Lucyna Jerka „Żywia”

Archiwum Historii Mówionej
  • Jak zapamiętała pani lata przedwojenne, to znaczy, jak wyglądało szkolnictwo?

Jeżeli chodzi o lata przedwojenne to właściwie byłam dzieckiem. Nawet już po zakończeniu okresu wojny w 1939 roku dopiero kończyłam siódmą klasę szkoły powszechnej, bo tak się nazywała. Dzieciństwo miałam wspaniałe. Był to dla nas szok, szczególnie dla dzieci, jak żeśmy usłyszeli warkot samolotów, to było przerażające. Poza tym w pierwszym dniu wojny została zabita moja koleżanka z klasy. To było bardzo wielkie przeżycie, bo nikt się tego nie spodziewał, że będzie tak strasznie, jak było. Taka wersja chodziła w Warszawie, że broń Boże nie wziąć nic od Niemca, ponieważ to może być trujące. Nie byłam duża, między innymi mi chciano dać cukierki, których nie wzięłam.
Drugą rzecz, którą pamiętam – mój tata palił, wszystkie papierosy wyniosłam naszym żołnierzom. Ponieważ mój ojciec to był ukochany człowiek, nawet mnie nie skrzyczał. Później już była wojna.

  • Jeszcze przed wybuchem wojny wśród dorosłych w pani środowisku, w którym pani przebywała, mówiono, że wojna nadchodzi?

Raczej nie wierzono, jeżeli chodzi o moich rodziców, to raczej nie wierzyli, że będzie wojna, że jakoś to się tak wszystko rozejdzie. Jednak może dlatego, żeby nie straszyć dzieci, bo moi rodzice mieli czworo dzieci, czyli cztery córki, byłam najmłodsza.

  • Czy pani rodzeństwo, czy w ogóle ktoś z rodziny miał do czynienia z konspiracją?

Moja najstarsza siostra, która była osiem lat ode mnie starsza, była w konspiracji już w 1939 roku, tylko my o tym nie wiedzieliśmy.

  • Nie mówiło się o tym?

Absolutnie. Ani mama, ani tata, nikt nie wiedział. Ale później, ponieważ byłam bardzo wścibska, wszędzie mnie było pełno, to przewoziłam tak zwaną bibułę, bo to się wtedy tak nazywało, w ten sposób mojej siostrze pomagałam.
Miałam taki jeden przypadek, kiedy jechałam tramwajem i właśnie była łapanka. Niemcy weszli do wagonu, a ponieważ odpięłam palto i usiadłam na tej teczce, nie kazano mi wstawać, w ten sposób uratowałam się. Nie wiem, dlaczego tak zrobiłam, co mi przyszło do głowy.
Takich różnych zbiegów okoliczności było dość dużo. W czasie okupacji były tak zwane mufki na rączki. Miałam latarkę (którą mam do dzisiejszego dnia) i jak Niemiec chwycił mnie za tą mufkę to myślał, że mam pewnie broń. To nie było zbyt miłe. A w ogóle było bardzo przykro, bo ciągle na ulicach spotykało się właśnie łapanki, rozstrzeliwano osoby. Tych miejsc jest bardzo dużo w Warszawie.

  • Czy w Warszawie w czasie wojny, jeszcze przed Powstaniem, trudno było o rzeczy codziennego użytku typu jedzenie, ubranie?

Przed wojną nie. Tylko w czasie okupacji już było bardzo ciężko, bo był chleb na kartki, ten chleb był rzeczywiście bardzo niedobry, bo był czarny, taki jak glina. Jeżeli mogę powiedzieć, to był taki przypadek, mój tata zachorował w 1939 roku (w 1941 zmarł). Myśmy mieszkali na Krochmalnej i niedaleko na Karolkowej była piekarnia. Byłam tak strasznie głodna, że calusieńką noc siedziałam pod tą piekarnią; wszyscy pouciekali, bo szrapnele się rozrywały, a byłam tak, głodna, że nie odeszłam. Byłam tak dumna, bo przyniosłam do domu dwa bochenki chleba, za które zapłaciłam, ale miałam dwa, nie jeden.

  • Kiedy po raz pierwszy usłyszała pani o tym, że nadchodzi Powstanie, że Warszawa planuje Powstanie?

To wiedziałam przynajmniej na jakieś pół roku wcześniej od swojej siostry, która była w kontakcie, bo moja siostra chyba nie chciała straszyć. Wiem, że było spotkanie, może na jakieś dwa, trzy dni przed Powstaniem. Cała nasza grupa się żegnała. Myśmy wszyscy, oczywiście nie grupą, ale po dwie osoby, po trzy osoby, szli mostem na Pragę, bo tam było nasze miejsce spotkania. To było na [ulicy] 11 Listopada, przy Świętego Wincentego, jak jest peron, tam była piekarnia tak troszeczkę na górce (do dzisiejszego dnia zresztą jest) i tam była pierwsza noc.

  • Jak wyglądało pani pierwsze zetknięcie z konspiracją.

To było właśnie mniej więcej około roku przed Powstaniem.

  • Czy pani była w jakiś sposób przygotowywana?

Moja siostra przygotowała mnie do wszystkiego. Właściwie to nie było w jakiś sposób jawne uczestnictwo, ale to był kurs pierwszego stopnia [pomocy medycznej], jeżeli chodzi o rannych. Zdałam kurs sanitariuszki i już byłam [sanitariuszką] w czasie Powstania.
Pierwsze zetknięcie z rannym – miałam chrzest bojowy. Ranny przyszedł z piętą spuchniętą jak piłka, gdzie było pełno ropy, do dzisiejszego dnia pamiętam tą ciepłą ropę, która mi spadała na ręce, bo rękawiczek niestety nie było.

  • Czy pamięta pani, jaki panował w ogóle wśród warszawiaków nastrój, wśród ludności cywilnej?

Jeżeli chodzi o nastrój, to co mogę powiedzieć, to wszyscy właściwie się cieszyli. Wszyscy, którzy nawet nie brali udziału, byli tak przejęci tym wszystkim, starali się tym chłopcom i dziewczętom bardzo pomagać. Ale między innymi byli też i tacy, którzy wskazywali palcem kto [jest w konspiracji] i tak dalej. Szkoda było, bo to właściwie ginęła sama młodzież. Między innymi to samo nas spotkało na Pradze.

  • A co robili ci, którzy tak jak pani mówi: nie walczyli, ale próbowali pomagać?

Przede wszystkim dali coś z jedzenia, jeżeli trzeba było przenocować, jeżeli trzeba było coś ciepłego dać czy gdzieś jakieś schronienie dać, żeby Niemcy się nie orientowali; to byli bardzo uczynni warszawiacy.

  • Czy zetknęła się pani w ogóle w czasie okupacji, Powstania z mniejszościami narodowymi w Warszawie, ze stosunkiem ludności…

Nie byłam zetknięta z nikim, kto nie był Polakiem i warszawiakiem, na ten temat nie mogę nic powiedzieć. Ale wiem tylko tyle, że taka więź międzyludzka była bardzo duża, to się na każdym kroku dało odczuć. Mimo tego głodu, mimo wszystkiego to jednak tym dziewczętom czy chłopcom starsi starali się pomóc, chociażby podzielić się tym, co było, bo niewiele było.

  • Jak pani zapamiętała pierwsze dni Powstania?

Pamiętam, jak szłam przez most Kierbedzia na zbiórkę i miałam wrażenie, że Niemcy się orientowali, że coś będzie. Nie wierzę w to, że nikt im nie doniósł tych informacji. Jak ktoś wyszedł w płaszczu, w długich butach, coś jeszcze ukrywał pod płaszczem, to trudno się nie domyślać, że nie szedł na randkę. Takich chłopców było bardzo dużo. Mam wrażenie, że Niemcy byli zorientowani, że będzie Powstanie. Oni czekali tylko na to, żeby jak najwięcej [ludzi] zabić, bo nie było możliwości ukrycia się dla wszystkich. A poza tym było celowe niszczenie wszystkich budynków… Na przykład, jak się domyślili, że jest ileś osób w piwnicy, to celowo albo rzucali granat, albo po prostu strzelali.

  • Pani w czasie Powstania znajdowała się na Pradze?

Tak.

  • Jak było na Pradze?

Na Pradze w porównaniu z Warszawą było bardzo spokojnie. Wszyscy byli przekonani, ponieważ niedaleko stali Rosjanie, że wszystko będzie załatwione. Niestety nie było załatwione. Ponieważ dużo mniej było rannych, to tyle sanitariuszek nie było potrzebnych. Najprawdopodobniej byłybyśmy na Starówce, gdyby nie to, że zginęli wszyscy z pierwszych łodzi, które wypłynęły. Nam nie pozwolono [przechodzić]. W ten sposób żeśmy się uratowały przed jednym, ale nas wskazano, bo myśmy miały przecież opatrunki, myśmy miały bandaże, plastry… […]
Jak się szło do Marcelina, który jest za Targówkiem, był duży ogród, była plantacja liści tytoniu. Ponieważ to byli znajomi jednej z koleżanek, ten pan zgodził się na to, żebyśmy przyszły i zatrudni nas jako pracownice, a oni wyjechali jakąś furką, żeby to wszystko zabrać. W ten sposób ktoś wskazał, zobaczyli, co jest na furze, tylko żeśmy noc przenocowały i przyjechali Niemcy, dwa samochody ciężarowe. Nie wiadomo, ilu było Niemców, bo nawet nie umiem powiedzieć. Wszystkich zgarnęli do jednostki wojskowej na ulicy 11 Listopada, jeden z baraków był przygotowany już jako więzienie.
W każdej celi była jedna osoba. Byłam pierwsza, ponieważ uważano, że mam dwanaście lat, bo miałam warkoczyki. Nie pierwszej nocy, ale drugiej czy trzeciej byłam sześć razy wzywana. Oczywiście, że nie głaskali, tylko bili i to solidnie. To była duża izba. Wiem, że siedziałam przy stole, oczywiście światło w twarz i wiem, że się znalazłam w rogu pokoju, jak mnie uderzył. Na szczęście Pan Bóg mnie jakoś obronił i ochronił, że nie musiałam wydać, nie wydałam nikogo. Kłamałam, jak na zawołanie, że przypadkowo z siostrą poszłam na Pragę, nie wiedziałam, że będzie Powstanie i w ten sposób się tu znalazłam. Musiałam w kółko to samo mówić. Tylko się modliłam w celi, żebym nie zapomniała i to samo mówiła.
W celi były straszne pchły. Kiedykolwiek otworzyli celę, to zawsze siedziałam na stole. Troszkę niemiecki znałam, ale udawałam, że nie wiem. Pokazałam ręce, jakiś Austriak w mundurze niemieckim przyniósł mi trochę jakiegoś kremu w tubie, bo powiedział, że mu szkoda, bo może miał dzieci. Drugi raz mi przyniósł trzy kostki cukru. Później, nie wiem, czy byłam najmłodszą, więc żebym się bardziej bała, wzięto mnie, żebym podawała miski z jedzeniem tym więźniom, którzy byli.
Pamiętam do dzisiejszego dnia, jak otworzyli celę, był Żyd, który gryps napisał swoją własną krwią i chciał, żebym to wzięła. Niestety nie mogłam, bo Niemiec stał przy mnie. Nie mogłam tego zrobić, dlatego że sama bym była zabita. W drugiej celi była Żydówka wyciągnięta z kanału, straszny widok był. Poleli ją fenolem i skończyła żywot. To były bardzo przykre widoki, szczególnie dla tak młodej osoby.
W tym czasie nasza komendantka [„Mira” Mirosława Piekałkiewicz] została rozstrzelana na żydowskim cmentarzu. Tak że do dzisiejszego dnia nie wiemy, mimo że się tam chodziło, ale najprawdopodobniej żadnego śladu nie było, tylko normalnie zasypali. Jej syn też był w czasie Powstania, ale ona się z nim już nie widziała. Jak wrócił, to się dowiedział, że matka jest rozstrzelana na żydowskim cmentarzu. Jeszcze jak komendantka była z nami, jak zobaczyłam, jak strasznie była spuchnięta po tym biciu, to chyba do dzisiejszego dnia wszystkie pamiętamy.
Później nas już wypuszczano pojedynczo na tak zwany spacer. Po kilku dniach nas wyprowadzono, był wykopany dół. Niemiec tłumaczył, że jeżeli się nie przyznamy, to nas wszystkich pozabija. Ponieważ byłam najmłodsza i najmniejsza, wiem, że jedna z koleżanek dała mi pierścionek, druga mi dała łańcuszek. To wszystko oddałam, powiedziałam: „Skoro moja siostra będzie zabita, to też chcę, jak już wszystkich, to wszystkich”. Ale jakoś nas nie zabili, bo żyję.
  • Co stało się z panią później?

Z siostrą zostałyśmy zabrane na ulicę Myśliwiecką, była szkoła do sprzątania, sale i pokoje, które Niemcy zajmowali. Taki był też dziwny zbieg okoliczności, bo akurat stałam [przed wejściem], chciałam coś zrobić, wtedy szrapnel zabił konia, furmankę [zniszczył], nawet nie byłam draśnięta, czyli że jeszcze zostałam. Po tym wszystkim, po jakimś czasie, trudno mi powiedzieć po ilu dniach, to już żeśmy szły pieszo do Pruszkowa. W kościele na Woli u Świętego Wojciecha dowiedziałyśmy się, że nasza mama została rozstrzelana. To było bardzo przykre, ale to nie była prawda.
W Pruszkowie dostałam pierwszy atak wątroby. Mam wrażenie, że to na tle nerwowym. Moja siostra zaczęła szukać wody czy czegoś, bo przecież wszyscy leżeli na betonie. Spotkała swoją koleżankę ze szkoły średniej, która była w PCK, ona postarała się o butelkę z gorącą wodą. W tym czasie, kiedy byłyśmy tam kilka dni, przyjechała delegacja z Genewy, żeby zobaczyć, jak wygląda obóz, jak oni się zachowują w stosunku do warszawiaków. Część osób była [odesłana] do obozów koncentracyjnych, część osób do Niemiec, a część starych i chorych, żeby zostali tu w Polsce. Przeprowadziła nas… Ten Niemiec był trochę chyba nie za bardzo inteligentny, bo ona zakryła numer… Było ponumerowane jedynka to jest tu, dwójka tu i tak dalej, a pociąg pulmanowski podstawiony był dla tych chorych, starych. Ona zakryła, który numer, a ponieważ znała dobrze niemiecki, powiedziała, że my jesteśmy przeznaczone do pulmanowskiego wagonu. W ten sposób żeśmy się dostały [do pociągu]. Siedziały takie panie starsze [i były zdziwione, że tu wchodzę], takie dziewczyny młode. Było to bardzo miłe. Właśnie ta sanitariuszka powiedziała: „Może pani zamknie buzię, pod spódnicę schowa którąś?”. […]
Tak żeśmy dojechały do Włoszczowej, to było Kieleckie. We Włoszczowej już czekały na nas podwody. W ten sposób znalazłam się w partyzantce [w Zgrupowaniu „Ponury-Nurt”].
Najpierw to było tak, że wszyscy warszawiacy poparzeni, trochę poranieni też byli, [zaprowadzili nas] do takiej sali szkolnej, ta szkoła była wybudowana, ale jeszcze niezupełnie wykończona. Każdy, jak to można określić: wieśniak wybierał sobie kogo chciał. Taki wysoki pan, o bardzo niemiłym wyglądzie, powiedział: „Tą biorę”. To znaczy mnie. Powiedziałam: „Nie pójdę do pana, bo się pana boję”. Wszyscy zaczęli się śmiać. On wyglądał okropnie. Poza tym nie chciałam się z siostrą rozstać. Nie chciał nas nikt wziąć, bo to dwie buzie do jedzenia. Państwo, którzy byli wysiedleni z Poznańskiego, w ciągu piętnastu minut musieli opuścić [swój dom] i byli wywiezieni w Kieleckie, dostali taki pożydowski domek (większe słowo jak domek) i oni nas przygarnęli. Tak że wtedy kiedy nie miałam dyżuru w szpitalu, to miałam przynajmniej nocleg w takiej izdebce bez okna, bez niczego, bardzo zimno było, ale przynajmniej mogłam się przespać. W ten sposób znalazłam się właśnie tam.
W szkole był zorganizowany szpital pod hasłem RGO, a to był szpital partyzancki. Wszyscy ranni, którzy byli bliżej, byli przywożeni do nas, a od nas podwodami do Jędrzejowa do szpitala.

  • Znalazła się pani w Kieleckim, wstąpiła pani do partyzantki, ale jak pani pamięta samo zakończenie wojny, co się później z panią działo?

Szpital działał, dopóki nie wkroczyli Rosjanie. Nie było to miłe. Zresztą znowu… Koleżanki poszły do lasu, a moja siostra nie chciała iść do lasu, a ja chciałam. Już się jej trzymałam kurczowo jak matki. Na pewno mniej byśmy tam przeżyły, jak tu w tym szpitalu, dlatego że ciągle albo myśmy malowały na fioletowo panów, którzy rzekomo są na tyfus chorzy, albo trzeba bandażować twarz, mówiło się, że to stary i chory. Do dzisiejszego dnia panicznie boję się myszy. Byłam wsunięta pod klepiskiem, bo już nie wiedzieli, gdzie mają mnie schować; myszy biegały po mnie, a nie mogłam z siebie wydobyć słowa, żeby mnie nie zabrali. Drugi raz byłam schowana za szafą, bo szafy były małe i ustawione w rogu. Jak tą szafę odsunęli, to padłam, bo zdrętwiałam zupełnie. Tak że miałam różne przygody, ale jakoś mnie nikt nie złapał.
Mówił kolega z partyzantki „Wilczur”, że jak spotkali Niemców, którzy jechali we trzech na motorze (to był motor z tym koszem), to właśnie była lista i miałam być rozstrzelana, moja siostra i jeszcze ktoś. Napisali, że sanitariuszki, a tylko były dwie. Widocznie jeszcze nie było przeznaczenia, żebym umarła.
[…] Z Dzierzgowa [przenosili nas] do Bieganowa, ponieważ szkołę trzeba było oddać, już się tym zajęli inni, a myśmy już wróciły do Warszawy. Oczywiście w Warszawie dom spalony całkowicie. Całe szczęście, że moja siostra spotkała matkę swojej koleżanki, która nas przygarnęła. Jej córka zginęła pod gruzami.

  • Sprawa z pani matką wyjaśniła się?

Moja mama była wywieziona do Niemiec. Jak wróciła, to się dowiedziałam z drugą siostrą (trzecia była wywieziona do Ravensbrück). Nie przypuszczała, że będzie Powstanie, bo nie wierzyła w to, że tego dnia będzie, i pojechała do koleżanki na Żoliborz, tam została. Mogła się uratować, bo tamta była ranna, ale moja siostra się wszystkiego bardzo bała, trafiła do Ravensbrück.

  • Jak wyglądała Warszawa?

Warszawa wyglądała tragicznie. Calusieńka Warszawa była zasypana gruzem. Nie chodziło się ani po jezdni, ani po chodniku, bo po prostu jezdnia to był sam gruz. Bardzo często spadały jakieś blachy na głowy ludziom albo jakieś cegły, jak był powiew wiatru. Było to przerażające, bo same szkielety, bo Niemcy właściwie palili wszystko tak zwanymi miotaczami, bo przecież Hitler powiedział: „Kamień na kamieniu nie zostanie” – tak chciał zrobić.
To było przerażające. Jak żeśmy wróciły, to najgorsze było to, że człowiek nic nie miał i nie miał się gdzie nawet przytulić, gdzie się umyć, w ogóle nikogo. Ale jakoś moja siostra spotkała [znajomą], ponieważ ta pani wiedziała, że jej córka zginęła, nikogo nie miała, to nas wzięła.
Później się stało w kolejce do tak zwanego kwaterunku, gdzie przydzielali [lokale]. To było mieszkanie pięciopokojowe, w każdym pokoju inna rodzina. Nam przydzielono pokój, w którym nie było pół sufitu. Trzeba było jakoś to załatwić, żeby jako tako można było mieszkać. W ten sposób się żyło.

  • Później, po rzekomym wyzwoleniu, czuła pani, że to nie jest to, czego oczekiwali ludzie?

Nie. Byłyśmy przekonane, że nas będą inaczej troszeczkę traktować. Nie dlatego że poszłyśmy, żebyśmy były jakoś szczególnie traktowane, ale nie myślałyśmy, że warszawiacy będą traktowani tak, jak byliśmy traktowani.

  • Nie miała pani nigdy takich myśli, żeby wyjechać z Polski?

Owszem, miałam okazję nawet, ale moja mama powiedziała, […] że szła trzysta pięćdziesiąt kilometrów pieszo, a ja wyjadę. To niestety już mnie przekonało, że nie mogę wyjechać. Ale miałam okazję zupełnie legalnie.

  • Czy to, co pani robiła w czasie wojny, wpłynęło później na pani życie?

Nie chwaląc się, to bym powiedziała, że bardzo wcześnie stałam się bardzo samodzielna. Przed wojną dzieci nie były takie bardzo pewne siebie, mądre tak jak teraz, były raczej niezakompleksione, ale po prostu takie dzieci prawdziwe. Stałam się bardzo szybko dorosła i bardzo szybko musiałam myśleć za siebie i za moją siostrę.
Moja siostra bardzo szybko dostała się do Ministerstwa Zdrowia, deputaty to nie były pieniążki, tylko z gazety były porobione takie rożki, w których było troszkę mąki stęchłej, troszkę kaszy stęchłej, nie wiem, czy to było po pół kilo czy po ćwierć kilo, bo już nie pamiętam. W ten sposób myśmy żyły przez kilka dni. Później jakieś grosze moja siostra zaczęła dostawać, ale to wszystko było bardzo mało. Dostałam w prezencie, właśnie w Kieleckim, materiał na sukienkę, ponieważ jestem taka młoda, żebym miała. Materiał sprzedałam, żebyśmy miały na życie.

  • Jak wyglądał stosunek późniejszych władz do pani?

Nie ucierpiałam, bo bym zgrzeszyła, ale mój mąż tak.

  • Czy miała pani później po wojnie jakiegoś rodzaju przejścia, czy została pani wzywana na przesłuchania?

Nie.

  • Powstanie w tej chwili wśród wielu ludzi rodzi wiele pytań.

Wiem.

  • Chciałabym zapytać, co pani myśli o Powstaniu?

Uważam, że Powstanie było potrzebne, to jest tylko wyłącznie moje zdanie. Jeżeli chodzi o mnie, to uważam, że czy byśmy się podjęli Powstania, czy nie i tak byśmy zginęli. Jedyną myślą Hitlera było, żeby wszystkich wytłuc, a z Warszawy po prostu zrobić gruz. Nie wierzę w to, że jeżeli by Powstania nie było, że byłoby inaczej, jeszcze gorzej by było… Jeszcze więcej ludzi by zginęło.
Pracując w Polskim Czerwonym Krzyżu, niestety przez jakiś czas musiałam pracować przy tych sprawach tak zwanych króliczych, czyli przy tych, którzy byli poddawani eksperymentalnym zabiegom. To, czego się dowiedziałam, tego nie życzę nikomu. Poza tym moja siostra była w Ravensbrück, też miałam informacje. W ten sposób wszyscy byliby wykończeni. Uważam, że ten zryw zrobił bardzo dużo dobrego. Chociaż jest bardzo dużo ludzi, którzy twierdzą, że to było niepotrzebne, że ludzie niepotrzebnie zginęli. To jest nieprawda.

  • Żałowała pani tego, że brała pani udział w Powstaniu?

Nigdy. Gdyby mnie nawet na łożu śmierci zapytano, to też powiem, że nigdy tego nie żałowałam. Mnie to jakoś zmobilizowało do tego, żeby myśleć o sobie, żeby wiedzieć w jakich momentach jak się zachować, to była taka szkoła życia. Tylko że wiele straciłam, bo na przykład studiów nie skończyłam, bo już nie miał mi kto pomóc. Ale przecież bez studiów też można żyć.

  • W takim razie dziękuję pani bardzo.

Czy jeszcze coś opuściłam?

  • Nie. Czy chciałaby pani jeszcze coś dodać?

Nie wiem, tylko tak mówię, bo nie wiem. Po kilku latach postawili obelisk na 11 Listopada, vis à vis jednostki wojskowej. Ponieważ my mamy legitymacje, o każdej porze dnia mogę wejść do jednostki, nie muszę się legitymować, tylko wystarczy tą legitymację pokazać. Wszyscy, którzy braliśmy udział w Powstaniu Warszawskim, ale na Pradze, byli zaproszeni na tak zwany żołnierski obiad. Byli oficerowie, żołnierze. Chciałam koniecznie zobaczyć barak, celę, w której siedziałam. Pytam tego oficera, który siedział koło mnie: „Chciałabym zobaczyć tą celę, w której byłam”. – „Nie, proszę pani, został zniszczony”. Nie wiem dlaczego, ale był zniszczony. Na ścianach były powypisywane imiona (nie wiem, jak oni to zrobili)… A tak chciałam zobaczyć celę, w której byłam. Te drzwi były okropne, jak oni zamykali, to były takie żelazne drzwi, wielkie klucze. Był taki czas po wojnie, kiedy już miałam telewizor w domu, to jak tylko pokazywali, to w ogóle wychodziłam. Nie mogłam nawet słuchać o celi, o więzieniu, o tych kluczach, zamykaniu, otwieraniu. Teraz to już na mnie nie działa, ale wtedy nie mogłam tego oglądać, to było przerażające.
Warszawa, 30 marca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Anna Konopka
Lucyna Jerka Pseudonim: „Żywia” Stopień: łączniczka, sanitariuszka Formacja: VI Obwód Praga Dzielnica: Praga

Zobacz także

Nasz newsletter