Leszek Rosiński „Stenko”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Leszek Rosiński. W czasie Powstania miałem to samo nazwisko, nie zmieniałem. Pseudonim „Stenko”. Urodziłem się w 1929 roku w Łodzi. W pierwszej połowie Powstania byłem w zgrupowaniu majora „Bartkiewicza”, Śródmieście Północ. Głównym punktem, naszym miejscem postoju, był gmach niemieckiego Arbeitsamtu, w którym obecnie jest Muzeum Etnograficzne na placu Małachowskiego. [Byłem] w 2. kompanii, w 101 harcerskim plutonie.

  • Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym.

Od czasu, kiedy sobie przypominam z lat dziecięcych, mieszkaliśmy w Warszawie na Powiślu, ulica Radna 6 mieszkania 34.

  • Kiedy się państwo przeprowadziliście do Warszawy? Urodził się pan w Łodzi?

Urodziłem się w Łodzi. To bardzo skomplikowane, w związku z pracą mojego ojca przenosiliśmy się dość często.

  • Gdzie ojciec pracował?

Ojciec był oficerem policji. Kiedy się urodziłem, dosłownie miałem parę miesięcy, ojciec był oddelegowany do Mostów Wielkich w rejonie Lwowa. Tam była szkoła policyjna, ojciec był wykładowcą. Tak że mnie zawieziono w tobołku jako małe dziecko. Tam ojciec był, nie pamiętam dokładnie, ale może dwa lata. Potem został oddelegowany w województwie wołyńskiem do Łucka, następnie do Krzemieńca, przepięknego zresztą miasteczka. Stamtąd przeprowadziliśmy się już do Warszawy.

  • Który to rok mógł być?

Prawdopodobnie 1935 rok.

  • Kiedy pan zaczął chodzić do szkoły i do jakiej?

W Warszawie […] [zacząłem] chodzić do Szkoły Powszechnej nr 80 imienia Księcia Józefa Poniatowskiego. Była to bardzo nowoczesna szkoła, wybudowana tuż przed wojną, mieściła się przy ulicy Dobrej 68. Była wspaniała, jak na owe czasy, wyposażona w urządzenia techniczne, z zapleczem ogrodu, w którym mieliśmy zapoznawanie się z przyrodą na żywo. Rozpocząłem naukę chyba w 1936 roku. Niestety, kiedy rozpoczęła się wojna w 1939 roku, Niemcy zajęli Warszawę, natychmiast nas z tej szkoły, z tego gmachu, wyrzucili i zrobili tam szpital polowy. Naszą szkołę przeniesiono do budynku szkolnego na rogu Dobrej i Drewnianej. Bardzo zresztą szacowny, liczący sobie w tej chwili już około stu lat budynek, ale tam już chyba ze trzy szkoły były wtłoczone, tak że zajęcia odbywały się na zmiany. Poza tym oczywiście, jak to w czasie okupacji, program nauki był bardzo ograniczony, więc nauka była uzupełniana spotkaniami na kompletach, gdzie w prywatnych mieszkaniach po kilku uczniów zbieraliśmy się i nauczyciele uzupełniali to, czego nie można było uczyć się oficjalnie w szkole.

  • Jak pan zapamiętał 1 września 1939 roku, czyli wybuch wojny? Miał pan wtedy dziesięć lat?

Tak.

  • Jak pan to oczami dziecka widział, czego był pan świadkiem?

Najpierw była, zresztą bardzo mocna, propaganda: „Nie damy ani guzika” i tak dalej. Oczy dziecka uważały, że zwyciężymy natychmiast. [Pamiętam] to, że tak gwałtownie front się zaczął przesuwać w głąb Polski, te komunikaty radiowe: „Uwaga, nadchodzi, przeszedł” i te określenia jakichś kryptonimów, które były podawane, i bombardowanie, które się rozpoczęło… Również głód po prostu.

  • Co pan widział w momencie wybuchu wojny? Jak pan odbierał, kiedy Niemcy zbliżali się do Warszawy?

Z jednej strony polskie oddziały wojskowe i ci, którzy ochotniczo się zgłosili – dodawało to otuchy, ale z kolei wieści były jednak bardzo przykre, tragiczne wręcz.

  • Czy pana ojciec poszedł do wojska?

Nie, ojciec został przydzielony jako oficer policji do bezpośredniej podległości prezydentowi Starzyńskiemu. Prezydent Starzyński miał grupę oficerów policji do specjalnych poruczeń. Ponieważ – wiadomo – działalność prezydenta Starzyńskiego była bardzo w tym czasie energiczna i szeroka, więc ci oficerowie byli do tych celów.

  • Jak pan zapamiętał Warszawę z września 1939 roku?

Bardzo przykre było to, kiedy widziało się zwalone budynki, kiedy na boisku szkolnym na Dobrej wykopane były okopy chyba przeciw nalotom samolotowym. A przede wszystkim ogromną przykrość sprawiał widok palących się, walących budynków, ludzi, którzy biegali bezdomni, którzy stracili domy, ludzi, którzy ginęli, rannych. To, że ci ludzie byli chowani w dowolnych miejscach, gdzie była taka możliwość.

  • Czy panu wolno było wychodzić z domu w pierwszych dniach wojny?

Przyznam się, że nie bardzo sobie to mogę uprzytomnić. Tak bardzo swobodnie to raczej nie. Mama trzymała nas z siostrą chyba wtedy dość krótko, żebyśmy się nie narażali, nie wychodzili.

  • Czyli miał pan rodzeństwo, siostrę?

Tak, starszą siostrę.

  • Pamięta pan, kiedy pan wrócił do szkoły?

Szkoła nie była czynna. To było już chyba pod koniec października. Na wstępie ogromnie przykra, tragiczna informacja, że kierownik naszej szkoły powszechnej (wówczas się nie nazywał dyrektor, tylko kierownik), pan Wiącek został rozstrzelany przez Niemców. Było to dla nas, dla młodzieży, bardzo tragiczną wiadomością z bezpośredniej styczności z ludźmi, z którymi mieliśmy do czynienia i z którymi byliśmy bardzo serdecznie związani.

  • Który z nauczycieli najbardziej panu utkwił w pamięci? Mówię o okresie okupacji.

Pani Stefania Perkowska była naszą wychowawczynią, która prowadziła nas od pierwszej klasy aż do siódmej, bo chodziło się w czasie okupacji do siódmej klasy, była to ostatnia klasa szkoły dostępnej dla Polaków. Potem pod płaszczykiem szkół rzemieślniczych była nauka kursu gimnazjalnego czy licealnego. Na przykład moja siostra też [była] w jakiejś takiej szkole, już nie pamiętam, tak że nawet zrobiła w czasie okupacji maturę.

  • Co pan robił, jak pan skończył swoją szkołę powszechną?

Jak skończyłem szkołę powszechną, to rozpocząłem naukę w szkole rzemieślniczej na ulicy Śniadeckich. Były klasy stolarskie, ogrodnicze. To była przykrywka.

  • Pan do jakiej klasy chodził?

Chodziłem do stolarskiej. Z ulicy Radnej dojazd tam był dosyć kłopotliwy, bo trzema tramwajami: do wiaduktu mostu Poniatowskiego „petką” albo „zetką”, które jeździły na Powiślu, potem się wchodziło na górę, jakimkolwiek tramwajem do Marszałkowskiej, potem Marszałkowską do Śniadeckich, i potem się już dochodziło. Ale jeżeli można – jeszcze o pani Stefanii Perkowskiej. Był to wzór nauczyciela, który potrafił różne problemy doskonale rozwiązywać. Przed wojną w naszej klasie było dwóch dzieciaków żydowskich i jeden mahometanin. Absolutnie nie było żadnych scysji czy bójek z tego tytułu między dzieciakami, między uczniami. Wówczas na początek lekcji i na koniec odmawiana była modlitwa, więc my katolicy wstawaliśmy i odmawialiśmy tę modlitwę, natomiast ci dwaj uczniowie Żydzi i mahometanin również wstawali, nie modlili się. Absolutnie nie powodowało to żadnych negatywnych odczuć.

  • Czy w tej szkole było harcerstwo?

W tej szkole – nie wiem. Nie należałem przed wojną do harcerstwa, natomiast w czasie okupacji zetknąłem się z Andrzejem Zejdlerem, który reaktywował przedwojenną 41. drużynę harcerską. Przy pomocy swoich kolegów (Lech Froelich, Andrzej Brzeski i Zbigniew Ostrowski) w warunkach konspiracji zaczęli odtwarzać tamtą przedwojenną drużynę. Byli harcerzami z tamtej właśnie drużyny przedwojennej, byli to chłopcy w wieku około dziewiętnastu, dwudziestu lat. Rozpoczęli od rekrutacji w szkole powszechnej na Sewerynowie (ulica od Oboźnej), ponieważ znali tam i kierownika, i nauczycieli. Poprosili o to, żeby ci nauczyciele, znając młodzież, rekomendowali, kto jest na tyle pewny, że można go próbować do harcerstwa wciągnąć. Pierwszy zaciąg to było około dziesięciu uczniów i ten pierwszy zaciąg był zaciągiem kadrowym, z tego byli potem zastępowi, przyboczni i tak dalej.
  • Kiedy pan się zetknął bezpośrednio z harcerstwem?

Zetknąłem się jesienią 1941 roku, bezpośrednio zetknąłem się z głównym organizatorem Andrzejem Zejdlerem i po uzyskaniu zgody rodziców (bo w ten sposób się to odbywało) zostałem wciągnięty do harcerstwa. Ono na razie jeszcze nie było włączone do „Szarych Szeregów”, ponieważ było to stadium organizacji. Bardzo szybko był rozrost tej organizacji, tak że już wkrótce były trzy drużyny i została przyjęta forma szczepu składającego się z trzech drużyn. Komendantem szczepu był Andrzej Zejdler. Może ich pseudonimy: Andrzej Zejdler pseudonim „Babinicz”, Lech Froelich pseudonim „Buczacz”, Andrzej Brzeski pseudonim „Rakoń” i Zbyszek Ostrowski pseudonim „Oster”. Wówczas, po wstąpieniu w tych warunkach do konspiracji, przyjąłem pseudonim „Turi”. Nie pamiętam, skąd mi się to wzięło, nie wiem, może z jakichś książek młodzieżowych.

  • Jakie zajęcia mieliście w swoich szczepach harcerskich?

Przede wszystkim ci starsi zaczęli nas szkolić w zasadach życia harcerskiego, czyli w harcerskich zasadach, w zasadach konspiracji (to było ogromnie ważne, żeby nie dopuścić do wpadki). [Powstała] też drużyna żeńska. Myśmy przygotowywani byli na czas Powstania do służby łączności. Alfabet Morse’a, ponieważ wówczas prymitywne dosyć jeszcze [były metody łączności]. Alfabet Morse’a każdy z nas musiał znać doskonale. Poza tym jeszcze marynarski sposób porozumiewania się. To były dwie metody porozumiewania [zwany „semaforem”]. Tak że jeśli chodzi o harcerskie sprawności, myśmy mieli pierwszy stopień harcerski: „młodzik”. Zdobywaliśmy ten stopień w lasach otwockich. Dosyć może ciekawa rzecz: byli w lesie porozsadzani instruktorzy, u których trzeba było się zameldować i odpowiednio pozdawać sprawności, które w danym punkcie były do zdawania. [Myśmy nie znali wszystkich instruktorów, a oni byli po cywilnemu]. Było w ten sposób: mieliśmy wytyczoną jakąś trasę w lesie i jak napotykaliśmy pana siedzącego na przykład na kocyku, to hasło było: „Przepraszam pana, która jest godzina?”. Jeżeli on odpowiedział odzew: „Zorientuj się po słońcu”, to wtedy się meldowało: „Druhu, instruktorze…”.

  • Jakich jeszcze sprawności byliście uczeni w harcerstwie w pierwszym okresie?

Wszystkie związane z łącznością. Potem, w miarę jak zaczęliśmy przechodzić do starszych grup (nazwa w skrócie to BS, to był kryptonim: Bojowe Szkoły), to już zaczęliśmy mieć ćwiczenia o charakterze wojskowym, czyli zapoznawanie się z mapami („setkami” wojskowymi), użytkowaniem tych map, posługiwaniem się (oczywiście niektóre tylko rodzaje) bronią. Była również prowadzona walka na bagnety. Gdzie się to odbywało? Odbywało to się w szkołach zaprzyjaźnionych oraz w świetlicy księży salezjanów na ulicy Lipowej. [Nie ma już teraz tych budynków]. Druga szkoła, w której te ćwiczenia i zbiórki mieliśmy, to była szkoła na ulicy Karowej, tuż przy Furmańskiej, też nie ma z niej śladu. W 1943 roku utworzony został pluton BS w ramach naszego szczepu, który już przygotowywał się pod kątem wojskowym do działań wojennych.

  • Czy pan należał do tego plutonu?

Tak. W zasadzie to popełniłem pewne oszustwo, bo nie miałem jeszcze piętnastu lat, a warunkiem było to, żeby mieć piętnaście lat. Miałem czternaście wtedy, ale wzrostem byłem już na tyle [duży], że mogłem skłamać, że mam piętnaście. Dokumentów nikt nie sprawdzał wtedy oczywiście ze względów konspiracji. Na początku roku 1944 nasz pluton BS został poddany już bardzo prawdziwemu szkoleniu wojskowemu w szkole podoficerskiej o kryptonimie „Wiarus”, w której wykłady prowadzone były przez oficerów AK. Tam mieliśmy ćwiczenia i naukę o broni różnego rodzaju: pistolety maszynowe, pistolety, granaty. Mieliśmy również ćwiczenia w terenie, głównie właśnie w lasach otwockich. Nawet było raz, pamiętam, ćwiczenie obsługi cekaemu, którego to cekaemu nie było, ale myśmy po prostu…

  • Teoretycznie?

Teoretycznie tych czynności w terenie dokonywaliśmy.

  • Czy pan pamięta pseudonim któregoś z akowców, którzy was szkolili, czy nie znaliście?

Nie znaliśmy. To było już zakonspirowane. W maju 1944 roku odbył się egzamin prowadzony właśnie przez oficerów AK i mieliśmy obietnicę, jeżeli tak to można nazwać, otrzymania stopni kaprali. Ale na tym się skończyło, żadnych dokumentów, potem po prostu już do tego powrotu nie było.

  • Czy był pan świadkiem, chodząc na zajęcia harcerskie, jakichś wydarzeń w Warszawie, rozstrzeliwań, łapanek, czy innych groźnych sytuacji, w których się pan mógł znaleźć?

Tak. Między innymi nasze zadania harcerskie były takie, że kiedy Niemcy rozpoczęli rozstrzeliwania uliczne, nasze dziewczyny z drużyny żeńskiej starały się o kwiaty i myśmy kładli w tych miejscach. Pamiętam takie miejsce na Nowym Świecie, jedno z pierwszych chyba rozstrzeliwań. Zapalane tam były znicze i kładzione były kwiaty. Również mieliśmy taką służbę, że przez jakiś czas staliśmy tam i zwracaliśmy mężczyznom uwagę, żeby zdejmowali nakrycia głowy przechodząc obok tego miejsca.

  • Mieliście poczucie, że jest to niebezpieczna misja?

Tak. Teraz przypomniałem sobie o naszych bardzo istotnych zadaniach, mianowicie uczestnictwo w małym sabotażu. Było malowanie na ścianach, na murach kotwic, potem: „Wawer pomścimy” (po rozstrzelaniu wielu Polaków w Wawrze). Tego typu hasła, które były aktualne w danym czasie. Niemcy umieszczali napisy: Deutschland siegt an allen Fronten, myśmy przerabiali na: Deutschland liegt an allen Fronten. Tego typu [działania].

  • W jakich akcjach jeszcze pan brał udział?

Brałem udział w akcji bardzo niebezpiecznej – uprzedzanie ludzi o tym, że mają być aresztowani przez gestapo. Nasz wywiad akowski dostał listy osób, które gestapo szykowało się aresztować. Myśmy dostali te adresy i chodziliśmy uprzedzać, z tym że chodziliśmy po dwóch. Jeden zostawał przed bramą, w razie gdyby była już wpadka, bo ten co wszedł, mógł wpaść w kociołek. Uprzedzało się. Wrażenie było… Ci ludzie albo niedowierzali, albo byli przerażeni. Co się potem z nimi działo, zupełnie nie wiem, bo już nie miałem takiej możliwości. Tego typu akcja. Potem mieliśmy akcję w ramach WISS – wywiad i informacja „Szarych Szeregów”, w skrócie WISS. Na przykład, pamiętam, na Złotej była fabryka obuwia, która była zmuszona do produkowania butów dla wojska niemieckiego. Myśmy tam mieli służbę [zmieniając się co dwie godziny], żeby obserwować samochody ciężarowe, określać ich tonaż, co wywożą, co wwożą. Nie trzeba było notować, bo nie wolno było, trzeba było zapamiętywać.

  • Jak kamuflowaliście to, że obserwujecie dany punkt? Czy udawaliście, że się w coś bawicie? Jak to wyglądało od strony technicznej?

Kiedy się zmienialiśmy co dwie godziny właśnie, żeby nie wywołać jakiejś wpadki, to mieliśmy w klapę wetknięte szpilki z kolorowymi łebkami szklanymi. Po tym myśmy się rozpoznawali, bo nie wszyscy się znaliśmy. Po prostu trzeba było łazić, chodzić. Były tam (nie wiem, czy to wypada mówić) zaczepki pań bardzo starego zawodu. Było to dla nas niezwykle przykre, a one nie wiedząc, co tam robimy (a się kręciliśmy), uznawały może, że jesteśmy ewentualnymi klientami.

  • Czy był pan świadkiem jakichś aresztowań?

Byłem bezpośrednim świadkiem aresztowań. Vis-à-vis mojego domu na Radnej 6, pod numerem Radna 7, mieszkała pani, o której się mówiło w ramach ploteczek, że jest to żona oficera polskiego, który jest w niewoli. Przez pewien czas było ogromne oburzenie, ponieważ zaobserwowano, że przychodzą Niemcy do tej pani, więc ta pani była bardzo źle określana. Okazało się, że ta pani była w wywiadzie akowskim i to była po prostu jej praca, wyciąganie od oficerów niemieckich, którzy przychodzili do niej, różnych wiadomości. Byłem świadkiem, jak przyjechało gestapo i ją aresztowało. Wówczas, jednocześnie przy tym tragicznym zdarzeniu jej aresztowania, była jak gdyby jej rehabilitacja w opinii ludzi z okolic.

  • Czy widział pan łapanki?

Tak.

  • Gdzie?

Chyba to było na Krakowskim Przedmieściu. Jechałem tramwajem, z tym że tramwajarze często uprzedzali, zwalniali. Wtedy byłem z moim przyjacielem, myśmy wyskoczyli i pamiętam, że Oboźną zbiegliśmy w dół do siebie, na Powiśle.

  • Rozstrzeliwania pan widział?

Rozstrzeliwań [ulicznych] nie widziałem. Ulica Radna , [to uliczka] bardzo krótka, pomiędzy Browarną a Dobrą. Tam pod numerem [19] była malutka cukierenka pani Jankowskiej. Kiedyś wydarzyła się tam taka historia, że dwóch czy trzech konspiratorów jadło po prostu ciastka w tej cukierence. Tam był chyba jakiś jeden stoliczek. Weszło dwóch żandarmów, którzy prawdopodobnie też chcieli sobie zjeść ciastka. Ale tamci byli na tyle niespokojni, że wyciągnęli pistolety i zastrzelili tych żandarmów. Przez pewien czas był zupełny spokój, nie było żadnych represji, co było bardzo dziwne. W czasie, jak byłem w szkole na Śniadeckich, zajechały budy, samochody niemieckie, zamknęły z obydwu stron Radną. Wpadli Niemcy i strzelali do przechodniów. Z tym, że byłem w tym czasie w szkole, natomiast mama, która była przerażona, że mogę wrócić akurat i natrafić na ten moment, usiłowała, leżąc na podłodze, telefonować do szkoły (strzelali też po oknach), żeby mnie uprzedzić, żebym nie przychodził do domu. Wówczas zginęło na Radnej kilka zupełnie przypadkowych osób, fryzjer, który stał przed swoim zakładem. Schodki były i stał na tych schodkach. To się tak błyskawicznie odbywało, że wjechali i z pistoletów maszynowych zastrzelili go. Potem para młodych ludzi z Radnej 4, narzeczeni. Szli trzymając się pod rękę i tego mężczyznę zastrzelili. Ona została żywa i potem chodziła zupełnie jak w letargu, w czerni, bo wystrzelono jej z rąk tego narzeczonego.

  • Z czego pana rodzina się utrzymywała w czasie wojny? Pana tata przed wojną był policjantem.

Tak.

  • Jak jego sytuacja wyglądała w czasie okupacji?

Będę musiał wrócić do czasów podpisywania kapitulacji. Władze wojskowe i cywilne polskie, również i prezydent Starzyński, zarządzili, ażeby policjanci, strażacy, wszelkie służby miejskie pozostały na swoich stanowiskach, licząc na to, że będzie lepiej, jeżeli oni będą a nie Niemcy ze swoją policją. Zresztą były pogłoski (nie wiem, na ile sprawdzone), że Niemcy, jeżeli by nie dogadali się w warunkach kapitulacji o pozostaniu polskiej policji, to sprowadziliby policjantów ukraińskich. Byłoby to chyba dosyć tragiczne. Ojciec więc w dalszym ciągu pracował w policji, z tym że ojciec pracował nie w mundurówce, tylko w urzędzie śledczym (przed wojną tak się to nazywało), a w czasie okupacji zmieniono nazwę na Polska Policja Kryminalna. W ramach policji kryminalnej działała komórka [kontrwywiadu] Komendy Głównej AK. W działaniach tej komórki uczestniczył również mój ojciec. Czytałem opracowania z Wyższej Szkoły Policji, tej [aktualnej]. Tam [jest] jeden wydział, który [zajmuje] się historią policji. Ogromnie duże zasługi i dużą pomoc dla Podziemia uzyskano z tej komórki [kontrwywiadu] AK, mieszczącej się w policji kryminalnej. Różne są opinie, jeśli chodzi o polską policję w czasie okupacji, szczególnie kiedy Niemcy przestali honorować układ podpisany w czasie kapitulacji, że nie będą polskich policjantów używać do jakichkolwiek akcji represyjnych w stosunku do Polaków. Niestety to złamali i w czasie łapanek (wprawdzie nie jako inicjujący czy jako ci, którzy grali główną rolę, ale jako obstawa i tłumacze) brali udział. To spowodowało bardzo negatywne opinie o polskiej policji.
  • Proszę opowiedzieć o okresie tuż przed Powstaniem. Czy czuliście jako harcerze, że zbliża się jakieś ważne wydarzenie?

Tak.

  • Czy byliście przygotowywani do tego psychicznie?

Tak. Mało, myśmy na to czekali wiedząc o tym, że do tego dojdzie. Nie wiedzieliśmy oczywiście kiedy. W ostatnich dniach lipca… „Szare Szeregi” zostały podporządkowane (pod kątem przewidywanego wybuchu Powstania) rejonowym komendom AK. W związku z tym „Szare Szeregi” podzielone zostały na bloki. Nasz pluton BS był w bloku „Zamek”. Blok „Zamek” to był kryptonim terenu zajętego przez Starówkę, Powiśle, [Śródmieście] kawałek Czerniakowa. Myśmy byli przygotowywani w ramach szkoły „Wiarus”, o której wspominałem, ale przede wszystkim duchowo byliśmy do tego [nastawieni]. Oczekiwaliśmy na to z ogromnym utęsknieniem, tak jak zresztą w podwórkowej piosence okupacyjnej: „By zapłacić im za zburzoną, kochaną stolicę, na czołg z butelką idzie dziewczyna”. Taki był nastrój, taka była atmosfera, tak wyglądały te ostatnie dni. Nasz pluton chyba 27 lipca miał koncentrację na ulicy Grzybowskiej, gdzie już opaski były ostemplowane stemplem jednostki i gdzie jeszcze nas doszkalano z jakichś rodzajów broni, z których przedtem nie udało się. Ta koncentracja trwała dwa dni z nocą. Ponieważ nie było jeszcze rozkazu o rozpoczęciu Powstania, koncentracja została rozwiązana i był rozkaz, żeby oczekiwać w swoich domach na łącznika, który przyjdzie z rozkazem dalszym, gdzie mamy się udać. Oczekiwałem na Radnej 6, niestety łącznik nie dotarł. Tu już bym wchodził w rozpoczęcie Powstania. Kiedy rozpoczęło się Powstanie, były pierwsze gniazda cekaemów na zboczu uniwersyteckim przy ulicy Browarnej, ostrzał uliczek między Browarną a Dobrą, czyli Radnej, Lipowej, tam gdzie siostry urszulanki – księdza Siemca (teraz się nazywa Wiślana) i Gęsta. Mieli wgląd i przy każdym wlocie uliczki było gniazdo karabinów maszynowych, tak że ruch na tych ulicach od pierwszych minut ustał. Pierwszy zginął człowiek z vis-à-vis, który wychylił się z bramy. Jakoś zaobserwowali i trafili go.
Pierwszą noc przenocowałem w domu. Potem pocztą pantoflową dowiedziałem się, że na Tamce w gmachu konserwatorium, w pałacu Ostrogskich, zbierają się chłopcy tacy jak ja, którzy nie dotarli do swojego oddziału. Wobec tego 2 sierpnia poszedłem do gmachu konserwatorium. Rzeczywiście tam się zebrała spora grupa, z tym że z młodszych utworzony został oddział poczty powstańczej. Między innymi chłopiec z mojej klasy, Zbyszek Banaś, był w tej poczcie jako zastępowy (nie wiem, jak [funkcyjni] się nazywali w ramach tej poczty), który notabene zginął chyba jako pierwszy listonosz harcerski. Natomiast pozostali, ci starsi, udali się na Świętokrzyską 28, gdzie była „Pasieka”. To był kryptonim Głównej Kwatery „Szarych Szeregów”.

  • Pan z tą grupą poszedł?

Tak, z tą grupą. Tam nas skierowano do BIP-u, który był w gmachu PKO na rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej. W tym gmachu był główny oddział czy szefostwo BIP-u, Biura Informacji Propagandy Komendy Głównej AK. Utworzono z nas dwuosobowe patrole. Dostaliśmy legitymacje z możliwością poruszania się niemalże bez ograniczeń. Wysyłano nas w kierunku Woli, żeby naocznie badać, jaka jest sytuacja wojskowa, gdzie są oddziały powstańcze, gdzie są Niemcy, jaka jest w ogóle sytuacja, również obserwować sytuację ludności cywilnej, nastroje, tego typu obserwacje. Myśmy to robili, przez kilka dni uczestniczyliśmy w tych patrolach.

  • Jakie nastroje ludności cywilnej pan zaobserwował?

Jeden z tych patroli bardzo utkwił mi w pamięci. Szliśmy ulicą [Pańską]. Już przeszliśmy dość daleko, pustka była zupełnie na tej ulicy, ludzie byli w domach i to na ogół w piwnicach. Weszliśmy do któregoś z domów, żeby zasięgnąć języka. Ludzie byli bardzo przerażeni i bardzo, powiedziałbym, nawet niechętni, kiedy zobaczyli nas z opaskami. A myśmy usiłowali uzyskać od nich jakieś informacje à propos sytuacji wojskowej, gdzie Niemcy, gdzie Polacy. przyjęci byliśmy z dużą niechęcią. Zauważyliśmy w tej piwnic leżącą chyba na zaimprowizowanych noszach staruszkę, która (widać było) była w bardzo złym stanie zdrowia. Myśmy postanowili zabrać ją do szpitala przy placu Napoleona. W gmachu PKO, o którym wspominałem, był szpital w podziemiach. Ale myśmy zdawali sobie sprawę, że nie damy rady we dwóch zataszczyć spory kawał drogi noszy z tą panią. Zażądaliśmy mężczyzn, którzy by na zmianę nieśli z nami te nosze. Natrafiliśmy na absolutny opór. Dopiero pod groźbą pistoletu…

  • Miał pan broń?

Tak.

  • Jaką?

Miałem Walthera 7,65 [cali], jeszcze z 1939 roku, który schowałem w piwnicy. W 1939 roku [na Radnej] polskie wojsko było. Już nie pamiętam, czy dostałem, czy może podwędziłem jakoś ten pistolet. Pod groźbą tego pistoletu zdołaliśmy utworzyć grupkę, która przeniosła tę panią i oddaliśmy ją w ręce lekarzy w szpitalu. Po wojnie, czytając jakieś wspomnienia o Powstaniu, domyśliłem się prawie ze stuprocentową pewnością, że była to pisarka, pani Maria Rodziewiczówna. Potwierdziło się to w opisach, które spotkałem później, bo nie wiedziałem, kiedy myśmy tę panią zabrali, że to jest pisarka Rodziewiczówna. Ona zresztą [wkrótce] zmarła. Była wyrzucona z Warszawy jak wszyscy i zaraz gdzieś pod Warszawą jesienią tego roku zmarła. Po zakończeniu działania w patrolach z „Pasieki” zostaliśmy skierowani do plutonu 101, o którym wspominałem.

  • Który to był dzień Powstania?

Szósty, siódmy, ósmy, nie wiem. W każdym razie [dołączyliśmy do plutonu 101] i już weszliśmy natychmiast, z miejsca w działania bojowe. Ulica Królewska na odcinku od Marszałkowskiej do placu Małachowskiego to była właściwie linia frontu, bo w Ogrodzie Saskim były ogromne siły niemieckie, łącznie z czołgami, z artylerią. Myśmy obsadzali domy po stronie nieparzystej ulicy Królewskiej. Mieliśmy tam swoje miejsca. Dość charakterystyczne było jedno z tych miejsc, to był drewniany garaż przybudowany do ściany domu, w którym jeszcze był samochód, kabriolet jakiś. Wrota tego garażu były zabarykadowane workami z piaskiem albo z cukrem, bo były też barykady robione z cukru, cukru były ogromne ilości. Do tego garażu wchodziło się od ulicy Kredytowej długim bardzo podwórkiem szkoły [imienia Reja]. Wchodziło się do piwnicy oficyny tego budynku i korytarzem piwnicznym dochodziło się do miejsca, w którym był zwykły stół. Po tym stole wchodziło się do góry, a u góry, bliżej sufitu piwnicznego, był wykuty otwór, przez który wchodziło się właśnie do tego garażu. Nieszczęście chciało, że poziomo przez środek tego otworu przechodziła rura wodociągowa, która utrudniała bardzo wchodzenie, tak że trzeba było się prześlizgiwać. Najbardziej utkwiła mi [w pamięci] ta placówka już bezpośrednio na linii frontu.

  • Jakie pan tam miał zadanie?

Myśmy tam po prostu bronili dostępu Niemców. Niemcy atakowali co pewien czas. Często atak był poprzedzony atakiem czołgów, ale oni wjeżdżali głównie na plac Małachowskiego i ostrzeliwali nasz główny bastion, czyli Arbeitsamt, obecne muzeum etnograficzne. Ten gmach miał ogromnie grube mury, bo był chyba sprzed stukilkudziesięciu lat, wybudowany jeszcze w czasach carskich jako bank. W każdym razie mury były niesamowicie grube, drzwi były metalowe, żelazne. Ten gmach był ostrzeliwany bardzo skutecznie zarówno z czołgów, jak i bombardowany, tak że pod koniec Powstania ten gmach to było właściwie sito. Mam zresztą zrobione tuż po wojnie zdjęcia tego gmachu. To trudno sobie wyobrazić.

  • Ile dni był pan w tym budynku?

W tym budynku byłem do pierwszych dni września, czyli cały sierpień od czasu, kiedy do tego plutonu zostałem skierowany.

  • Jak sobie radziliście z żywnością, z wodą?

To było na głowie dziewcząt, „peżetek” (czyli „pomoc żołnierzowi”). One [gotowały] kaszkę „pluj”, czyli rozgotowany jęczmień z browaru Haberbuscha, i woda przez nie była dostarczana, tak że tym myśmy już nie musieli się kłopotać, byliśmy tylko od strzelania, od bezpośredniej walki.

  • Czy docierał tam ksiądz?

Tak. W połowie sierpnia mniej więcej na terenie Arbeitsamtu była msza polowa, był ksiądz, który udzielił absolutorium, tak się chyba to nazywało, to znaczy [rozgrzeszenia] bez konieczności spowiedzi, jak nam wtedy tłumaczono, w wyjątkowych sytuacjach, in articulo mortis. Tak to było chyba. W związku z tym mogliśmy przyjąć komunię bez konieczności indywidualnej spowiedzi. Tak że to pamiętam, była msza. Poza tym był ksiądz, który przychodził, jak były sprawy pochówków.

  • Pamięta pan, jak on się nazywał?

Nie, zupełnie nie. To nie był ksiądz związany jakoś z naszymi „Szarymi Szeregami”, bo z „Szarymi Szeregami” był związany ojciec Tomasz Rostworowski, który był również harcerzem, który przyjmował przyrzeczenia harcerskie w podziemiach (wracam znów do czasów okupacji i konspiracji) katedry i sąsiadującego kościoła Jezuitów. Odbywały się tam zbiórki, odbywało się składanie przyrzeczenia harcerskiego i w tym przewodził ojciec Rostworowski.

  • Jakie jeszcze były wydarzenia na Królewskiej oprócz walki, oprócz mszy, o której pan wspomniał? Czy ktoś was odwiedzał, żeby podnieść na duchu, wesprzeć was w walce?

Nie, czegoś takiego… Były harcerki, które jak zwykle, jak to dziewczyny, już samą swoją obecnością stwarzają bardziej pogodny nastrój, jeżeli o tym można mówić w warunkach bojowych. Natomiast, żeby nas tam odwiedzali… Na Mazowieckiej w kawiarni „U Aktorek” były aktorki, myśmy tam zaglądali, bo przecież nie bez przerwy strzelaliśmy, tylko były też chwile relaksu, odpoczynku.
  • Czy udało się panu w czasie Powstania zobaczyć z rodziną, z ojcem, matką, siostrą?

Tak. Na przełomie sierpnia i września, chyba to już były raczej pierwsze dni września, dostaliśmy (mówię w liczbie mnogiej, bo był Janek Dworak z naszego plutonu, który mieszkał na Lipowej, na Powiślu i ja z Radnej) przepustkę. Przeskakując Świętokrzyską przez Nowy Świat, potem Tamką w dół, Solcem, Dobrą dobrnęliśmy do naszych domów. Stwierdziliśmy, że ostrzał z uniwerku już był bardzo intensywny. Oprócz samego ostrzału z cekaemu, [bardzo zintensyfikował się ostrzał z granatników], więc okop, który był wykopany do przechodzenia wzdłuż Dobrej, mijając porzeczne uliczki, już nie wystarczał, bo przed granatnikiem ten okop nie chronił. Wobec tego zostało wykopane przy pomocy [kanalarzy przejście podziemne]. W pobliżu na Lipowej był zakład wodociągów i kanalizacji, i byli specjaliści od kanałów. Pomogli w wykopaniu pod ulicą Radną i pod ulicą Lipową kanału, którym można było przechodzić troszkę się przychylając, żeby uniknąć niebezpieczeństwa [ostrzału]. Tak że kiedy z Jankiem Dworakiem doszliśmy do swoich domów, to już przechodziliśmy tym tunelem podziemnym. Mama moja ucieszyła się ogromnie, oczywiście był płacz. Ciotka mieszkała u nas, ojca siostra. One nie brały bezpośrednio udziału w Powstaniu w sensie wojskowym, natomiast pełniły dyżury przeciwpożarowe na ostatnim piętrze naszego sześciopiętrowego domu. Poza tym pomagały przy budowie barykad [wykonując] tego typu pomocnicze czynności.

  • Czy będąc w domu coś się pan dowiedział o swoim tacie?

Tak, dowiedziałem się, że jest w zgrupowaniu „Krybara” na Smulikowskiego. Mama zrobiła uroczystość z tytułu, że odwiedziłem [je], namoczone suchary usmażyła na patelni, na oleju. Ponieważ chleba już nie widziałem ani nie próbowałem cały miesiąc, to była uczta niezwykła. Mama opowiedziała, jak w połowie czy w drugiej połowie sierpnia doszedł list, który z Arbeitsamtu od „Bartkiewicza” napisałem i przesłałem pocztą harcerską. Mama opowiedziała, że ten list przyniósł harcerz gdzieś dwunastoletni. Płacz był oczywiście, że ja żyję, że jest wiadomość. Mama chciała tego dzieciaka też poczęstować sucharami, a on powiedział: „Nie, dziękuję, bo jestem na służbie”. Było to komiczne, tragiczne, nie wiem, suma wszystkiego razem. Jeden dzień chyba trwała przepustka. Idąc, odwiedziłem ojca na Smulikowskiego i z Jankiem Dworakiem wróciliśmy do swojego plutonu. Nie jestem pewny, w tym czasie chyba, jak wróciliśmy, Niemcy puścili goliata, którego nam się nie udało unieszkodliwić wcześniej. Ten goliat w części Arbeitsamtu blisko wylotu Mazowieckiej zrobił ogromny wyłom. Od samego podmuchu zginęło sporo osób. Drzwi metalowe, o których wspominałem, jak ktoś był w pobliżu, jak trzasnęły, to dosłownie z człowieka…

  • W którym miejscu pan w tym czasie był?

Byłem wewnątrz, w Arbeitsamcie. Pamiętam tragiczne sytuacje. Zginęła dziewczyna, harcerka, bardzo z nami zaprzyjaźniona, była ze służby sanitarnej. Sporo osób zginęło, mnie jakoś udało się, oszczędziło mnie. Natomiast na dziedzińcu Arbeitsamtu zdarzył się tragiczny wypadek. Siedzieli chłopcy, nawet nie z naszego plutonu i jeden z nich bawił się (tak to określam) rewolwerem, i sobie prztykał, a w bębnie był jeden nabój. To jest tak urządzone, że w momencie pociągania za spust jest jeszcze z boku ten nabój i przechodzi w ostatniej chwili. On pociągnął i zastrzelił siedzącego vis-à-vis chłopaka. Była to niezwykle tragiczna historia. To był colt dużego kalibru, tak że dostał w serce i momentalnie trup. To mi utkwiło w pamięci, z tym że kto to, jak się nazywał, jaki pseudonim, zupełnie nie wiem. Ani ten, który zginął, ani ten, który to spowodował.

  • W czasie szkoleń nie byliście uczeni, żeby się nie bawić bronią?

Byliśmy, ale byliśmy żołnierzami, ale i dziećmi jednocześnie. To były właśnie skutki tego, że mieliśmy piętnaście lat i byliśmy żołnierzami. Oprócz bohaterstwa czy u strachu (tak bym to określił) w czasie już walk, z drugiej strony były tego typu przypadki i chyba ten nie był odosobniony w ramach całego Powstania.

  • Nie odczuwał pan strachu w czasie Powstania?

Nie. Pamiętam… To już było w drugiej połowie Powstania, już nie byłem w Arbeitsamcie, ale postaram się szybko przejść do tego. Ponieważ w Śródmieściu zabudowa była zwarta, to chodzenie było właściwie piwnicami. Nawet było tak urządzone, że były tabliczki z nazwą ulicy, jaka była na górze. Były jakieś świeczki oświetlające i tak dalej. Jak byłem w takim domu, akurat nadleciały sztukasy. Bombardowały i rąbnęła bomba w ten dom. Mury się zachwiały, nawet przyznam się, że nigdy nie przypuszczałem, że mury domu mogą się tak chwiać i nie rozwalić od razu. Większość dorosłych, którzy tam byli obok mnie, przygarbiła się, prawie że ukucnęła, a ja stałem wyprostowany. Tak sobie pomyślałem: „Dorośli i jacy tchórze, a ja jaki odważny!”. Oczywiście to w moim piętnastoletnim móżdżku tak to odebrałem, ale faktycznie my młodzi nie baliśmy się po prostu. Widocznie młodość polega na tym, że nie ma strachu.

  • Kiedy pan z Królewskiej przeszedł?

Z Królewskiej i w ogóle od „Bartkiewicza” – kiedy odesłano nasz pluton do odwodu na ulicę Świętokrzyską, na odpoczynek. Zaczęto nas używać do przenoszenia paczek z żywnością. Pamiętam, że konkretnie to była margaryna w pudełkach. Ta margaryna była w Śródmieściu południowym, czyli z drugiej strony Alej Jerozolimskich i myśmy byli tragarzami po prostu. Przejście przez Aleje Jerozolimskie było niezwykle utrudnione, bo z BGK, a z drugiej strony od Marszałkowskiej, ostrzał był bardzo silny i z broni maszynowej, i z granatników, i chyba artyleryjski. Osłona tego przejścia była bardzo niska, wkopać się nie można było, ponieważ był tam dach tunelu linii średnicowej. Właściwie trzeba było przebiegać pod ostrzałem i jeszcze mając na plecach karton z margaryną. Było to bardzo trudne, niebezpieczne, ale przede wszystkim, jako już żołnierze, czuliśmy się bardzo tym urażeni. Jak to? Nas żołnierzy, którzy byliśmy już w walce, używa się do przenoszenia? To było również dziecinadą, bo i to było też potrzebne. Wówczas do dowództwa naszego zgłosiliśmy się (ja i jeszcze kilku chłopców), że nie chcemy dalej, wolimy wrócić do Arbeitsamtu, do walki, aniżeli nosić te ładunki. Już nie pamiętam, który z oficerów bardzo nieprzyjemnie powiedział: „Jak wam się nie podoba, to możecie odejść”. Było to niezwykle przykre, ale nasza żołniersko-dziecięca ambicja spowodowała, że (i tamci też, z tym że losów tamtych nie znam) poszedłem na dół, do oddziału, w którym był mój ojciec.
Zameldowałem się i spytałem, czy do tego oddziału zostanę przyjęty. Zostałem przyjęty, z tym że to były pierwsze dni września, kiedy Niemcy już zajęli Starówkę i zaczęli atak na Powiśle. Od strony Karowej szli w kierunku Leszczyńskiej, Tamki i tak dalej. Właściwie w nowym oddziale byłem tylko chyba… Na godziny można to liczyć, bo przyszedł rozkaz wycofywania się do góry, do Śródmieścia. To wycofywanie odbywało się ogrodami, na tyłach Tamki są ogrody sióstr szarytek. Z tym że to był obraz potwornie tragiczny. Biegali przerażeni ludzie, ostrzał był ze wszystkiego, cokolwiek mogli Niemcy uruchomić wówczas. Ludzie biegali trzymając w rękach przepustki, które rzucali Niemcy, że z tą przepustką zostaną przyjęci na stronę niemiecką bez żadnych konsekwencji. Z tym że ci ludzie ginęli i ginęliśmy my, wycofujący się. Można to nazwać ucieczką, tak gwałtowny był atak na Powiśle. Kiedy dobrnęliśmy do ulicy Pierackiego, okazało się, że jest tam powstańczy szpital, który się palił, bo również bomby zapalające Niemcy rzucali. Palili się tam ranni, więc myśmy próbowali pomóc i powynosić jeszcze, ale za chwilę zawalił się ten dom po prostu i mieliśmy potwornie tragiczną świadomość, że ci ludzie ranni, chorzy, palą się. Przeskoczyliśmy przez Nowy Świat i Świętokrzyską albo Warecką szliśmy w kierunku placu Napoleona, z tym że nastąpiła kompletna rozsypka oddziałów i naszego oddziału, w którym był ojciec, w którym ja byłem. Ojciec spotkał swoich kolegów z policji, którzy na ulicy Widok 9 stanowili pluton polowej żandarmerii powstańczej ochraniający przejście przez Aleje Jerozolimskie, o którym wspominałem. Powiedzieli: „Gdzie będziecie szukać swoich, jak to jest taka kompletna rozsypka? Chodźcie do nas”. I mniej więcej od 6, 7 września byliśmy w plutonie żandarmerii mającej siedzibę na Widok 9. Zadaniem tego plutonu była organizacja przejścia przez Aleje z jednej strony, z drugiej strony osłona i ochrona tego przejścia przed atakami Niemców od strony Nowego Światu i od strony Marszałkowskiej. W tym plutonie byliśmy do kapitulacji.
Kapitulacja była niezwykle tragicznym momentem dla nas. Były przypadki samobójstw, były przypadki płaczu. Po wielu tygodniach wolności, biało-czerwonej flagi i swobody, że nie ma już okrutnego okupanta, kapitulacja była straszną rzeczą. Kiedy były prowadzone rozmowy przedkapitulacyjne, było zawieszenie broni. Sama ta cisza była czymś tak nienormalnym, że właściwie trudno było się do tego przyzwyczaić. Potem przez… Nie wiem, to jakieś godziny już chyba tylko. Była jeszcze strzelanina, a potem już podpisana kapitulacja i cisza absolutna.

  • Czy pan wychodził w grupie z ludnością cywilną?

Tak. Dowództwo AK zezwoliło na to, że można wyjść albo z wojskiem do obozów żołnierskich, albo z ludnością cywilną. Z tym że jeśli chodzi o wychodzenie z wojskiem, to już były [imienne] listy, zapomniałem powiedzieć. Alianci wymogli na Niemcach honorowanie układów o kombatantach, bo tak, to przecież byliśmy rozstrzeliwani natychmiast jako bandyci. Wówczas nastąpiło ujawnianie nazwisk. [Poprzednio] zarówno legitymacja akowska, jak i jakieś przepustki, [miały] tylko pseudonimy… Potem już były listy i z tymi imiennymi listami oddziały wojskowe wychodziły do obozów. Mój ojciec jako były policjant (Niemcy by nie uhonorowali kombatanckich przywilejów) byłby natychmiast zastrzelony. To jeden powód wyjścia z ludnością cywilną. Drugi powód: nie wiedzieliśmy, co jest z matką i siostrą, i z ciotką, nie mieliśmy potem już żadnej łączności, więc ojciec liczył na to, że może je odszukamy gdzieś [w pobliżu Warszawy]. Wiedzieliśmy, że Radna została zajęta i Niemcy wyrzucali natychmiast ludność, tak że wszyscy, którzy mieszkali w tych domach, natychmiast musieli wychodzić biorąc niewielkie pakunki, o czym kto pomyślał i co zabrał. Moja mama zabrała przede wszystkim Dżingę, naszą ukochaną sunię.
  • Gdzie się spotkaliście z mamą?

Nie spotkaliśmy się, bo gdy wyszliśmy… Jeszcze może taka rzecz: wypłacono nam żołd, 500 złotych (tak zwanego górala) oraz 10 czy 20 dolarów. Wobec decyzji, żeby wyjść z ludnością cywilną, w domu na Widok 9, w piwnicy, zostawiłem aparat fotograficzny, który miałem, Welta Weltini. To był przedwojenny hit, jeśli chodzi o aparaty fotograficzne. Zrobiłem [w czasie Powstania] trzy kasety, trzydziestosześcioklatkowe chyba były filmy. Zostawiłem ten aparat, ponieważ na tych kliszach byliśmy my z opaskami i tak dalej, więc gdyby Niemcy zechcieli… Przede wszystkim zabraliby aparat jako rzecz łakomą. Poza tym, jeżeli by chcieli wywołać te filmy (bo były jako niewywołane negatywy), to by była wpadka. Miałem bluzę panterkę, opaski, legitymacje, pistolet. To wszystko zostawiliśmy w piwnicy domu Widok 9 w takim miejscu, że liczyłem, że kiedyś uda mi się to odzyskać. Niestety, jak powojenna rzeczywistość wykazała, nie udało się, ponieważ ten dom został zburzony i nie można było próbować dojść do tego miejsca.

Kiedy wyszliśmy z ludnością cywilną w rejon Dworca Zachodniego, wpakowano nas do starego typu wagonów, w których każdy przedział ma osobne drzwi, takie prześmieszne, dawne wagony. Nawet w moich zbiorach mam fotografie takiego wagonu, żeby pokazać ludziom, którzy tego nie pamiętają, nie znają. Jak przysłowiowe śledzie w beczce tam nas upchano, tak że myśmy stali, a przy drzwiach wejściowych do przedziału stał Niemiec, ale Niemiec z Volkssturmu, ze starych Niemców, co to ich już w ostatnim czasie zwerbowano. Był uzbrojony w karabin. Obok nas, w tej ciasnocie, stało młode małżeństwo. Ci młodzi ludzie jeszcze w czasie jazdy zaczęli pertraktować z tym Niemcem, że dadzą mu złote obrączki, żeby, jak będzie taka sytuacja, pozwolił nam uciec. Ponieważ byliśmy tuż obok, może ze zwykłej solidarności czy [dlatego że] po prostu byliśmy świadkiem tych rozmów, cała nasza czwórka, czyli to małżeństwo i ja z ojcem…
Nasz pociąg wjechał na dworzec w Pruszkowie. Staliśmy tam dość długo, ponieważ Niemcy widocznie nie dawali sobie rady, pomimo ich zdolności organizacyjnych, z tą ogromna ilością ludzi, żeby ich władować do obozu pruszkowskiego. Durchgangslager to nazywali. Staliśmy w tym pociągu i stwierdziliśmy, że jest to pewnego rodzaju okazja, ponieważ drzwi naszego przedziału były na wprost podziemnego przejścia pod torem, który dzielił nas od budynku stacyjnego. Natomiast bardzo poważną przeszkodą było to, że wzdłuż na naszym peronie stali żandarmi z pistoletami maszynowymi, pilnujący całego pociągu. Z tym że, ponieważ dość długo trwał ten postój, to zdaje się, że ci żandarmi byli już trochę otępiali, nie nastawieni bojowo. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy, że jak ten Niemiec nas wypuści, otworzy drzwi przedziału, wpadniemy do przejścia podziemnego. Wtedy będziemy osłonięci przed ogniem ze strony tych żandarmów. Natomiast w momencie wyjścia na peron przy budynku fabrycznym będziemy odkryci zupełnie, ale na wprost wyjścia z przejścia podziemnego były drzwi do budynku stacyjnego, więc jeżeli uda nam się wpaść do budynku, to będziemy uratowani. Tak zrobiliśmy i udało się. Serie poleciały, ale żadne z nas z całej czwórki nie zostało trafione. Po przebiegnięciu przez budynek stacyjny – na ulicę i w lewo, w prawo, żeby jak najbardziej oddalić się od tego miejsca. Kiedy stwierdziliśmy, że nikt nas nie goni, a była to już godzina popołudniowa, zaczęliśmy próbować znaleźć gdzieś miejsce do przenocowania. Weszliśmy do pierwszego lepszego domu. Niestety tam było zatłoczone, były warszawiaków ogromne ilości.

  • Ludność w Pruszkowie przyjmowała mieszkańców?

Przyjmowała, tak. Przy następnym czy jeszcze następnym domu okazało się, że los szczęścia, natrafiliśmy na fryzjera, który był fryzjerem urzędowym w policji kryminalnej, gdzie ojciec pracował i stąd się znali. Przyjęli nas. Myśmy chcieli tylko gdzieś w kucki przesiedzieć, tymczasem nas ułożono na jakichś łóżkach polowych chyba czy coś. Wykąpaliśmy się, co było czymś niesamowitym, bo moja ostatnia kąpiel była na placu Napoleona, jeszcze kiedy byłem u „Bartkiewicza”. Był zbiornik przeciwpożarowy przez Niemców zrobiony. Woda tam to było raczej błoto, ale i tak było bardzo przyjemne, że można było się w tym czymś wykąpać.
Wracam do Pruszkowa. Po przenocowaniu następnego dnia rano człowiek oszołomiony, że [ucieczka udała się]. Są jeszcze Niemcy w Pruszkowie, ale przez okno patrzę: jest stragan, na którym sprzedają bułki paryskie, sprzedają gruszki, klapsy chyba. Nie wytrzymałem, chociaż ci ludzie nas czymś poczęstowali oczywiście, zrobiłem użytek z tego „górala”, z żołdu, wyskoczyłem, kupiłem gruszek i bułkę paryską, i zjadłem dosłownie błyskawicznie, o mało się nie dławiąc. Udało się, że się nie pochorowałem, nie udławiłem się. To i tak przedziwne. Następne zaczęliśmy… Mury były oblepione informacjami ludzi, ale nie znaleźliśmy niestety żadnych śladów naszych bliskich.
Wobec tego wyruszyliśmy do rodziny ojca, do Nowego Miasta nad Pilicą. Czymś przyjechaliśmy, nie pamiętam już w tej chwili, w każdym razie jakąś wąskotorówką, jakimś czymś takim. W Rogowie była chyba stacja tej wąskotorówki, w każdym razie dobrnęliśmy do Nowego Miasta, do brata ojca. Okazało się, że tam już jest wiadomość od mamy. Zostały wywiezione do Nadrenii, do Hilden, do obozu pracy – mama, siostra i ciotka, cała trójka. Z tego obozu chodziły do pracy, do fabryki, która kiedyś produkowała sztućce, a była przestawiona na produkcje wojenną. Tam były aż do końca 1945 roku, kiedy zaczęto stamtąd pierwsze transporty do Polski. Oczywiście było wahanie wobec informacji, co się w Polsce dzieje, jakie są sytuacje i tak dalej, ale mama kategorycznie powiedziała, że wraca.

  • Koniec wojny pana zastał w Nowym Mieście?

Zastał mnie w Nowym Mieście. Za Pilicą są potężne lasy, w których działała partyzantka. Uzyskałem przez miejscowych ludzi kontakt z tą partyzantką i zameldowałem się u kapitana (pseudonim „Pilicki”) swoje pochodzenie organizacyjne i że jestem gotów wstąpić do partyzantki. Ale ponieważ to już była sytuacja, w której spodziewano się (front się zbliżał), że wejdą bolszewicy, więc kapitan powiedział: „Siedź u swojego stryja i czekaj. Jak będzie potrzeba, to wiem o tobie i cię zawiadomię”. Ale to już się nie odbyło, bo bardzo szybko [nadszedł] front i wkroczyli Rosjanie.

  • Jak pan ich zapamiętał, widział pan Rosjan?

Tak.

  • Jak wojsko sowieckie zachowywało się w stosunku do ludności polskiej?

Bardzo różnie, natomiast propaganda, która im była widocznie wtłaczana, spowodowała, że któryś z Rosjan mnie i kuzyna w moim wieku (syna stryjka) pytał się, czy umiemy czytać i pisać. Rozłożył mapę i powiedział: „To jest mapa, to jest obraz jakiegoś terenu”. Traktował nas jak analfabetów. Ale nie sądzę, żeby to była jakaś złośliwość z jego strony, tylko po prostu miał wpojoną tę propagandę. Niektórzy byli, trzeba powiedzieć, nawet dość serdeczni, niektórzy byli bardzo nieufni i nieprzyjemni.

  • Baliście się wojska sowieckiego?

Baliśmy się i bardzo nieprzyjemna rzecz – zaraziliśmy się jakimś potwornym świerzbem. Był to cios, ponieważ nie było ani leków, ani niczego. Ktoś z dalszej rodziny w Nowym Mieście był lekarzem, więc poprosił aptekarza, bo się znali przecież wszyscy w takiej małej miejscowości, żeby zrobił jakąś maść i myśmy się tą maścią [smarowali]. Była nas tam spora ilość, bo oprócz miejscowych pięciu osób były cztery osoby z Warszawy, rodzina i ja. W tym czasie do ojca dotarła informacja, zupełnie nie wiem od kogo, że gestapo go poszukuje. Ojciec stamtąd wyjechał czy wyszedł, już trudno mi powiedzieć i ukrywał się. Tak że aż do stycznia 1945 roku, kiedy wkroczyli Rosjanie, ojciec się ukrywał, bo był na celowniku gestapo.

  • Kiedy pan wrócił do Warszawy? Czy wrócił pan do Warszawy po wyzwoleniu?

Tak. Po wyzwoleniu bardzo ciągnęło mnie z Nowego Miasta do Warszawy. Do dworca na Służewcu kursowała kolejka grójecka, wąskotorówka, ale nie z tych najwęższych, „średniotorówka”. Pojechałem tą kolejką grójecką. O świcie, wyjechałem z Nowego Miasta. Po drodze były pozrywane mosty, trzeba było wychodzić ze składu, iść kawałek piechotą i znowu, tak że do Warszawy na Służewiec dobrnęliśmy wieczorem.

  • Czy przyjechał pan do Warszawy z ojcem czy sam?

Nie, wtedy z ojcem w ogóle nie miałem kontaktu, nie wiedziałem nic o ojcu, gdzie jest, czy żyje.

  • Z kim pan wrócił do Warszawy. Mówił pan: przyjechaliśmy?

Mówię o ludziach, którzy przyjechali tym pociągiem. Ze Służewca szedłem, oczywiście piechotą, Puławską, potem Alejami do Nowego Światu. Nowy Świat to był dosłownie wąwóz z gruzów. Chyba ani jeden dom nie był w postaci murów. Doszedłem do Oboźnej. Nowym Światem szła jeszcze pewna grupka, a już się zrobiła noc, ciemno zupełnie, bo przecież to ogromna odległość. Kiedy schodziłem Oboźną, to już byłem sam. Było niezwykle nieprzyjemnie, pod nogami trzask szkła, po którym się depcze. Cisza absolutna, nigdzie żadnego światełka, niczego. Szedłem na naszą Radną, bo przecież nasz dom do ostatniej chwili nie był zburzony. Liczyłem na to, że dom stoi. Co się okazało: był jednak, w ramach represyjnych wypaleń, spalony. Kiedy doszedłem po omacku, prawie że po ciemku (szczęście, że miałem zapałki, bo niestety zacząłem w Powstanie palić papierosy, jak to harcerz), zaświeciłem. Mieszkanie nasze było na pierwszym piętrze. Dobrze, że nie wszedłem, bo w ramach wypalenia zawalił się strop. Mieszkanie było kompletnie wypalone, więc gdybym wchodził po ciemku, to mógłbym zlecieć do pomieszczeń na parterze, to były pomieszczenia sklepowo-mieszkalne. Wtedy, w tej przerażającej ciszy, usłyszałem głos. Okazuje się, że nasz dozorca domu wrócił (nie wiem, gdzie on był, gdzieś widocznie blisko pod Warszawą) i na którymś piętrze, czwartym chyba, znalazł stosunkowo mniej wypalone mieszkanie, i tam wprowadził się po prostu. Jak on się odezwał, poszedłem tam i on mnie przenocował. Na podłodze przespałem i następnego dnia rano jeszcze obejrzałem nasze mieszkanie. Było absolutnie nie do zamieszkania, a poza tym byłem sam, nie było kogoś, kto by mnie w czynnościach remontowych czy odbudowywania wsparł. Poszedłem na Dworzec Zachodni i tam czekałem (co najmniej dwadzieścia cztery godziny) na jakiś pociąg do Łodzi. Dlaczego do Łodzi? W Łodzi od przed wojny mieszkały dwie rodzone siostry mojej mamy. Stąd urodziłem się w Łodzi, w ogóle zaczątek naszej rodziny był w Łodzi, ale potem naszym kochanym miastem była Warszawa. Przyjechałem. Pamiętam, przy wyjściu z Dworca Fabrycznego stał enkawudzista i sprawdzał dokumenty.
  • Miał pan dokumenty jakieś?

Nie pamiętam. Tylko pamiętam, że spytał się: Kak twoja imia? Powiedziałem głupawo: „Leszek”, bo przecież jemu nie chodziło o imię. Jakoś mnie wypuścił, ale jaki miałem dokument, tego nie pamiętam. Coś musiałem mieć, bo inaczej prawdopodobnie by mnie nie wypuścił. Ponieważ tramwaje kursowały, Łódź była prawie zupełnie niezniszczona, pojechałem na Chojny, gdzie był jednorodzinny domek, w którym mieszkała moja ciotka. A drugi dom był po dziadkach (już nie żyli), to druga siostra tam mieszkała. Tam spotkałem ojca. Okazuje się, że ojciec z ukrycia też w tym kierunku przyszedł czy przyjechał, tak że się po raz pierwszy spotkaliśmy po wojnie. Nie wiedzieliśmy przecież wzajemnie o sobie, czy żyjemy, czy nie.
Tak się zaczęło nasze życie w Łodzi. To może za długa historia. W ciągu tych domków jednorodzinnych był domek, własność moich rodziców. Mieszkając w Warszawie zdalnie zlecili budowę. Po dziadkach dostali plac i na tym palcu jednorodzinny domek został wybudowany, z tym że oczywiście ten domek zaraz został zajęty, w czasie okupacji w tym domku byli Niemcy. Potem, jak Niemcy się wynieśli czy ich wyniesiono, wpakowała się młodzieżowa organizacja ZWM chyba czy coś takiego i zaczęli sobie ten dom przekazywać. ZWM przekazało Lidze Kobiet i tak dalej. Rodzice tego domu nie mogli odzyskać, chociaż hipoteka w Łodzi była niezniszczona i dowód własności był niepodważalny. Myśmy mieszkali kątem u rodziny, ojciec w innym miejscu, ja w innym miejscu. Zacząłem chodzić do gimnazjum Kopernika, ojciec natomiast zaczął pracować na początku jako zastępca organisty w katedrze. Ojciec uwielbiał muzykę organową, zresztą grał bardzo dobrze na pianinie i na organach. Organista [zgodził się] bardzo chętnie, bo [ojciec] chodził na bardzo wczesne nabożeństwa i organista nie musiał wstawać, a organistą w katedrze był profesor konserwatorium. W każdym razie ojciec w ten sposób nie tylko mógł trochę zarobić na życie, ale jednocześnie uprawiał swoją pasję.

  • Czy ojciec się ujawnił po wojnie?

Tak, ojciec się ujawnił. Była komisja przez ówczesną Radę Ministrów powołana do weryfikacji byłych policjantów. Ojciec dostał zaświadczenie z fotografią, to było coś bardzo istotnego widocznie, w którym to zaświadczeniu było napisane, że nie ma żadnych zastrzeżeń, pretensji do niego i nie ma przeszkód, żeby pracował na posadzie państwowej, w urzędzie państwowym. Mam w laptopie to zaświadczenie, zresztą i w oryginale. Wówczas ojciec rozpoczął pracę w jakimś urzędzie finansowym czy jakimś. Były próby, żeby wstąpił do milicji, czego ojciec nie [zrobił].

  • Czyli ojciec nie był represjonowany po wojnie dzięki temu dokumentowi?

Zaraz dojdę do tego. Na początku lat pięćdziesiątych, kiedy w Ministerstwie Bezpieczeństwa zaczęła działać „Luna”, czyli pani Brystiger, rozpoczęły się aresztowania byłych urzędników państwowych, policjantów i tak dalej. Ojca wyprowadzono w kajdanach z urzędu, w którym pracował. A ojciec nie ukrywał tego, bo miał to zaświadczenie, zresztą nie miał potrzeby ukrywać. Został aresztowany i zniknął po porostu.

  • Wrócił kiedykolwiek po tym zniknięciu?

Wrócił. Gdzieś po półtora, dwóch latach była sprawa w sądzie okręgowym w Łodzi, w czasie której… Mamie żeśmy w ogóle nie powiedzieli, bo byłoby to dla niej ogromne przeżycie, zresztą będąc na tej sprawie przeżyłem, jak ojca wprowadzono i zobaczyłem, że jest jakiś mały, przygarbiony. Myślę sobie: „Widocznie go złamali po prostu”. Miał obrońcę z urzędu, bardzo przyzwoitego pana, który powiedział: „Proszę pana, nie ma co ukrywać, będzie duży wyrok. Jedyna możliwość złagodzenia wyroku to jest, żeby ojciec się ukorzył, żeby powiedział publicznie na sprawie, że był nieświadomy, że jest taki piękny ustrój, socjalizm i tak dalej. Wtedy będzie wyrok łagodniejszy”. Ale ojciec kategorycznie się na to nie zgodził.

  • Jaki wyrok ojciec dostał?

Dwanaście lat.

  • Ile odbył tej kary?

Do 1956 roku, do przemiany, która była w 1956 roku.

  • Ojciec był aresztowany w 1950 roku?

W 1950, może 1951, trudno mi w tej chwili [powiedzieć], ale chyba w 1950.

  • Zaczął pan chodzić do szkoły?

Tak.

  • Potem pan studiował?

Chodziłem do szkoły. Czy doznałem jakichś represji? Represji typu aresztowania czy coś – nie. Natomiast miałem dwie przygody. Z jednej uratował mnie dyrektor gimnazjum Kopernika. W czasie przerwy rozmawialiśmy o Powstaniu. Wprawdzie uczniowie w Koperniku byli wszyscy po prawidłowej stronie, ale znalazł się jeden, który zaczął nie tylko krytykował, ale zaczął w sposób ohydny mówić o Powstaniu, o Powstańcach. A ja miałem jeszcze swoich kolegów w myślach, w pamięci. Rzuciłem się na niego i po prostu go zlałem. Wybiłem mu ząb, zakrwawił się. Oczywiście jego rodzice oskarżyli mnie do UB. Byłem przesłuchiwany, ale dyrektor Cieślik, niezwykle mądry człowiek, tym ubowcom, którzy byli dość prymitywnymi ludźmi, powiedział: „Ludzie, czy wy nie wiecie, że w szkołach, jak istnieje świat, chłopcy się bili? Co wy tu z tego robicie polityczną sprawę?”. Przyrzekł, że zostanę ukarany jakąś szkolną karą i w ten sposób UB się ode mnie odczepiło. Drugie – tuż przed maturą. Przewodniczący ZWM-u, ZMP czy czegoś, nie pamiętam, jak się ta organizacja wówczas nazywała, wezwał mnie do siebie. Miał gabinet, a jakże. Powiedział: „Słuchajcie Rosiński, wyście w czasie Powstania z karabinkiem bronili burżuazji”. Też nie wytrzymałem i tak, jak się na Powiślu rozmawiało czasami, słowami niezbyt może parlamentarnymi, obrzuciłem go. Muszę powiedzieć, że reakcja jego była przedziwna, bo zamiast się wściec i powiedzieć: „To żadnej matury [nie będzie]”, to on się przestraszył i powiedział: „Zaraz, zaraz, rozumiem”. Zaczął się z tego wycofywać i maturę zdałem bez żadnych komplikacji, bez represji. Również na politechnice nie miałem żadnych przykrości. Natomiast była niezwykle ciężka sytuacja, bo mama miała nauczycielską emeryturę, groszową jakąś. Ojciec siedział, wobec tego nie pracował, nie było pensji ojca. Cały czas w liceum i potem cały czas studiów pracowałem. To nazywało się Studium Wieczorowe Politechniki Łódzkiej. Mieliśmy wykłady od godziny piętnastej. Tak że z konieczności, żeby jakoś przeżyć, pracowałem.

  • Jak pan dzisiaj patrzy na wydarzenia z 1944 roku?

Dla mnie Powstanie i mój udział w nim były ogromnie ważnym przeżyciem. Myśmy wszyscy, mówię o mojej rodzinie, o moim środowisku, żyli tęsknotą do wolności i tym, żeby wreszcie udało się okrutnych Niemców wyrzucić. Polityczny układ był taki, jaki był, że zostaliśmy oddani bolszewikom. Ale w momencie, kiedy front się zbliżał, widzieliśmy po raz pierwszy Niemców uciekających w przerażeniu, w rozproszeniu, w popłochu. Pamiętam, jak przez most Kierbedzia oni wozami konnymi, nawet jakimiś taborami czy coś [jechali] i ludzie stali na chodnikach, i dosłownie klęli, pluli, kpili z nich.

  • Proszę powrócić jeszcze do procesu ojca.

Ponieważ wydarzenia związane i z konspiracją, i dążność do tego, żeby w Powstaniu uzyskać wyzwolenie, jest to dla mnie ogromnie ważna rzecz, która miała miejsce w moim życiu. Gdyby można cofnąć czas, postąpiłbym tak samo. Oburzony jestem opiniami aktualnych historyków, których czasami złośliwie nazywam mędrcami, którzy w doskonałych warunkach siedzą i filozofują, jak można było to przewidzieć, jak można było się nie rzucać, jak niektórzy nazywają, z motyką na słońce. Niektórzy nawet bardzo nieprzyjemnie wyrażają się zarówno o Powstaniu, jak o czynie zbrojnym, o dowództwie Powstania. Mnie to oburza, dla mnie jest to ogromnie ważne i święte.

  • Jakie zarzuty usłyszał ojciec pana w czasie wyroku?

Były zasadnicze dwa zarzuty – uczestnictwo w faszyzacji kraju przed wojną i współwinny klęski wrześniowej 1939 roku, więc dosyć przedziwne. Natomiast do dzisiaj nie wiem… Sprawa była publiczna, było sporo ludzi, co przychodzą na rozprawy jak do kina. Nie bardzo rozumiem, ponieważ to wszystko było tak naciągane, tak z góry [był ułożony] cały scenariusz tego, dlaczego nie postawiono ojcu ani jednego zarzutu z okresu okupacji, z racji, że w czasie okupacji pracował w policji, która przecież była jednak podporządkowana Niemcom w jakimś sensie. Polska policja była bardzo ceniona. Niemcy, mając z głowy wszelkie sprawy kryminalne, które zlecili policji polskiej, sobie pozostawili oczywiście polityczne. Żaden najmniejszy zarzut dotyczący okupacji w stosunku do ojca na sprawie nie padł. A przecież dla tej widowni może wtedy by się udało ojca zohydzić w oczach społeczeństwa, że współpracował z Niemcami i tak dalej. Nic takiego nie było.

  • Czy ojciec został zrehabilitowany?

Nie. Po 1956 roku przyszedł dzielnicowy z taką misją, że władze (czy partyjne, czy władze administracyjne, czy sądowe raczej) proponują ojcu rehabilitację oraz odszkodowanie. Pamiętam, jak ojciec temu młodemu człowiekowi powiedział: „Proszę pana, nie życzę panu, żeby kiedykolwiek z racji pana służby milicyjnej, jak obecnie się to nazywa, spotkało pana coś takiego, jak spotkało mnie. Nie przyjmuję propozycji rehabilitacji, nie chcę już nigdy w życiu znaleźć się w sądzie”.

  • Na jakim stanowisku ojciec potem pracował?

Ojciec potem bardzo szybko miał pierwszy zawał, drugi zawał i był na rencie, nie pracował już.

  • Czy jeszcze chciałby pan coś dodać do swojej relacji, czy coś się panu przypomniało?

Na pewno mnóstwo rzeczy jeszcze by było, ponieważ żyję okresem okupacyjno-powstańczym, ale już chyba za dużo by było tego.






Łódź, 27 września 2012 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna
Leszek Rosiński Pseudonim: „Stenko” Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie „Bartkiewicz”, 2. kompania, pluton 101 Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter