Leszek Wardecki „Cygaro”

Archiwum Historii Mówionej



  • Proszę mi powiedzieć coś o latach przedwojennych. Gdzie pan mieszkał, czy miał pan rodzeństwo?

Mieszkałem w Warszawie, na ulicy Bernardyńskiej. To była wieś Czerniaków. Moi rodzice byli rolnikami. Oczywiście pomagałem, jak tylko było można. Ukończyłem siedem klas szkoły podstawowej. I to później wojna zastała

  • Miał pan rodzeństwo?

Tak. Miałem siostrę i młodszego brata. W wojnę to wszyscy byliśmy razem, tylko zmarł mi ojciec w 1939 roku, bo on był troszeczkę chory z poprzedniej wojny. Był w Legionach i tam nabawił się choroby. Jak usłyszał, że Niemcy wkroczyli do Warszawy, tak wylewu dostał i właśnie tak się stało.

  • Pana tata brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej?

Tak.

  • Jaki miał stopień wojskowy?

Tego nie pamiętam.

  • Jak miał na imię?

Andrzej.

  • Jak pan wspomina życie w Warszawie w latach przedwojennych?

Nie było za słodko, bo to były lata, kiedy Józef Piłsudski umarł. To jeśli chodzi o gospodarkę, to znaczy gospodarkę naszą jako rolników, no to nie było za słodko. Siostra się kształciła, w tym czasie skończyła maturę, a myśmy na to wszystko pracowali, bo to kosztowało. Przecież nie mogłem specjalnie się kształcić, chociaż też jakieś kursy miałem, liznąłem to i owo, ale niewiele to dawało. Pracowaliśmy na tej roli. Pomagaliśmy, jak tylko było można.

  • W którym to miejscu było na Bernardyńskiej?

Bernardyńska, dokładnie numer 23, to było w połowie ulicy, licząc od kościoła bernardynów. Gdzieś tak w połowie ulicy. Były to zabudowania drewniane. To się wszystko, jak Niemcy w czasie Powstania nachodzili…

  • Do Powstania zaraz dojdziemy, ale jeszcze wybuch wojny, wrzesień 1939 roku. Pan cały czas pracował tam u rodziców?

U rodziców, tak.

  • A jak pan zapamiętał wrzesień 1939 roku?

Pamiętam. Pamiętam to dlatego, żeśmy poza naszymi zabudowaniami na tych polach kopali rowy przeciwczołgowe. To pamiętam. Ukrywaliśmy się w piwnicach, w murowanych domach, bo u nas wszystko to była drewniana zabudowa. Właśnie w taki sposób.

  • A czy na przykład tam mieszkali jacyś Żydzi w okolicy?

Nie, tam na Bernardyńskiej to nie było. Ale na Czerniakowskiej, niedaleko byli Żydzi i oni utrzymywali, prowadzili z nami różne handlowe interesy.

  • Ale ta współpraca z nimi się dobrze układała, z Żydami?

Bardzo dobrze, tak. U Polaka to nie bardzo można było na kredyt czy coś, a Żyd chodził na takie układy – to na kredyt, to na coś. Później żyłował, jak mógł, ale to dla nas było też jakimś wyjściem, bo nie zawsze starczało. Najgorzej było na przednówku, kiedy trzeba było zasiewy jakieś robić, te wszystkie prace polowe, to zawsze było pieniędzy. No to tam rodzice jakoś załatwiali te sprawy.

  • Co państwo uprawiali na tym swoim polu?

Przeważnie warzywa, bo to nie były ziemie specjalnie dobre. Ziemniaki, warzywa i z tym ojciec jeździł na Zieleniak tak zwany, na Grójecką. Tam właśnie był taki… No i tak się żyło.

  • Jak wybuchła wojna, to tata tak się tym przejął, że dostał wylewu?

Tak, wylewu dostał i zmarł.

  • I później jak wkroczyli Niemcy…

To myśmy się wzięli za pracę, bo innego wyjścia nie było. Fala przeszła i trzeba było robić swoje. Nie było na co czekać. A w czasie najazdu niemieckiego jakoś to wszystko ocalało. Nawet na naszym podwórzu Niemcy się na kilka dni zatrzymali, bo to tak było – jak wojsko nachodziło, to musieli gdzieś tam się zatrzymać. Po nich to była później tragedia, bo wszędzie było coś do sprzątania i tak dalej. A mieliśmy cztery mieszkania, dwa były dla siostry przeznaczone, tam prawie że pusto, to zajęli nam, nanieśli tam słomy, różnych rzeczy. Ale jak uchodzili za kilka dni, to wszystko zostało i trzeba było się brać za to, żeby zrobić jakieś porządki.

  • Kiedy zetknął się pan z konspiracją?

Miałem kolegów tutaj na Sadybie, którzy już byli w konspiracji, no i z nimi w rozmowach, troszeczkę ułatwili mi tę sprawę. W 1941 roku, tak chyba wczesną wiosną – jakoś tak. Doszło do tego, że złożyłem przysięgę. To było na ulicy Okrężnej w willi. To byli wojskowi ludzie, tam kiedyś mieszkali, to się znało tych ludzi, bo tu się człowiek obijał, tu się urodził i mniej więcej wiedział kto, co i jak. Od tamtej pory czekaliśmy na jakieś wydarzenia. Wydarzeń było masę, bo to a to tu kolegów aresztowali, a to tam – słyszało się tak dookoła. A myśmy po prostu przygotowywali się do pewnego stopnia. To znaczy, instrukcje różne przecież były, przekazywane przez kolegę, który był naszym drużynowym. On nas umawiał, zbierał i tam tłumaczył te wszystkie sprawy, bo to on je dostawał. Najczęściej mieliśmy o tyle ułatwioną sprawę, bo każdy z nas był rolnikiem. To przy okazji, jak się było w polu, umawialiśmy się o takiej i takiej godzinie, zbieraliśmy się gdzieś u kogoś, powiedzmy nad jakąś łączką czy coś i tam się omawiało te sprawy. W taki sposób, żeby się nie afiszować, że my tam się gdzieś zbieramy. No to było dobre.

  • Przy kościele bernardynów mieszka pani Barbara Wardecka.

Tak, myśmy tam nawet po Powstaniu trochę mieszkali u nich. Tak. Barbary Wardeckiej to jest syn, ten, który miał wypadek w Iraku.

  • To jest jakaś pana rodzina?

Z pewnością jest tam jakieś pokrewieństwo, ale to są bardzo dalekie związki. Klanów Wardeckich to tu było kilka. Jednakże one jakoś tam ze sobą były. Bliżej, dalej, ale były jakieś powiązania.

  • Tam tramwaj kiedyś jeździł, miał pętlę na tym placu.

Tak, tak. Przy samym kościele była pętla tramwajowa.

  • A nad kanałkiem była rodzina państwa Trepków…

Tak. Znam Trepków, znam. Jednego i drugiego, tych młodych znaczy, bo starych… Pamiętam tylko ich matkę, ale w tej chwili to nawet nie wyobrażam sobie jak… Tak, oni mieszkali nad tym kanałkiem. A teraz to chyba tutaj, na Sadybie mieszkają.

  • Tam stoi jeszcze ten budynek nad tym kanałkiem, ten ich dom…

Nie, nie ma tego budynku chyba już. Nie ma. To drewniane były też zabudowania.

  • Pan wiedział, że pani Basia Wardecka-Erst i tamci państwo Trepkowie też należą do konspiracji?

Nie, tego nie wiedziałem.

  • Ale miał pan na przykład jakieś szkolenia czy jakieś ulotki pan przenosił w czasie…

Nie, nie. A w samą godzinę „W” zastało mnie… byłem u swojej dziewczyny, dzisiejszej żony, na ulicy Dolnej. I jak to już…

  • A właśnie, pan w czasie okupacji poznał swoją sympatię?

To właśnie obecna żona.

  • Jak państwo się poznali?

Już nie pamiętam. Nie pamiętam, jak to tam było dokładnie.

  • Czy tam, na to gospodarstwo Niemcy przyjeżdżali i zabierali jakieś warzywa?

Nie. Tylko w takim przypadku… Bo przecież były kontraktacje, musieliśmy kontraktować trzodę. To pamiętam taką jedną kontrolę. Był Niemiec w cywilu (taki wielki, pamiętam jak dziś) i zaglądał wszędzie w każdy zakamarek, szukał właśnie trzody. No, to tylko to. A tak to nie, Niemcy tam nie zajeżdżali.

  • Cały czas państwo w czasie okupacji sprzedawali warzywa tutaj na Zieleniaku, na Ochocie?

Cały czas, cały czas. No, chowało się dla siebie też, to też po kryjomu, bo przecież nie wolno było tego robić, ale zawsze dla nich to był ten, który dopiero zaczął raczkować, zawsze był mały. Jak przychodziło do tego oddania, to trzeba było kombinować z sąsiadami jakoś i dopiero uzupełniać te sprawy, bo to było kary.

  • Faktycznie trzeba było kolczykować te świnie?

Tak, to wszystko było kolczykowane i bydło, i wszystko. Ale z kolczykami nie było kłopotu.

  • Dlaczego?

Bo można było sobie gdzieś zamówić taki kolczyk i można było coś zakolczykować, świnkę czy coś, żeby było w porządku. Tak to wszystko wyglądało za okupacji.

  • Może pan pamięta jakichś Żydów, którzy się ukrywali w czasie okupacji?

Nie, nie. A… miałem raz taki przypadek. Byłem u kowala na ulicy Podchorążych. W tym czasie na ulicy Podchorążych, gdzieś tu przy Czerskiej była szkoła żydowska i obok był wznoszony nowy budynek, ale go nie ukończyli, tylko był ogrodzony parkanem. I tam, w tych piwnicach ukrywała się cała rodzina Żydów. Ktoś ich sypnął. Aresztowali dozorcę i wszystkich. To widziałem, bo poszedłem tam później. Z daleka widziałem, jak leżeli pod tym parkanem, na podłodze, twarzą do ziemi. Tych Niemców tam było, były te ich pojazdy. To pamiętam, to tak było.

  • Czy ukrywali się w piwnicy tego domu?

Tak. To był dom wzniesiony już do któregoś piętra, ale niewykończony, bo wojna zastała. I tak to wszystko zostało i tam oni się ukrywali. Tam im jakiś dozorca, nie wiem, czy ten, który pilnował może tego budynku, czy to może gdzieś obok – no, ktoś tam musiał ich doglądać i donosić im. Takie tam później były tego echa. Ludzie tak mówili.

  • Jak przyszedł 1 sierpnia 1944 roku, to mówił pan, że był pan u swojej narzeczonej?

Tak. I musiałem się pożegnać. Jeszcze żona zdjęła z siebie łańcuszek z krzyżykiem: „Masz!”. I tak pośpiesznie. Musiałem przyjść do domu, bo matka została tylko z młodszym bratem. Przyszedłem do domu pożegnać się z matką. To może zaważyło na tym, że za późno się dostałem na zbiórkę, bo ci, którzy tam wcześniej przybyli, to byli zaopatrzeni, ale już nasza grupa... Bo ja wiem, może ze trzydziestu chłopców było. Ustawieni byliśmy w szeregu i ktoś ze starszych – tam do nas jakąś przemowę, której nie pamiętam w tej chwili, o czym tam była mowa. Rozdał tak – a to temu granat, temu butelkę z benzyną, inny nie dostał nic i tak się zaczęło. Ale po chwili: „To was rozprowadzimy teraz na posterunki”. To tak wyglądało, że wyszliśmy tu od Wroniej, z tego miejsca, gdzie mieliśmy tę zbiórkę. Wzdłuż ulicy, po prawej stronie w stronę ulicy Żelaznej, po kolei wszystkie domy były przez naszych chłopców zajmowane i każdy tam sobie brał albo pierwsze, albo drugie piętro – zależało, jak to było, do samej ulicy Żelaznej. Mnie wypadło jak raz na tej ulicy przy ulicy Żelaznej, na tym winklu całym, to było chyba drugie piętro. I obserwacja.

  • Ale to była Żelazna róg jakiej ulicy?

Róg Szymborskiej. O ile pamiętam to były chyba niskie budynki, trzypiętrowe czy cztero-, już nie pamiętam dokładnie. Tam żeśmy sobie siedzieli. Mieszkańcy wszystko ładnie, pięknie, okna żeśmy pootwierali i obserwacja. Bo taki mieliśmy nakaz. To wszystko trwało do momentu, jak się ściemniło, a szykowali – jakieś takie dochodziły nas słuchy – wejście na teren Haberbuscha. Bo tam były żelazne bramy, wysokie mury. Jacyś ludzie z niemieckich instytucji, którzy mieli karabiny i pilnowali tego wszystkiego. Mieli tam naszych ludzi, pracowali nasi ludzie też. To była gdzieś – jak wiem – może dziesiąta wieczór, bo już ciemno było. Bramy bez żadnych kłopotów zostały otwarte i zaczęli nas wszystkich ściągać na tę fabrykę. Każdy sobie tam musiał jakiś kąt znaleźć czy coś, żeby odpocząć, i czekaliśmy na rozkazy. Ta noc przeszła jako tako, aczkolwiek w okolicach Wroniej – to spory odcinek, słychać było wystrzały. Później pokazało się nad ranem, że zdobyli jakiś samochód wojskowy i Niemcy się pokazali, w garażu ich trzymali. Później organizowali, czy budowę barykad, czy przejścia, bo ulice się już stały wtedy niebezpieczne. Tam nie można było tak w dzień iść sobie spacerować czy tam wyjść, bo były z różnych kierunków obstrzały. No, więc trzeba było robić jakieś przejścia między budynkami. To w piwnicach, to przez mury wybijało się różne przejścia. To ułatwiało później komunikację i tak stworzyła się jak gdyby druga ulica, gdzie było można bezpiecznie przejść. Z drugiej strony to było po to, bo na rogu Krochmalnej i Żelaznej była niemiecka „Nordwache” czy jakoś tak się nazywało, już nie pamiętam. Ci Niemcy mieli takie blachy na piersiach. Tam się umocnili i stamtąd robili obstrzał. Nie można było od ulicy Krochmalnej od frontu przejść albo Żelaznej, bo to był budynek, który przylegał do innych budynków, a tylko przód był całą operacją. No i z sąsiednich budynków zaczęliśmy – no ja sam byłem dwa czy trzy razy na takiej wyprawie, żeby tam przejścia jakieś zrobić, to znaczy od piwnic i od strychów. Było takie podejście jakoś, żeby to wykurzyć. Ich nie było wielu, ale jak to Niemcy – mieli uzbrojenie.

  • Jak pan był uzbrojony?

Ja nic nie miałem! Myśmy chodzili po to, żeby robić tyko te przejścia, to tylko się robiło. Albo barykadę gdzieś postawić. Do tych spraw byliśmy. Czy przynieść, czy wynieść, no różne prace były. Na terenie też było dużo zabudowań i to takich, gdzie trzeba było pilnować. Tam były czujki, takie warty, ale bez niczego. Nie było na to [broni], bo ci, którzy mieli uzbrojenie, mieli jakieś karabiny czy coś, to tylko czekali, żeby jakąś akcję [przeprowadzić]. To się przeważnie robiło z wieczora, w nocy podejścia różne. Później wracali, to inna grupa znowu przejmowała to wszystko. Nie było tak słodko.

  • Gdzie pan budował barykady?

Barykady budowałem później, ale to już było chyba pod koniec sierpnia na ulicy Nowy Świat przy Chmielnej. Chmielna, a naprzeciwko była ulica Foksal. Tam byliśmy, ale to już po tym, jak było to wyjście z Haberbuscha.

  • To wróćmy jeszcze do tych okolic. Czy pan brał udział w zdobywaniu „Nordwache”?

Nie, no nie, jakim cudem? Nie miałem możliwości, bo nie mieliśmy czym. To były grupy specjalne, które miały uzbrojenie. Zdobyć zdobyli, nie pamiętam, który to mógł być dzień, ale to było w początkach. Byli i ranni, był też ktoś zabity, ale to wszystko się działo tak, że myśmy nie widzieli nawet tych rzeczy. I później, jak już stamtąd musieliśmy wędrować, to przeważnie w nocy to się odbywało. To wędrowali różnymi drogami. Byli tacy, którzy przeprowadzali, bo było masa gońców, którzy donosili różne wieści i rozkazy, więc oni znali te przejścia. Tak jak wiem później od kolegów, to część [przeszła] na Starówkę. To nie było może dokładnie w samym centrum Starówki, ale było w okolicach Arsenału. Tam był Pasaż Simonsa. Tam naszych chłopców zginęło ponad dwieście chyba. Mamy pomnik, tam się zbieraliśmy co roku. Teraz ostatnio nie byłem.

  • Pan nie poszedł z częścią tej grupy na Stare Miasto?

Nie, bo nas to nie obowiązywało. Najpierw to poszło echo, że szykują się na wyjście na pomoc na Starówkę, żeby nie robić widocznie popłochu. Później dali nam wolną rękę, że co kto chce, niech sobie robi, bo nie było możliwości – nie było co jeść, nie było czym walczyć. No, to te grupy, które były do tych prac takich, tak jak mówiłem, to każdy się na swoją rękę [wychodził]. No to nas trzech, wyruszyliśmy już nad ranem. Pustki prawie były, po bombardowaniach różnych, po tym wszystkim to tam [był] nieład. Tośmy wyszli we trzech. Tylko opaski na rękach i nic więcej. Doszliśmy do ulicy… to była ulica… teraz stoi Pałac Kultury na tym. Krótka taka ulica, ślepa, Sienna nie Sienna. Smolna? Nie, coś na S. Nie mogę sobie przypomnieć tej ulicy. Dosyć na tym, że jakeśmy tam doszli, to tam nas przygarnęło jakieś zgrupowanie, którego w tej chwili nie pamiętam. Do tego stopnia, że nawet dostaliśmy na trzech jeden karabin, z tym że wymienialiśmy się, na warty chodziliśmy. To nie trwało długo, bo kilka dni i Niemcy jakimś sposobem widocznie się dowiedzieli. Ktoś mówił, takie pogłoski były, że ktoś nadawał z dachu. Złapali jakiegoś, nie wiem kogo. Tak celnie nas bombardowali, że przez mały figiel to cały ten budynek, gdzie się sztab znajdował, to mógł być… Ale [bomba spadła] obok. Wtedy jeden z naszych kolegów stał w bramie, a bomba padła w podwórze. I oficyna w takim… Zostało to wszystko zawalone. No to kto żyw pospieszył na ratunek, bo po tych piwnicach była masa ludzi, dzieci. Tośmy tam odkopali wejście do tej… Na szczęście nie było za dużo gruzu, bo tylko środkowa część była zawalana od góry do dołu. Okropna kupa gruzu. Ludzie wyszli, to wszystko białe, zasypane tym popiołem. I trzeba było znowu się stamtąd przenosić, bo to było niebezpieczne. Ci, co mieli z czym, to znowu sobie znaleźli jakieś miejsce, gdzie mogli stamtąd robić jakieś wyjścia do walk. A myśmy znowu zostali z niczym. Ale znowu postanowiliśmy z łącznikiem, który chodził na trasie ulicą Chmielną, udało nam się przejść przez Marszałkowską na tamtą stronę, Chmielną. Dotarliśmy do Nowego Światu. Tam jeszcze nie było barykady, nie było nic, dopiero tworzyli. Przeszli tam, bo z BGK był obstrzał, a duży ruch tam był i były wypadki rannych. Tam też miejscowi: „To co, zrobimy tutaj barykadę?”. No i zerwaliśmy masę chodników, bruku i z tego zbudowaliśmy na całej szerokości Nowego Światu barykadę. Pilnowało się, żeby się nie paliło, żeby to ¬– takie prace. Uważało się na to wszystko. Trochę dalej w budynku mieliśmy radio, to się trochę słuchało. Nie wiem, co się później z tym stało, bo przestało nadawać. No i tam blisko nad Wisłą to słyszało się o różnych przypadkach, że ktoś tam przepływał, ktoś się tam dostał gdzieś. Takie tam różne pogłoski były. Ale to robili ludzie – nie wiem – odważni bardzo. Przez Wisłę tak przepłynąć było w tamtym czasie niemożliwe, bo tam słyszało się, że i Ruscy tam gdzieś stali. Też nie było…

  • A pamięta pan może pseudonimy albo imiona tych dwóch kolegów?

Nie, nie pamiętam. Imiona to tak, kolegów niektórych pamiętam…

  • Ale pan mówił, że w trójkę żeście wszędzie chodzili…

No tak, w trójkę.

  • No właśnie. To tych dwóch kolegów.

Jeden Wacek miał na imię, drugi to był Roman Wardecki, który był naszym drużynowym w początkach. I tak żeśmy się razem trzymali. Spotkałem na ulicy Foksal… Krucho było z jedzeniem, myśmy głodni byli, ale spotkałem tam takiego znajomego, który miał sklep spożywczy i z warzywami. A kiedyś, jak myśmy jeszcze z ojcem nieraz jechali na Zieleniak, to właśnie znaliśmy się z tego. To był też młody człowiek. I on nas, że tak powiem, przygarnął, bo zaraz nas zaprosił na obiad. Nie był to jakiś [niezwykły] obiad, ale dobra była kasza na wodzie i to też smakowało. Tam mieliśmy jakiś czas oparcie. Ale tego nie można było ciągnąć dłużej, bo oni też już, jak to się mówi, bokami robili. W ogóle było niewesoło. No więc, znowu żeśmy zorganizowali [przejście] przez łączniczkę, która chodziła na drugą stronę Alei w okolicę kościoła Trzech Krzyży i do Głuchoniemych. Ona nam ułatwiła w takich godzinach, bo wiedziała, kiedy jest przerwa, Niemcy już tam nie obserwują i nie ma jakichś specjalnie polowań na nas. No tośmy przebiegli w czwórkę na tamtą stronę. Ona poszła w swoją stronę, bo miała jakiś cel w tym, a myśmy do Głuchoniemych, przez tereny z tyłu Głuchoniemych na ulicę Czerniakowską. Dostaliśmy się na ulicę Przemysłową. Tam znowu spotkaliśmy kolegów, z którymi się znaliśmy, bo byli z Sadyby, tylko że w innym zgrupowaniu. Nie powiem, jakie to było zgrupowanie. Zatrzymali nas u siebie, ale też po krótkim czasie, nie wiem, czy to dzień, czy dwa trwało, już nie pamiętam, dostali też wiadomość, żeby się zwijać stamtąd, bo jest okropny nacisk Niemców od strony Wisły. Tam okropne boje były. Jeden z kolegów był ranny, to nawet ze szpitala wyszedł wcześniej, żeby opuścić tamten teren. No, a opuszczenie tego terenu [możliwe] było tylko kanałem. Kanał, właz był przy ulicy Solec i Łazienkowskiej, tu na tym skrzyżowaniu na Czerniakowskiej i Solec, bo kiedyś tak schodziły się te ulice. Tam był ten właz. I też był przewodnik, który kursował w stronę bliżej Chełmskiej, miał jakieś swoje prace. Zaproponował nam, że: „Jak chcecie, to proszę bardzo, możemy przejść”. Po prostu nie mieliśmy innego wyjścia, jak tylko się kierować w stronę domu, bo co z nas za wojacy z gołymi rękoma. A druga sprawa, to przecież ci, którzy naprawdę walczyli, to musieli coś jeść, musieli oszczędzać to wszystko, żeby im jakoś starczyło. Dlatego dowódcy często namawiali do tego, żeby jak najmniej było ofiar i żeby się każdy kierował swoimi... W taki sposób dostałem się kanałem do ulicy Podchorążych. Tam przy ulicy Podchorążych to już była organizacja miejscowych ludzi, że oni ostrzegali.

  • Tym kanałem szedł pan z jakimś przewodnikiem?

Tak, to był przewodnik, ale on tylko doprowadził nas do pewnego punktu i wrócił. Bo tam vis-à-vis jak wodociągi są, był taki kanał, gdzieś około piętnaście może dwadzieścia metrów, że trzeba było czołgać się na rękach i to tylko tyle, że brodą się dotykało tych brudów i światełko tylko było widać. To był taki najtrudniejszy moment przejścia. Ktoś, kto był o tuszy, musiał się wracać i z tego powodu też były kłopoty, bo cały ten kanał to niewielki był. Trzeba było chyłkiem iść, minąć się też było bardzo trudno, ale niektórzy nie dali sobie wytłumaczyć, że nie może, że to jest taka sytuacja. Bo ten przewodnik to mówił, ostrzegał nas i kolegę. No, to myśmy przeszli i zaraz na drugi, trzeci dzień wszyscy ci koledzy, którzy znajomi byli z tego zgrupowania na Przemysłowej, to oni też wracali. Cała ta sprawa później, jak myśmy wrócili do domu, też nie trwała długo. Bo tak: dużo tutaj z okolic jak Chełmska, Belwederska, Sielce całe, to masa ludzi stamtąd uciekała po bombardowaniach. A u nas był spokój i było co jeść. Matka moja gotowała kotły z jedzeniem, świnie biło się, to co było, bo i tak to trzeba było z tym jakoś skończyć. Rozdawało się to jedzenie. Ale to też do pewnego czasu… Nawet uzbrojone oddziały przechodziły tamtędy na Sadybę, w kierunku Sadyby. Jak Niemcy zaatakowali ze Służewa i z Wilanowa, wzięli w koło, to czołgi weszły na tę ulicę, popaliły to wszystko dokoła. Tych drewnianych zabudowań się spaliło masę. A myśmy wszyscy byli na łąkach naprzeciw. Łąki były, to na tych łąki. Wyszedł jakiś Niemiec, który po polsku mówił: „Wyłaźta, wyłaźta!”. Wiedzieli, że tam jesteśmy. Tośmy powychodzili. Zebrali nas masę ludzi. Nie wiem, ile tam było, może dwieście, może więcej, bo i tych przybyszów było z okolic. I tak jakoś szczęśliwie się obeszli z nami, że popędzili nas – niby to miało być do Pruszkowa, ale pomylili drogę i zapędzili nas do Wilanowa. Ale zapędzili nas po tyłach, nie ulicą tylko po tyłach, zabudowaniach, nad kanałem do samej wioski Wilanów. To tuż do kościoła ta wioska dochodzi. Teraz to już tam nie ma śladu po tym, bo tam już jest inna zabudowa. Ale tamtędy. Była moja mama, siostry nie było, bo siostra się gdzieś zagubiła. Był brat. Jeszcze ktoś? A w międzyczasie, jak jeszcze byłem w Śródmieściu, to przyszła moja narzeczona, dzisiejsza żona, przyszła do matki mojej, czy matka nie wie coś o mnie czy jak. I później już nie mogła powrócić i została. Właśnie całą tę czwórkę. Jak nas pędzili, to ja mówię: „Słuchajcie się mnie. Po lewej stronie mam kolegę, który tam mieszka i jest rolnikiem. Tam wpadniemy”. A taki tłok był, że Niemcy nawet nie zauważyli tego. Wpadliśmy do bramy chyłkiem, to wszystko przeszło, cała ta masa ludzi. Przy kościele ich zatrzymali, otoczyli. A myśmy ocaleli. Tam ich potrzymali kilka dni i później skierowali wszystko na Pruszków. Było sporo znajomych, to się dostali do różnych obozów albo tam jeszcze gdzieś. Tak że myśmy jakoś ocaleli. Ale też tam, gdzieśmy się zatrzymali, to oni nie za bardzo mogli nas utrzymywać. Z pieniądzem nie było co zrobić, bo już wtedy każda marchewka, każdy buraczek to był więcej wart jak te pieniądze. Postanowiliśmy… Obecna już żona mówi: „Chodź, ja mam – mówi – w Mszczonowie rodzinę. Pójdziemy tam”. Nie było na początku jakichś pojazdów, tam później była kolejka dopiero, gdzieś do Grójca dochodziła. A i tak na piechotę wybraliśmy się i jakoś doszliśmy tam. Tam dopiero do samego końca już byliśmy, tam się pobraliśmy.

  • W czasie, kiedy jeszcze trwała wojna?

Nie, to już Ruskie zajmowali. Ale przed tym myśmy się jeszcze pobrali.

  • Jeszcze w czasie wojny?

Tak. W czasie wojny.

  • To był 1945?

To był 1945 rok.

  • Kiedy pan wrócił na Sadybę?

To jeszcze trwało, bo tutaj było spalone wszystko, zniszczone, nie było jak. A znowu matka moja to się zatrzymała u znajomych w Mysiadle. Nie, to nie Mysiadło było, to bliżej było – Dąbrówka czy coś takiego. Później pożyczyli mnie rower i często przyjeżdżałem w poszukiwaniu rodziców. Znalazłem, gdzie byli, to znaczy matkę, brata. To kilka razy byłem. W Piasecznie znowu z rodziny dalszej ktoś się też zatrzymał. To były takie okolice, gdzieś tutaj z naszych stron, to tam właśnie się tak ludzie polokowali jakoś i tak wegetowało to wszystko. Z czasem dopiero, nawet nie wiem, już nie pamiętam, w jakim czasie matka znowu wyszła za mąż. Tutaj u Katarzyny na Służewie ślub brali. To było o tyle lepiej, bo ja założyłem nową rodzinę, to już nie mogłem wiele pomagać. To matka w ten sposób zrobiła – wyszła za mąż, to jej łatwiej było gospodarzyć. Brat jeszcze trochę pomagał. Trochę odbudowali, mieszkanie sobie tam postawili, ale to też tak już wszystko liche było, bo nie było na to.

  • Pana dom został zniszczony?

Zniszczony, bo to był drewniak. Od frontu spalony i zabudowa wszystka drewniana była spalona. W tym miejscu, gdzie stała stodoła, to tam było trochę jakiegoś materiału, a to cegła, a to to, a owo. To sklecili sobie pomieszczenie. No i z czasem ulepszali to wszystko. Ale do samego końca aż nas wysiedlono nie postawili od frontu nic, bo na to nie było. Zresztą później komuniści to nam pozabierali bez żadnych odszkodowań. Tutaj gdzie teraz jesteśmy, troszeczkę dalej w tamtą stronę mieliśmy właśnie te swoje ziemie. To wszystko zostało zabrane. Odszkodowanie było takie, że płacili za kulturę ziemi i zwracali za to, co było zasiane, zasadzone czy coś. To za to zwracali. Tu właśnie, na tych naszych ziemiach, tych gospodarzy z Bernardyńskiej postawiono całe to osiedle. Po drugiej stronie tak samo, ale tam krócej, bo była granica Służewa. To tam jeszcze mniejsze kawałki były.

  • Ile pana rodzina miała hektarów?

Nie, to nie hektary były, kilka morgów. Dziadek mój Wardecki miał trzy hektary chyba, dwóch synów i podzielił ich obydwóch. Pamiętam jak przez mgłę. Wiemy, że był wójtem w gminie.

  • Proszę mi jeszcze powiedzieć, jak wyglądał pana ślub w czasie wojny.

Jeździłem po okolicach i do Żyrardowa, i do Grodziska, żeby jakieś kwiaty – nie było mowy o tym. Sąsiadka z naprzeciwka, gdzieśmy mieszkali, znaliśmy się i przyjaźnili, miała jakieś kwiaty na parapecie. I z tego zrobiliśmy ślubną wiązankę. Poprosiłem rodziców, przyjechali też i żeśmy się tak… Co mogliśmy, to daliśmy jeść i pić i to było wszystko. Na drugi dzień odjechali.

  • Ale miał pan jakiś elegancki garnitur?

E, matko! W tym co się miało. Nie było.

  • Żona nie miała białej sukienki?

Jak w jednej sukience wyszła, tak w tej brała ślub.

  • Pan w czasie powstania miał urodziny 12 sierpnia, pamięta pan ten dzień?

Nie pamiętam.

  • Bo wtedy pan kończył dwadzieścia dwa lata.

Dwadzieścia jeden chyba… Dwadzieścia dwa, możliwe.

  • Tak że nie pamięta pan swoich urodzin?

Nie pamiętam. Jakie pamiętam, to był czas, że się nie myślało o takich sprawach. Nie wiem nawet, jak ten dzień wyglądał. No, nie było słodko na pewno. Każdy dzień to było, że trzeba by przeżyć. Niestety, to było piekło. Tu było piekło, to jest trudne do opisania.

  • Dlaczego pan przyjął pseudonim „Cygaro”?

Tak mi przyszło na myśl. Przy przysiędze zapytano mnie, jakie chciałbym i tak strzeliłem „Cygaro” i koniec.

  • Palił pan?

Nie. Później to paliłem, ale to były już inne, starsze dzieje, jak starszy byłem dużo. Ale też to mi bokiem wyszło i przestałem palić. Nie palę około 35 lat.

  • Mam ostatnie pytanie. Jakby pan miał znowu 21 lat, poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?

Oczywiście.
Warszawa, 7 grudnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Leszek Wardecki Pseudonim: „Cygaro” Stopień: sanitariusz, strzelec Formacja: Batalion „Chrobry I” Dzielnica: Śródmieście Północ Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter