Longin Kołosowski „Longinus”, „Podbipięta”

Archiwum Historii Mówionej

Longin Kołosowski urodzony 15 marca 1924, Mieszyce, gmina Rubieżewicze, powiat Stołpce, województwo Nowogródek, obecnie ziemia rodzinna jest poza granicami Polski, jest to Białoruś.

  • Jaki pan miał stopień w czasie Powstania?

Jeszcze przed Powstaniem przybyłem do Puszczy Kampinoskiej jako starszy ułan. W pierwszym rozkazie dowódcy Pułku porucznika „Doliny” z 11 sierpnia otrzymałem awans na kaprala za dzielne sprawowanie w czasie bitwy na lotnisku bielańskim 2 sierpnia 1944 roku.

  • Do której formacji należał pan w czasie Powstania?

W czasie Powstania należałem do grupy „Kampinos”, Pułk „Palmiry-Młociny”, szwadron cekaemów, Zgrupowanie Stołpecko-Nalibockie. Po przyjściu naszego zgrupowania 29 lipca [1944] do Puszczy Kampinoskiej nastąpiła mobilizacja VIII Rejonu „Obroża” i w oparciu o bazę naszego zgrupowania powstał Pułk „Palmiry-Młociny”. Dowódcą Pułku początkowo przez kilka dni był komendant VIII Rejonu „Obroży” Józef Krzyczkowski, wówczas kapitan, pseudonim „Szymon”. Po zranieniu na lotnisku bielańskim „Szymon” przekazał dowództwo porucznikowi „Górze”, który wtenczas przybrał pseudonim „Dolina”. Stąd w Warszawie nazywają nas potocznie „Doliniakami”. Porucznik „Góra-Dolina” to cichociemny Adolf Pilch z Wisły, urodzony w 1914 roku, skok 16/17 lutego 1943 roku.

  • Pana pseudonim w czasie Powstania?

W czasie Powstania używałem „Longinus”, przyniosłem jeszcze z konspiracji z Kresów Wschodnich, miałem [wtedy] dwa pseudonimy „Podbipięta” i „Longinus”, ale używałem potem „Longinus”.

  • Co robił pan przed 1 września 1939 roku, gdzie pan mieszkał?

Ponieważ się urodziłem w 1924 roku, czyli przed 1 września 1939 roku, jak rozpoczęła się wojna, miałem piętnaście lat. Szczególnie pamiętam 17 września, kiedy przyszli agresorzy ze wschodu.

  • Wróćmy do czasów przedwojennych, chciałbym usłyszeć jak wyglądał pana dom rodzinny?

Mieszkałem na wsi, [mieliśmy] gospodarstwo rolne. Dziadek w czasie pierwszej wojny był w Stanach Zjednoczonych, wrócił z dolcami. Razem z kolegami, którzy byli z dziadkiem w Ameryce w 1922 albo 1921, zaraz po pierwszej wojnie, kupili we czterech folwark. Dziadek z ojcem w akcie notarialnym mieli po piętnaście hektarów – [tyle] wolno było kupić. Trzydzieści hektarów – gospodarstwo było duże. Przed wojną chodziłem do szkoły – powszechnej. W 1938 roku skończyłem szkołę powszechną. Rodzice starali się, [żebym] dalej [się] uczył czy studiował w szkole rolniczej, ale nie dostałem się, ponieważ było dużo kandydatów, było obłożone. Zdałem egzamin, tylko z u miejsc przesunęli mnie na rok następny. W roku następnym wybuchła wojna. Do wojny miałem niestety ukończone tylko siedem klas szkoły powszechnej. Mieszkałem razem z rodziną w miejscu urodzenia.

  • Jaka atmosfera panowała przed wojną w Nowogródku i okolicach?

Moja miejscowość rodzinna [to była] Mieszyce, powiat Stołpce. Stołpce były już stacją kolejową graniczną z ZSRR. Pociągi o szerokich torach przyjeżdżały ze Związku Sowieckiego – ZSRR, nazywam to po kresowemu nie radzieckie, tylko sowieckie. Pięć kilometrów za Stołpcami była już granica. Czyli do granicy [miałem] mniej więcej dwadzieścia sześć kilometrów, a do Stołpc dwadzieścia jeden. Pobierałem naukę w najbliższym miasteczku Iwieniec, jedenaście kilometrów [od Mieszyc]. W ostatniej klasie należałem do harcerstwa. W Iwieńcu stał batalion KOP-u (Korpus Ochrony Pogranicza). Jak było wojsko, to organizowano „Krakusy”, „Strzelce”, harcerstwo. Wychowanie było bardzo patriotyczne. „Strzelce” to [była] organizacja strzelecka, piechota – a „Krakusy” to była też organizacja strzelecka, tylko konna. Trzeba było mieć swojego konia. Przy koszarach zgłaszał się chętny ochotnik jako „Krakus” na swoim koniu, musiał mieć siodło i tak dalej. Potem w partyzantce jak byliśmy, to opiekunowie harcerstwa, którzy przychodzili z KOP-u, traktowali nas jako zaufanych ludzi, a potem jako żołnierzy AK w konspiracji. Zawsze tajemnice czy trudniejsze zadania powierzali nam, harcerzom.

  • Czy do harcerstwa należeli tylko Polacy?

Nie. Kresy nasze były różnej narodowości, szczególnie dużo było Białorusinów, ale w miasteczkach to dużo – chyba pięćdziesiąt procent było Żydów według spisu. Mogli należeć wszyscy. Nawet do harcerstwa należał jeden Żyd, kolega ze szkoły. Zawsze 3 maja i 11 listopada braliśmy udział w defiladzie. Ćwiczyliśmy przez miesiąc przed defiladą. Zawsze coś tam się sknociło, bo echo niesie dźwięk bębna – to był znak dobrego kroku. Szczególnie jak był wiatr, to trzeba było zmieniać nogę przy dojściu bliżej orkiestry.

  • Jak układały się stosunki między mniejszościami przed wojną na Kresach?

Bardzo dobrze, bardzo dobre było współżycie. Pamiętam moment, zdziwiony byłem, pytałem nawet taty. Rzadko, raz na pięć lat czy rzadziej jeszcze – miałem chyba siedem lat czy osiem – przyjeżdżał biskup na święcenie kościoła. W mojej parafii był wybudowany nowy kościół, gdyż podzielono parafię. Przyjechał ksiądz biskup Kazimierz Bukraba z Pińska, bo mieliśmy diecezję pińską przed wojną. Żydzi wychodzili masowo witać [biskupa] z kwiatami. Jeżeli chodzi o Kresy, to była wielka zgoda, nie było antyatmosfery, że tak powiem. Niewątpliwie starsi Żydzi, jak przyszli sowieci, to ujawnili się ze swoją przyjaźnią do nich. Wystarczy, [że] znalazły się dwie, trzy czarne owce, donosy i tak dalej... To się potem ujawniło. Początkowo nie [wiedziało] się, że on był komunistą, to [było w] wielkiej konspiracji. Przede wszystkim tam nie każdy dobrze mówił po polsku, gdyż gwarą operowano, ale jak był katolikiem, to mówił, że jest Polak, nie odróżniali ludzie religii od narodowości. Profesor Winnicki [z] Wrocławia jeździ często na Kresy, pisze historie i opowiadał mnie takie zdarzenie. Przyszedł murzyn do kościoła, bo był katolikiem... Na Kresach po pierestrojce Gorbaczowa odbudowali kościoły, które były całkowicie zniszczone. Kobiety wychodzą z kościoła, zawsze kobiety [szukają] sensacji do plotek. [Jedna] mówi [że] nigdy nie spodziewała się, że w polskim kościele może być Murzyn, żeby Polak był Murzynem? Jeżeli chodzi o atmosferę, to ludzie byli bardzo dobrze [nastawieni]. Tak jak [dzisiaj] widzę, to strasznie przeżywam ten stosunek: wrogość, obcość, a szczególnie obojętność do drugiego człowieka. Tam tego nie było. [...]Za okupacji niemieckiej w roku 1942 powstała partyzantka sowiecka i traktowała tę puszczę jako swoje tereny ZSRR, myśmy byli obcy, a my odwrotnie [traktowaliśmy jako RP, bo tu urodziliśmy się] i stąd nasza tragedia. W związku z tym chcę powiedzieć, że dwóch okupantów [mieliśmy]. Szczególnie sowiecki okupant w latach 1939–1941 niszczył Polskę. Jak po wojnie opowiadali, po 1944 roku, jak drugi raz front się przesuwał, Niemcy uciekli na zachód, to mało było donosów, ludzie szanowali siebie. Początkowe lata 1942–1943 konspiracja, był sojusz Sikorskiego z ZSRR. Myśmy traktowali formalnie [sowietów] jako sojuszników, że granice po wojnie będą ustalone na nowo, a [teraz] jest sojusz. Myśmy traktowali ich jako sojuszników, mimo że strasznie [nas] niszczyli w 1940 roku, a szczególnie w 1941.

  • Jak zapamiętał pan wybuch wojny?

Tragicznie, ojciec szczególnie [to] przeżywał. Mieliśmy duże gospodarstwo, stąd obawa, że wywiozą nas na Sybir. Pamiętam, szedłem do kościoła raniutko, trzy kilometry był nasz kościółek, trzeba było iść dwa kilometry przez las. Rano szedłem chyba na ósmą na mszę. Sam byłem, już miałem piętnaście lat. Nagle słyszę w lesie obok dróżki bardzo piaszczystej – lekkie ziemie były – trzask gałęzi. Przestraszyłem się, nagle wychyla się zza jałowca, dziesięć metrów od drogi, dwóch żołnierzy. Okazuje się, że uciekli znad granicy żołnierze KOP-u. Profesor Strzembosz był dwa razy w moim domu, organizowałem mu ludzi, bo chciał odtworzyć historię KOP-u. Zginęło dużo żołnierzy KOP-u. Najczęściej ostatnim nabojem popełniali samobójstwo, ale część zdążyło zbiec. [Mieszkałem] dwadzieścia kilometrów od granicy, [zobaczyłem] dwóch żołnierzy, jeden macha ręką. Ze trzy kroki zrobiłem od drogi, oni doszli do mnie i jeden, i drugi zaczęli prosić, mówili: „Chcemy zmienić ubranie na cywilne, aby uratować się”. Dobiegłem do kościoła, bo to było już pół kilometra do kościoła. Od razu [poszedłem] do księdza i do kościelnego – zakrystiana, bo był znajomy, tylko starszy ode mnie. Od razu zorganizował ubranie, wyszliśmy we dwóch. [Żołnierze] czekali w krzakach. Zanieśliśmy ubrania cywilne, przebrali się. On zabrał dwa mundury do siebie.

  • A 17 września?

To [było] 17 września, to co opowiadałem. To była niedziela 1939 roku, szedłem do kościoła i z KOP-u dwóch żołnierzy prawdopodobnie uratowaliśmy. Nie znam ich losów. <

  • Jak wyglądało życie pod okupacją sowiecką? Jak pan myślał wtedy?

Myślałem po polsku, byłem wychowany patriotycznie jako harcerz. Ponieważ mieliśmy duże gospodarstwo, to byliśmy zakwalifikowani przez administrację sowiecką jako kułak do wywiezienia na Syberię. Perspektywa wywózki to udręka życia, dobrze to pamiętam. Na strychu były trzy worki suszonego chleba, bo spodziewaliśmy się, że nas wywiozą na Sybir, ale przeszkodziła wojna. Kiedy Niemcy uderzyli w 1941 roku 22 czerwca, trzysta kilometrów od granicy na Bugu, to już 29 [czerwca] na Piotra i Pawła, (święto było), były pierwsze tankietki, (samochody opancerzone), u nas. Resztki armii sowieckiej, koło trzydziestu tysięcy, (historycy tak oceniają), zostało rozbrojone przez Niemców na naszym terenie powiatu stołpeckiego. To [zapoczątkowało] potem naszą tragedię, bo Niemcy nie brali [sowietów] do niewoli, tylko rozbroili, a żołnierzy pozostawili wśród miejscowej ludności. Pamiętam 29 [czerwca 1941 roku] dużo wojska niemieckiego przyszło do naszej wsi, a były straszne upały, w związku z tym na podwórkach myli się żołnierze przy studniach. Oficer, który akurat się mył, miał oczy zamknięte i nie widział dziesięciu sowieckich żołnierzy, jak przyszli z bronią i ulotkami, które z samolotów rzucali Niemcy z napisem „Poddawajcie się!”. Oficer był z poznańskiego, trochę znał język polski i jak wytarł oczy, to zobaczył, że stoją przed nim sowieccy żołnierze z bronią. Zaczął krzyczeć po niemiecku w sposób niezrozumiały dla nas. Nas czterech gapiów, chłopaków miejscowych, stało na podwórku. Ja mówię do oficera: „Jak to? Przecież zrzucaliście ulotki...”, a on odpowiada: „My nie mamy czasu organizować obozów dla niewolników, spieszymy się na Moskwę”. Zabrali broń i karabinki rzucili na stos. Tak były rozbrojone resztki armii sowieckiej, koło trzydziestu tysięcy, na naszym terenie w pobliżu Puszczy Nalibockiej. Rozbite resztki armii sowieckiej w 1941 roku kryły się, w naszej puszczy. Niemcy zostawili [ich] na przetrwanie wśród ludności. U nas było duże gospodarstwo, to trzech albo czterech nawet, jeden oficer, mieszkało u nas pół roku w okresie 1941–1942. Niemcy zaczęli ich rejestrować dopiero w 1942 roku. Niemcy uderzyli w czerwcu 1941. Ale już się przedostała wiadomość, że głodem morzą Niemcy niewolników w obozach. Obozy były nad Wkrą czy nad Bugiem lub Sanem. Nasz obwód stołpecki, (bo AK dzieliło się na obwody), był położony między puszczą a dawną granicą. Z chwilą przybycia w 1941 roku na nasze tereny okupanta niemieckiego miejscowa ludność doznała terroru dwóch okupantów naraz. Ten drugi okupant, bardzo krwawy i bolesny dla ludności, to masowe bandy grasujące przede wszystkim w Puszczy Nalibockiej i jej okolicach. Bandy te powstały z rozbrojonych resztek armii sowieckiej pozostawionych na naszym terenie wśród ludności. W roku 1942 spadochroniarze z Moskwy z tych band zaczęli organizować partyzanckie brygady w Puszczy Nalibockiej realizujące konspiracyjną administrację ZSRR, gdyż tereny te od 17 września 1939 traktowane były jako ZSRR. Nasze województwo nowogrodzkie tworzyło okręg nowogródzki AK. Jak wiadomo, okręg dzielił się na obwody, czyli pokrywało się to mniej więcej terenowo z powiatami. Obwód stołpecki znajdował się mniej więcej 15 do 20 km od dawnej granicy, natomiast reszta batalionów okręgu nowogrodzkiego znajdowała się po drugiej stronie puszczy na północny zachód w stronę Wilna. Myśmy terenowo byli od strony wschodnio-południowej okręgu. Nasz batalion był oddzielony Puszczą Nalibocką, a w niej silne sowieckie brygady. Byliśmy osamotnieni. Ludność strasznie cierpiała. Pułkownik Juchniewicz, pierwszy przewodniczący Komisji Historycznej „ZBoWiD-u” (Związek Bojowników o Wolność i Demokrację) w latach sześćdziesiątych wydał książkę pod tytułem „Polacy w ruchu radzieckim”. Autor ustalił w związku z tym, że w Puszczy Nalibockiej było najpierw dziesięć tysięcy partyzantki sowieckiej, a z bandami różnymi, które przychodziły zza dawnej granicy około dwudziestu tysięcy. Kołchoźnicy zza dawnej granicy, co mieli robić za okupacji? Przecież w kołchozach była straszna bieda, nędza, jak u nas się mówiło na terenie naszym polskim – „brud, smród i ubóstwo”, pozorowali partyzantów i rabowali. Powstawały samoobrony wiejskie. Policja białoruska, czyli niemiecka, akceptowała, bo nie panowała w terenie. U nas na naszym terenie w czasie okupacji w latach 1942, 1943 i 1944, to Niemcy siedzieli tylko w dużych miastach, jak Stołpce, Iwieniec, Baranowicze. Były to garnizony tzw. niemieckie, a reszta terenu była opanowana przez partyzantkę sowiecką. Do piętnastu tysięcy samych partyzantów to była wielka siła, mieli swoje lotnisko w Puszczy Nalibockiej. Byli bardzo uzbrojeni. Sekretarz Komitetu Centralnego Partii Komunistycznej Białorusi, Ponomarienko organizował konspiracyjną Partię Komunistyczną na naszym terenie, bo władza sowiecka to władza partyjna. Podzielili nasze województwo nowogrodzkie na dwa swoje, Mołodeczno i Baranowicze. Na przedpolu Puszczy Nalibockiej powstawały samoobrony, aby ratować swojego dobytku. O tych samoobronach nie ma w Polsce historii, to jest biała plama.

  • Miejscowa ludność pomagała partyzantce radzieckiej?

Musiała pomagać, bo po prostu rabowali. W moich artykułach jest opis, skąd tyle sowieckiej partyzantki, aż dwadzieścia tysięcy, jak ustalili historycy. Przecież musieli się wyżywić i ubrać kosztem naszej ludności. Nas żołnierzy AK było maksimum sześćset w najlepszym wypadku po rozbiciu garnizonu niemieckiego w Iwieńcu. Ich było dwadzieścia tysięcy razem z bandami. Połowa to rabunkowe bandy. Niemcy znieśli dawną granicę polsko-sowiecką. Ona była za okupanta sowieckiego bardziej pilnowana niż przed wojną. W latach 1939–1941 była pełna administracja sowiecka.

  • Jak wyglądała konspiracja akowska? Od kiedy pan należał?

Od 1942 – już miałem osiemnaście lat. Najpierw [mnie] nie dopuszczali, przepraszam gówniarzem nazywali, ale powoli, powoli... W kościele spotykaliśmy się najczęściej, dużo kolegów było, do szkoły chodziliśmy razem do starszych klas. Na miejscu były tylko cztery klasy, a już w miasteczkach piąta, szósta, siódma. Do konspiracji dopuszczony byłem oficjalnie w maju 1942 roku, natomiast przysięgę składałem po roku czasu w maju 1943, tuż przed rozbiciem garnizonu w Iwieńcu. Zamiar likwidacji garnizonu w Iwieńcu wywołał spór wśród oficerów AK. Dowódca naszego wywiadu AK przyjaźnił się z moim ojcem, on był dużo młodszy od ojca, ale przyjaźnili się. Dużo wiedziałem o tym. On widział potęgę niemiecką i twierdził, że jeszcze za wcześnie rozpoczynać walkę z Niemcami, ale Stalin cały czas traktował nasze tereny RP jako ZSRR i trzeba było decydować o powołaniu oddziału partyzanckiego AK. Przepraszam, że to mówię, ale według mojej wiedzy – gdyż spotykałem się z mądrymi historykami – to Stalin strasznie nienawidził Polski po pierwszej wojnie za Bitwę Warszawską. Jemu przypisywali, że on czegoś nie dopełnił w czasie bitwy i sowieci przegrali. Jak to jest wśród partyjnych, [ktoś mu] chciał dołożyć po partyjnemu, to wypominał jego wady. On koniecznie [chciał] zniszczyć Polaków i Polskę Według mojego rozeznania Roosevelt oddał Polskę Stalinowi, ale nie Churchill, bo Churchill siedział w kieszeni Roosevelta i był mu podporządkowany. Jak Japończycy w grudniu 1941 roku w grudniu uderzyli na Amerykę na wyspach, to tam Ameryka miała straszny problem. Roosevelt miał kłopot jak z tego wyjść. Liczył, że on Europie pomoże i jak skończą Niemców, to Stalin jemu pomoże wykończyć Japonię. W 1942 roku [w] pierwszym półroczu Amerykanie mieli najwięcej kłopotów z Japończykami. W 1942 w połowie roku Roosevelt zaprosił ministra Mołotowa. Mołotow pojechał do Roosevelta ale pod innym nazwiskiem, jako Mr. Brown. Tak się nazywał dla konspiracji. Przywiózł Stalinowi informację, że prezydent USA nie będzie bronić Polski, co się potwierdziło w następującym fakcie. W 1942 albo 1943 roku jest zdjęcie jak Sikorski jeszcze żył i odwiedzał prezydenta Roosevelta. Roosevelt przecież na wózku jeździł, był kaleką. Z tyłu stoi premier i nasz generał Sikorski, nawet rękę położył na ramieniu prezydenta. Po trzydziestu latach z archiwów angielskich nasz historyk Kowalski, co napisał „Dyplomację”, wynalazł szyfrowany telegram Roosevelta do Stalina w czasie wizyty Sikorskiego: „Bądź spokojny, Polsce nic nie popuszczę”.

  • Jak wyglądał pana udział w konspiracji? Czym się pan zajmował?

Przede wszystkim zbieraniem broni, czyszczeniem, przechowywaniem. To trzeba było wykonać. Dowódca plutonu musiał wiedzieć gdzie, ile broni jest, jak jest przechowywana. Skontrolowali nawet, od czasu do czasu wizyty robili, gdzie to jest przechowane. Przede wszystkim od czasu do czasu były spotkania, ćwiczenia obsługi broni, przecież człowiek po swojemu robił. To trwało przez rok 1942 do połowy 1943. Najważniejszego nie powiedziałem, w Nalibokach była najbardziej silna samoobrona, a Naliboki to już kilka kilometrów od przedpola Puszczy Nalibockiej. Sowieci strasznie nienawidzili samoobrony nalibockiej, bo była bardzo aktywna. Wywiad sowiecki NKWD był tak silny, [że] szczególnie każdy żołnierz AK, każdy mieszkaniec był na liście. Napuszczali nawet sąsiadów na sąsiadów, żeby skłócić. Sowieci zaczęli niszczyć samoobrony. W naszym powiecie [było] już około dwudziestu samoobron w wioskach na przedpolu Puszczy Nalibockiej. Zaczęli niszczyć, widzieli, że polska organizacja powstaje w tych samoobronach. W Nalibokach zrobili rzeź samoobrony 8 maja 1943. W biały dzień weszli, wykorzystując współpracę samoobrony z partyzantką sowiecką, gdyż było dużo „rąbóśników”. Oni też niby rozbrajali swoich „rąbóśników”, bo robili im złą opinię. Jak dzisiaj wiemy z wyciągniętych akt, to wszystko było pozorowane, jak powstawał nasz oddział, to władze konspiracyjne sowieckie z naszego terenu musiały wyrazić zgodę. Cała władza sowiecka konspiracyjna podlegała KC Komunistycznej Partii Białorusi. W Nalibokach Sowieci zrobili rzeź, gdyż zamordowali sto trzydzieści osób razem z dziećmi i z kobietami. Nasz pierwszy dowódca porucznik Mitaszewski dowódca Rejonu w Obwodzie „Stołpecki” otrzymał rozkaz potajemnie przez Sowietami, rozbić garnizon niemiecki w Iwieńcu, żeby dozbroić się, żeby pokazać siłę, że my tu jesteśmy gospodarzami i walczymy z okupantem niemieckim o niepodległość Polski. Niektórzy oficerowie partyzantki sowieckiej, a szczególnie spadochroniarze, byli przyjaźnie ustosunkowani do naszego oddziału i mówili, że granice po wojnie ustalać będziemy, a teraz mamy jednego wroga i walczymy dalej. Potem wyszło szydło z worka. 1 grudnia 1943 roku Sowieci rozbroili nasz oddział.

  • Jakiej narodowości byli członkowie samoobrony?

Mieszkańcy wiosek w pobliżu puszczy, bronili swojego dobytku. Polacy i Białorusini, u nas nie było sprawy rzezi Polaków, tak jak było na Ukrainie. On się nazywał Białorusin, bo rozmawiał gwarą białoruską, chociaż był katolikiem. Po drugim rozbiorze Polski na naszym terenie nie wolno było rozmawiać i modlić się po polsku. Babcia była prawie analfabetką, a kantyczkę miała po łacinie. Białorusin miał serce i duszę polską i czuł się Polakiem, ale pisał w ewidencji, że Białoruś, gdyż wówczas tak było bezpieczniej. Przy spisie przeprowadzonym w roku 1931 pisali narodowość „Białoruś”, jak rozmawiał gwarą białoruską. Tak powstawały statystyki, a to było nieprawdą. Na przykład w moim miasteczku Iwieniec żadnej cerkwi nie było, tylko były dwa kościoły, bo nie było prawosławnych. On chodził do kościoła, nie rozmawiał dobrze po polsku, ale się czuł Polakiem. Samoobrony to była miejscowa ludność, wszyscy katolicy byli. Jak katolik, to czuł się Polakiem.

  • Kiedy dowiedzieliście się państwo o Katyniu?

Dowiedzieliśmy się w tym czasie, jak Niemcy to ogłosili.

  • Jaki to wtedy wywołało odzew?

Straszny odzew. Szczególnie zmienił się stosunek do Niemców i do partyzantki sowieckiej. Dużo naszych oficerów, którzy dowodzili, a szczególnie spadochroniarzy początkowo nie wierzyło Niemcom, że można dokonać takiej zbrodni. Ale my w tym czasie mieliśmy inny problem, to znaczy pogarszała się współpraca z partyzantką sowiecką, odczuwaliśmy ich wrogość. W Puszczy Nalibockiej partyzancka sowiecka miała swoje lotnisko. Raz na miesiąc (jak historycy ustalili po wojnie) przylatywał generał Ponomarienko, Pierwszy Sekretarz Komunistycznej Partii Białoruskiej z Moskwy. Nad frontem w nocy, szybko przeleciał, w puszczy lądował. Jak „Dolina” w książce pisze, rabowali krowy i mięso zabierali samolotem przed wylotem do Moskwy. Tu przywozili broń, propagandę i amunicję oraz decyzje uzgodnione ze Stalinem. Partyzantka sowiecka była bardzo dobrze uzbrojona. Nawet po rozbrojeniu naszych żołnierzy 1 grudnia 1943 roku, to trzymali ich najpierw bez broni, a potem dawali broń i kilka naboi. W teren nie wolno było brać Polaka. Chociaż była surowa dyscyplina, sześćdziesiąt procent rozbrojonych żołnierzy uciekło do naszego oddziału AK. Temat rozbrojenia i zawieszenia walki z Niemcami omówię odrębnie.

  • Jakie były pana losy, zanim znalazł się pan w Warszawie? W którym roku była Bitwa w Kamieniu?

W 1944, 15 maja, na Zofii, dobrze pamiętam, bo zostałem ranny. Nasi historycy po wojnie z tajnego archiwum Mińska Białoruskiego uzyskali plany bitwy, z których wynika, że sowieci nas dobrze rozpracowali. Myśmy w Kamieniu działali jako samoobrona miejscowej ludności. Chcę szczegółowo to omówić. Przed wojną Kamień [to] było gminne miasteczko, [był] kościół. Ostateczna nasza obrona była przewidziana na murach kościelnych. Mur był dwa, trzy metry wysoki i jeden metr szeroki. Przy murze rosły duże drzewa. Pracowałem z karabinem maszynowym w szwadronie cekaemów. W Kamieniu kwaterowała nasza pierwsza kompania piechoty, było ich około dziewięćdziesięciu. Nasz pluton ze szwadronu cekaemów dali na wzmocnienie w razie obrony. W związku z tym ostateczna obrona była przewidziana na murach. Okopy były pokopane w promieniu dwustu, trzystu metrów od murów na wszystkie strony. Na rogach murów były porobione bunkry. Tak [nas] sowieci szczegółowo rozpracowali, że nocą weszli okopami na plac kościelny, zdjęli wartę cywilną, bo wszystko wiedzieli, a myśmy spali. Pamiętam pierwszy, huraganowy ogień z karabinów maszynowych. Myśmy byli we dwóch z cekaemem, ze trzysta metrów było do kościoła. Do bramki jeszcze w bieliźnie wskakiwał dowódca kompanii. Niezaryglowana lufa była w Maksimie, to jak się podniosło ramę to przekręcała się lufa i nasz cekaem uwiązł w bramce. Biegniemy na stanowisko obronne, które było na murze. Od środka można było tylko wejść do obrony. Trzech czy pięciu biegnie od muru. Byłem przekonany, że to nasi. Dopiero zderzamy się, kolega był w bieliźnie i złapali [nas]. Zerwali mnie furażerkę, (nosili potem). Ja pełniłem wartę alarmowego i byłem ubrany. Jak zaczął się ogień, pierwszy atak, serie, to wskoczyłem obudzić, żeby żołnierze wyskakiwali do walki. Byłem jako alarmowy i pas z ładownicami miałem niezapięty na biodrach, przerzuciłem go tylko na ramię. Jak zderzyliśmy się, to bolszewik żeby nie zabić swojego, z nagana strzelił do mnie w głowę. Zajechałem w mordę temu, co mnie trzymał, i wyrwałem się mu z rąk i na czworakach prawie uciekałem z powrotem pod dzwonnicę, chyba było pięćdziesiąt metrów i serię puścili po mnie. I stąd w pasie cztery dziury. Siedząc przy murze pod dzwonnicą, straciłem przytomność na skutek dużego upływu krwi. Kolega mnie spotkał, obandażował i zabrał pas. Potem opowiadał: „Jak to? Były cztery dziury, a ty jesteś cały?”. Błagałem go, żeby nie oddawał pasa matce, bo nie uwierzyłaby, że żyję. Widocznie pas zwisał, gdy uciekałem na czworakach pod dzwonnicę, serie przebiły pas, ale mnie nie dosięgły. Dlatego do tej pory przekonany jestem, że Opatrzność Boska odgrywa rolę u każdego człowieka.

  • Dużo osób wtedy zginęło?

Nas było dokładnie dziewięćdziesiąt pięć, a ich ponad trzy tysiące. Przyszli uzbrojeni spadochroniarze z Moskwy, byli specjalnie przeszkoleni. Tak ustalili po wojnie historycy. Mam plany rozbicia Kamienia. Dwudziestu jeden zostało zabitych naszych żołnierzy, ale dużo zostało zabitych mieszkańców Kamienia. Dwudziestu trzech zostało rannych, z tym że pięciu chyba umarło, bo byli ciężko ranni. Spalono kościół pod wezwaniem Piotra i Pawła, zbudowany z drzewa modrzewiowego. Na placu kościelnym to się wszystko działo. Nie wiem czy mówić nawet, jak nerwy działają w obronie własnego życia. [Kolega] z piechoty opowiadał, że jak zderzył się z ruskim, to odgryzł mu nos. Potem cały czas pluł, bo czuł smak nosa. [Pytaliśmy go:] „Co ty plujesz bez przerwy?”.

  • Jak panu udało się uciec?

Wyrwałem się z rąk bolszewika i uciekałem pod dzwonnicę. Potem na skutek dużego upływu krwi zemdlałem. Tak kolega opowiadał. Każdy z nas miał w kieszeniach opaski do bandażowania. On wyrwał opaskę, i mnie obandażował głowę, a potem mówi: „Uciekaj”. Od wewnątrz trzech naszych skoczyło do środka bunkra. Na rogu były do obrony bunkry. Od środka się wchodziło do tych bunkrów. Sowieci opanowali tylko plac kościelny. Weszli na plac okopami pod bramą i nas atakowali. Ten z naszych, co wskoczył do bunkra, strzelał po placu od środka. Sowieci do bunkra wrzucili nawet granat. Jeden z naszych żołnierzy, który był podoficerem przedwojennym zawodowym, zdążył wyrzucić [granat], zanim się rozerwał. Zderzali się i rozstrzeliwali naszych, ich była duża przewaga, wielki hałas w czasie walki, krzyczeliśmy wszyscy. Kolega z plutonu, z innej tylko drużyny, poznał mój głos, on został złapany i serią przestrzelony, tylko dwie kule przeszły [przez] jedno ramię i drugie dwie przez drugie ramię. Czołgał się wzdłuż muru, gdyż w murze była bramka boczna do szkoły. Krzyczy: „Lonek, ratuj!”. Mówię do kolegów: „Uciekajcie”. Jak kolega mnie obandażował, to się ocuciłem. Byłem na zewnątrz bunkra, jak wszystko zaczęło się palić, kościół i plebania obok. Ponownie krzyczę do kolegów: „Uciekajcie, a ja zaczekam na niego”. Z pięćdziesiąt metrów ciągnąłem go jeszcze ulicą, a potem na plecy wziąłem. Między innymi dociągnąłem [go] ulicą do chałupy, z której mąż [gospodyni] uciekł. To [było] małe miasteczko. Żona zaczęła się bronić i krzyczeć: „Zabiją mnie”. Dolałem chyba kobiecie i zostawiłem rannego po uprzednim obandażowaniu. Niemcy nas traktowali jako samoobronę. On podobno przeżył, gdyż dostał się do szpitala. Myśmy byli po zawieszeniu walki jako samoobrona, Niemcy rannych z samoobrony przyjmowali do szpitali i tak dalej. Podobno porucznik „Góra” za to, że wyniosłem kolegę rannego, [zgłosił mnie] między innymi do Krzyża Walecznych lub nawet Virtuti. Ani jednego ani drugiego odznaczenia nie otrzymałem, bo po wojnie w PRL nie odznaczano „Doliniaków”. Gdy jeszcze żył „Szymon” po wojnie, jako prezes kombatantów grupy „Kampinos” dwa razy [mnie zgłaszał] do odznaczenia, mam na to papiery i wnioski. Ale odznaczenia nie dostałem, gdyż nie można było interweniować. Również „Doliniaka” po wojnie nie awansowano, mam tylko wnioski.

  • Proszę powiedzieć, od kiedy stał się pan partyzantem?

W pierwszej połowie czerwca 1943, przed rozbiciem garnizonu niemieckiego w Iwieńcu. Blokada niemiecka Puszczy Nalibockiej realizowana była w miesiącach lipiec i sierpień 1943 roku. Rozbicie przez polskich partyzantów AK garnizonu niemieckiego w Iwieńcu przeraziło Niemców. Sowiecka partyzantka niewiele niszczyła Niemców, siedzieli w naszej puszczy, dobrze się czuli, rabowali, dobrze im się powodziło. Jak został rozbity garnizon niemiecki przez żołnierzy AK, to Niemcy zrobili pacyfikację Puszczy Nalibockiej. Ściągnęli cztery dywizje z frontu i piątą mieszaną dywizję żandarmerii oraz wojsk pomocniczych z armii łotewskiej, litewskiej i estońskiej. Zorganizowali pięć dywizji, okrążyli puszczę, wypalili ponad sto wiosek wtenczas, zrobili pacyfikację – blokadę puszczy. Myśmy się bronili razem w porozumieniu z partyzantką sowiecką, bo był jeszcze sojusz w puszczy. Po cichu partyzantka sowiecka opuściła swoje odcinki obrony. Pierwsza kompania naszego batalionu została wymordowana przez Niemców, [bo] zaszli ich z tyłu. Nasi byli przekonani, że tam partyzantka sowiecka broni tego odcinka. Po blokadzie, żołnierze AK zaczęli się zbierać i tworzyć oddział partyzancki ponownie. Ponieważ nasze gospodarstwo było duże, trzydzieści hektarów, a ojciec głód pamiętał z pierwszej wojny, to mówi: „Synu, ty musisz mnie pomagać, musi ktoś uprawiać ziemię, aby był chleb”. Najczęściej do uprawiania ziemi trzeba było konia. To w nocy się robiło, bo partyzantka sowiecka, ma się rozumieć, zabierała ostatnie konie. Układy były takie, że pierwszym dowódcą naszego oddziału był kuzyn mojej ciotki po matce. Mama z domu Bryczkowska była i brat mamy się ożenił z Parchimowicz, a Parchimowicz był pierwszym dowódcą naszego oddziału. Ojciec mówi: „Załatwię ci urlopowanie”. Niemcy nas w czasie blokady wykończyli, wtenczas dużo naszych żołnierzy zginęło. Z oddziału sześciuset osobowego zostało tylko około dwustu. Reszta poległa lub rozproszyła się. Niemcy wywieźli dużo naszych żołnierzy na roboty, gdyż w czasie blokady poprzebierali się w cywilów. Nasi żołnierze zaczęli się zbierać ponownie i organizowali oddział AK. Ojciec z dowódcą załatwił mój urlop. Przedłużali go dla mnie dwa razy, aż przedłużenie było do końca listopada, a 1 grudnia nasz oddział AK został rozbrojony przez partyzantkę sowiecką. W czasie rozbrojenia [byłem] w domu na urlopie. Ponieważ sowieci znali mnie jako partyzanta AK, musiałem się przed nimi również chować. Wiedzieli, [że] jestem w polskich legionach i zawsze mnie szukali, aby zlikwidować. Unikałem zarówno okupanta niemieckiego, jak i partyzantów sowieckich. Dopiero potem, po zawieszeniu walki z Niemcami, wszystkich urlopowanych żołnierzy ściągali do oddziału AK. Organizowana tam była kawaleria szwadron cekaemów, stąd 9 lutego 1944 po przymusowej pozorowanej mobilizacji dostałem się do oddziału AK. Cały czas byłem we wszystkich ważniejszych walkach, gdzie brała udział kawaleria. Po zawieszeniu walki z Niemcami, działaliśmy jako samoobrona. Dowódca „Góra” wtenczas zawiadomił Komendę Okręgu w Nowogródku. Z tym że Komenda nie była w Nowogródku, tylko w Lidzie, bo tam lasy były bliżej. Przyjechał delegat z Okręgu – oficer. „Góra” chciał tych czterdziestu ocalałych od rozbrojenia okrężną drogą dołączyć do innych oddziałów, batalionów Okręgu. Okrążyć puszczę i przejść na północ od Puszczy Nalibockiej, na północny zachód. W związku z tym było polecenie z Okręgu dla porucznika „Góry”: „Musisz zostać”. Oficerowie miejscowi uciekali, gdyż sowieci zaczęli niszczyć ich rodziny. Nasi żołnierze rozbrojeni też uciekali z niewoli sowieckiej. „Musimy być, żeby ich ratować” – pisze „Góra” w swojej książce pod tytułem „Partyzanci trzech puszcz”. W związku z tym w czasie walki obronnej przed bolszewikami, często broniliśmy naszych rodzin, szczególnie rodziny żołnierzy, którzy uciekli po rozbrojeniu do naszego oddziału, gdyż były mordowane przez bolszewicką partyzantkę. Tam było straszne rabowanie, bolszewicy [zabierali] ostatni kawałek chleba. W związku z rozbrojeniem i zawieszeniem broni z Niemcami uratowani żołnierze AK wzięli do obrony dwie wioski w pobliżu Iwieńca, tam gdzie jeszcze działała samoobrona, tzn. Giliki i Starzynki. Dowództwo było w Starzynkach. Zaczęliśmy się rozszerzać, w miarę powstawania silnego oddziału już mieliśmy w kwietniu opanowane pięć wiosek dookoła Iwieńca. Jako samoobrona, walczyliśmy między innymi w Kamieniu. Tam dowódcą kompanii był młody człowiek, podchorąży, zginął zresztą w Kamieniu. Cały czas byłem w szwadronie cekaemów. Dlaczego udało się nam potem bezczelnie na wariata, podczas przedzierania na zachód, pozorować niemieckie wojska pomocnicze? Otóż moim zdaniem obyci byliśmy ze śmiercią. Nasi żołnierze w wyniku trudnych walk obronnych przed partyzantką sowiecką byli zawsze narażeni na ryzyko śmierci, które było tak istotne przy pozorowaniu armii pomocniczych.

  • Co pozorowaliście?

Pozorowaliśmy, że walczymy razem z Niemcami, jako niemieckie wojsko pomocnicze, których było bardzo dużo w armii niemieckiej, jak: RONA, Bułgarzy, Litwini, Łotysze, Ukraińcy Kamińskiego, Węgrów była duża armia, (zawsze nam pomagali), Rumuni też nam pomagali. „Góra” i wszyscy miejscowi oficerowie mądrze ustalali plany przedzierania się na zachód, przed wyjściem z naszych terenów, z okolic Puszczy Nalibockiej. W Puszczy Nalibockiej była tylko partyzantka sowiecka, a myśmy działali dookoła Iwieńca jako samoobrona. Ośrodek Raków AK, miasteczko, było blisko granicy ZSRR z 1939 roku. Granica przebiegała tam, dwa kilometry za Rakowem. Bardzo patriotyczni mieszkańcy i miasteczko. Młodzi chłopcy uciekali do naszego oddziału AK. Oni prowadzili mądrą politykę, gdyż było zakonspirowanych w policji białoruskiej dużo żołnierzy AK. My ich nazywaliśmy „wronami”, tak jak tutaj w Polsce była granatowa policja, wzór przedwojenny, to tam mieli czarne mundury, ale kołnierzyki mieli siwe, do wrony podobne. [W] Rakowie na stu policjantów białoruskich to siedemdziesiąt było zakonspirowanych akowców. Trzech żandarmów było na miejscu. Ci żandarmi widzieli swoją obronę w policji białoruskiej, gdyż policja z Rakowa dzielnie się broniła przed partyzantką sowiecką. Po rozbrojeniu „Góra” z grupką ocalałych żołnierzy uciekał w kierunku Rakowa, gdyż sowieckie brygady atakowały, żeby ich zlikwidować. Z Rakowa wyjechali policjanci, czyli zakonspirowani żołnierze AK, obronili ich przed atakiem partyzantki sowieckiej w miejscowości Wygonicze, dali dużo amunicji do dalszej obrony przed sowietami. Stąd też kontakt był nawiązany z ośrodkiem AK Raków. Mieliśmy iść na Wilno, bo z Komendy Głównej AK przyjechał pułkownik Kalenkiewicz pseudonim „Kotwicz”, który organizował dwa okręgi do wyzwolenia Wilna zanim przyjdzie front. Przecież we Lwowie było powstanie i w Wilnie też walczyło AK o niepodległość Polski, żeby świat się dowiedział, że chcemy bronić Polski. Myśmy byli silnym oddziałem. Komenda Okręgu ustalała dla nas zadania. Mieliśmy polecenie wyciągnąć jak najwięcej broni od Niemców, gdyż walczyliśmy bez przerwy jako samoobrona ludności. Broniliśmy się przed sowietami, oni nas bez przerwy atakowali. Amunicję chowaliśmy, gdyż tworzyliśmy zapasy. Porucznik „Kula”, też cichociemny, był komendantem Obwodu AK Stołpce i dołączył do naszego oddziału. „Góra” jako podporządkowany komendantowi Obwodu, chciał żeby „Kula”, (Franciszek Rybka), był dowódcą naszego oddziału. Ten nie chciał – tylko przyjął zastępstwo dowódcy oddziału. W związku z tym „Kula” pojechał na spotkanie z pułkownikiem Kalenkiewiczem za Puszczę Nalibocką. Tam na naradzie pułkownik „Kotwicz” omówił nowe zadania dla nas, że będziemy brać [udział w] akcji „Ostra Brama”. Atak na Wilno ustalony był na 10 lipca. „Kula” na naradzie poinformował, że nasze zgrupowanie nie poradzi dojścia na punkt wyznaczony, gdyż jest dużo niemieckich ośrodków, a w Puszczy Nalibockiej sowiecka partyzantka. Ponadto musimy zabrać rodziny, koło czterystu ludzi, bo wymorduje ich partyzantka sowiecka. W związku z tym pułkownik Kalenkiewicz obiecał nam, że wyjdzie na pomoc. Zorganizował specjalny Batalion „Bagatelka”, aby nam pomóc. Historycy to opisują. Uzgodnili, że gdzieś zakwaterują nasze rodziny i przedostaniemy się na drugą stronę puszczy, a potem razem będziemy atakować Wilno. Narada u Kalenkiewicza zbiegła się ze śmiercią słynnego cichociemnego „Ponurego”, który zginął w walce pod Jewłaszami. „Kula” przywiózł nam nowe zadanie. Poprzednio mieliśmy rozbić Kołdyczew, niemiecki obóz, czyli białoruski Oświęcim. Myśmy mieli na naszej ziemi Kołdyczew koło Baranowicz, obóz koncentracyjny, w którym Niemcy mordowali dużo ludzi, przede wszystkim Polaków. W ostatniej chwili zmienili dla nas zadanie. 10 lipca udział w akcji „Ostra Brama”. Pułkownik Kalenkiewicz, który organizował akcje „Ostra Brama” na Wilno, wyszedł nam na pomoc z Batalionem „Bagatelka”. Zaatakowali go sowieci zza Niemna, a z drugiej strony Niemcy i rozbili jego oddział. Kalenkiewicz został ciężko ranny, amputowano [mu] rękę, i nie doszedł do nas do Wołożyna, a tu front się zbliża. Już przed Mińskiem zbliżał się front, który rozpoczęli Sowieci spod Smoleńska i doszli do Warszawy. Nie ma łącznika od Kalenkiewicza, a tu zbliża się front. Ponieważ nasza organizacja AK w tym czasie przedstawiała się, że Okręg dzielił się na inspektoraty, a każdy inspektorat składał się mniej więcej po trzy lub cztery obwody, w zależności od wielkości tych obwodów. Nasz inspektorat był w Baranowiczach. W skład tego inspektoratu wchodził Obwód Stołpce, Nieśwież, Słonim, Baranowicze. „Góra” wydał rozkaz: „Rozbroić posterunek niemiecki w Rakowie”. W Rakowie było czterech żandarmów i setka policjantów białoruskich, z tym, że w tej policji było zakonspirowanych siedemdziesięciu żołnierzy AK. W ten sposób bez wystrzału rozbroili miejscowych żandarmów. Ponieważ ci żandarmi byli zżyci z policją białoruską, to policja po rozbrojeniu żandarmów wydała decyzję dla żandarmów: „Co chcecie to róbcie”. Jeden żandarm poszedł w kierunku na Prusy Wschodnie, a trzech poprosiło policję, że chcą jechać razem z policją białoruską. Nasza kolumna składała się z policji białoruskiej – zakonspirowanych żołnierzy AK – i jechali na wozach w mundurach policyjnych tak jak urzędowali w Rakowie. Dziesięć pierwszych furmanek, to na nich jechała policja i trzech żandarmów. W ten sposób nasza kolumna była upodobniona do wojsk niemieckich armii pomocniczej. Niemcy uciekali w bałaganie strasznym i nas nie zaczepiali, gdyż optycznie byliśmy podobni do wojsk pomocniczych i uciekającej policji białoruskiej. Tylko jeden raz koło Baranowicz natknęliśmy się na ruską RONĘ i tam było trochę żandarmów, którzy nas ostrzelali. Wtenczas zginęło trzech naszych żołnierzy w miejscowości Połoneczka koło Baranowicz już po drodze na szlaku bojowym w kierunku na zachód. Upał był straszny. Co trzy godziny, od trzeciej rano gdzieś do szóstej, siódmej, a potem po obiedzie przedzieraliśmy się do wieczora, a potem wybierali miejsce w lesie na nocleg i tak dalej. Uciekających było dużo z rodzinami, Węgrów, a szczególnie Ukraińców z rodzinami. Myśmy byli podobni do [nich]. Wytrzeszczał oczy [Ukrainiec], bo umundurowani byliśmy ładnie, ale nie otwierał ognia, bo do niego nasi żołnierze również nie strzelali. Niemcy jechali głównymi szosami, a myśmy polnymi drogami i nieraz trzeba było przeciąć szosę. Jak kolumna była duża, to my zatrzymywaliśmy się. Ale jak [jechała] mała jednostka, to nasz żołnierz z lizakiem zatrzymywał tę kolumnę. Tym żołnierzem był nasz tłumacz, który znał dobrze niemiecki język. Nasza kolumna przecinała szosę, w ten sposób udawało się nam przedzierać na zachód. Tylko raz trzynastu naszych żołnierzy [zostało] rannych, a dwóch albo trzech zabitych.

  • Ile mniej więcej osób liczyła kolumna?

Koło tysiąca.

  • A rodzin, ile ich było?

Koło czterystu ludzi na stu pięćdziesięciu furmankach. Dopiero w białostockim, „Góra” tak opisuje, że rodziny utrudniały przemarsz oddziału, gdyż na stu wozach jechała nasza piechota, która wiozła amunicję i rannych. Myśmy byli bardzo podobni optycznie do uciekających armii pomocniczych, szczególnie Węgrów, a z Węgrami to była zawsze zgoda.

  • Co z członkami rodzin?

Każdy żołnierz swoją rodzinę ciągnął prawem kaduka. Jak wyszedł rozkaz od „Góry”, żeby zostawić rodziny, to lament był w niebogłosy, gdyż partyzanci sowieccy mordowali rodziny. Myśmy znajdowali się całe trzy tygodnie między frontem jednym a drugim po stronie niemieckiej. W związku z tym w niebogłosy rodziny zaczęły lamentować. Niebo chyba słyszało. Jak „Dolina” był w Polsce, to ja z nim o tym rozmawiałem. „Musiałem to zrobić, bo rodziny utrudniały nasz przemarsz” – to była jego odpowiedź. Zaraz przyszedł front, już nie było mordów ani samosądów, jak to robili partyzanci sowieccy. Władze sowieckie najwyżej posadziły do więzienia lub wywieźli na Syberię, ale rzadko to było. Potem uratowane rodziny powracały do swoich domów i były prześladowane jako rodziny legiońskie. Część była wywieziona na Sybir po wojnie, po 1944 roku.

  • Czy pan też musiał się rozstać ze swoją rodziną?

Mojej rodzinie się udało. Jak przyjechali 9 lutego 1944, to koledzy z AK – gdyż była mobilizacja żołnierzy urlopowanych – to ja umówiłem się ze żołnierzami, którzy po mnie przyjechali, aby pozorować, że mnie zabierają jako dezertera, gdyż było wezwanie żołnierzy urlopowanych, a ja nie dołączałem. Znajomy mi żołnierz zaczął pozorować, że mnie bije, a ponieważ był na gazie, to mnie stuknął faktycznie i ja się przewróciłem. Potem w sądzie, jak była rozprawa dowódcy kawalerii Nurkiewicza, zeznawałem jako świadek, i spotkałem drugiego świadka z mojej miejscowości, który był zdziwiony, że ja żyję, gdyż był przekonany, że mnie rozstrzelali jako dezertera. Pogłoska poszła, że sami swoi mnie rozstrzelali, gdyż nie dołączałem, wywieźli do lasu i rozstrzelali jako dezertera. W związku z pogłoską, że mnie rozstrzelali, rodzina została w domu. Ojciec nie był stale w domu, bo się chronił, będąc u jednej swojej siostry albo u drugiej, ale mama zawsze była w domu. Po wojnie ojciec, jak organizowano repatriację, nie chciał wyjechać do Polski jako repatriant, bo twierdził, że Polska tu wróci.

  • W tej kolumnie był ktoś z pana rodziny?

Nie.

  • A pana brat?

Brat został w domu, bo był mały, w 1944 miał czternaście lat. Mam w Polsce tylko siostrę. W 1956 roku, jak pojechałem po raz pierwszy odwiedzić rodzinę, to namówiłem siostrę i przyjechała do Gdańska jako repatriantka. Natomiast druga siostra najmłodsza tam została. Nas było czworo, brat zmarł na zawał serca w 1985, wykończyli go po wojnie. Odwiedzałem rodzinę co dwa lata i oni przyjeżdżali tutaj do Polski.

  • Kiedy dotarliście państwo do Kampinosu?

Wyszliśmy na Piotra i Pawła, 29 czerwca 1944 z Rakowa i Rubieżewicz, a przyszliśmy do Dziekanowa Polskiego w nocy 25 lipca 1944, czyli niecały miesiąc. Kapitan „Szymon” już 29 lipca wydał decyzję wymarszu naszego zgrupowania z Dziekanowa do Puszczy Kampinoskiej. Ponieważ na ziemi rodzinnej musieliśmy się bronić przed likwidacją naszego oddziału przez partyzantkę sowiecką, byliśmy trefni politycznie. Komenda Główna AK w tym czasie chciała się dogadać z Sowietami, ze Stalinem. Początkowo było zalecenie, aby nasze zgrupowanie przedzierało się w Bory Tucholskie. Potem kapitan Krzyczkowski usiłował wykorzystać ten nasz podstęp na moście i również podstępnie pobraliśmy amunicję i broń w Kazuniu. To wszystko było robione tak mądrze i tak przebiegle, że dzisiaj w to wszystko trudno uwierzyć. Przy tej okazji ponownie powtarzam, dlaczego nam się udało tak pozorować doskonale wśród niemieckich wojsk pomocniczych, przedzierając się na zachód. Otóż potrzebne ryzyko pozorowania, nabyliśmy w ciągu półrocznych walk obronnych, przed partyzantką sowiecką. Oni siedzieli na naszym terenie polskim cały okres okupacji niemieckiej przez trzy lata. Przewaga partyzantów sowieckich była dziesięciokrotna, znali każdą chałupę, każdy krzak. Nasz przejazd z wioski do wioski to ryzyko śmierci naszych żołnierzy. Zginęło nas w tym okresie w walce obronnej około dwustu pięćdziesięciu żołnierzy, potwierdza to spis, o którym będę informował. Te trudne warunki walki obronnej przed sowietami, wyposażyły naszych żołnierzy w niezbędne ryzyko, które potem zostało wykorzystane do pozorowania w okresie przedzierania się na zachód. Wracając do pytania, porucznik „Góra” nie przyjął zalecenia marszu w Bory Tucholskie i złożył wniosek o włączenie naszego zgrupowania do 8 Rejonu. Kapitan „Szymon” Krzyczkowski współpracował z płk „Kuczabą”, a to był kierownik czy komendant wydziału łączności w Komendzie Głównej AK, który akceptował wniosek „Szymona” na przyjęcie naszego zgrupowania do VIII Rejonu w Puszczy Kampinoskiej. W związku z tym już 29 lipca 1944 roku kapitan „Szymon” wydał rozkaz wymarszu z Dziekanowa do Puszczy Kampinoskiej. Dnia poprzedniego weszliśmy do Puszczy Kampinoskiej, a 31 lipca jednostka niemiecka z frontu, zatrzymała się w pobliskiej wiosce Aleksandrów. Ludność nam doniosła, otoczyliśmy ich i rozbiliśmy całą jednostkę. To było jeszcze na jeden dzień przed Powstaniem.

  • Ile osób było w jednostce niemieckiej?

Chyba koło dwustu. Zginęło bardzo dużo, koło siedemdziesięciu zostało zabitych i około trzydziestu dostało się do niewoli. „Dolina”, jeszcze „Góra” wtenczas, na własne ryzyko wolno puścił żołnierzy Wehrmachtu, którzy się poddali do niewoli. Puścił ich z przepustkami w języku niemieckim Nach Berlin . Puszczeni żołnierze, jeńcy, jak wrócili do Modlina, czyli do swojej jednostki, to twierdzili, że w puszczy są spadochroniarze. Jedni szacowali na pięć tysięcy, gdyż już nad puszczę przylatywały samoloty alianckie. Pierwszy zrzut już był dokonany z 9 na 10 sierpnia. Myśmy opanowali puszczę bronią zgrupowania. Lotnisko bielańskie zdobywaliśmy 2 sierpnia, a 1 sierpnia żołnierze VIII Rejonu, gdyż mieli wyznaczoną godzinę „W”.

  • Kiedy dowiedział się pan o wybuchu Powstania w Warszawie?

W dniu wybuchu. Dopiero o godzinie piętnastej kapitan Krzyczkowski dostał rozkaz akcji Powstania, godzina „W”. Ponieważ całe nasze zgrupowanie było daleko zakwaterowane, kapitan „Szymon” wydał rozkaz tylko dla żołnierzy VIII Rejonu, którzy uderzyli niezwłocznie, gdyż mieli wyznaczoną godzinę rozpoczęcia. Równolegle mieli uderzyć żołnierze AK z Warszawy. Okazuje się, że „Żywiciel” wyruszył do puszczy, ale nie atakował lotniska. Dopiero w nocy 2 sierpnia spotkało się całe nasze zgrupowanie z żołnierzami VIII Rejonu. Dowódca kawalerii Z. Nurkiewicz zorganizował w miejscowości Pieńków za Łomiankami na szosie gdańskiej zasadzkę, i tam wysiekli dużo Niemców. Nam Niemcy doleli na lotnisku, gdyż dużo naszych żołnierzy zginęło. Dostałem wtenczas awans na kaprala, dlatego że wyniosłem podstawę do karabinu maszynowego, który służył jeszcze do dalszej obrony walki w puszczy. Mieliśmy cekaem, wzór P-30. Był to karabin przedwojennej polskiej produkcji.

  • Może pan opowiedzieć o akcji na lotnisko?

Przede wszystkim w akcji na lotnisko brała udział piechota. Muszę powiedzieć przedtem wstęp, co to jest partyzancka kawaleria. Co trzeci partyzant, ułan, miał tylko ostrogi, ale szabli nie miał żaden, tylko dowódca dywizjonu dla parady. W swoich uszach jako ułana do dziś słyszę rozkaz: „Z koni, do walki pieszej!”. Transport partyzanckiej kawalerii to był koń. Wśród nas, kresowej kawalerii, utarło się powiedzenie: „Rąbać, siekać i uciekać”. Nie ze strachu, tylko szybko zmieniać stanowisko bojowe. Partyzancka walka to nie był front. My jako kawaleria, szwadron cekaemów, w walce o lotnisko, wyszliśmy o trzeciej godzinie rano atakować razem z piechotą VIII Rejonu. Mieliśmy pewien odcinek w miejscowości wsi Placówka. Pamiętam, już otworzyliśmy ogień na koszary, ale Niemcy byli przygotowani do obrony i nie dali się zaskoczyć, gdyż w przeddzień 1 sierpnia walczyła tutaj miejscowa jednostka AK. Niemcy byli przygotowani do odparcia ognia. Chwała Bogu, że o trzeciej godzinie wyszliśmy do ataku z lasku nazywanego „Syberia” na Młocinach na lotnisko. Całą noc lał deszcz, nad ranem pojawiła się mżawka, to Niemcy nas nie widzieli. Jak podeszliśmy pięćset metrów – miałem ich już na celowniku w cekaemie – do koszar, mgła opadła i Niemcy otworzyli huraganowy ogień z okien koszar. Zaczęli ginąć masowo nasi żołnierze. Jak podniosły się samoloty i nas Niemcy zaczęli kosić, padł rozkaz – wycofać się. Miałem ciężką podstawkę cekaemu, trójnóżek ciężki był. To było rżysko zamokłe, bo w nocy padał deszcz. Ten z lufą z cekaemu uciekł wcześniej, bo była lżejsza, a Niemcy celowali do mnie serie z lewej, z prawej. Myślę: „Upadnę, udawać będę, że jestem zabity”. Rzeczywiście, dziesięć minut poleżałem bez ruchu, Niemcy przestali strzelać w moją stronę. Nóżki cekaemu były składane, ułożyłem je na plecy, najpierw jedną, potem drugą. Niemcy z czołgami zaczęli atakować. Stąd, gdzie leżałem, około sto metrów było do lasu, tam czekała taczanka z końmi. Dowódca plutonu wydał rozkaz: „Uciekać”. Ale ten kolega, co powoził, pozorował kłopoty z odjazdem, gdyż czekał na mnie. W ostatniej chwili, jak nie dałem susa, już na całego biegłem. Pięćdziesiąt metrów przebiegłem, było cicho. Dopiero otworzyli na mnie ogień, chwała Bogu, że niecelny, serie z lewej i z prawej, a ja schowałem się do lasu, dobiegłem do celu. Taczanka czekała tylko na mnie, gdyż wszystko wycofało się, bo czołgi atakowały, a potem podniosły się samoloty i strasznie nas kosiły. Dzięki temu koledze, co powoził taczankę uratowałem się i dostałem awans na kaprala, [bo] wyniosłem podstawkę z cekaemu. Byłem strasznie dumny z siebie, raz, że kapral Longin Kołosowski, a poza tym spełniłem swój żołnierski obowiązek. Po wojnie nie byłem awansowany, bo „Doliniak”. Cały czas byłem kapralem. Jak należałem do „ZBOWiD-u” od 1968 roku, to prezes Krzyczkowski naszego koła kombatantów bez przerwy składał na mnie do awansu, bez rezultatu. Tłumaczę prezesowi: „Panie majorze, dwie belki dostałem od „Doliny” a dwie gwiazdki dostanę jak będzie ustawa kombatancka, czyli czuję się podpułkownikiem, mianowicie w sposób składany”. Teraz w styczniu w tym roku dostałem awans na porucznika. Czuję się teraz pułkownikiem w sposób składany. Mam za co dziękować Opatrzności, że żyję, że nie byłem więziony, bo kilku „Doliniaków” siedziało w więzieniu, a ja ocalałem podczas wojny i przetrwałem szczęśliwie po wojnie.

  • W jakich jeszcze akcjach brał pan udział podczas Powstania?

Nie pamiętam, ale we wszystkich akcjach, gdzie brał udział nasz szwadron kawalerii cekaemów. Szczególnie pamiętam rozbicie w Marianowie oddziału RONA i Mongołów. O Aleksandrowie i Truskawce już informowałem. W Piaskach brałem udział w rozbiciu tartaku niemieckiego. Najbardziej pamiętam walkę pod Jaktorowem.

  • Jak wyglądało rozbicie grupy Kamińskiego?

,,Dolina” organizował atak na Truskaw, „Okoń” początkowo się nie zgadzał. „Dolina” zrobił rozpoznanie, gdyż Ukraińcy dolewali nam z Truskawia ogniem artyleryjskim. Podciągnęli armatki, mieli wywiad niemiecki, gdyż ich obserwatorzy siedzieli na wysokich drzewach i kierowali artyleryjskim ogniem. Nasz szwadron kwaterował w wiosce Wiersze, tam gdzie było dowództwo. Ostrzeliwanie było bardzo celne. „Dolina” organizował na ochotnika atak na Truskaw. Ja zapisałem się, ale dowódca mnie wykreślił. Zapisało się na ochotnika około czterystu żołnierzy, bo mieli zaufanie do „Doliny”. Jak on dowodził, to każda walka była wygrana przy naszych małych stratach. On miał zmysł jak się zachowa wróg, przeciwnik walki. Tak jak potem nam opowiadał, że przewidywał pomyślne przejście przez most w sposób podstępny. Armie niemieckie i armie pomocnicze uciekały przed frontem. Był tylko jeden most w Nowym Dworze. „Góra” przewidywał, że jeżeli dojdzie do rozbrojenia, to po drugiej stronie Wisły, gdyż nasze zgrupowanie zatorowało drogę. Po drugiej stronie Wisły już blisko była Puszcza Kampinoska, to przewidywałem, że może ktoś się uratuje. Nasze zgrupowanie weszło do Nowego Dworu, aby nie pokazać, że maszerujemy z lasu, gdyż Niemcy otworzą ogień. W Nowym Dworze włączyliśmy się za kolumną RONA i tak dalej. Wacha normalna niemiecka zatrzymuje nasze zgrupowanie tuż przed mostem, jako nierozpoznany oddział. „A wy kto jesteście?”. Wyjechał zastępca „Doliny”, też cichociemny Rybka, pseudonim „Kula”. Trzech ich jechało i jeden tłumacz, który z poznańskiego pochodził, w pierwszej wojnie światowej służył w armii niemieckiej i znał świetnie język niemiecki. Nie puścili nas na most jako nierozpoznany oddział i wartownik niemiecki zawołał dwóch żołnierzy i prowadzą ich do dowódcy. Mieliśmy szczęście, w wojnie trzeba mieć szczęście tak samo. Akurat jedzie samochodem dowódca w randze generała czy pułkownika, już nie pamiętam. Tłumacz nasz melduje. „Jak to? Polski legion walczył pod Smoleńskiem po stronie niemieckiej i chce przejść przez most”. „A dlaczego chcecie przejechać przez most?”. „Bo my tu mamy siedemset koni i trawa jest wszystka wypasiona”. Rzeczywiście koło siedmiuset koni było tylko u nas. To wszystko była kawaleria węgierska, ukraińska i tak dalej. „Po drugiej stronie dużo jest trawy, a tu konie padają”. Adiutant siedzi w samochodzie obok dowódcy i pyta naszego tłumacza: „A skąd ty znasz tak świetnie język niemiecki?”. Nasz tłumacz zaczyna mówić prawdę. „Bo służyłem w armii niemieckiej w czasie pierwszej wojny światowej”. „A gdzieś ty służył?” A tam i tam. „A kto dowódcą był?” A taki, taki... Ten adiutant zawierzył, gdyż był z tej samej jednostki i wszystko się zgadzało. Dowódca niemiecki odesłał czołgi do Modlina. Pamiętam, miała być masakra na moście. Nasza broń największa to cekaemy. Pamiętam trzysta metrów przed mostem, rozkaz po cichu „Szwadron cekaemów do przodu!”. Do dziś dnia pamiętam ten rozkaz, pomyślałem, że będzie masakra na moście. Zawierzyli nam. Potem jeszcze niemiecki dowódca przydzielił kwaterę w Dziekanowie Polskim. Mało tego, przyjechali Niemcy na kontrolę, czy jesteśmy w Dziekanowie, gdy akurat przyjechał komendant VIII Rejonu Krzyczkowski, gdyż już jego zwiad mu zameldował o naszym przybyciu. Niemcy przyjechali, bo przydzielili nam amunicje, jednocześnie prowiant dali z Kazunia. Niektórzy historycy w czasie PRL-u pisali, że najlepszy dowód naszej współpracy z Niemcami, to pobranie amunicji w Kazuniu. „Dolina”, jeszcze „Góra”, denerwował się, że za długo jesteśmy w Dziekanowie. Po podstępnym odebraniu amunicji i broni w Kazuniu od razu skierowani zostaliśmy do puszczy. Po wojnie zostałem żywy, od początku znałem całą historię zgrupowania, a szczególnie jego tragiczne wydarzenia. Stąd też trudno uwierzyć po ludzku, że tak było: „A co tam bajeczki opowiadasz”. Ale jeden z historyków, Tomasz Karwat, pięć lat pracował nad naszą historią i szczegółowo opisał, podając nawet nazwiska niemieckich dowódców na moście. Przeprowadził różne wywiady i udowodnił to archiwalnie. Stąd też najlepszy dowód jest taki – chcą tę sprawę zakończyć – że historycy PRL-u pisali, że Komenda Główna, czyli generał Komorowski, wydał rozkaz kary śmierci na „Górę” czyli „Dolinę”. A było odwrotnie. Po wyjaśnieniu „Dolina” otrzymał Virtuti. Po rozbiciu Truskawia 2 września, „Okoń” zawnioskował, żeby dać Virtuti „Dolinie”. Pułkownik Sanojca – Wydział Organizacyjny, zatrzymał wniosek do czasu wyjaśnienia sprawy „Doliny”. W ostatniej chwili potem sam generał „Monter” zawnioskował i „Dolina” dostał Krzyż Virtuti Militari 5 klasy. Jest dokumentacja archiwalna znaleziona po wojnie. Redaktor Kunert w Encyklopedii Powstania Warszawskiego w czwartym tomie, znam stronę, 103/104, podaje, że nie karę śmierci – lecz tylko Krzyż Virtuti Militari otrzymał „Dolina”. Historycy PRL szybko pisali książki, bo chcieli wziąć pieniądze i zrzynali z innych nierzetelnych informacji. Ale chwała Bogu, śp. prof. Strzembosz, który jest autorytetem, jeżeli chodzi o historię, wychował przynajmniej dziesięciu młodych historyków, którzy napisali już książki i badali naszą historię. To nie to, że Kołosowski lub inni żołnierze zgrupowania informują o historii, lecz historycy polscy zweryfikowali ocalałą dokumentację. Część dokumentacji w archiwach polskich jest sporządzana przez partyzantkę sowiecką, która też została zweryfikowana przez Zespół Historyków PAN, w tym dokumentacja sowiecka, która wymaga dokładnej weryfikacji.

  • Proszę powiedzieć o akcjach z czasów Powstania, w których brał pan udział będąc w Kampinosie?

Po podstępnym przejściu mostu w Nowym Dworze na Wiśle, zresztą według wskazań niemieckich, bo pozorowaliśmy przyjaciół wtenczas na moście, znaleźliśmy się w dużej wiosce Dziekanów Polski. Wiem, że w tym czasie były dwie wioski obok siebie, Dziekanów Polski i Dziekanów Niemiecki. Obecnie Dziekanów Niemiecki przemianowany jest na Dziekanów Leśny. W Dziekanowie działo się różnie. Kwaterowało całe nasze zgrupowanie, Ponieważ udawaliśmy przyjaciół niemieckich – wszyscy żołnierze to czuli, chcieli jak najszybciej znaleźć się w Puszczy Kampinoskiej, w lesie. Oddziały partyzanckie najlepiej się czuły w lesie. Wówczas kapitan „Szymon”, komendant 8 Rejonu, chciał wykorzystać nasz podstęp na moście w dalszym ciągu, żeby więcej pobrać broni w Kazuniu. To były magazyny z uzbrojeniem niemieckim podlegające do bazy w Modlinie. Na podstawie naszych informacji, którymi udało się oszukać Niemców, że walczyliśmy pod Smoleńskiem na froncie jako armia pomocnicza jak Węgrzy, Rumuni, Łotysze i tak dalej, chcieliśmy jak najszybciej być w Puszczy Kampinoskiej, baliśmy się. Nasz dowódca (porucznik jeszcze) „Góra” chciał jak najszybciej znaleźć się w lesie, ale staliśmy w Dziekanowie trzy dni. Dopiero jak pobraliśmy broń i amunicję w Kazuniu, też podstępnie, to weszliśmy do lasu. Podobnie podrobili zezwolenie, jakie wydał dowódca niemiecki tylko na prowiant i amunicję. Jak przeszliśmy most, to udało się Niemców tak przekonać, że na trzy dni dali nam zaopatrzenie w prowiant i amunicję, wskazali miejsce kwaterowania Dziekanów Polski. Spodziewaliśmy się, że za kilka dni przyjdą do nas dalsze rozkazy maszerowania na front. Po wojnie takie informacje słyszałem od żołnierzy. Podobno coś tam dopisano na tym zezwoleniu, żeby więcej dali broni. Niemcy dali tylko zaopatrzenie na amunicję i prowiant, a raczej chodziło o broń. Niemcy lubią porządek. Magazynierowi coś się nie podobało na tym świstku, na kartce, na decyzji, którą wydał pułkownik czy generał niemiecki z Modlina, który puścił nas na przejście przez most w Nowym Dworze. Ze zrozumiałych względów ruchy naszych żołnierzy w pobieraniu amunicji i prowiantu oraz broni były szybkie. Niemiecki magazynier to zauważył i zadzwonił chyba do swojej jednostki. Zaczęły pod magazyn podjeżdżać tankietki, (my tak nazywaliśmy samochody opancerzone), dwa czy trzy zaczęły zajeżdżać pod magazyn. Żołnierze, co brali amunicję, zaczęli uciekać, bo byli na wozach. Wiem nawet, że jednego naszego żołnierza zabili, w momencie gdy Niemcy ostrzeliwali uciekających. Kapitan „Szymon”, dowódca Rejonu, który wydał po wojnie w latach sześćdziesiątych książkę pt. „Powstanie w Kampinosie” pisze na stronie 168 wyraźnie, nawet przepuściła cenzura. Po pobraniu broni od razu wydał rozkaz wymaszerowania naszego zgrupowania do Puszczy Kampinoskiej. Myśmy przybyli 26 lipca, a w Dziekanowie staliśmy trzy dni, a 29 znaleźliśmy się w Puszczy Kampinoskiej jako całe zgrupowanie. Jednocześnie komendant Rejonu „Szymon” wydał rozkaz mobilizacji miejscowych żołnierzy AK VIII Rejonu. Wtenczas powstał pułk „Palmiry-Młociny”. Nasze zgrupowanie składało się z batalionu piechoty, które nosiło nazwę 78. Pułku z Baranowicz, i dywizjonu kawalerii. Kawaleria nosiła nazwę 27. Pułk Ułanów Nieświeskich imienia króla Stefana Batorego. Powstała nowa duża jednostka z tego naszego batalionu z dywizjonu kawalerii oraz z miejscowych batalionów piechoty, koło tysiąc czterysta żołnierzy o nazwie Pułku „Palmiry-Młociny”. Potem różne jednostki z Legionowa, z Sochaczewa, nawet z Warszawy dołączały się i powstała grupa „Kampinos”, która liczyła koło trzech tysięcy żołnierzy AK. To pełna brygada AK. Jako grupa „Kampinos” braliśmy udział w Powstaniu. Nasz szwadron cekaemów liczył koło siedemdziesięciu ułanów. Chyba ze cztery wioski w puszczy były opanowane i zajęte na kwatery. Nasz szwadron kwaterował w Wierszach. Potem pierwsze walki to w Aleksandrowie, jeszcze przed Powstaniem. Wiem, że 31 lipca ludność doniosła, że zatrzymała się duża jednostka Wehrmachtu, Niemcy uciekali przed frontem, bo ofensywa sowiecka przecież szła na Wisłę. Niemcy uciekali i po prostu się zatrzymali, ludność doniosła nam, a mieliśmy jako zadanie zlikwidowanie i oczyszczenie puszczy z wojsk niemieckich. Dwa szwadrony zakwaterowane najbliżej Aleksandrowa i jedna kompania piechoty oraz szwadron cekaemów, bo też dostał rozkaz, ale zanim dojechaliśmy, to oni rozbili już Niemców. Bardzo dużo poległo naszych żołnierzy na całym szlaku bojowym od Puszczy Nalibockiej podczas rocznej walki z dwoma wrogami na ziemi rodzinnej Okręgu Nowogródek, Obwodu Stołpce. Potem spodziewając się, że nas zlikwidują sowieci i w wynikłej sytuacji operacyjnej naszego zgrupowania, ruszyliśmy na zachód i doszliśmy do Puszczy Kampinoskiej. W związku z tym dużo żołnierzy naszego zgrupowania poległo przede wszystkim tam na Kresach. Nie mieliśmy dobrej prasy w okresie PRL. Kłamano, nie pisano prawdy, a poza tym archiwa były zamknięte. Historycy, nawet jak chcieli rzetelnie coś napisać o nas, to nie mieli dostępu do archiwów, wszystko było tajne. Nas, dwóch żołnierzy zgrupowania, dwa lata temu, odtworzyliśmy stan ewidencyjny zgrupowania, przy pomocy historyków. Na całym szlaku bojowym walczyło według spisu około dwóch tysięcy żołnierzy AK – od Okręgu Nowogrodzkiego pierwszą walkę z Niemcami (rozbicie garnizonu niemieckiego w Iwieńcu), poprzez Puszczę Nalibocką, Kampinoską i dwa miesiące Powstania. Zakończyliśmy swój szlak bojowy w Lasach Kieleckich, 17 stycznia 1945 został dopiero rozwiązany nasz oddział. Spis to jest prawie książka stustronicowa. Ustaliliśmy, że koło ośmiuset pięćdziesięciu poległo naszych żołnierzy w czasie dwuletniej naszej działalności bojowej od 1943 roku do 1945. Odział powstał 3 czerwca 1943, a został rozwiązany 17 stycznia 1945, czyli rok i osiem miesięcy walki. Wracając do bitew, chcę zaakcentować na własną odpowiedzialność – bo żaden z pisarzy, żaden z historyków nie wymienił, a przynajmniej ja nie spotkałem. Niemieckich żołnierzy w Aleksandrowie i w Truskawce zostało dużo zabitych, około stu dwudziestu łącznie i około osiemdziesięciu razem dostało się do niewoli, szczególnie żołnierzy Wehrmachtu. „Dolina”, jeszcze „Góra”, podjął decyzję, rannych zaopatrzył i w możliwym stanie fizycznym jeńców puścił wolno. Żołnierze wzięci do niewoli widzieli nas ładnie umundurowanych i posądzili, że to są spadochroniarze, nawet informację taką znaleźli historycy po wojnie, że Niemcy nas szacowali około dziesięciu do piętnastu tysięcy spadochroniarzy, bo rzeczywiście dostawali od nas lanie w Puszczy Kampinoskiej.

  • Jak pan zapamiętał tę bitwę?

Dostałem nawet za walkę na lotnisku bielańskim awans na kaprala, jest rozkaz znaleziony przez historyków. Posiadam ten rozkaz z 11 sierpnia 1944, pierwszy rozkaz dowódcy pułku „Palmiry-Młociny”, którym był już „Dolina”, bo kiedy powstał pułk, „Góra” przemianował się, przyjął pseudonim „Dolina”. Tam na Kresach dostałem w miesiącu marcu 1944 awans na starszego ułana, ten rozkaz również posiadam, gdyż historycy znaleźli. Okazuje się, że nasze archiwum, które wieźliśmy ze sobą, przedzierając się z Kresów, z Ziemi Rodzinnej Okręgu Nowogrodzkiego, znalazło się po wojnie w Urzędzie Bezpieczeństwa, z którego teraz korzystają historycy. Jednostka była uporządkowana pod względem umundurowania. Byliśmy dobrze umundurowani, ale to zasługa ludności kresowej. Wracając do pytania, informacje na temat bitwy na lotnisku bielańskim już przekazałem poprzednio, ale powtórzę ponownie. Jestem partyzantem trzech puszcz. Lasy Kieleckie też puszczą nazywam. Puszcza Nalibocka, Kampinoska oraz Świętokrzyska. Właściwe nie byliśmy w Świętokrzyskiej, tylko byliśmy bliżej w Lasach Kieleckich. Jeżeli chodzi o temat związany z pytaniem, to informuję. Przecież koło trzech tysięcy żołnierzy i około siedemset koni to trzeba było wykarmić. Ludność była jak najbardziej życzliwa, ale to momentalnie, kilka dni i wszystko zostało spałaszowane. W związku z tym musieliśmy zdobywać żywność w majątkach niemieckich. Chciałem powiedzieć ponownie, młodym ludziom szczególnie, co to jest partyzancka kawaleria. To nie są ułani z szablą jak ułani przed wojną. Myśmy nie mieli szabel, tylko nasze konie były szybkim transportem. Powtórzę ponownie, że w kawalerii partyzanckiej kresowej utarło się powiedzenie: „Rąbać, siekać i uciekać”. Nie ze strachu, tylko zmieniać miejsce walki, zaskoczyć wroga, zrobić zasadzkę i zmienić sytuację dla obrony. Na przykład jeden majątek w Borzęcinie pamiętam, a drugi po drugiej stronie piętnaście lub dwadzieścia kilometrów od Puszczy Kampinoskiej. W nocy ma się rozumieć w Borzęcinie czy Pilaszkowie zabraliśmy koło trzystu krów Niemcom. Koło dziesięciu do piętnastu krów szło na dobę w Puszczy Kampinoskiej. Trzeba było wykarmić tę brygadę AK w Puszczy Kampinoskiej. Mieliśmy szybki transport, a to spełniała nasza kawaleria. Nawet w książce kapitana Krzyczkowskiego „Powstanie w Puszczy Kampinoskiej” są wymienione załączniki, a nawet informacje agentów i szpiegów niemieckich, że w puszczy grasuje około dziesięciu tysięcy spadochroniarzy. Wracając do pytania, pierwsza walka, w której brałem udział, była na lotnisku bielańskim. Najbliższa miejscowość była wieś Placówka. O drugiej czy o trzeciej – po sześćdziesięciu latach już nie pamiętam dokładnie – w nocy spotkaliśmy się w lasku według rozkazu „Szymona” i wyruszyliśmy o trzeciej w nocy do ataku. W przeddzień oddziały miejscowe źle uzbrojone, słabymi siłami, zaatakowały lotnisko, bo był taki rozkaz rozpoczęcia Powstania. Niemcy w nocy przygotowali się do obrony w koszarach. Dopóki deszcz padał i chmurno było, to nas Niemcy nie widzieli. W szwadronie cekaemów – a cekaem to jest ciężki karabin maszynowy – mieliśmy wzór polskiego karabinu maszynowego P-30 ustawiony na nóżkach. Pamiętam celownik, celowniczy ustawiał koło pięćset metrów. Z kilometr odeszliśmy od lasu, atakując, ale jeszcze pięćset metrów było do koszar. W koszarach Niemcy byli zasłonięci, mieli większą siłę ognia. Potem deszcz przestał padać, mgła opadła, podniosły się samoloty i zaczęły nas rąbać. Padł rozkaz wycofania się. Ponieważ karabin maszynowy składał się z lufy i podstawy, a podstawa była ciężka, celowniczy złapał tylko lufę, która była dwukrotnie lżejsza, a ja miałem koło trzydzieści kilogramów podstawy. Nie mogłem szybko biec. Widzę serię kul skierowanych na mnie, na rżysko upadłem. Myślę, udawać będę, że jestem zabity. Dziesięć minut minęło, a tu już ataki czołgów. Najpierw nieruchomo z pięć minut leżałem jako zabity, potem zacząłem nakładać na ramiona podstawę, miałem ze sto metrów jeszcze do lasu z powrotem, już żeśmy się wycofali sporo. Sam zostałem jako zabity, Niemcy przestali strzelać w moim kierunku, podniosłem się szybko i sto metrów przebiegłem na pełnym sprincie, ale nie było sędziów, pokonałbym największą szybkość światową sportowca, sprintera. Sędzia Najwyższy czyli Opatrzność Boska czuwała, że zostałem żywy i dostałem awans na kaprala. Wyniosłem podstawę i mogliśmy złożyć karabin maszynowy, i mogliśmy w dalszym ciągu walczyć jeszcze dwa miesiące w Puszczy Kampinoskiej. Dopiero karabin maszynowy zginął w walce pod Jaktorowem.

  • Proszę powiedzieć o kolejnych walkach?

Na to pytanie już też składałem informacje, ale dodam kolejną informację. Jak ukazał się pierwszy tom Encyklopedii Powstania Warszawskiego – nawet dawaliśmy wykazy jako organizacja kombatancka grupa „Kampinos” – to młodzi ludzie, historycy, ci co pisali encyklopedię, zaczęli przerabiać, że żadna kawaleria nie brała udziału w Powstaniu. Zaczęli przerabiać, bo niektóre stopnie żołnierskie pokrywają się, a niektóre nie, zarówno w piechocie, jak i w kawalerii. Na przykład starszy strzelec w piechocie to starszy ułan w kawalerii, kapral to kapral i w piechocie i w kawalerii, ale starszy sierżant w piechocie to w kawalerii starszy wachmistrz. Zaczęli przerabiać, męczyć się, kreślić – nie wachmistrz, tylko sierżant. Kawaleria w Powstaniu Warszawskim przede wszystkim opanowała Puszczę Kampinoską. W organizacji armii powstańczej grupa „Kampinos” podlegała Grupie „Północ”, którą dowodził pułkownik Ziemski pseudonim „Wachnowski”. Szybko wyczyściliśmy puszczę z wojsk niemieckich. Żaden z historyków nie akcentował tego. Przecież opanowaliśmy puszczę. Już pierwszy zrzut, (bo zrzuty były dokonywane na Puszczę Kampinoską), z 9 na 10 sierpnia w nocy, a 15 sierpnia mogła już wyruszyć pierwsza pomoc, pierwsza grupa piechoty na Żoliborz. Przyszedł „Okoń” 18 sierpnia i poprowadził drugą grupę. Ponad tysiąc sto osób piechoty brało udział w Warszawie w walce na Dworcu Gdańskim. Kawaleria utrzymywała Puszczę Kampinoską w ryzach. Niemcy chyba przez pomyłkę dostawali się do Puszczy Kampinoskiej. Niemcy potem bali się atakować w Puszczy Kampinoskiej, jak dostali lanie, szczególnie w Aleksandrowie i w Truskawce. Bitwa w Truskawce była 3 sierpnia, a 2 sierpnia zdobywaliśmy lotnisko według rozkazu kierownictwa Powstania, bo mieli lądować spadochroniarze z zachodu na tym lotnisku. 3 sierpnia Niemcy z Modlina i miejscowe oddziały żandarmerii sklecili ponad trzystuosobową jednostkę, aby dobić „bandytów”, (jak nas nazywali Niemcy), w Puszczy Kampinoskiej. Niemcy po bitwie obronnej na lotnisku postanowili nas zlikwidować w puszczy, gdyż mieli swój wywiad, bo dużo szpiegów było i znali nasze miejsca postoju w puszczy. Zaatakowała nas grupa niemiecka – około trzystu żołnierzy. Dzięki szybkiej kawalerii otoczyliśmy ich, tylko nie wiedzieliśmy, że tam był wykopany kanał niemiecki przeciwczołgowy, duży rów. Wielu Niemcom udało się uciec tym rowem, bo tak by żaden nie wyszedł. Nazwaliśmy tę bitwę pod Truskawką „Psim Polem”. W tej bitwie też dużo Niemców dostało się do niewoli, około trzydziestu czy czterdziestu i też „Dolina” ich puścił wolno. W związku z tym utarło się mniemanie u Niemców, że w puszczy jest koło dziesięciu tysięcy spadochroniarzy. Po dwóch miesiącach walki w Warszawie Powstanie zlikwidowano. 27 września zaatakowali nas Niemcy w Puszczy Kampinoskiej, nawet z dywizją Göringa. Ta grupa niemiecka liczyła ponad sześć tysięcy – tak historycy ustalili – wojsk niemieckich z samolotami, czołgami. To była wielka siła. Niemcy okrążyli nas pod Jaktorowem. Błąd „Okonia”, jako dowódcy grupy „Kampinos”, był straszny, że zatrzymał oddziały na odpoczynek przed torami kolejowymi. Gdybyśmy przeszli tory, to już się zaczynały Lasy Mariańskie, Niemcy się bali strasznie lasów. Wracając do pytania, w ciągu dwóch miesięcy brałem udział w walkach – pisałem relację na prośbę pułkownika „Szymona” – Aleksandrów już wymieniłem, lotnisko bielańskie i Truskawkę też. Brałem udział w walce o Pilaszków, wypad nocny celem zaopatrzenia Leoncin, Zaborów, Marianów, Piaski, tartak w Piaskach, ponownie Pilaszków i Jaktorów. Chcę jednocześnie powiedzieć jako żołnierz – bo to jest bardzo istotne, chciałbym, żeby to przeszło do wiadomości pokoleń – że „Dolina” taki był świetny partyzant – dowódca, wyczuwał psychikę, jak się wróg zachowa, i organizował atak zawsze z zaskoczenia, a poza tym brał udział w walkach, tam gdzie był największy ogień, nie oszczędzał siebie. W kieleckim nas siedemdziesięciu grasowało, co tydzień kilka walk mieliśmy, z których wychodziliśmy zawsze zwycięsko. Niemcy nas otaczali, tam gdzie najtrudniej było, to on brał udział. Kiedyś we trzech nas żołnierzy, przyszliśmy prosić, żeby siebie oszczędzał, gdyż zginie jako dowódca i my zginiemy też. Jeden z żołnierzy nawet uklęknął. On nas ochrzanił jako dowódca, mówi: „Zostawcie to Świętemu Piotrowi czy Opatrzności, wiem, co robię”. Mieliśmy zaufanie do niego. Na walkę nocą na rozbicie w Truskawiu garnizonu „Ukraińców” zgłosiło się około czterystu ochotników. Ja też się zgłosiłem, ale dowódca szwadronu mnie wykreślił, mówi: „Ty będziesz mieć inne zadanie jutro”. Na drugą noc braliśmy udział jako kawaleria w Marianowie, tam otoczyliśmy Mongołów i RONA, ze stu ich zginęło. Nie byłem w Truskawiu, ale wiem, że z tych czterystu ochotników „Dolina” dobrał tylko osiemdziesięciu i poprowadził i rozbił dwa bataliony w Truskawiu. Przygotowany wywiad ustalał, że w Truskawiu był tylko jeden batalion Ukraińców, ale przed nocą po obiedzie z Izabelina przeniósł się drugi batalion do Truskawia. „Okoń” miał zaatakować Izabelin, ale tam nikogo nie zastał a „Dolina” zaryzykował, przez zaskoczenie rozniósł dwa bataliony Ukraińców. To było wielkie nasze zwycięstwo. Jak wywiad ustalił, było ponad dwustu zabitych żołnierzy Ukraińców, którzy przedtem mordowali mieszkańców Ochoty. Ostatnia bitwa była jeszcze 29 września – liczymy, że to bitwa związana z Powstaniem – pod Jaktorowem, kiedy „Okoń” prowadził grupę „Kampinos” w Lasy Kieleckie – Góry Świętokrzyskie. To było 29 września, pod Jaktorowem, Budy Zosine. Tam zostałem lekko ranny drugi raz w swoim stażu. Jeżeli chodzi o staż, to byłem od początku do końca, od pierwszej bitwy rozbicia garnizonu niemieckiego na Kresach w Iwieńcu w biały dzień. Akcja była dobrze zorganizowana. Policja białoruska służyła Niemcom, podobnie jak w Polsce centralnej policja granatowa. W tej policji białoruskiej byli zakonspirowani żołnierze AK. Udało się ich rozbić w ciągu dnia, o godzinie dwunastej w porze obiadowej zaatakowani zostali Niemcy. Odnieśliśmy zwycięstwo w tej bitwie, w której brałem udział, aż do 17 stycznia 1945 walczyłem w tym oddziale. Byłem trzykrotnie ranny i kontuzjowany, ostatni raz w grudniu 1944. Mam nawet zaświadczenie od „Doliny”, które złożyłem do Muzeum Powstania Warszawskiego.

  • Może jeszcze zostańmy przy czasach Powstania, czy oddziały grupy „Kampinos” zamierzały przejść do samej Warszawy, do centrum walk w Warszawie?

Grupa „Kampinos” na rozkaz „Bora” Komorowskiego dostarczyła jako jedyna jednostka AK żołnierzy i broń ze zrzutów dla walczącej Warszawy. 10 sierpnia był pierwszy zrzut do Puszczy Kampinoskiej, byliśmy bardzo uzbrojeni. Pierwsza grupa w liczbie siedemset pięćdziesiąt żołnierzy, a druga grupa z „Okoniem” chyba czterysta pięćdziesiąt żołnierzy ruszyła na pomoc w walce w Powstaniu Warszawskim i brała udział w bitwie na Dworcu Gdańskim, ale była to piechota. Kawaleria miała za zadanie utrzymać Puszczę Kampinoską dla zabezpieczenia zrzutów alianckich. Puszcza jest spora terenowo, niewątpliwie dziesięciokrotnie mniejsza od naszej rodzimej Puszczy Nalibockiej, gdzie tam mniej więcej był prostokąt pięćdziesiąt na osiemdziesiąt kilometrów, a tutaj dziesięć na piętnaście Były to zrzuty zorganizowane, łączność dobra miejscowa i nasze zwycięskie walki. Myśmy byli dobrze uzbrojeni, skąd to się wzięło, to dalsza historia, o której częściowo poinformowałem poprzednio.

  • Brał pan udział w przejmowaniu zrzutów?

W obstawie byłem, brałem udział. Proszę pamiętać, że ciężki karabin maszynowy to jest najcięższa broń skuteczna, jaka była w partyzanckich oddziałach. Do tej pory jestem obrzydliwe oszczędny, gdyż amunicji zawsze mieliśmy mało. Niemcy mieli magazyny zapasów broni. Nacisnąć spust karabinu maszynowego, to na minutę czterysta pocisków wychodzi. Jest piosenka: „Karabin maszynowy to wyśmienita broń, bo każdy chłop morowy ochoczo rwie się doń, na tej maszynce gram jak artysta, kuleczki sypią się jak grad, bo na minutę wysyłam czterysta, to mi potwierdzi cały świat”. Pamiętam, jak wychodziliśmy z Dziekanowa do Puszczy Kampinoskiej na rozkaz z 29 lipca, podjeżdżaliśmy już pod szosę gdańską, jak się nazywa trakt gdański, to już tankietki stały. Niemcy się zorientowali, że my nie jesteśmy tymi, za których przedstawiliśmy się na moście. Zaczęły zajeżdżać wtedy niemieckie tankietki. A wtenczas używana jest nasza ciężka broń, najsilniejsza broń partyzancka, skuteczna. To jest trudny los żołnierza, jak raz do przodu, a raz do tyłu. Dowódca plutonu zawsze podjeżdżał, aby regulować ogniem – pierwsza seria tylko kilkanaście pocisków. Pierwsza tankietka ruszyła (samochód opancerzony), dwa jechały razem, jeden szurnął, poleciały nasze serie. Widocznie strzał był celny, gdyż było tylko siedemset metrów do tego samochodu. Samochód od razu stanął jak wryty i zaczął się cofać. Dwie maleńkie serie tylko poszły, bo chodziło o oszczędność pocisków, amunicji. Wystrzelać to można, ale skąd brać – to był cały problem. Broń, co była pobrana podstępnie od Niemców w Kazuniu i amunicja, to przydała się zaraz na trzeci dzień w Aleksandrowie, na lotnisku bielańskim i w Truskawce. W bitwach tych odnieśliśmy duże zwycięstwo.

  • Czy mieliście informację na temat sytuacji Powstania w Warszawie?

Mieliśmy, Puszcza Kampinoska, teraz to już piętnaście kilometrów od Warszawy, a dawniej dwadzieścia pięć kilometrów. Szczególnie nocą łuny i strzały było słychać. Poza tym dużo ludności cywilnej uciekało, stąd Niemcy nas w puszczy dobrze rozpracowali. Potem, jak było bombardowanie, bardzo trafnie nas likwidowali, całe dowództwo, wszystkie magazyny broni, wszystko celnie zbombardowali samolotami. Było masę ludzi cywilnych, uciekinierów z Warszawy. Wśród tych mogli być szpiedzy niemieccy i na pewno byli. Ludność cywilna przynosiła najświeższe wiadomości. Było sporo handlarzy. U gospodyni, gdzie nasza drużyna kwaterowała, był dom pani Wiśniewskiej. Jak zabraliśmy trzysta krów Niemcom, to trzysta krów się pasło, gdyż na dobę zużywano koło dziesięciu krów. Kwaterowaliśmy po sąsiedzku z intendenturą grupy „Kampinos”, znaliśmy się dobrze z nimi. Chłopcy dali nam, (dziesięć sztuk krów użyczyli), i gospodyni nasza je doiła, one pasły się i mieliśmy świeże mleko. Z tym, że strasznie panowała dyzenteria. Dużo ludzi kupowało, handlowało, dużo uciekinierów chciało kupić masło, sery. Gospodyni centryfugą przerabiała mleko. To trochę humorystyczne. Była surowa dyscyplina, nie wolno było nic samowolnie brać żołnierzom. Gospodyni stawiała kubeł lub dwa dla nas już odpędzonego mleka. Przy dyzenterii odpędzone mleko jeszcze pogarszało sytuację, a przecież panowała wtedy czerwonka. Nasz lekarz kresowy, zdolny Żyd, leczył czerwonkę kartoflami w mundurkach. To zatrzymywało i było skutecznym leczeniem, pamiętam jak zapychałem się kartoflami w mundurkach. Nie każdy mógł z mundurkami jeść kartofle, ale to najbardziej pomagało.

  • Czy ludność cywilna zawsze dobrze was traktowała?

Zawsze i w każdym okresie. Chcę poinformować, iż w 2005 roku tzn. w z inicjatywy grupy „Kampinos”, dyrektora szkoły i miejscowej ludności (kwaterowaliśmy trzy dni), zgłoszono wniosek do Samorządu w Łomiankach, aby nadać szkole w Dziekanowie Polskim, imię porucznika „Góry-Doliny”. W czerwcu 2005 roku odbyła się ta uroczystość. Przedtem na terenie placu szkolnego powstał pomnik – skała z tablicą informacyjną, że trzy dni w 1944 roku, na trzy dni przed powstaniem kwaterowaliśmy w Dziekanowie. Pamiętam, w Dziekanowie rozmowę z babcią. Nasi żołnierze byli ładnie umundurowani, a ułani mieli furażerki. Wchodzę do chałupy, babcia leży na łóżku i woła: „Żołnierzyku – dzieciaku!”. Macha na mnie ręką. Młody byłem, miałem przecież niecałe dwadzieścia lat. „Dziecinko, podejdź bliżej”. Słabiutka była i mówi: „Pochyl się”. Orzełek ucałowała na furażerce i rozpłakała się. Pamiętam ten moment do dziś dnia. „To polskiego wojska ja doczekałam i mogę już umierać”. Nie wiem, jak długo żyła. W kieleckim byłem ranny. Placówka akowska brała na tak zwane meliny na wsi i opiekowała się ciężko rannymi partyzantami. Byłem koło Opoczna pięć kilometrów, wieś nazywała się Brzostówek. Tam przechowywany byłem ciężko ranny. Tam mieszkałem do lutego 1945 roku, potem wyjechałem do Milanówka, przyjechał po mnie kolega i zabrał mnie jako rannego. Po wojnie zorganizowany był kombatancki zlot niedaleko mojej meliny. Mówię do kolegów, że muszę [odwiedzić] tę rodzinę, która mną się opiekowała, tylko pięć kilometrów stąd, dajcie dobry samochód. Nas czterech czy pięciu przyjechało do wioski Brzostówek, odwiedzić ją, tam gdzie byłem na melinie jako ciężko ranny. Gospodyni, to już była babcią, u której kwaterowałem, koniecznie chciała wyjść na podwórko, żeby mnie zobaczyć. Prowadziło ją dwoje dorosłych wnucząt. Babcia doszła do samochodu, pogłaskała maskę i ucałowała mnie. Ludność przez cztery lata okupacji była za Ojczyzną bardzo stęskniona. Margines był niewielki, ludność prawie całkowicie była bardzo patriotyczna, a szczególnie na ziemi kieleckiej. Biedna była, ale wielcy patrioci. Każda wioska tam była niszczona przez Niemców. Strasznie palili, niszczyli, bo dużo partyzantów tam działało: jak „Szary”, „Ponury”, a przecież, w 1939, 1940 roku major „Hubal” jako pierwszy partyzant polski.

  • Czy słuchaliście radia?

Przy dowództwie był aparat, jedyne radio, ale my nie mieliśmy. Z rozrywki kulturalnej, to chcę opowiedzieć, jak kwaterowaliśmy w Wierszach – w Puszczy Kampinoskiej. Wioska Wiersze trochę była rozrzucona. Cztery zwrotki – tak my nazywaliśmy, to cztery chałupy były wybudowane przy wiosce Krogulec, pół kilometra było potem przerwy, po której była łąka. W Krogulcu stała intendentura grupy „Kampinos”. Często brałem udział w akcjach organizowanych przez oddział „Lawy” z udziałem szwadronu kawalerii czyli naszego szwadronu cekaemów. Oni mieli dwóch czy trzech żołnierzy świetnie znających język niemiecki. Wyjeżdżali motocyklem na szosę z lizakiem. My też braliśmy udział jako drużyna karabinu maszynowego, na wypadek, gdy Niemcy zaatakują ten podstęp. Wyjeżdżali motocyklem na szosę przebrani w niemieckich mundurach. Osobiście brałem udział w akcji koło Zaborowa i koło Leszna na szosie. Kiedyś w ten sposób zainkasowali samochód filmowy z obsługą kina. Ten samochód potem ze trzy tygodnie stał w intendenturze, a to było po sąsiedzku naszego szwadronu, około pięćset metrów. W stodole stał ten samochód filmowy i obsługa niemiecka bez przerwy wyświetlała filmy. Jedyna rozrywka była z tego kina. Myśmy znali jednego z tych Niemców i czasami się zdarzały chwile wolne, trochę odpoczynku, to leciało się do kina. Pokazywali bez przerwy niemieckie filmy. Obsługujący Niemiec miał gdzieś około czterdzieści, pięćdziesiąt lat i mu się tak podobało u nas w lesie, w rozmowie z nami mówił, że: Hitler kaputt i koniec wojny. Warto to opowiedzieć. Potem po wyjściu grupy „Kampinos” z Puszczy Kampinoskiej, jak przerywaliśmy szosę sochaczewską między Błoniem a Niepokalanowem, stoczyliśmy nocą bitwę z Niemcami. I nagle przy nas znalazł się ten Niemiec obsługujący kino. Zamiast prysnąć, bo przecież był jeńcem niemieckim, to uciekał razem z nami za taczanką, nadal krzycząc: Hitler kaputt . Nie wiem, co się z nim stało. Taczanka to była chłopska bryczka, którą jeździli do kościoła i na różne uroczystości. Kowale na Kresach te bryczki przerabiali na taczanki, na siedzeniu była zainstalowana półeczka i stał karabin maszynowy. Ławeczka była odwrotnie ustawiona i dwóch żołnierzy siedziało jako obsługa karabinu maszynowego. Amunicyjni to byli też ułani i wozili konno taśmy z amunicją. Dlatego były cztery typowe szwadrony kawalerii, a piąty był szwadron cekaemów. Właściwie to był pułk partyzanckiej kawalerii, gdyż przed wojną pięć lub sześć szwadronów stanowiło już pułk.

  • Czy dużo osób chodziło na pokazy filmowe?

Myśmy byli obciążeni bardzo wartami, bez przerwy na warcie. Pamiętam miejscowość Ławy, chyba była to kolonia na skraju lasu. Tam była zbudowana stodółka na siano. I potem duża przestrzeń, łąki, gdyż było widać komin cukrowni w Lesznie. Tam ciągle pilnowaliśmy, bo w Lesznie byli przecież Niemcy. Dlatego też nasze placówki były gęsto ustawione i dlatego były bardzo częste zmiany warty. Niemcy potem podciągnęli armaty i kierowali ogniem, włażąc na wysokie drzewo. W ten sposób kierowali pociskami.

  • Czy mieliście czas wolny?

Właściwie żadnego czasu nie było, jak był czas, to się spało. Po wojnie byłem, odwiedzałem tę wioskę Wiersze, gdzie kwaterowaliśmy. Niemcy zrobili pacyfikację w 1944 roku i spalili całą wioskę, tylko nasza chałupa została, a gospodyni nazywała się pani Wiśniewska. Pamiętam, stała obora, a w niej sufit był zrobiony jako pomost, na którym ładowano dużo siana, żeby potem rzucać krowom do obory. Myśmy na sianie spali cały czas. Osobiście jak wyszedłem z domu do oddziału partyzanckiego w 1943 roku w maju lub czerwcu, to właściwie cały czas do roku 1945 przebywałem tylko w lesie. Pamiętam zimno, mrozy, listopad, grudzień, potem byłem ranny w połowie grudnia, chyba 12 czy 14, w kieleckim. Ale najgorsza była warta, bez przerwy trzeba pilnować, spać się chciało. Najczęściej drzemało się na koniu, na siodle. Żołnierze usypiali i spadali z konia. Jak przejeżdżaliśmy przez las duktem, jak ułan widział, że kolega usypia, to złapał za gałązkę, naciągnął, gałązka chlapnęła i cuciła go. To było bardzo nieprzyjemne cucenie kolegi, niewątpliwe ten, kto cucił, dostawał za to odpowiednie podziękowanie. To był ratunek samoistny.

  • Czy uczestniczył pan w życiu religijnym?

Jak najbardziej. Pamiętam, jak byliśmy w Wierszach w czasie Powstania – sierpień, wrzesień 1944, to miejscowy kapelan, ksiądz Jerzy Baszkiewicz „Radwan 11”, zorganizował masową spowiedź żołnierzy grupy „Kampinos”. Pamiętam, na krzesełkach pięciu kapłanów siedziało w ogrodzie. Przystąpiłem do spowiedzi, ale moim spowiednikiem był chyba ksiądz Stefan Wyszyński, później kardynał, później Prymas Tysiąclecia. On był w czasie Powstania kapelanem w Laskach w szpitalu powstańczym. Nasz szpital polowy grupy „Kampinos” również był w Laskach. Prawdopodobnie to był on, gdyż był wysoki, chudy. W czasie spowiedzi otrzymałem od niego specjalną modlitwę z Rzymu, która się nazywała odpust zupełny, gdyż żołnierze w czasie wojny narażeni byli na śmierć. Dostałem tę modlitwę jako ksero na powielaczu, a powielacz w czasie konspiracji był różny. Złożyłem tę modlitwę w Muzeum Powstania Warszawskiego. W kieleckim również dostałem różne pamiątki od przypadkowego kapelana. W czasie walk na ziemi kieleckiej, dowódca nasz „Dolina” wydał nam konspiracyjne kenkarty, które załatwił w placówce akowskiej na ziemi kieleckiej. Przy wydawaniu tych dokumentów zawsze mruczał pod nosem: „Może któremuś się przyda”. Myśmy po tym poznawali, jaka jest sytuacja, czy z nami jest dobrze, czy źle. „Dolina” nosił wąsiki angielskie. Jeśli tylko mruczał pod nosem, mawialiśmy między sobą: „O, stary mruczy” – to znaczyło, że jest źle. Ale jak mruczał i jeszcze skubał wąsy pod nosem, to już było zupełnie źle. Widocznie intensywnie myślał i dawał po sobie znać, w jakiej jesteśmy sytuacji. Osobiście nie żałuję mojej służby w partyzantce. Przecież to był obowiązek patriotyczny wobec Matki Ojczyzny. W sposób cudowny na Kresach Opatrzność nas uratowała. Trzy tysiące bolszewickiej partyzantki, a nas tylko dziewięćdziesięciu pięciu, czyli niecała setka. Okrążyli nas w Kamieniu, gdyż dobrze przedtem wyszpiegowali, i dokonała się walka wręcz. W pasie cztery dziury, bo miałem pas przerzucony przez ramię. Złapany byłem i wyrwałem się. Potem otrzymałem od wroga serię i straciłem przytomność. Gdy kolega zdjął pas, mocno się zdziwił. W głowę ranny, a cztery w pasie dziury! Do dziś jestem przekonany, że za ocalenie życia mogę tylko dziękować Opatrzności. Przepraszam, że się powtarzam z tą informacją, ale to dla mnie wielkie przeżycie. Rodzina była bardzo wierząca, szczególnie babcia. Matka i ojciec też tak samo. Bardzo jestem zadowolony, że rodzice wychowali mnie na człowieka religijnego i praktykującego. Chcę poinformować, że cały czas nie wiedzieliśmy, że nasz dowódca Pilch, cichociemny, jest ewangelikiem i to praktykującym. Uczestniczył zawsze w naszych mszach polowych. Nas było zbyt dużo, żeby pamiętać o wszystkich. Prawdą jest, że ja byłem partyzantem od początku do końca w naszym oddziale i znałem po wojnie dużo osób itd. Z autopsji dużo piszę, bo sumienie mi nakazuje przekazać pokoleniom ciernistą dolę kresowych żołnierzy AK. Tyle nas zginęło z naszego oddziału. Był przecież rozkaz sowiecki rozbroić nas na naszej ziemi RP. Nasza Puszcza Nalibocka była opanowana przez wielotysięczne brygady partyzantki sowieckiej. Broniliśmy się na swojej ziemi polskiej przed śmiercią naszego oddziału i naszych rodzin. Walczyliśmy w proporcji bojowej jak 1:20. Bardzo dużo żołnierzy i mieszkańców zginęło od terroru dwóch okupantów naraz. Stąd nasza tak tragiczna dola, gdyż już w roku 1943 byliśmy oddziałem AK, który tak zawzięcie niszczył bolszewicki system Stalina. Otrzymałem od kolegi, już świętej pamięci Longina Chimorody, zbiór dokumentacji, jak nas niszczył drugi (a właściwie pierwszy) okupant, partyzantka sowiecka. Jak żeśmy się poznali po wojnie, to dużo pisaliśmy, jak powstały do tego możliwości. Młodzież polska szczególnie nie zna, ale powszechnie nie znają też wszyscy Polacy, że ambasadorem Związku Sowieckiego był po wojnie w PRL generał Ponamarienko. Ten ambasador w latach 1941–44, był naczelnym Dowódcą Ruchu Partyzanckiego Białorusi, jako Sekretarz Partii Białorusi, raz na miesiąc z Moskwy przylatywał samolotem – kukuruźnikiem – i lądował w Puszczy Nalibockiej, gdyż partyzantka sowiecka miała w tej puszczy swoje lotnisko. Przywoził z Moskwy broń i decyzje skonsultowane ze Stalinem. Ponamarienko wydał decyzje, by rozbroić nasz oddział. Nasz oddział AK powstał 3 czerwca 1943 roku i nosił nazwę im. Tadeusza Kościuszki – Polski Oddział Partyzancki, w skrócie POP. Nasi oficerowie AK musieli uzyskać zgodę od kierownictwa partyzantki sowieckiej na zorganizowanie tego oddziału AK, bo oni traktowali od 17 września 1939 nasze tereny jako ZSRR. My byliśmy obcym elementem na swojej ziemi polskiej. A przecież granice zmieniły się po wojnie w 1945. Partyzantka sowiecka realizowała przedłużenie terroru pierwszego okupanta z 17 września 1939 roku. Ludność miejscowa musiała znosić naraz terror dwóch okupantów, i bardzo cierpiała. Nasz oddział AK przecież powstał z tej ludności.

  • Czy miał pan kontakt z rodziną?

Z perspektywy czasu mogę z zadowoleniem powiedzieć, Opatrzność Boska tak kierowała, że od początku maja byłem przygotowany na wstąpienie do oddziału partyzanckiego AK. W tym czasie, 3 czerwca 1943 powstał nasz oddział AK. Najpierw było czterdziestu czterech żołnierzy. Za dwa tygodnie już stu pięćdziesięciu żołnierzy i 19 czerwca 1943 rozbiliśmy najbliższy garnizon niemiecki w Iwieńcu, żeby się dozbroić. Nie mieliśmy broni, bo broń była zbierana, ale to było za mało. Roznieśliśmy garnizon niemiecki w tajemnicy przed sowiecką partyzantką. Pułkownik Mieczysław Juchniewicz, autor książki pt. „Polacy w Ruchu Oporu Narodów Europy”, był dopuszczony przez wywiad sowiecki do tajnych dokumentów. W tej książce napisał, że 19 czerwca rozbiliśmy garnizon niemiecki w tajemnicy przed partyzantką sowiecką, a Komitet Centralny Partii Białorusi w Moskwie już 22 czerwca – czyli zaledwie w trzy dni po rozbiciu garnizonu – też w tajemnicy podjął uchwałę o zlikwidowaniu na naszych terenach polskiej armii podziemnej, czyli AK. Sekretarz Ponamarienko, który organizował duże siły partyzantki sowieckiej na naszym terenie, zobowiązał kierownictwo brygad partyzanckich, aby dokonali rozbrojenia naszego oddziału AK. W wykonaniu tej decyzji brygady sowieckiej partyzantki, 1 grudnia 1943 podstępnie zaprosili na wspólną naradę przeciwko Niemcom i rozbroili nasz oddział. Tenże sam Sekretarz i Generał Ponamarienko po wojnie został ambasadorem ZSRR i wykańczał żołnierzy akowców naszego oddziału. Proces dowódcy kawalerii Z. Nurkiewicza odbywał się w latach sześćdziesiątych. „Dolina” od razu w 1945 wyjechał w maju do Londynu. A opluwali go jeszcze w roku 1946 i 47, że wyrzynał niewinnych ludzi jako oficer akowski po wojnie. Taka była zakłamana historia. Dowódca kawalerii Nurkiewicz był pod innym nazwiskiem, ale mieszkał w Polsce. W 1959 roku aresztowali go, dwa lata toczył się proces, w sądzie okręgowym w Zielonej Górze dostał karę śmierci. Potem Sąd Najwyższy skorygował to na piętnaście Jat. Po siedmiu latach wyszedł z więzienia i po trzech latach wolności umarł. Miał 80 lat. W roku 2005 na wniosek synów Sąd Okręgowy w Krakowie pośmiertnie go zrehabilitował. Wracając do pytania, jeżeli chodzi o kontakt z rodziną, to miałem szczęście, gdyż w czasie rozbrojenia byłem na partyzanckim urlopie, o czym już informowałem. Prawdziwą naszą historię dopiero ustalił w III RP już świętej pamięci profesor Tomasz Strzembosz. Na przykład jest wydana w 2004 roku książka pt. „Operacja »Burza« i Powstanie Warszawskie 1944”. W tej książce dwudziestu autorów historyków napisało pracę zbiorową. O naszym zgrupowaniu relacje przedstawili historycy, prof. T. Strzembosz i red. K. Krajewski. Ponadto zostały wydane książki, w których rzetelnie opisano naszą historię, np.: „Niemen – rzeka niezgody”, autor dr Z. Boradyn, książka pt. „Polska Niepodległość Walka”. Student z KUL-u, mgr Tomasz Karwat, prześledził nasz cały szlak bojowy i napisał pracę magisterską na siedemset stron. Promotorem tej pracy był prof. T. Strzembosz. Moje marzenia spełniły się, że dzisiaj już nie można bezkarnie nas opluwać. Ponadto w roku 2003 nasz zdolny żołnierz, ułan Witold Grzybowski, przy mojej pomocy (zebrane materiały) i historyków opracował – odtworzył – spis naszego zgrupowania z oznaczeniem ilości poległych. Spis to stustronicowa prawie książka. Serdecznie jemu i wszystkim historykom dziękuję za rzetelną pracę. Spis rozesłałem do wszystkich bibliotek publicznych, archiwów i historyków, którzy się zajmowali działaniem bojowym naszego zgrupowania. Już dzisiaj żołnierzy AK nie można bezkarnie opluwać.

  • Został pan ranny w grudniu 1944, co się działo później?

Zostałem ranny po raz trzeci w listopadzie czy grudniu 1944. Jak już informowałem, resztkę z bitwy pod Jaktorowem „Dolina” dołączył do 25. Pułku AK Ziemi Piotrkowsko-Opoczyńskiej, gdzie był dowódcą major Rudolf Majewski, pseudonim „Leśniak”. Na początku chyba listopada, major „Leśniak” rozwiązał ten pułk akowski i wtenczas „Dolina” zorganizował oddział samej kawalerii (dawni Kresowiacy). Ja osobiście pod Jaktorowem zostałem lekko ranny, i najpierw sam przedzierałem się w kierunku Lasów Kieleckich. Potem nas było już dwudziestu, jak przedostaliśmy się w Lasy Kieleckie, i tam też zostałem dołączony do 25. Pułku AK do kompanii kapitana „Szarego”. Następnie dołączyłem do kawalerii „Doliny” i grasowaliśmy jeszcze w walce z Niemcami przez prawie trzy miesiące. Taktyka „Doliny” była następująca: posiadając dobre mapy polskie, wyznaczał miejsca kwaterowania, przeciętnie o 50 km od poprzedniego. Przyjeżdżaliśmy nad ranem lub wcześnie rano i robiliśmy blokadę wioski, aby nikt nie doniósł Niemcom, że partyzanci kwaterują (Niemcy nas nazywali bandytami). „Dolina” wybierał najczęściej na kwaterowanie wioskę bliżej lasu. Kwaterowaliśmy cały dzień i wieczorem wyjeżdżaliśmy do następnego wyznaczonego punktu naszej kwatery. Ale przecież w każdej wiosce był konfident niemiecki i sołtys musiał meldować, że tego dnia kwaterowali „bandyci”. Niemcy usiłowali zniszczyć nasz oddział i dlatego śledzili na mapach nasze kwatery. Punktując poszczególne dni kwaterowania, domniemywali, jakie będzie następne miejsce naszej kwatery. I najczęściej trafiali. Dochodziło do walk, z których przez kilka tygodni wychodziliśmy obronną ręką. Jak był zdolny „Dolina” – partyzant dowódca – to proszę posłuchać. Było to chyba w Lasach Białaczewskich. Otoczyli nas Niemcy w małym zagajniku. Broniliśmy się z lasu do wieczora. Niemcy, jak później się okazało, planowali przetrzymać nas do nocy w lesie, aby na drugi dzień ściągnąć wielkie siły niemieckie i nas wykończyć. Okopali się dookoła lasu i nie można było w żadnym przypadku bez większych strat przerwać tego okrążenia. Z wieczora zaświeciła pełnia księżyca, zrobiło się widno jak w biały dzień. Niemcy do okopów naściągali Mongołów i Ukraińców, żeby na drugi dzień nas wykończyć. Po kilku próbach przerwania, „Dolina” wydaje następujący rozkaz, wybrał trzech ułanów – żołnierzy AK – i mówi do nich: „Wy tutaj zostaniecie z karabinem maszynowym i będziecie pozorować z tego rogu nasz atak. Wszyscy krzyczcie głośno »Hurra!«, a my na początku pomożemy”. Oddział znanym duktem szybkim galopem pojechał w przeciwnym kierunku do drugiego rogu. Na brzegu lasu tego rogu „Dolina” wydaje kolejny rozkaz: „Wyjeżdżamy spokojnie dwójkami z lasu, który nie wytrzyma nerwowo w spokoju naszego tempa, to będę strzelał”. Wyjeżdżamy dwójkami spokojnie z przeciwstawnego rogu lasu i jedziemy wzdłuż lasu. Niemcy w okopach nas nie rozpoznają, kto jedzie: czy Ukrainiec, Mongoł, czy niemiecki żołnierz, czy też partyzant. Nie mając rozpoznania, Niemcy nie otwierają ognia. Kończy się las, jedziemy prosto na okopy. Niemcy wtenczas krzyczą: Parol! tzn. „Hasło!”. Wtedy dopiero my otwieramy huraganowy ogień, a ponieważ byliśmy uzbrojeni w broń automatyczną, śmiertelnie zaskoczyliśmy Niemców. Przeskoczyliśmy okopy niemieckie i zaraz tor kolejowy, i uciekaliśmy dalej. Ponieważ był lekki mróz, a ziemia była zmarznięta, mój koń będąc jak później okazało się ranny, upadł w galopie i mnie przydusił. Mam do tej pory problemy z kręgosłupem. Prawe kolano lekko było przestrzelone, ale kość była nieruszona. Zostały blizny, które ułatwiły otrzymanie inwalidztwa wojennego (trzecia grupa) w 1974 roku. Jak koń mnie przydusił, to koledzy zeskoczyli z koni i mnie ratowali, gdyż utraciłem przytomność. Wrzucili mnie na grzbiet swojego konia, na tzw. „śledzia”. Okazało się przy badaniu po wojnie, że miałem wstrząs mózgu. Po wojnie lekarze partacze mnie źle leczyli, gdyż nie prześwietlali kręgosłupa. W roku 1974, gdyż już się prawie wykańczałem, natrafiłem na dobrego neurologa, który mnie wyleczył, postawił na nogi i pomógł załatwić inwalidztwo wojenne. 14 grudnia 1944 otrzymałem od „Doliny” zaświadczenie, że jestem urlopowany, a koledzy mnie zamelinowali w wiosce Brzostówek koło Opoczna. Oddział „Doliny” walczył dalej aż do 17 stycznia 1945, tzn. do przyjścia frontu Armii Czerwonej. I wtenczas „Dolina” rozwiązał oddział i wyjechał do Krakowa, gdyż tam miał rodzinę. Nie słyszałem tego od samego „Doliny”, tylko z opowiadań kolegów. „Dolina” zawiadomił przez znajomość generała Zawadzkiego, który w tym czasie był wojewodą śląskim, że chce zostać w Polsce i pragnie pracować, gdyż był inżynierem. Dostał wiadomość – Zawadzki był prawy komunista – poinformował „Dolinę”: „Uciekaj!”. W ten sposób „Dolina” wyjechał na Zachód, w roku 1945. Natomiast zastępca „Doliny”, porucznik Zygmunt Koc, ps. „Dąbrowa”, który był też ostatnim dowódcą kawalerii 27. Pułku Ułanów AK, w Milanówku miał wujka, zabrał pięciu ułanów, i po rozwiązaniu oddziału wyjechali do Milanówka. Wujek natychmiast ich zagospodarował, mając znajomości u młynarzy i piekarzy itd. W tym czasie, w 1945 roku w Milanówku NKWD robiło tzw. „studnie”, żeby aresztować oficerów AK. Ponieważ w tym czasie aresztowano oficerów z Komendy Głównej, potem był tak zwany Proces Szesnastu. Jeden z pięciu żołnierzy, który ratował mnie w Lasach Kieleckich, a który znalazł się w Milanówku z polecenia „Dąbrowy”, przyjechał w kieleckie, by mnie odszukać na melinie. Odnalazł mnie w Brzostówku na melinie i przywiózł do Milanówka. Ponieważ po upadku z konia byłem ranny i kontuzjowany, w miesiącu lutym dostałem się do szpitala w Milanówku, gdzie mnie podleczyli. Porucznik „Dąbrowa” w Milanówku miał kontakty konspiracyjne z oficerami AK, którzy wskazali nam, żebyśmy na skutek penetracji NKWD uciekali z Milanówka. W tym czasie przez znajomości wujka porucznika „Dąbrowy” znaleźliśmy się koło Błonia, jako dzierżawcy gospodarstwa profesora Moldenhavera, który wykładał w Akademii Rolniczej w Poznaniu, ale miał gospodarstwo doświadczalne koło Błonia. Myśmy objęli w dzierżawę to gospodarstwo, w pięciu czy sześciu. Potem nam dali cynk, że jesteśmy w niebezpieczeństwie i każdy z nas melinował się gdzie mógł. Będąc w Milanówku, pracowałem w firmie przewozowej, która to firma miała umowy w Warszawie. Umowę przewozową firma miała w Państwowym Monopolu Spirytusowym na Ząbkowskiej. Po pewnym czasie dostałem się do pracy w tym Monopolu. Opatrzność Boska sprawiła, że nie rozpiłem się, przecież byłem młodym mężczyzną. Pracowałem w tym monopolu w latach 1946–1947. Jednocześnie chodziłem do szkoły wieczorowej, zdobywając najpierw małą maturę, którą uzyskałem w 1948 roku, a potem uzyskałem dużą maturę w 1951 roku. Latka już doszły, myślę: „Na studia się nie dostanę” – gdyż nie miałem dobrych papierów. Posługiwałem się dokumentem konspiracyjnym, który wydał „Dolina” na ziemi kieleckiej. Uzyskał niemieckie kenkarty z placówki AK w Tomaszowie Mazowieckim. Tą kenkartą posługiwałem się zaraz po wojnie. W 1946 roku Stalin zwolnił z obozu na Syberii powstańców wileńskich AK, którzy byli rozbrojeni i wywiezieni na Syberię. W PUR-ze (Państwowym Urzędzie Repartiacyjnym) sporządzali im zaświadczenie. Ja też zgłosiłem się do nich, do zwolnionych partyzantów wileńskich, i uzyskałem podobne zaświadczenie. Dokument ten przechowuję do tej pory. Chwała Bogu, ocalałem w czasie wojny, i po wojnie też nie cierpiałem w więzieniu. Po wojnie to miałem dwa szczęścia: raz, że ocalałem w czasie wojny i po wojnie, a po raz drugi, że natrafiłem na dobrą żonę. Przecież byłem po wojnie bardzo obolały i wymagałem opieki, a żona serdecznie opiekuje się do tej pory. Gdy poznaliśmy się jako sympatycy w latach pięćdziesiątych, nie mogłem przyszłej żonie opowiadać swojego całego życiorysu. Brzmi to jak w piosence: „Żołnierz dziewczynie nie kłamie, ale nie wszystko jej powie”. W latach sześćdziesiątych, pracując, ukończyłem SGPiS, z tym że nie studia magisterskie, tylko zawodowe. Ukończyłem studia wyższe, uzyskując tytuł „dyplomowany ekonomista”. Ponieważ pracowałem zawodowo w finansach, to zrobiłem najwyższy dyplom rewidenta i nieźle zarabiałem. Dodatkowo pracowałem jako rewident i jako księgowy, żeby nie odstawać od średniej stopy życiowej. Mamy troje dzieci i siedmioro wnuków. Dwóch starszych synów ukończyło Politechnikę, jeden elektryk, drugi geodeta, ale teraz nie pracują w swoim zawodzie. Córka niestety w latach osiemdziesiątych przerwała studia, ale teraz kończy studia na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Chwała Bogu za wszystko. W czasie wojny tylu żołnierzy naszego oddziału zginęło, choć byłem trzykrotnie ranny, ale ocalałem. Gorzej jest, że na skutek prawa natury człowiek partaczeje i jest niesprawny.
Warszawa, 3 lutego 2006 roku
Rozmowę prowadził Bartek Giedrys
Longin Kołosowski Pseudonim: „Longinus”, „Podbipięta” Stopień: kapral Formacja: Grupa „Kampinos”, Pułk „Palmiry-Młociny” Dzielnica: Kampinos Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter