straszne tarapaty. Bo ich właśnie aresztowano, ich posądzano, że przyjechali jako szpiedzy angielscy, ich torturowano, ewentualnie tracono. Natomiast ci, którzy wrócili i nie przyjęli tych propozycji, to znaczy poszli do cywila, ci przetrwali względnie spokojnie. I najlepszy przyjaciel ojca, mąż właśnie tej pani, z którą w czasie Powstania się kontaktowałem, wrócił i został chyba księgowym w jakieś małej firmie. Żył biednie, skromnie, żył na marginesie, ale żył. I o ile wiem, nikt go specjalnie nie tarmosił. Umarł śmiercią naturalną w latach 60.

  • Czym się zajmował pana ojciec po wojnie oraz z jakim stopniem skończył wojnę, mówił pan że przed wojną dosłużył się stopnia majora?


Potem był podpułkownikiem. Ostatecznie dostał zwolnienie z wojska jako pułkownik i z tą rangą zakończył swoją karierę wojskową. Natomiast czym się zajmował? To jest historia smutna, dlatego że Anglicy powiedzieli – dajemy wam gościnę, ale radźcie sobie jak umiecie. Ci, co byli młodzi i energiczni, to znaczy w takim wieku 20-22 lata, i mieli jakieś ambicje, poszli na studia. Znam kilka osób, które w tym czasie skończyły studia i zrobiły bardzo piękne kariery za granicą po skończeniu studiów, już po wojnie w Anglii. Ale to byli nieliczni, którym się udało. Z drugiej strony było wielu byłych urzędników, prawników, tym na studia nie pozwolono [pójść], to były zawody zupełnie nieużyteczne. Cóż miał robić adwokat z polską praktyką i z polskim dyplomem, którego zresztą nie uznawano? Podobnie było z oficerami. Niektórzy młodzi lotnicy zostali w wojsku i latali albo w wojsku angielskim albo w kolonialnym wojsku, w kolonialnych służbach czy w angielskim wojsku, ale w koloniach. Ale było ich bardzo niewielu. Natomiast tacy ludzie już wiekowi, a mój ojciec jak się wojna skończyła miał lat 47, to było trudno bardzo zaczynać nową karierę, zwłaszcza wtedy. Może wcześniej albo później byłoby łatwiej, kiedy była masa zwolnionych, demobilizowanych żołnierzy. Jeżeli przeczytacie książkę „Sprawa honoru” to tam jest bardzo wyraźnie powiedziane o tym, jak Anglicy zaczęli traktować Polaków, a zwłaszcza polskich lotników, których na rękach nosili w 1940 roku po tzw. Bitwie o Wielką Brytanię (Battle of Brittain), a potem zdarzały się wypadki napadów na lotników, jak oni wychodzili ze swoich obozów. Ojciec wstąpił do korpusu przysposobienia wojskowego, był tam przez jakiś czas, potem skorzystał z zaproszenia znajomych Anglików, wystąpił z tego korpusu, zaczął z nimi robić interesy, które się nie udały. Ostatecznie dostał pracę jako księgowy w firmie sprzedaży mebli, równocześnie będąc aktywnym w Polskim Stowarzyszeniu Lotniczym. W Blackpool powstał klub lotniczy, dosyć mocny, bo to, jak powiedziałem, w czasie wojny był duży ośrodek lotnictwa polskiego, i Londyn był drugim. Te dwa kluby i te dwa ośrodki były mocne, to się nazywało Stowarzyszenie Lotników Polskich [...]. [Ojciec] był tam w pewnym czasie powiernikiem, to znaczy, była taka rada nadzorcza, która pilnowała finansów, polityki, głównie finansów chyba, tego stowarzyszenia na poziomie angielskim i na poziomie swojego klubu, stowarzyszenia w Blackpool - też tam działał. To była praca społeczna oczywiście. Natomiast praca zawodowa była w tej firmie, z której odszedł na emeryturę, zresztą przeciągnął troszkę, bo powinien odejść jako 65-letni człowiek. Przeciągnął dlatego, że ta firma dawała ekstra [dodatki], oni mieli jakąś prywatną emeryturę, którą podwyższali nieco, jeżeli ktoś przepracował więcej niż te lata normalnie dzielące od emerytury. Problem polegał na tym, że oni potem tego nie podwyższali, a ojciec żył bardzo długo, bo umarł mając lat 98 i pół, prawie setkę. Wobec tego na tej emeryturze był 30 lat. W czasie tych trzydziestu lat pieniądze się zdewaluowały, więc ta emerytura angielska rosła, na skromnym poziomie, ale rosła, a ta emerytura prywatna z firmy to była na poziomie zupełnie śmiesznym. Bardzo pomagałem ojcu, cały czas właściwie wysyłałem mu pieniądze, przez cały czas jego emerytury, [od czasu] jak odszedł w 1967 roku. Mogłem, stać mnie było na to. Tak było z ojcem.

  • Jak pan ocenia Powstanie po tych sześćdziesięciu jeden latach?


Nie mam wyraźnego [zdania] ani pozytywnego ani negatywnego. Nie mogę powiedzieć – Hurra! To wspaniale! Albo – klęska. Natomiast uważam... to znaczy, w sumie, [oceniam] może bardziej pozytywnie niż negatywnie, ale uważam że są różne aspekty tej sprawy -porównywać z intelektualnymi rozważaniami - jest aspekt moralny, polityczny, wojskowy i są scenariusze alternatywne, że się tak naukowo wyrażę. Aspekt polityczny w tamtym momencie, w tamtej sytuacji - Polska podziemna musiała zrobić gest, musiała zrobić mocny gest. W sytuacji, w jakiej alianci patrzyli w drugą stronę, a sowieci przejmowali władze na wyzwalanych terenach, i tym gestem miało być właśnie Powstanie, które było obliczone na krótki, mocny wybuch. I tu właściwie trudno się dziwić, że się na ten gest porwano, bo gdyby tego gestu nie było to by oczywiście alianci mieliby pretekst do całkowitego porzucenia swoich polskich aliantów. Może jeszcze inaczej powiem, że ten gest pozwalał, przynajmniej pozwalał, sądzić, że rząd polski na obczyźnie będzie miał mocny argument w dalszych dyskusjach z aliantami, którzy już właśnie, jak mówię, zaczynali patrzyć w drugą stronę, i zmusić ich do jakiegoś mocniejszego stanowiska wobec sowietów, co do stanowiska których już rząd polski na emigracji nie miał żadnej wątpliwości jakie ono jest. Bo oni to systematycznie ponownie i ponownie pokazywali. W zasadzie od strony politycznej było prawie niemożliwe nie zrobić czegoś, a tym czymś mogło być tylko Powstanie. Teraz jest drugi aspekt, to jest aspekt militarny. Uważam, że tych dowódców, którzy wysyłali bezbronnych ludzi do ataku na bunkry i fortyfikowane pozycje, nie można usprawiedliwić, tego nie wolno było robić. Wolno było się bronić, można było używać podstępów, ale wysyłać trzydziestu młodych ludzi, którzy mieli jeden karabin, jedną sidolówkę, żeby zdobyli bunkier to było absurdalne. To było nie do wybaczenia. Z drugiej jednak strony ci żołnierze byli na tyle wyszkoleni, na tyle umotywowani, na tyle zawzięci, że walczyli sześćdziesiąt dni, chociaż mieli walczyć trzy dni. Wobec tego, jednak ten wojskowy aspekt nie był zupełnie absurdalny. Mało tego, jeżeli weźmie się pod uwagę, że tylu zginęło powstańców mniej więcej co Niemców i tych ich pomagierów, to świadczy o tym, jakie były ostatecznie wyrównane szanse, zwłaszcza jeżeli popatrzymy co się dzieje w tej chwili w Izraelu z atakami na Palestyńczyków, bo to jest troszeczkę podobna sytuacja. Palestyńczycy są właściwie umotywowani owszem, ale bezbronni w gruncie rzeczy, Izraelska armia jest jedną z najlepszych i najmocniejszych na świecie. Więc są te bitwy, które się ciągle powtarzają. Co my słyszymy? Zginęło ośmiu Palestyńczyków, zero Izraelczyków, dziesięciu Palestyńczyków jeden ranny Izraelczyk. Więc jeżeli ginie jeden do jednego w porównywalnej sytuacji to świadczy o tym jak wyszkoleni, jak zawzięci, jak sensowni byli ci powstańcy warszawscy. Zresztą, nawiasem mówiąc, jak ja widzę tych Palestyńczyków strzelających w powietrze, a pamiętam jak na wagę złota była każda kula, to zawsze szlag mnie trafia, że są takimi idiotami. To jest ten aspekt militarny. Aspekt emocjonalny - napięcie było tak szalone wtedy, zwłaszcza jak się widziało tych Niemców już się wycofujących i jak się słyszało te armaty sowieckie, a już je słyszeliśmy, że gdyby nie było rozkazu Powstania, to przypuszczam, że Powstanie i tak by wybuchło w sposób niekontrolowany, w sposób chaotyczny, co by prowadziło prawdopodobnie do większych ofiar a mniejszych efektów. I żadnego politycznego efektu. I teraz wreszcie ta alternatywa, inne scenariusze, co by było jak by Powstania nie było? Więc ja tu widzę dwie możliwości. Jedna możliwość - nie ma Powstania, nie ma rozkazu, nic się nie dzieje. Niemcy fortyfikują Warszawę, oni mówili o tym, że to jest Festung Warschau i bronią Warszawy, sowieci atakują. Przed rozpoczęciem obrony w trakcie fortyfikowania Niemcy czyszczą zaplecze, to znaczy aresztują wszystkich, wywożą, rozstrzeliwują, rozbijają te domy, które im są niepotrzebne, budują jakieś dalsze umocnienia… Czyli Warszawa cierpi i, oczywiście, w czasie ataku sowieckiego cierpi jeszcze bardziej, widzieliśmy co się stało z Berlinem. Tak, że w takim przypadku prawdopodobnie straty i materialne i ludzkie byłyby niewiele mniejsze, natomiast nie było żadnych zysków moralnych, które jednak Powstanie, zwłaszcza na długą metę przyniosło. Teraz drugi scenariusz, Niemcy nie bronią Warszawy tylko się wycofują, a sowieci atakują manewrem oskrzydlającym, takim zresztą, jaki Żukow i Rokossowski rozważali w swoim planie ofensywy w lipcu. Stalin zakazał. Warszawa jest zdobyta bez ataku. Niemniej Niemcy by ją fortyfikowali, tego byśmy nie uniknęli. Zresztą pamiętajcie, Niemcy dwa dni chyba przed Powstaniem wydali polecenie, że sto tysięcy młodych mężczyzn ma się stawić do pracy. Wobec tego wtedy wszyscy sądzili, że po prostu biorą ich na rozwałkę. Nikt nie sądził, że to będzie naprawdę na jakąś budowę. A w Polsce, wśród Polaków, młodych Polaków, nie było takiego nastroju, żeby się dać wymordować bez oporu. Opór wybuchłby tak czy owak i Niemcy by ten opór łamali tak czy owak. Widzę więc, że te alternatywne scenariusze nie są wiele lepsze. Może mniej byłoby strat materialnych, może… Ale straty ludzkie byłyby kolosalne i jak mówię – nie byłoby tego zysku moralnego. Ten zysk moralny jest po prostu. Ci z nas, którzy nie byli komunistami, wręcz odwrotnie byli antykomunistami, to uważamy [Powstanie] za pozytywne. Polska by była bardziej skomunizowana bez Powstania, dlatego że nie byłoby tego mitu i nie byłoby nawet tej drobnej sympatii krajów zachodnich, która potem rosła. Dlatego, że sowieci cały czas mówili - Co to jest AK? To jest banda faszystowska, która współpracuje z Niemcami, nie chce w ogóle walczyć, stoją z bronią u nogi. Jeżeli polskie partyzanckie oddziały występowały, występowały zresztą w sposób rozsądny, dlatego, że przecież pamiętajcie, że każda akcja wywoływała represje. Tak, że prowadzenie takich wielkich akcji partyzanckich nie miało sensu w 1942 czy w 1943 roku, bo się kończyło tylko tym, że Niemcy przychodzili, palili kilka wsi i mordowali ludzi. Więc wobec tego, rzeczywiście, Armia Krajowa czekała na właściwy moment, a sowieci mówili: działać natychmiast, co tam parę wsi spalą polskich, no to co. Wobec tego ten argument, który sowieci powtarzali w kółko, że Armia Krajowa jest w ogóle do niczego, to ostatecznie mieliby rację, rzeczywiście cała Armia Krajowa, która się przygotowywała do Powstania do walki z Niemcami poddała się bez strzału. Odegrała akt Francuzów z linii Maginota. To jest ten aspekt polityczno-moralny, który jest niewymierzalnym, ale jest chyba najważniejszym elementem w spadku po Powstaniu na długą metę.

  • Wracając jeszcze do Rosjan, jakie było pana odczucie czy odczucie pana przyjaciół w sytuacji, gdy front się zatrzymał na Wiśle? Rosjanie opanowali Pragę. I nie szli dalej.


Przede wszystkim oczekiwaliśmy, że oni coś zrobią i oni mogli zrobić bardzo wiele rzeczy i wobec tego uczucie w stosunku do nich było bardzo negatywne, bardzo wrogie, że Niemcy nas mordują a Rosjanie pomagają de facto. Co oni mogli zrobić? Oni teraz opowiadają dyrdymałki, że oni nie mogli ofensywy dalej prowadzić, bo byli wyczerpani. Nawet jeśli to była prawda, mogli strzelać przez Wisłę, czy postawić armaty, z dwóch czy z dziesięciu czy dwustu strzelać w niemieckie pozycje, mogli zestrzeliwać samoloty ze swoich pozycji przecież, samoloty bombardowały Stare Miasto, to były na widoku, na widelcu, sowieci stali na Pradze, z Pragi na Stare Miasto żeby strzelić to nie trzeba było do tego rakiet międzyplanetarnych. Po trzecie mogli robić zrzuty, te zrzuty oni robili rzeczywiście pod koniec, ale bez spadochronów, więc my dostawaliśmy [szczątki]. Spadały beczki czy worki z połamanymi karabinami, ze skruszonymi sucharami czy coś takiego, coś tam się z tego wybrało. Albo na przykład zrzucali swoja broń bez amunicji. Amunicja do pepesz i do ich broni była inna niż amunicja, którą my używaliśmy, niemiecka czy europejska, polska była tak samo mauzerowska. Więc mogli to wszystko robić. Mogli wreszcie pozwolić samolotom alianckim lecącym z pomocą lądować na ich terenie. Przyjaciele mojego ojca, jeden z nich ciągle żyjący, prowadził jeden z ostatnich samolotów nad Warszawę. On mi opowiadał, że jak te samoloty szły nad Warszawę, to Niemcy oczywiście na nie napadali w drodze do i w drodze z. I w związku tym angielskie dowództwo dawało rozkaz, żeby lecieć nad terenami opanowanymi już przez sowietów. Ale wśród Polaków, wśród lotników było wiadome, że sowieci też strzelają i też starają się zestrzelić samolot. Różnica polega na tym, że jeśli samolot spadnie nad niemieckim terenem to jest szansa, że tych lotników wezmą do niewoli, jak spadnie nad sowieckim terenem, to nikt nigdy nie słyszał o żadnym samolocie, czarna dziura. W związku z tym ci lotnicy polscy lecący z Brindisi woleli lecieć nad terenem zajętym przez Niemców niż nad terenem zajętym przez sowietów. I oczywiście sowieci odmawiali prawa dla tych samolotów, żeby lądowały na terenie już opanowanym, i wracały. Jedyne zezwolenie, jakie dali, to było dla tych amerykańskich samolotów, które w ciągu dnia przeleciały do lotniska koło Poltawy, tam wylądowały i wróciły następnej nocy. Noce były krótkie latem, w związku z tym te samoloty już wpadały pod ogień niemieckich myśliwców dziennych, nie mówiąc już o myśliwcach nocnych nad Jugosławią… Tak, że ich stanowisko, ich pozycja była absolutnie jednoznaczna, wroga, niechętna. Zresztą później, to co wyrabiali, tylko potwierdziło ich stosunek do AK. Przecież łącznie z tymi oddziałami frontowymi, które szły wyzwalać Warszawę i obszar Polski szły oddziały NKWD, które już od samego początku wyławiały ludzi z polskiego podziemia […].

Podkowa Leśna, 28 stycznia 2005 roku
Rozmowę prowadził Michał Pacut
Leszek Kosiński Pseudonim: „Orzeł” Stopień: łącznik Formacja: Harcerska Poczta Polowa Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter