Maciej Maria Junosza-Dominikowski „Maciej Junosza”, „Maciek”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Maciej Maria Junosza-Dominikowski. Mój pierwszy pseudonim brzmiał „Maciej Junosza”. Ale ponieważ koledzy nieco się ze mnie naśmiewali, że się dmę – bo nie wszyscy byli pochodzenia szlacheckiego – więc został zmieniony po prostu na „Maciek”. Co było bardzo bezpiecznym pseudonimem, bo jeżeli ktoś nawet omyłkowo na mnie zawołał: „Maciek! Maciek!”, to [mówiłem]: „Przepraszam, moje imię Maciej”. Urodziłem się 25 marca 1928 roku. To jest moja oficjalna data urodzenia, która figuruje w dokumentach już od niepamiętnych czasów. Uznawana jest za właściwą i tak ją będziemy traktować. IV Zgrupowanie, Batalion „Gurt”. Nazwa pochodzi od pseudonimu dowódcy, który zresztą przybrał go od staromodnej nazwy taśmy do ciężkiej broni maszynowej. Pod koniec powstania IV Zgrupowanie zostało przydzielone do 15. Pułku Piechoty (oczywiście Armii Krajowej) jako III Batalion. Ale to jest nazwa, której nikt nie używał, bo to [było] tylko do celów formalnych – tuż przed kapitulacją.

  • Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie i młodości.


To były oczywiście piękne dni. Nie tylko dlatego, że byłem bardzo młody, ale to były naprawdę piękne dni. Mój ojciec był legionistą i oficerem legionów. Oczywiście walczył także w 1920 roku. Matka była peowiaczką. W związku z tym zostałem wychowany w tradycjach piłsudczykowskich i pozostało mi to do tej pory. Albowiem Józef Piłsudski, drugie imię Klemens – nie każdy zna – to był największy Polak wszystkich czasów. Byłem wychowywany w tym kulcie. Najpiękniejsze opowieści jakie słyszałem już jako dziecko, to były opowieści mojego ojca o walkach legionowych. Potem uczyłem się w Prywatnym Gimnazjum Władysława Giżyckiego na Wierzbnie. Bardzo nowoczesnym, dlatego że był tam wielki park, boiska, tory saneczkowe, skocznie. To wszystko było w pawilonach. Klasy nie były skomprymowane w jednym budynku. Pawilony były rozrzucone po wielkim parku po dwie, po cztery klasy. Część klas była na świeżym powietrzu, bo to było bardzo nowoczesne [gimnazjum]. Jak wychowywały nas przedwojenne szkoły i przedwojenne gimnazja – nie trzeba o tym mówić. To jest chyba zupełnie oczywiste. Ale nie używało się różnych wytartych słów, jak ojczyzna czy patriotyzm. To było oczywiste, to każdy miał zakodowane w genach, jak to się mówiło: „Mam to we krwi”. Wychowywano mnie w takich zasadach, że są pewne rzeczy, których się nie robi, a cała reszta jest zupełnie oczywista. Nie robi się rzeczy niehonorowych. Wiadomo, że jak trzeba wziąć karabin, to [się bierze]. Zresztą o tym karabinie marzyłem od dziecka. Jeszcze nie chodziłem zbyt dobrze, jak już całkiem nieźle strzelałem. Mój ojciec był namiętnym myśliwym, ale poza tym strzelcem – był działaczem „Strzelca”, to była organizacja – nazwijmy to – patriotyczna. Jako zupełny smarkacz dostałem najpiękniejszy prezent. To był karabinek. Karabinek był z początku pneumatyczny, ale wkrótce potem dostałem już prawdziwy. Mogłem mieć wtedy dziesięć albo dziewięć lat. To nie był karabin wojskowy tylko karabinek kalibru 22. Tak zwany 22. –long rifle. To mi się bardzo przydało w czasie wojny. Od dziecka strzelałem, strzelałem, strzelałem, strzelałem do wszystkiego. Niestety – muszę się przyznać – strzelałem także do żywych celów. Nie do ludzi oczywiście, chociaż czasem może miałbym i na to chęć. Ale tego się wstydzę. Jako człowiek dorosły nie strzelałem już do zwierzątek, bo one przecież nie mają szans. To byłoby nie bardzo honorowo.

  • Gdzie państwo mieszkali?


To bardzo dziwna historia. Moi rodzice mieszkali osobno, a ja wychowywałem się na przykład u dziadków, w duchu bardzo nacjonalistycznym i jednocześnie katolickim. Zrobiono mi wielką krzywdę. Mianowicie wbijano do tej pustej, smarkatej głowy, że: „Każdy człowiek twój bliźni”. Co się potem okazało zupełną nieprawdą. Potem miałem przez to wiele kłopotów. Cała moja rodzina to był przedziwny wachlarz poglądów, począwszy od działaczek (chowałem się w domu między kobietami, jedynym mężczyzną w tym domu był mój dziad – świeć Panie nad jego duszą, oczywiście). [Panie] jak to panie, zwłaszcza panie w stanie panieńskim – a większość z nich była taka – bo to była dość liczna rodzina. Ich poglądy wahały się od głębokiego, fanatycznego katolicyzmu, aż do socjalizmu. Miałem nawet ciotkę, która była posłanką z ramienia PPS. Zresztą, notabene, potem okazało się, że całkowicie przeszła na działalność katolicką. Nawet była współpracownicą księdza Pirożyńskiego (słynny autor Index librorum prohibitorum). Tak dziwnie to wyglądało.

Moje bardzo szczęśliwe lata to były lata szkolne, bo to była wspaniała szkoła – pełna wolność. Świętej pamięci dyrektor Giżycki był bardzo mądrym pedagogiem. Wiedział o tym, że chłopcy – zwłaszcza z klas gimnazjalnych – będą chodzili i popalali. Żeby nie palili po szaletach, po kątach (bo to się zdarzało męskiej gimnazji) była specjalna palarnia. Ci, którzy już zupełnie nie mogli bez tego papierosa wytrzymać, oficjalnie szli do palarni. Takich pedagogów już teraz nie ma. Wytrwałem z tą szkołą aż do samego Powstania. Zresztą szkoła funkcjonowała w czasie okupacji pod płaszczykiem szkoły zawodowej. Oficjalnie to się nazywało [niezrozumiałe] Szkoła Rzemieślników-Ogrodników (rzemieślniczo-ogrodnicza). Oczywiście nie miała nic wspólnego z ogrodnictwem, ale jak to był taki wielki park, to jaka szkoła [pasuje], [najlepiej] ogrodnicza. Program był normalny, gimnazjalny, licealny, z normalnymi maturami. To było naprawdę wspaniałe. To tyle co do mojego wykształcenia podstawowego, do Powstania.


  • Mieszkał pan z dziadkami?


Mieszkałem w Śródmieściu z dziadkami i z bardzo licznymi ciotkami. Moi rodzice byli bardzo liberalni, mieszkali osobno. Mieli własne apartamenty. Matka miała willę na Kolonii Staszica, ojciec miał apartament. Jak ojciec wyszedł z wojska po 1920 roku (po tych sześciu latach 1914-1920), przeszedł do służby cywilnej. Nie chcę powiedzieć, że był dygnitarzem, ale wysokim urzędnikiem sanacyjnym – tak to nazwijmy.

  • Czy w dniu wybuchu wojny był pan w Warszawie?

 

Miałem w rodzinie jeszcze kilku oficerów zawodowych (zresztą inżynierów) i jak mogłem, starałem się pożreć całą wiedzę wojskową, jaką mogłem pożreć w tak młodym wieku. Byłem bardzo zdolnym dzieckiem. W związku z tym w 1939 roku przyjęto mnie jako łącznika do obrony przeciwlotniczej. Była taka piękna żółto-zielona opaska ze srebrną, owalną klamrą. Przyjęto mnie dlatego, że miałem maskę przeciwgazową, która wśród ludności cywilnej była rzadkością. Z tym że miałem dwie maski, jedna francuską typu R.S.C. (Robert, Saunier, Cantot), a druga naszą, chyba najnowocześniejszą na świecie, maskę przeciwgazową C2.

  • A skąd pan je miał?


Miało się pułkowników w rodzie. Z tego powodu przyjęto mnie jako łącznika. Moja kariera w obronie przeciwlotniczej nie trwała długo. Zaczęła się tak zwana umiastówka – od nazwiska pułkownika Umiastowskiego, który ogłosił słynną ewakuację na Wschód. W związku z tym znalazłem się bardzo niedaleko, bo doszedłem tylko do Otwocka. Komendantem szpitala polowego – zresztą wielkiego – był mój wuj. Zostałem tam przyjęty jako sanitariusz, więc całą kampanię wrześniową nosiłem głównie trupy, ciężko rannych, oberżnięte kończyny. Cóż, sanitariusz bez kwalifikacji. Na kilka dni schwyciło mnie wojsko i kazano mi obsługiwać łącznicę telefoniczną, jeszcze taką z klapkami, z wtyczkami. […] Z czego byłem strasznie dumny. Można powiedzieć, że jako zupełny smarkacz poszedłem na wojnę. Potem, po kapitulacji, udało mi się wrócić stamtąd cało do Warszawy. Oczywiście nie zastaliśmy żadnego ze swoich domów. Wszystko zostało zbombardowane, spalone, zniszczone, nic [nie zostało]. Wróciliśmy goli i bosi.



  • Z kim pan wrócił?


Wróciłem z panem doktorem Wierzbickim (komendantem szpitala) i jego żoną, moją ciotką zresztą. Jakoś się rodzina pozbierała. Nawet udało się wrócić części rodziny, która wyewakuowała się aż do Lwowa. Wrócili do Warszawy piechotą, uciekając z kolei przed bolszewikami. Zaczął się okres bidy z nędzą, kiedy mieszkałem w wynajętym, opuszczonym przez Żydów mieszkaniu – na ulicy bodajże Siennej – w warunkach niezbyt sympatycznych. Potem to było tak zwane małe getto. Ale cóż, jest wojna, à la guerre comme à la guerre. Mieszkałem tam razem z rodziną. Oczywiście natychmiast została znowu uruchomiona szkoła Giżyckiego. Jednocześnie uczyłem się.

  • Czy w czasie okupacji zaczęła się pana przygoda z konspiracją?


Nie lubię tego sformułowania „przygoda z konspiracją”. To nie jest przygoda z konspiracją. To była rzecz jednak bardzo na serio. Można było stracić głowę w sensie dosłownym. To słowo „przygoda” nie jest szczęśliwe. […] Rzecz zaczęła się bardzo niewinnie.

Ta cała konspiracja – jeżeli idzie o konspirację warszawską – była znajomościowo-przyjacielsko-koleżeńsko-rodzinna, nawet. Nie były przestrzegane podziały na tak zwane „piątki”. Po prostu wszyscy się i tak, do cholery ciężkiej, znali znakomicie – byli spokrewnieni czy zaprzyjaźnieni od wielu lat. Zaczęło się dość niewinnie, bo od tak zwanego Warszawskiego Koła Lotniczego. Nawet zmarł niedawno Jasio Koźniewski, który był jednym z prezesów. Wydał książkę „My lawiacy”. […] Zaczęło się właśnie od koła lotniczego, od modelarstwa, od zawodów modelarskich. Mam zresztą zdjęcia z tamtych czasów z modelami szybowców. Tam na przykład odbyłem rzecz ciekawą, kompletne szkolenie lotnicze: pilotażu, strzelca pokładowego, skoczka spadochronowego. Stąd zaczęło się wojsko. Bo każdą organizację przejmowała Armia Krajowa, to znaczy wcześniej ZWZ, ale akurat o ZWZ się nie zahaczyłem. Tak nas wzięli do wojska.

  • Kiedy zaczęła się pana działalność w lotnictwie?


Początek to był 1940 rok. Po prostu kółko modelarskie, kółko miłośników lotnictwa. Jakiego chłopaka nie bawi lotnictwo? Każdego, każdy przecież aż piszczy z radości.Szkolenia, które tam się już odbywały, to były szkolenia w zasadzie par excellence – wojskowe, kiedy było wyraźnie wiadomo, o co chodzi. Potem zaczął się okres pewnej nudy. Bo od czasu do czasu wyciągano mnie: „A pojedziesz na ćwiczenia do Lasów Kabackich” – czy jeszcze częściej do Lasów Janowskich. Tam się [dostawało] kij od szczotki i ucz się chwytów bronią. Na ramię broń! Do nogi broń! I tak dalej. Musztra, bo co można było robić innego? Padnij! Powstań! – co było cholernie nudne. Nie wiem, czy tam pozwolono mi wystrzelić raz czy dwa. Nie było z czego i to była sprawa niesłychanie ryzykowna. Mnie ciągano, wzywano na kursy bandażowania głowy, ręki, nogi. To było zresztą prowadzone przez bardzo profesjonalne [zespoły]. Do poważnych akcji oczywiście mnie nie angażowano, bo byłem po prostu za młody. Oczywiście aż piszczałem, żeby mi tego Stena dali, żebym mógł postrzelać. Ale smarkaczom się tego do rąk nie dawało, więc się ich po prostu uczyło, uczyło, uczyło, uczyło.

 

  • A mały sabotaż?

 

Mały sabotaż to było jedynie pisanie po murach i roznoszenie prasy. To był mój cały mały sabotaż, mówiąc uczciwie. Szczęście, że się nie musiałem uczyć strzelać. To była jedna z rzeczy, którą umiałem świetnie. W tej chwili strzelam już o wiele gorzej, bo już ręce nie te.

  • Jakie hasła wypisywał pan na murach?


Wypisywało się głównie hasła „Polska walczy”, „Pawiak pomścimy”. Ale wypisywało się także hasełka „PPR wróg” – co zresztą robiliśmy wszyscy z własnej inicjatywy – „Płatne Pachołki Rosji”. Tak samo wypisywaliśmy [je] z dużą radością jak hasła (nie chcę używać słowa patriotyczne, nie lubię tego słowa) tak zwane patriotyczne.



  • Czy w związku z tym znalazł się pan w ryzykownej sytuacji?


W niebezpiecznej tak. Nawet mam jeszcze jedną nogę postrzeloną, ale to była moja wina. Przez głupią ciekawość wplątałem się po prostu do akcji (nie mojej, zresztą), która już szła. Rzucono mi pod nogi granat ręczny. To była nieudana akcja egzekutywy, wyroku na kimś. W każdym razie niepotrzebnie w to miejsce wlazłem. Mnie tam w ogóle nie potrzebowano i nikt mnie tam nie wołał. Ale jak strzelają, to trzeba do cholery iść – tym bardziej że miałem prywatny pistolet. Albowiem – żeby otrzymać przyzwoitą tak zwaną Arbeitskartę – ojciec jednego z moich szkolnych przyjaciół miał wielki warsztat samochodowy (który został przejęty przez Niemców) i pracował dla tak zwanego „Heeres-Kraftfahrparku” – można było z Niemcami pohandlować. Przynosiło się butelkę wódki – jedną, drugą, a oni potrafili sprzedać nieetatowy pistolet. Zresztą ten pistolet chyba mi życie uratował. Musiałem go użyć, nikogo oczywiście nie trafiłem, ale granat pod nogami mi huknął. To nie jest takie straszne jak się [wydaje], jeżeli nic nie trafi w człowieka, żaden odłamek. To był granat zaczepny, czyli o cienkiej skorupie. Bardzo ładnie to wygląda, granat leży, kręci się i nic. W pewnej chwili znika, przestaje istnieć. Na jego miejscu wyrasta piękny, kolorowy kwiatek błękitno-pomarańczowy. Dopiero potem huk. Jak nie huknie! Jezus! Maria! Józefie Święty! Ale to była tak lekka rana, że gdybym jej nie zaniedbał, mógłbym to sobie spokojnie zawinąć brudną szmatą. Zresztą to właśnie zrobiłem. Skończyło się poleżeniem na chirurgii w szpitalu Dzieciątka Jezus. Tak że żadnej w tym zasługi mojej nie ma, bo mnie tam po prostu pognała ciekawość. To są takie lata, że człowiek jest bardzo ciekawy.

  • Z czego się pan utrzymywał w czasie okupacji?


Na całe szczęście moja rodzina odbiła się od dna. W zasadzie wszyscy zajmowali się różnymi rodzajami handlu. Nie znaczy, że to [był] handel [typu] baba z bańką z mlekiem na plecach, tylko handel różnymi rzeczami. Akurat handlowało się tym co było. Mogę powiedzieć, że byłem na utrzymaniu rodziny, która jednak okazała się bardzo rzutka.

  • Kiedy odbyło się pana zaprzysiężenie do AK?


W grudniu 1942 roku. Zresztą, szczerze mówiąc, sam nawet nie wiedziałem, o co chodzi. Dla mnie to było coś w rodzaju operetki, szczerze mówiąc. Wszystkie ceremoniały zawsze mnie śmieszyły, od dziecka. Do tej pory mnie śmieszą. Zegnano nas tam kilku, już nawet nie pomnę w tej chwili kogo. Starszy pan [wyszedł] (człowiek, który miał czterdzieści lat, był dla mnie starszym panem, to jest oczywiste), przedstawiono [go] jako pana majora. Wygłosiłem formułkę, którą odczytano – powtórzyłem ją.

  • Czy wtedy wybrał pan swój pseudonim?


Pierwszy tak, ale bardzo krótko [używałem], bo koledzy wyśmiewali się ze mnie: „Nie bądź ty taki wielki szlachcic!”. Ale to są normalne koleżeńskie prześmiewki. Każdy kto chodził do męskiego gimnazjum świetnie wie, jak to wygląda między kolegami.

  • Jak wyglądały dni bezpośrednio przed Powstaniem?


Jeszcze zdarzyło mi się skończyć jedną szkołę. Mianowicie kazano mi iść na [kurs kierowcy]. Była taka szkoła, która nazywała się „Pryliński”, od nazwiska właściciela tej szkoły. Też stara, przedwojenna – kształciła kierowców. Na te wykłady chodziłem z dużą radością. Można było pojeździć samochodem, starym gratem na gazogenerator, bo benzyny nie było. […] Dostałem prawo jazdy (koloru brązowego, ze stemplem Heeres-Kraftfahrparku), które – notabene, żeby było śmiesznie – nazywały się Führerschein. Nie Fahrerschein tylko Führerschein – zdumiewające. Przydały mi się dopiero po wojnie, szczerze mówiąc. Starałem się uczyć. Moja ulubiona lektura to wydany przed wojną „Podręcznik dowódcy plutonu”. To mi kiedyś wpadło w ręce, bo to jest rzecz antykwaryczna, wielka rzadkość. W tej chwili to brzmi komicznie, bo zmieniła się technika – inne czołgi, inne działa, inne karabiny. Karabiny może jeszcze te same. Ale to była pasjonująca lektura, tylko chłopak może to zrozumieć, zwłaszcza z tradycjami rodzinnymi. Moi przodkowie pięćset lat wstecz chodzili na wszystkie możliwe wojny, łącznie z odsieczą wiedeńską, z Chocimiem i z innymi rzeczami. To była właśnie ta rzecz, o której mówiłem, że pewnych rzeczy się nie robi, a pewne są oczywiste – to była rzecz oczywista. Było wiadomo, że tak musi być – bez uzasadnienia, bez gadania o ojczyźnie, o patriotyzmie, o innych imponderabiliach.

 

  • Przejdźmy do Powstania i dni przed wybuchem. Był pan poinformowany, że Powstanie jest przygotowywane?


O tym wszyscy wiedzieli. To była tajemnica poliszynela. Tutaj żadna konspiracja nie pomagała, wszyscy tylko czekali: Kiedy? Już? Kiedy? Już? Kiedy? Już? Ono wybuchłoby tak czy siak, to jest rzecz pewna. Musiałoby wybuchnąć, mogło wybuchnąć nawet spontanicznie. Przez pomyłkę nie byłem na tak zwanej pierwszej koncentracji. Dopiero potem miałem się zameldować u dowódcy batalionu. Nie wiedziałem, kto jest dowódcą batalionu, bo nikt tego przecież nie wiedział. Ulica Wspólna, bodajże 67 – drugi dom od rogu [ulicy] Emilii Plater. Z tym adresem [miałem] się zameldować u porucznika „Gurta”. Wtedy był porucznikiem, bo Powstanie skończył jako major. Zameldowałem się wraz z moim serdecznym przyjacielem, starszym o dwa lata szkolnym kolegą (starszym o dwa lata, a szkolnie o rok, bo przepadł mu ten rok w czasie wojny). Żeby już było całkiem pięknie – z moją rodzoną ciotką. Po czym okazało się, że porucznik „Gurt” jest naszym dobrym znajomym sprzed wojny – w sensie towarzyskim. Może dlatego tam się znalazłem, tego nie wiem. To była chwila olbrzymiej radości, takiego entuzjazmu, że w tej chwili nie da się go opisać. Już czegoś takiego nie ma w tym nieszczęsnym kraju, w którym żyję.

No i pierwsze rozczarowanie. Zostałem przydzielony do tak zwanego pocztu. To się nazywało Poczet Dowódcy Zgrupowania, czyli pluton osłonowy. Na cały pluton wypadała jedna sztuka broni. Damski pistolecik miniaturowy, który może służyć, żeby strzelić w łeb niewiernemu kochankowi – bez gwarancji, że się go zabije. A jeżeli będzie w palcie, to już na pewno nic mu się nie stanie, jak go się trafi w to palto. To był jedyny działający egzemplarz broni. Przepraszam, był jeszcze drugi. Jestem w ogóle bronioznawcą i będę może używał kilku słów fachowych. To był kawaleryjski pistolet Steyr-Roth wzór 1911. Zresztą broń mało się starzeje, nie o to chodzi. Ale do niego nie było ani jednej sztuki amunicji. I nie było nigdzie, może na Węgrzech jeszcze ktoś by w muzeum znalazł coś takiego. Ale wyglądał imponująco. To była wielka sztuka i bardzo groźna. Zresztą pierwszego rannego mieliśmy z powodu tego pistoletu, albowiem jeden z moich kolegów nieostrożnie wsadził palec do otwartego zamka. Pamiętam jego pseudonim, brzmiał „Ano” – widocznie jako dziecko tak mówił: „Ano, ano” – pozostało mu to jako pseudonim. Zamek się zamknął i z małego paluszka zrobił mu się plasterek. To był pierwszy ranny w moim plutonie. Tak bez jednego strzału, trzeba się uczciwie przyznać, koczowałem przez cztery dni.



  • Na Wspólnej?


Tak, tam kwaterował dowódca zgrupowania. Zgrupowanie było podzielone na dwie części. Na północną część, ale i południową. Miało atakować dworzec z dwóch stron. To niestety nie wypaliło. 5 sierpnia dowódca zgrupowania razem ze swoim pocztem, z sanitariatem, z łączniczkami – oczywiście – musiał przejść do właściwego miejsca, gdzie był trzon zgrupowania (czyli do Śródmieścia Północ) na ulicę Złotą – Chmielną. Wtedy znalazłem się pierwszy raz pod poważnym ogniem. […] Tam gdzie w tej chwili jest Rotunda, był Żywiec. To była wielka knajpa. Toczyły się o niego ciężkie walki, zresztą poległo tam wielu naszych chłopców. Przejście przez Aleje Jerozolimskie (nazywały się Wtedy Aleje Sikorskiego […]) [znajdowało się] pomiędzy numerami 17 a 22 (dzisiaj ta numeracja jest inna), mniej więcej w połowie odległości pomiędzy Kruczą a Marszałkowską. Do samych Alei dochodziło się piwnicami, podwórzami, pod prowizorycznymi barykadami – można było dostać w łeb w każdej chwili.

To było bardzo paskudne miejsce, bo już tam leżało co nieco nieboszczyków. Dlatego że jednak z [jednej] strony BGK […] (Bank Gospodarstwa Krajowego – był silnie obsadzony przez Niemców), a z drugiej strony koło tego miejsca, gdzie jest mniej więcej Rotunda, zawsze stał jakiś czołg. Czołg to jest dość umowne [określenie], bo to stał wóz pancerny, jednostka opancerzona. Zajmowali się strzelaniem do wszystkich z naprzeciwka, którzy pokazywali im się w Alejach, przebiegając przez bardzo szeroką jezdnię. Miałem tam pierwszą dziwną przygodę. Najgorzej jest ostatniemu. Nieprzyjaciel już wie, że ktoś będzie szedł, że już idą. Już zdążył celować, ładować, celować. Jest przygotowany do pociągnięcia za język spustowy – jak to się fachowo nazywa, cyngiel – jak to się mówi brzydko. Wiadomo, że ten ostatni na pewno zginie. Zdumiewające, mieliśmy jednego rannego. Ale to dlatego, że tak się bidny rozpędził, że trafił pyskiem w barykadę zbudowaną po drugiej stronie w poprzek bramy. Całemu plutonowi udało się przejść. Zostało nas dwoje. Jedna z naszych łączniczek, koleżanka Wojciechowska – pseudonim „Tekla”, nieludzkiej odwagi człowiek (w tej chwili zresztą bardzo ciężko chora) – i ja. Co może zrobić dżentelmen? Pewne rzeczy są oczywiste, musi ją puścić pierwszą. Wiadomo, że na nią zwrócą uwagę, a mnie zabiją. Ona do tej pory jest przekonana, że jej życie uratowałem. To oczywiście nie jest prawda. Powiedzmy taki uzus wojskowy, puścić młodszego pierwszego, a samemu – trudno – zobaczymy. To jest tak zwane szczęście lub nieszczęście żołnierskie. Pięknie. Puściłem ją pierwszą. Zdążyli za nią puścić parę serii. To jest bardzo nieprzyjemny widok, bo to jest amunicja świetlna – amunicja, która świeci. Ciągnie za sobą świetlną smugę. To jest takie wrażenie, jakby trzeba było przebiec przez płot z drutów rozpalonych do czerwoności czy do białości. Wiadomo, że przez to się nie przejdzie. Na tym się trzeba trochę znać, [wtedy] można trafić w lukę. Ponieważ jej się udało [też ruszyłem]. Bać się wolno, ale nie wolno pokazać tego, że się [człowiek] boi. Mnie się często młodzi ludzie pytają: „A czy pan się bał?”. Bałem się jak cholera! Ale nikt tego po mnie nie mógł zobaczyć. To byłby czyn niehonorowy. Rany boskie, tylko wariat się nie boi! Zresztą znałem jednego, który naprawdę się nie bał. O nim będę mógł powiedzieć parę słów. Przebiegłem już tak jedna trzecią i zobaczyłem, że leży zastrzelony Niemiec. Już się trochę podzielenił, tak wyglądał nieświeżo. Obok niego leżał granat ręczny, tak zwany trzonowy granat ręczny trzonowy Gestoelde Handgranate, na patyku drewnianym. Wróciłem się, ja głupek, po niego. Schylam się po ten granat i stwierdzam, że ma dziurę – bo to jest blaszany granat – ma przestrzeloną skorupę. Normalna reakcja, dziurawe to zepsute. Nieprawda, bo taki granat był dobry jak każdy inny. Ale to pierwsze wrażenie. Zawróciłem i nic mi się nie stało.

 

 

  • Wziął pan ten granat?


Właśnie nie wziąłem, bo głupio zareagowałem. To jest odruch, [że jeśli] jest coś dziurawego, to jest zepsute. Bardzo żałowałem, że nie wziąłem, bo to była piękna, naprawdę piękna rzecz. Potem cały pluton doszedł już do miejsca postoju, do kwatery dowódcy zgrupowania na ulicy Złotej 35.

  • To był piąty dzień Powstania?


Piąty. […] Potem znowu zaczęła się tragedia, no głupia sprawa. Zaczęto mnie używać – zresztą kilku kolegów razem ze mną – do tak zwanej służby garnizonowej. Czyli: tu będziesz stał na warcie, tu będziesz legitymował przechodniów, tutaj trzeba księdza gdzieś zaprowadzić z eskortą albo jakąś łączniczkę. Trzeba było za nią iść, do cholery. Ale ja chcę strzelać, cały czas strzelać, strzelać, strzelać. Całe dzieciństwo przecież przestrzelałem i to była jedyna rzecz, która mnie naprawdę bawiła. Stanąłem do raportu. Szczerze mówiąc, korzystałem jeszcze z przedwojennych towarzyskich znajomości. Pamiętał mnie jeszcze jako gówniarza. Dostałem wreszcie przydział na sam front do kamienicy pod tytułem Chmielna 60. Pluton ochrony dowódcy zgrupowania na prawej ręce nosił numer 199 (na lewej tylko przez pierwsze 10 dni, a potem opaski [noszono] na prawej) […] Ale zostałem przeniesiony do pierwszej kompanii, do plutonu 1004. Dowódcą był plutonowy podchorąży o pseudonimie „Jesiończyk”. Zawsze byłem przekonany, że to herbowy pseudonim od „Jasieńczyk” – od herbu „Jasieńczyk” – nie, „Jesiończyk”. On był dowódcą całego plutonu, a dowódcą drużyny, która broniła chałupy (to jest akurat naprzeciwko dawnego dworca głównego) był starszy sierżant Józef Wolanowski – pseudonim „Ryś”. To była tak wielka przyjaźń, [która] się z nim zawiązała, że jeszcze prawie czterdzieści lat do jego śmierci żyliśmy w serdecznej, bardzo bliskiej przyjaźni.

Na tę jedną kamienicę wypadał jeden pistolet maszynowy wzór czterdzieści, nazywany szmajserem. Niesłusznie, bo to nie jest prawdziwa nazwa. To się nazywa Maschinenpistole Muster Vierzig, tak zwana czterdziestka. To co nazywają teraz omyłkowo szmajserem, to był pistolet z 1896 roku – zresztą znakomity – marki Mauser. Były do tego kłopoty, bo amunicja była dość specjalna. […] To był piękny karabin wzór 98 K. „K” nie znaczy kurz, jak błędnie jest podawane, tylko Karabiner […] To była bardzo dobra broń. Koledzy z plutonu, z Kobyłki – żeby było śmiesznie – przywlekli ciężki karabin maszynowy, Maxim wzór 08. Po cholerę on tam był, nie wiem, bo gdyby zaczął strzelać, to długo by nie pożyli. Strzelali do mnie, ja mogłem sobie postrzelać.

  • Czy pan miał osobiście przydzieloną broń?


Broń była przydzielona do posterunków, nie do ludzi. Tutaj jest posterunek i tutaj przynależy karabin taki i taki. [Obsługiwałem] co akurat dostałem. Zależy na który posterunek mnie wyznaczono. Tam dostawałem broń, która była przywiązana akurat do tego posterunku. Nie było tej broni dla każdego, żeby każdy nosił pod pachą czy na ramieniu. To już było potężne uzbrojenie – jak na Powstanie to ho, ho, ho, ho.

Przydarzyły mi się tam dwie historie. Jedna z ich skończyła się tragicznie, wprawdzie nie dla mnie. Jedna [historia] to był zrzut. Pierwsze zrzuty jakie były, niedługo zresztą trwały. Stałem na podwórzu i uważałem się za człowieka bezpiecznego, bo od strony Niemców żadna broń małokalibrowa nie mogła mnie razić. Samoloty niemieckie nie latały w nocy. No dobrze. Nie paliłem, ale jak szedłem na wojnę, matka dała mi dwieście papierosów. Dlaczego? Bo wojsko musi palić. Wtedy zacząłem palić, przy przejściu przez Aleje. Usłyszałem kiedyś: „O, zdenerwowałem się, to zapalę papieroska”. Zapaliłem i zostało mi do tej pory, to słychać. W pewnej chwili przylatuje któryś z samolotów, to chyba liberatory latały z wielkim łoskotem tuż nad dachami. Oni znali Warszawę, latali wzdłuż wyznaczonych ulic. Z tyłu słyszę bardzo nieprzyjemny świst. To jest taki narastający świst. Co to może być? Nie bomba, do cholery. W pewnej chwili, dosłownie o trzy kroki ode mnie, buch! sypią się iskry. Niemiecka artyleria odstrzeliła spadochron i spadł zasobnik bez spadochronu. Wbił się, oczywiście, w asfalt podwórza. Rozsypała się amunicja, w większej części zresztą pogięta. Mogło mi spaść na głowę.

 

  • Czy ta amunicja była w na tyle dobrym stanie, że można było jej użyć?


Jak amunicja jest pogięta, to broń się od niej psuje. Zacina się, psuje, niszczy się. Nie wszystko się pogięło, ale myśmy i tak z biedy jej używali.

  • Jaka broń znajdowała się w zasobniku?


Tylko amunicja. Był pełen amunicji, niemieckiej zresztą. Angielska amunicja nie pasowała do naszej broni. Zresztą z tym też były pewne problemy. Jak nam zrzucili trochę angielskich ręcznych karabinów maszynowych marki Bren – innego kalibru (kalibru 303 czyli 7,7mm) – to z tym były kłopoty. Ale nie o to chodzi. Jakoś mi się udało.

Ale parę dni później [druga historia] – to będzie historia klozetowa. Wszyscy cierpieliśmy na biegunkę, czerwonkę, nie mieliśmy co żreć. Żarliśmy niedogotowany jęczmień, mielony na domorosłym młynku. Głód straszny. W związku z tym mnie też, jak to się mówi, brzuch zabolał. Poszedłem na podwórze. Był [tam] zrujnowany – bez dachu zresztą, same mury zostały – tak zwany szalecik. W tym momencie w przeciwną oficynę spadła cała seria pocisków z Nebelwerfera, to jest ta słynna rycząca „krowa”. To jest straszna broń, przede wszystkim dźwięk. Jak to odpalają, to ryk jest paraliżujący. W pewnej chwili cała wielka oficyna przestała istnieć. Zginęła jedna z naszych sanitariuszek, jedna została ciężko ranna. Siedziała po drugiej stronie podwórza – tam był punkt sanitarny – dostała odłamkiem w brzuch. Zginął zresztą, notabene, szczeniaczek, z którym się bawiła. Dostała jednym odłamkiem w brzuch, a wtedy te rany były z reguły śmiertelne. To część tragiczna, a część komiczna [była następująca]. Wyłażę spod resztek gruzów, które się obsypały i stwierdzam, że jestem goły. Jedna nogawka spodni dyndała mi się na jednym uchu od paska. I pas. Nie zdążyłem jeszcze – za przeproszeniem – majtek zdjąć. Ale i tak nikt by nie poznał, że byłem goły, dlatego że wszyscy byli zasypani sadzą, gruzem. Po takim wybuchu człowiek wygląda jak małpa, jest koloru rdzawo-brunatno-czarnego. Cały jest tym obsypany, to się człowieka [czepiać?]. Nikt by nie poznał, że jestem goły. Dostałem nowe drelichy, bo wtedy już cały batalion był umundurowany. Mianowicie znaleźliśmy skład odzieży roboczej. Były między innymi czarne robocze drelichy. Każdy dostał po takim drelichu. Dziewczyny poszyły furażerki, piękne, z proporczykami. Orzełki – jakie kto miał. Akurat ja miałem. Wszyscy już byli ubrani jednolicie na czarno. Potem ktoś jeszcze wykombinował niemieckie czapki typu narciarki (kolejarze nosili granatowe – tak zwane alpejskie narciarki), więc już cały batalion był w nie ubrany i w czarne drelichy. To wyglądało całkiem przyzwoicie. Buty oczywiście – jakie kto miał. Pas – jaki kto miał.Byłbym tam zginął, głupio zresztą. Zachciało mi się wystrzelić. Na pierwszym piętrze były stanowiska [rozlokowane] w sposób idiotyczny, bo w każdym oknie worek z piaskiem. Wiadomo było, że ktoś tam siedzi. Armia niemiecka była najlepszą armią na świecie. Miała najlepszych na świecie strzelców. Oni byli od dziecka kształceni w strzeleckim drylu. Wystrzeliłem zresztą dopiero później. Coś się ruszało na przedpolu. To było jakieś dwieście metrów do dworca, mniej więcej ulica Chmielna. Zachciało mi się wychylić łeb zza tego worka. Na słońcu błysnął mi się ten orzełek na czapce. W tym momencie dostałem kulę w sam środek czoła. Szczęście, że ten Niemiec był świnią i nie strzelał normalnym pociskiem przeciwpancernym, tylko tak zwanym eksplozywnym, ekrazytowym – jak myśmy to nazywali. Ten pocisk zawadził o papier worka i eksplodował. On eksplodował od byle czego – od słomki, od gałązki. Oczywiście jak trafił, to się zostawała miazga. Tylko tyle, że podrapało mi pysk – co wyglądało dość efektownie. To są takie dziwne przygody. Szczęście żołnierskie. Miałeś szczęście – żyjesz, nie miałeś szczęścia – leżysz, gnijesz. Nawet mogą cię nie pochować, bo możesz w takim miejscu paść, że cię nie będą mogli pochować. Co jeszcze ciekawego się działo… Normalna codzienna rutyna. Ponieważ zorientowałem się (bo potem jeszcze próbowali mnie ustrzelić), skąd strzelają, i w związku z tym, że uważałem siebie za dobrego strzelca (zresztą naprawdę byłem niezłym strzelcem – dobrym nie, ale niezłym) postanowiłem się odgryźć. W myśl zasady: „Ja już te twoje ambrazury znam” – słowo ambrazura jest bardzo nieeleganckie, to znaczy te strzelnicze otwory – walnąłem w taką ambrazurę. Myślałem, że stamtąd strzelają. Rzeczywiście nawet trafiłem, ale nie wiedziałem, czy za tą dziurą ktoś siedzi, czy nie. W tym momencie dostałem nauczkę. Dostałem serię z ciężkiego karabinu maszynowego. Ale już miałem łeb za workiem. Efekt jest duży. Gdyby trafiło na przykład w pianino, to zostałaby z niego tylko połowa. To jest długa seria, wiązka kul, które lecą za sobą. Każda po 800 metrów na sekundę. Zostały zniszczone szafy, szafa biblioteczna. Tam mieszkał kiedyś lekarz czy farmaceuta i miał pełno leków. Naprawdę przestraszyłem się dopiero potem, bo tam były etery, chloroformy, jeszcze coś i to wszystko nagle odparowało. Byłe przekonany, że we mnie strzelili jakimś gazowym pociskiem. Ale sprawa się wyjaśniła, żyję. Tam też działy się różne dziwne rzeczy. Na przykład było świetne stanowisko na parterze. W lokalu po sklepie, sklepiku – nie wiem, co tam było. Z drugim sklepikiem mam osobne przygody. Bardzo dobre stanowisko, bo były tam potworne pluskwy i tam żaden wartownik nie zasnął. Nie daj Panie Boże było się oprzeć o ścianę – strasznie te pluskwy gryzą. Pan Marszałek Piłsudski opisał to w „Moich pierwszych bojach”, a drugi wybitny człowiek – pan generał doktór Sławoj Składkowski – przeżył kiedyś to samo. Obaj widzieli widma wojenne, to znaczy widzieli wroga, którego nie było. To są skutki dużego napięcia nerwów. Człowiek widzi rzeczy, których nie ma. Pan Marszałek Piłsudski tak się z tego wyleczył, że zamknął oczy i okazało się, że widzi to samo – mimo zamkniętych oczu. Już wtedy wiedział, że to są te zwidy wojenne. Zwłaszcza nocą – nocne zwidy wojenne. Mnie się też zwid wojenny przydarzył – miałem przez to grube nieprzyjemności. Przez szerokość ulicy, która miała mniej więcej dziesięć metrów (przedwojenna Chmielna to była nędzna uliczka), rozległ się tupot. Potem zobaczyłem, że zza tego muru wychyla się niemiecki hełm. Kształt charakterystyczny – niemiecki hełm. Są już o dziesięć metrów ode mnie, zaraz mi wrzucą granat przez moje nędzne okno z workiem z piaskiem i koniec. Miałem na szczęście to, co nazywają szmajserem – pistolet wzór czterdzieści – nawet trzy pełne magazyny. To był luksus. Walę serię, iskry posypały się z cegieł i cisza. Natychmiast dostałem znowu prosto (nieledwie że w łeb) całą serię z niemieckiego cekaemu z dworca, z góry. Uciec nie można, bo to wlatuje górą, a wylatuje drzwiami. Wpada i trafia w próg. Wyczołgać się nie można, bo śmierć pewna. Trzeba siedzieć i czekać. Wszystko się uciszyło. Potem okazało się, że to był właśnie jeden z tych zwidów wojennych. Ale skoro panu Marszałkowi mogło się przydarzyć i generałowi Sławoj Składkowskiemu, to znaczy, że mnie też – jestem uniewinniony. Miałem pewne nieprzyjemności, bo to przecież nieuzasadnione użycie amunicji.

W tym samym miejscu jeszcze mi się przytrafiła dziwna przygoda. Śmieszne przygody. Co może głód? Myśmy zdychali z głodu. Jeden z tych sklepików, gdzie było też jedno ze stanowisk, to był kiedyś sklep z nasionami. Musiałem tam siedzieć i pilnować tego wszystkiego – czy tam kto nie lezie. Miałem w okiennicy wyrąbaną małą dziurkę – idiotyczny pomysł, bo wiadomo było, że tam trzeba strzelać, żeby mnie zabić. Ale udało się. Co można zeżreć (już nie mówię zjeść, [ale] zeżreć) w sklepie z nasionami. Jedyna rzecz, którą można normalnie zjeść, [to] mak, to się nadaje do jedzenia. Z czego się robi opium i morfinę, i heroinę? Z maku. Znalazłem szufladę (to sklep opuszczony, niczyj) z makiem. To jest bardzo smaczne. Rzeczywiście nażarłem się, ho ho. Potem głowa padła mi na ladę, jeszcze obok położyłem pistolet i tak się skończyło. Szczęście, że akurat mój serdeczny przyjaciel – starszy sierżant „Ryś” – dowódca drużyny przyszedł na inspekcję i zobaczył, że ja śpię. To jest kryminalna sprawa. W wojsku to przecież sąd wojenny, kula w łeb – cholera, zasnął na warcie. Ale to był człowiek inteligentny, szybko się zorientował, co ja żarłem. Wiedział, że po prostu jestem otruty. Spałem po tym czterdzieści ileś godzin – zatrucie opium. […]

Potem pluton zostaje przeniesiony na ulicę Chmielną 44. To jest drugi dom od rogu ówczesnej Marszałkowskiej i Chmielnej, w stronę północną, oczywiście. Sąsiedni narożny dom – niczyj. Potem nasz, jedyny cały. Potem gruzy do ulicy Zielnej – wypalony, zbombardowany budynek. Przed nami tak zwana Astoria. Tak to się nazywało. To był blok domów po drugiej stronie Chmielnej – który zresztą raz zdobyliśmy w pierwszych dniach – potem nas stamtąd Niemcy wyrzucili przeważającymi siłami. Umocnili się tam na dobre. Mnóstwo szkód tam robili. Ale mam Niemców o dziesięć kroków, na szerokość tej zasmarkanej uliczki Chmielnej. To jest miejsce trochę głupie… można w siebie rzucać kamieniami. Myśmy to zresztą robili. Bo jak się do nich rzuciło połową cegły, to oni od razu zaczynali strzelać. Sądzili, że to ktoś rzucił granat. Wiadomo, coś spadło, na pewno ciężkiego. Takie były zabawy. Tam miałem też kilka przygód. Jedna z nich absolutnie tragiczna. Sklepy parterowe były nieumocnione.

Jeden z dowódców drużyn, starszy sierżant pseudonim „Bibuła” – wielki człowiek (zresztą jego brat, porucznik Wadowski, zginął wcześniej w akcji) – wziął jeńca niemieckiego i poszli barykadować sklepy graniczące z samą ulicą. Bardzo niebezpieczne miejsce. Tu do tej pory mam wyrzut sumienia. On przyszedł do mnie i mówi: „Słuchaj, stamtąd nie ma prawa paść ani jeden granat”. Siedziałem na drugim piętrze, miałem tam stanowisko i świetny wgląd w to wszystko, co się tam dzieje. Byłem bardzo pewien siebie i zagapiłem się. W starego, biednego „Bibułę” [trafili]. Był z nim jeszcze strzelec o pseudonimie „Stanisław”. Ciekawostka: Stanisław Luksemburg – Żyd, zresztą – o tak nordyckiej urodzie, że od razu mianowałbym go Sturmbannführerem ze wszystkimi atestatami aryjskości. „Bibuła” i „Stanisław” zginęli. Oczywiście wsadzono im tam dwa granaty. Nie ręczne, tylko tak zwane karabinowe. To są granaty, które nasadza się na lufę karabinu, strzela się i one dość daleko lecą.

 

 

  • W jaki sposób pan miał osłaniać to miejsce?


Miałem cały czas patrzeć, żeby od strony niemieckiej ktokolwiek łba nie wychylił. Nie wiedziałem, że tak może działać granat karabinowy. Nikt nie musiał łba pokazywać, wystarczyło, żeby z dziury strzelili. Nikt nie musiał zrobić zamachu, jak do granatu ręcznego. Obaj zginęli. Jedna rzecz, jaką udało mi się dla nich załatwić, to metalowe trumny. Co było rzeczą [nieczęstą], absolutną rzadkością. Mianowicie na ulicy Bagno był sklep trumniarza, wielki, opuszczony. Razem z „Rysiem” zorganizowaliśmy patrol, oczywiście zostawiliśmy pokwitowania – my nie kradniemy. Wyfasowaliśmy (jak to się po wojskowemu kiedyś mówiło) dwie trumny. Połówka i połówka, połówka i połówka – trzeba je było przenieść z Bagna na ulicę Zielną. Pod stałym ogniem, przecież. Pod barykadami, co gorsza – tunelami. Jedna z trumien uwięzła nam pod ulicą Zielną. Tamci wołają: „Ciągnij!”, a ci wołają: „Pchaj!”. A nad głową bruk – warstwa bruku – bo to był bardzo płytki tunel. Była tam wielka rura kanalizacyjna i nie można jej było obejść. Jakoś przeszliśmy. Jedyne co dla starego mogłem zrobić, to pochować go w przyzwoitej trumnie. Zostali pochowani na podwórku, [ulica] Marszałkowska 100 czy 102, nie pamiętam tego numeru. Potem oczywiście [zostali przeniesieni], leżą na Powązkach w naszej kwaterze. Ale byli chociaż pochowani w porządnych trumnach, nic więcej nie mogłem dla nich zrobić. Zdarzają się różne dziwne rzeczy, zwłaszcza młodym ludziom. Ponieważ już wtedy zacząłem palić, dostałem w prezencie woreczek machorki. Miałem fajkę, którą znalazłem w zrujnowanym domu. Napchałem sobie tę fajkę i siedząc, to znaczy stojąc na posterunku na drugim piętrze, [pomyślałem]: „Nic mi nie mogą zrobić, do cholery!”. Bo czym? Z karabinu strzelają, to w sufit strzelą. Nie przewidziałem właśnie granatów karabinowych. Zapaliłem fajkę i wypuściłem przez okno piękny kłąb dymu. W tym momencie jak nie gruchnie! Jezus! Maria! Czarno się zrobiło, huk. Obok mnie stał kolega, wielki prostaczek (który zresztą potem przydał się do czego innego – z zawodu był tragarzem na dworcu zachodnim). Taki zamarły zwój umysłowy. Słyszę jego krzyk: „Jestem ranny! Jestem ranny!”. Nic nie widać, bo cały pokój jest pełen dymu, kurzu, gruzu, unoszącego się pyłu gruzowego. On biegnie do drzwi wyjściowych i tam się wali, a chłop ma ponad dwa metry wzrostu. Już wiem, że to dwa granaty karabinowe – jeden w sufit, drugi w ścianę. [Chciałem] go odciągnąć od drzwi, [bo] drzwi otwierają się do wewnątrz. Jak odciągnąć takiego bezwładnego stukilowca? Bezwładny waży o wiele więcej niż człowiek, który się jeszcze posługuje własnymi mięśniami. Ciągnę go, ciągnę, ciągnę, drelich się na nim szarpie.Wreszcie odciągam go od drzwi tyle, że sam się mogę wycisnąć. Wyciskam się, biegnę do okna podwórkowego i wołam: „Patrol sanitarny! Patrol sanitarny!”. Biegną cztery zagłodzone dziewczyny z noszami, zabiedzone, zagłodzone – ale bardzo dzielne. Odpychamy te drzwi, wyciągamy go, a ten sukinsyn dostał jednym jedynym odłamkiem wielkości łebka od szpilki w mięsień – tak jakby go szpilą kolnęli. Jak dostałem Krzyż Walecznych. Ten sam dom, skrajny sklep na parterze, ulica Chmielna 60 – lokal, w którym (kiedyś nie mówiło się kawiarnia, mówiło się cukiernia) była cukiernia. Jest tam lokal ze stolikami, wielka wystawa (okna oczywiście wybite), podest może na metr wysoki (dawali tam kawę czy coś takiego) – jak gdyby lada. Któryś z wygodnickich kolegów przywlókł za tę ladę luksusowy fotel, na ladzie położył worek z piaskiem. Wszystko w głębi sklepu, ładnych parę [metrów] – osiem czy dziesięć. Trzeba tam było siedzieć i czekać, aż kto na nas napadnie. Gdyby chcieli, mogliby nas wykurzyć w każdej chwili. Szczęście, że nie chcieli. […] Doznałem imperatywu kategorycznego pod tytułem: „Ja to muszę zrobić”. Znałem z opowiadań mojego ojca, jak żołnierze legionów potrafili wystrzelać z karabinów obsługę nieprzyjacielskiej armaty rosyjskiej czy potem bolszewickiej – to można zrobić. Robili to nawet Francuzi, którzy nie są wojennym narodem, a w 1870 roku część ich armii była uzbrojona w tak zwane karabiny Chassepot – od nazwiska konstruktora. Były lepsze od niemieckich. Z tym że Francuzi nigdy nie chcieli się bić, to są przecież gnojki. […] W związku z czym stwierdziłem, że ja muszę też mieć swoją armatę. I miałem.

Naprzeciwko, mniej więcej tam, gdzie na rogu Alei i Marszałkowskiej jest w tej chwili paskudne akwarium Cepelii […] Niemcy zawlekli na drugie piętro – co rzadko się u nich zdarzało – armatkę, działko dwadzieścia milimetrów. Przeciwlotnicze działko, które nadawało się do ostrzeliwania piechoty. Postawili tam. Niemcy są narodem systematycznym, dokładnym, skrupulatnym i precyzyjnym, więc regularnie o ósmej wieczorem – nie pamiętam – zaczynała się kanonada z tej armaty. Oni musieli zużyć tyle i tyle amunicji. Nie musieli niczego widzieć tylko strzelać do wroga. Musieli wystrzelić sto razy czy dwieście, nie wiem, oni już tacy są. Strzelali wzdłuż ulicy Marszałkowskiej, te kule leciały i trafiały też w nasz dom. W zasadzie bardziej w sąsiedni. Robiło trochę szkód, ściany podziurawiło. Poza tym to strasznie głośno strzela. Ma taki brzydki, wysoki dźwięk – pak! pak! pak! Tego się nie da opisać, to trzeba usłyszeć. Ponieważ moi ojcowie mieli swoje armaty, to też muszę mieć swoją armatę. To się nazywa order Marii Teresy. W armii austriackiej przez cesarzową Marię Teresę stworzono ten order, bo przedtem go nie było. Jeżeli jakikolwiek oficer czy żołnierz wykona coś bez rozkazu, na własną rękę, to jeżeli mu się nie uda – kula w łeb. Jeżeli mu się uda, to order Marii Teresy.

Postanowiłem, że też zarobię na order Marii Teresy. Karabin mam, nawet dobry karabin – Mauser 98K – ale mam do niego trzy sztuki amunicji. Do tego koleżki, co w rękę został postrzelony (taki pijaczyna), mówię: „Słuchaj, mam pół litra wódki. Skombinuj gdzieś trochę lewej amunicji”. Wiedziałem, że on to ukradnie, bo skąd mógł to dostać. Rzeczywiście przyniósł mi tej amunicji i to sporo. Pięćdziesiąt sztuk, bo to było za grosze. Powinno kosztować dziesięć litrów, a nie pół litra. Ale jemu tak się chciało, że gdzieś poleciał i ukradł te pięćdziesiąt naboi. Czy to etyczne? Tak, zostały zużyte w dobrym celu.

Czekam, aż zacznie się ogień tego działka. Rzeczywiście, błyski z tej dziury wychodzą punktualnie. Dziura jest wielkości [takiej], żeby można wyciągnąć lufę. Trzysta metrów – potem się okazało, że to jest czterysta. Rozsiadłem się w fotelu za ladą. Myślę sobie: „Nikt nie zobaczy tego ognia wylotowego”. Jak się strzela, to z lufy wydobywa się płomień – a byłem wtedy naprawdę dobrym strzelcem. Pomyliłem się o całe jedno piętro – widać miejsce uderzenia pocisku. Strzelam za chwilę, za te niecałe pół sekundy, widać uderzenie tego pocisku. „Co jest, do cholery?!”. Ale się pomyliłem, bo widać obtłuczenie tynku. Strzelam drugi raz, a oni cały czas jak maszyna. Za bardzo w lewo, ale wysokość dobra. Wiadomo, że to wiatr, wiatr znosi każdy pocisk. Po kilku razach wstrzelałem się tak, że kula w dziurę, kula w dziurę, kula w dziurę. Teraz się dopiero zaczęło. Nie znałem dobrze oznaczeń niemieckiej amunicji i nie wiedziałem, która jest świetlna. Bo tak to oni by mnie nie wykryli. Siedziałem tak głęboko wewnątrz, że [nie dali by rady]. Puściłem parę świetlnych pocisków. Już byłem jak na dłoni. Cóż człowiekowi [zostało]? Żadnych szans na przeżycie. Rzeczywiście oni natychmiast wykręcili armatę prosto do mnie, ale – to było na górze – taka armata może się opuścić tylko minus dwa czy trzy stopnie. Trafiali, ale to przelatywało nad moją głową. Po prostu nie mogli opuścić niżej lufy armaty. Ona jest tak stworzona, żeby tak strzelać [do góry], a do dołu tylko dwa czy trzy stopnie. Tak sobie postrzelaliśmy. Muszę przyznać, że oni pierwsi przestali, już potem długo stamtąd nie strzelali. Wcale nie znaczy, że wybiłem załogę. To byli tak dobrzy żołnierze (to najlepsi żołnierze na świecie, tego się nie da ukryć), że doszli do wniosku, że po co mają tam siedzieć, skoro ktoś jest już do nich wstrzelany i może im łeb rozbić. Nie ma sensu trzymania armaty w tej dziurze.

Teraz się zaczyna sprawa kryminalna. Myśmy mieli przydział amunicji na cały dzień. Trzy po trzy ładunki – cztery, pięć, to było bardzo bogato. To w ogóle strach wystrzelić. Bo co potem dalej, kolbą wojować? Jak mnie złapią nasi, to pójdę do ciężkiego kryminału: „Skąd miałeś tę amunicję i dlaczego zużyłeś w sposób nieuzasadniony?”. Ale klasyczny przykład orderu Marii Teresy – udało się. Trzeba trafu, że przylazł dowódca batalionu. Rzadko tam bywał. Zameldowałem mu, a po kolana brodzę w tych łuskach. „Co? Gdzie? Kiedy? Jak?” – formuła meldunku. Mówię mu co, gdzie, kiedy, jak. Mówię, żeby lornetkę [wziął]. „Patrz”. – „Aha, tak, tak. No i co, udało się?”. – „Udało się”. – „Skąd miałeś tę amunicję?”. On był wtedy kapitanem, mówię: „Panie kapitanie, wiadomo, no kradziona”. – „A! Dobrze!”. To był order Marii Teresy. „Dobrze zrobiłeś!”. Rzeczywiście 2 października dał [mi] za to Krzyż Walecznych. To był mój order Marii Teresy.

Działo się tam w sumie bardzo wiele rzeczy. Są problemy z różnymi rzeczami. Co z tym zrobić i jak? Przecież nie ma ani wody, ani kanalizacji, nic nie jest czynne. Szereg posterunków radził sobie w ten sposób, że znaleźliśmy jakąś łazienkę, wanna była pełna [nieczystości]. Wszyscy byliśmy przecież ciężko chorzy. Niektórzy mieli nawet krwawe biegunki. Co dalej takiego pięknego… Nie wiem, czy to wszystko piękne… Dla mnie to były dwa najpiękniejsze miesiące w moim życiu. W tej chwili jestem stary, kulawy, ale gdyby było trzeba, to są pewne rzeczy oczywiste. Oczywiście, że bym poszedł. Nawet dziś, w tej chwili, w kapciach […] Po prostu pewne rzeczy się robiło, bo nie wypadało inaczej.

 

  • Czy cały czas miał pan takie podejście, nawet gdy już Powstanie upadało?


Myśmy tego nie przyjmowali do wiadomości. Było wiadomo, że jest coraz bardziej ciasno, ale było coraz więcej broni. Zdumiewające, bo przybywało z różnych miejsc. Pod koniec byliśmy uzbrojeni sztuka w sztukę. Gdyby tak było pierwszego dnia, to by inaczej wyszło, zresztą nie mogło inaczej wyjść. W każdym razie Powstanie było potrzebne. Było potrzebne, było konieczne i to była najlepsza decyzja, jaką można było podjąć. Potem zachorowałem. Na jakieś schorzenie gorączkowe, cholera wie jakie. Chorowałem tylko jeden dzień całego majątku, ale to nawet w rozkazie zostało umieszczone. W związku z tym przeniesiono mnie na lżejsze miejsce – chociaż jeszcze bliżej wroga – do tak zwanej 2. Harcerskiej Baterii Artylerii Przeciwlotniczej. Mieściła się w domach po drugiej stronie Chmielnej, koło warsztatów kolejowych […] To było piękne miejsce. Stamtąd był wgląd w niemieckie pozycje. To był ośmiopiętrowy budynek. W zasadzie było tam już względnie spokojnie. Jeden raz udało mi się strzelić celnie przypadkiem (to znaczy nie strzeliłem przypadkiem) z karabinu, tak zwanej samozariadki. To był ruski, wyjątkowo gówniany – muszę użyć tego słowa – karabin. Nie trzeba go było repetować, jak to się nieprawidłowo mówi, tylko sam się powtarzał. Zresztą nie chciał [repetować], zacinał się po pierwszym strzale. Zobaczyłem patrol niemiecki, który przechodził przez przedwojenne Ministerstwo Komunikacji […]. Przechodził na drugą stronę i tam mi się udało dorwać [Niemca]. Nie wiem, czy został zabity, czy ranny, czy się przewrócił ze strachu, czy ktoś mu kazał: „Padnij!” zrobić – tego żołnierz nigdy nie wie. Rok czy dwa lata temu historyk – Niemiec – który był świetnie zorientowany w Powstaniu, świetnie, dzielnice, ulice, wszystko – jak to Niemiec – zapytał się: „A ilu zabiłeś ludzi?”. Mówię: Człowieku, przecież to nie jest polowanie na zające, Das ist kein Hasenjagd”. Wojna to nie jest polowanie na zające. Strzelasz, ktoś się przewrócił – pewno potknął się o kamień, nie wiadomo – on też nie wie, czy trafił, czy nie trafił. Polowanie na zające to jest strzelanie z bliska w tył czaszki metodą bolszewicką. To jest pytanie, na które nie ma odpowiedzi. Potem przychodzi kapitulacja, czas iść do niewoli, ale ja nie mogę. Parę dni wcześniej [trafił mnie] zabłąkany pocisk – z ruskiej artylerii zresztą – bo oni strzelali sprawiedliwie, połowę w Niemców, połowę w nas, połowę w Niemców, połowę w nas. Tak, tak, bardzo byli sprawiedliwi pod tym względem. Właśnie pod Chmielną 44 zbombardował nas kiedyś tak zwany szturmowik Ił-2. Zrzucił na nas po prostu kilkadziesiąt małych bombek. Nic nam się nie stało, ale byli sprawiedliwi, bo część ich poleciała do Niemców. Ale artyleria strzelała równo, w naszych i w Niemców, w naszych i w Niemców. Ostatecznie mieli przecież dwóch wrogów. Strzelili w coś, spadły mi na łeb cegły, ściana się zawaliła. Dostałem wstrząsu mózgu, zresztą lekkiego. Jeszcze mnie pod pachy doprowadzili do kwatery. Tylko tyle, że rzygałem jak kocur, straszliwie – bo po wstrząsie mózgu zawsze odbywa się rzyganie. Ale do niewoli nie mogłem już iść razem z całą baterią. Zostawili mnie. Zdumiewające, bo mieliśmy światło elektryczne. Chłopaki podłączyli się do niemieckiego kabla i do końca Powstania było światło elektryczne.

  • Gdzie pana zostawili?


Zostawili mnie w kwaterze na ulicy Chmielnej, po tej stronie bliżej wykopu kolejowego. Kogoś zawiadomili, bo potem jednak po mnie przyszli. Siedziałem przy świetle, luksusowo. Do picia miałem sztuczny sok ze sztucznej pomarańczy – wyjątkowe świństwo – bo wody nie miałem. Było wiadomo, że nie zdycham. Potem mnie stamtąd wyciągnięto i zaciągnięto na róg Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej – trochę szedłem, trochę mnie ciągnęli pod pachy. Stały przygotowane sanitarki, każdego [legitymowali]. Tylko patrzyli [na] opaskę, legitymację. „A, AK – ładować”. Sanitarka zawiozła mnie na Dworzec Zachodni. Władowano mnie do – wprawdzie bydlęcego – wagonu, ale dla niemieckich rannych. W środku były łóżka. To były jak gdyby prycze, ale z siennikami, z kocami. Nawet się było gdzie wysiusiać.

 

  • Wiedziano, że pan jest akowcem?


Tak. Ci, którzy tam trafili w tym momencie, mieli szczęście. Trafiliśmy do pociągu dla niemieckich rannych przez pomyłkę. Powinni nas zaplombować na klucz w wagonach bydlęcych i trudno, jakoś was dowieziemy do niewoli. Tam były luksusy – jeść dawali, chleb dawali, kawę dawali – erzac. Jak się chciało pić, to dawali nawet wodę mineralną. Nawet czekoladę dawali. Dlaczego? Podziwiam jednak Niemców. Po prostu etatowo w tym pociągu należało się takie i takie zaopatrzenie na każdego rannego. On musiał dostać tabliczkę czekolady czy pół – nie pamiętam – wodę mineralną do picia, zupę, chleb i jeszcze coś, margarynę. Po prostu każdy pasażer tego pociągu musiał dostać swoją porcję. Nie było ważne, kto tam jedzie. Etat, taki był etat. Większość moich kolegów jechała w zaśrubowanych wagonach bydlęcych. Z pragnienia przecież zdychali i sikali po ścianach, za przeproszeniem. To jest taka idiotyczna historia. Z tymi otwartymi [wagonami jechaliśmy]. Inna rzecz, że pociąg wjechał po drodze na bocznicę fabryki zapałek w Błoniu. Tam była wtedy fabryka zapałek, jedna z największych w Polsce. Trzeba trafu, że dyrektorem tej fabryki był przyjaciel rodziny, że tak powiem. Myślę sobie: „No ucieknę”. Ale nie mam siły zejść ani iść. Odstaliśmy parę godzin i pojechaliśmy dalej. Bardzo dobrze, bo tych, którzy uciekli – a teren był przecież ogrodzony i strzeżony – wyłapali i zabili. Pan Bóg strzegł, że mi się tak udało. Nie uciekłem, pojechaliśmy. Teraz będzie ukłon w stronę poznaniaków: „Brawo! Dzielni poznaniacy!”. Jechaliśmy przez Kutno, Poznań. W Poznaniu pociąg się zatrzymał, zresztą na Dworcu Głównym. Postawiono wielkie warty z tak zwanej żandarmerii (to nie była żandarmeria tylko tak zwana Schutzpolizei), dość gęste. Lokomotywę zmieniali czy [coś innego]. Poznaniacy ryzykowali życie (bo za to mogli zginać, dostać albo kulę w łeb, albo przynajmniej pojechać do obozu koncentracyjnego), wiedzieli, kto jest w tym pociągu i zaczęli nam przynosić chleb, papierosy, wodę – co tylko kto miał. Przecież oni byli głodni, dostawali tylko nędzne kartki. Jestem pełen szacunku dla poznaniaków.

  • W tym pociągu byli transportowani tylko akowcy, czy też niemieccy żołnierze?


Właśnie o to chodzi, że tylko my. Ale to była pomyłka Niemców, nam się ten pociąg nie należał. Sporo umarło po drodze – ci najciężej ranni – ale w każdym razie: „Należy się?” – „Należy się.”. – „Wydać!”. Jestem pełen szacunku dla tego narodu, chociaż jest to naród przedziwny. To jest mieszanka wysokiej kultury i jednocześnie wysokiego łajdactwa, niezrozumiała dla mnie. Ale mam wiele szacunku dla nich.

Potem przez Frankfurt nad Odrą, potem przez Berlin Köpenick (Köpenick – kapitan Köpenick stamtąd [pochodził]) zawieźli nas do szpitala. Mieścił się w miejscowości Gross-Lübars (słowiańska nazwa, słowiańskie nazwy sięgają aż do Renu), gdzie też nas od tego pociągu [przeniesiono]. Było ze trzy kilometry ze stacji Altengrabow. Główny obóz był w miejscowości Altengrabow. Nazywał się Mannschaftsstammlager elf A – stalag XIA, Altengrabow. Zawieźli nas do Gross-Lübars. Baraki zwyczajne, drewniane, prycze piętrowe, koce papierowe ze słomą. Mieliśmy ze sobą własnych lekarzy, którzy na przykład mieli prawo przepisać komuś dietę. Zamiast czarnego chleba (czarnego chleba dawali kromeczkę, dziesięć deka) mogli przepisać bułkę. Oczywiście jednemu na sto, ale mieli takie upoważnienie. Temu się należy dieta, to korzystali z tego, mówili: „Dzisiaj ty będziesz miał dietę, a jutro ty będziesz miał dietę”. Niech sobie chociaż taki bidak tę bułkę zeżre. Postrzelani [trzymali] nogi na wyciągach. Wyciąg wyglądał w ten sposób, że [chory] leżał na pryczy przywiązany pod pachy sznurkiem czy paskami, do przestrzelonej nogi linka przewieszona przez krawędź pryczy i jako przeciwwaga wisiał kamień, brukowiec. Mieliśmy wszystkie prawa jeńców wojennych. Było już całkiem wesoło, tylko był potworny głód. Mówię to z perspektywy młodego człowieka, zeżarłbym wtedy wołu z rogami czy z kopytami. Dostawałem kromeczkę chleba raz na dzień, do tego ziółka – raz na dzień – które nazywaliśmy miętą (to zresztą nie była mięta) i trzy czwarte litra zupy. Trudno powiedzieć zupy, bo zupa była też z łęcin kartoflanych, nazywała się zupa „parkan” – bo było bardzo wesoło. Ale naprawdę było wesoło. Kwitło kształcenie. Ówczesnym dyrektorem ogrodu zoologicznego był pan Żabiński, słynna postać. Tak pięknych wykładów o zwierzętach, jakie były przez niego prowadzone, nie słyszałem nigdy, ani przedtem, ani potem w życiu. Jeszcze ciekawostka. W obozie Gross-Lübars był wydzielony wielki barak, gdzie mieszkało kilkaset rannych dziewczyn. Wszystkie mocno postrzelane. Ale można było iść w odwiedziny, porozmawiać sobie, pogadać, nawet coś im zanieść. Czasem człowiek sobie coś od ust odjął, żeby tym biednym pannom coś zanieść. Z Warszawy przywiozłem witaminę C, trzysta tabletek witaminy C. Dałem je w prezencie jednej z moich koleżanek, razem z którą rozpocząłem Powstanie (ona nie żyje, umarła niedawno – chyba na wiosnę). Do końca życia pamiętała mi tę witaminę C. Mówiła: „Popatrz, mam zęby dzięki tobie”. Przedziwne rzeczy. Rżnęło się w karcięta, jedni w brydża, drudzy w pokerka. Płaciło się dolarami, bo myśmy dostali żołd w dolarach. Nie było wiadomo, co z tymi dolarami robić. Konkursy recytatorskie [organizowano], teatralne, był nawet teatrzyk. Bardzo wesoło, tyle że głód jak jasna cholera. Pierwsze paczki przyszły dopiero przed Bożym Narodzeniem – z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Oczywiście amerykańskie, ale z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Nawet od króla szwedzkiego przyszły bardzo dobre paczki. W środku nie były takie luksusowe jak amerykańskie, ale było osiem tabliczek czekolady – grubej na palec – paczka mleka w proszku i coś wysokokaloryczne, co nazywano kajmakiem. Raz przyszła taka paczka. Piękny był podział tych paczek. Paczka wypadała na siedemnastu i pół. Jak to podzielić na siedemnastu i pół, akurat pamiętam tę liczbę. Produkowano wymyślne wagi z puszek po mleku w proszku, z patyczków, ze sznureczków. Jak przychodziły paczki to się odbywał podział, żeby każdy uczciwie dostał swoje. Teraz to się wydaje śmieszne. Zawarłem tam nawet parę przyjaźni. Potem, nie wiem dlaczego, przeniesiono mnie do tak zwanego lazaretu A, tak się nazywał – Lazaret A. „A” znaczyło Altengrabow – było już przy głównym obozie. Rzecz komiczna. Wprawdzie sienniki były papierowe, napychane słomą, ale na każdym było prześcieradło i nawet była powłoczka na koc. Oczywiście to też była fikcja, ale było. Pozory były zachowane. Spotkałem tam Gałczyńskiego. On tam siedział od 1939 roku. Byłem nawet na jego wieczorku autorskim. Nikt nie wiedział, kto to jest Gałczyński, do cholery, no nikt tego nie wiedział. Dobrze, że poeta będzie miał wieczorek autorski. Zrobili mu draperię z koca, zaimprowizowali stolik. Przychodzi poeta, zapala papierosa i tak stoi, cholera, z piętnaście minut. Myśmy byli bardzo grzecznymi chłopcami. Nikt nie gwizdał, nikt nie tupał, ale zaczęli szemrać. Pamiętam [jak] wreszcie wygłosił dwa wiersze, „Inge Barcz”: „A trup pachniał czarną kawą…” i jeszcze czymś. Pamiętam z tego urywki. I „Skumbrie w tomacie”. Co to jest do cholery za poeta? Ktoś zaczął grzecznościowo brawko klepać, ale w rezultacie rozeszliśmy się i poszedł w cholerę. Potem okazał się wielką komunistyczną świnią, ze strachu się ześwinił. Ale to już dalsza historia. Co dalej ciekawego… Odleżałem [swoje] w tym lazarecie. Potem stwierdzono, że jestem już zdrów. Przecież cały czas byłem zdrów, ale dlaczego nie potrzymać chłopaka w szpitalu. Pisano Tbc pulmonum (gruźlica płuc) każdemu. Nasi lekarze pisali, a przychodził tak zwany Stabsarzt (niemiecki lekarz sztabowy, odpowiednik naszego majora) i oprowadzał go nasz polski ordynator. Tbc pulmonum, Tbc pulmonum, Tbc pulmonum, Tbc pulmonum – dziwił się, dlaczego tyle. „No tak, w głodzie żyli” i tak dalej, ale się nie czepiał. Pojechałem do normalnego obozu. Tam to już była radocha. Nie było baraków tylko stajnie, jeszcze wilhelmowskie, przedwilhelmowskie. Były tam kiedyś wielkie jednostki kawaleryjskie, niemieckie. Jeszcze w końcu dziewiętnastego wieku i potem. Nie było co z tym zrobić. Zachowały się nawet żłoby murowane – piękne, luksusowe, wypolerowane. Postawiono tam trzypiętrowe prycze i wszystkich tam trzymano. To był wesoły obóz, bardzo międzynarodowy. Byli tam oczywiście Polacy, Francuzi – którymi bardzo gardziliśmy – Anglicy, Amerykanie, Jugosłowianie („jugosy”, jak ich nazywano), Murzyny z Senegalu. Widziałem, jak Murzyn, Senegalczyk żarł dżdżownicę nie z głodu, tylko jako przysmak. Wygrzebał dżdżownicę, miskę z wodą [wziął], wypłukał – żeby mu nie zgrzytało w zębach i żarł, autentyko. Widziałem naszych kulturalnych sojuszników Francuzów [w obrzydliwej sytuacji]. Polacy nie mieli tak zwanych latryn. Dlaczego? Naród przemyślny, spaliliśmy wszystko w zimie. Został się tylko murek i kawałek drutu i kto chciał, wspinał się na ten murek, trzymał się drutu i robił swoje. A Francuzi mieli tę swoją klozetkę, szkiełkiem wyszlifowaną, wyheblowaną, pięćdziesiąt oczek. Rzędem – bo im się chciało przy tym pracować. Nazywano ich pogardliwie „katanami”, nie wiem dlaczego, skąd te „katany” się wzięły. Przecież Katania jest we Włoszech, ale tak ich nazywano. Kiedyś przylatuje któryś z kolegów i mówi: „Chodźcie zobaczyć, co te »katany« robią”. Jakaś ciekawostka, polecieliśmy zobaczyć. Siedzi pięćdziesięciu jeńców francuskich, każdy ma spuszczone gacie, robi kupę, jednocześnie miskę na kolanach i żre. Autentyczne! Czegoś podobnego nawet po pijanemu bym sobie nie wyobraził, bo bym prawdopodobnie dostał mdłości. Ale widziałem sam na własne oczy, jak [zachowuje się] dzielny, wielki, francuski naród. Co kraj to obyczaj, może im to właśnie tak smakowało.

 

  • Czy przebywał pan w obozie do wyzwolenia?


Nie do wyzwolenia. W pewnej chwili dobrali się do mnie – przychodzi po mnie wachman i mówi: „Pojedziesz na Arbeitskommando”, tak zwana komenderówka, czyli do obozu [pracy], do miejsca, gdzie pracowali jeńcy wojenni – Arbeitskommando. Trudno, nawet chętnie pojechałem, byłem ciekaw świata. Było nas tam kilkunastu, siedliśmy w pociąg z wachmanem, dziadygą. Po drodze się zgubił. Mogliśmy uciekać w jaką stronę chcieliśmy, ale nie było jeszcze wtedy dokąd uciekać. Pojechaliśmy. To się nazywało Brandenburger Eisenwerke Kirchmöser, czyli dosłownie Brandenburskie Zakłady Żelazne Kirchmöser, miejscowość Kirchmöser […]. Tam było już trochę kolegów wziętych do niewoli na Żoliborzu. Przyjeżdżamy tam i pytamy się: „No jak to jest?”. Oni mi krótko odpowiedzieli po rusku: Żyt budiesz, a pajobat nie zachoczesz. Jest takie przysłowie: „Żyć będziesz, ale ci się nie zachce nic”. Rzeczywiście tam był głód jak cholera. Znowu – co z nami robią ci Niemcy? Posyłają nas do szkoły, gdzie mnie uczą pracować na tokarce, na wiertarce, spawać, wiercić – kompletne wykształcenie ślusarskie. Oczywiście skrócone do tygodnia czy do dwóch, ale wszystkiego po trochu. Mało z tym, testy do rozwiązania [dawali]. Testy na inteligencję.

Pobyłem tam trochę, poczym stwierdziłem, że tam jest nudno. Jakie dziwne są motywacje. Mówię: „Słuchaj, wrócisz z tej wojny, wielki bohater. Zapytają się: „Byłeś na wojnie?”. – „Byłem”. – „Strzelałeś?”. – „Strzelałem”. – „Do niewoli cię wzięli?”. – „Wzięli”. – „A czy uciekałeś?”. Jak tu odpowiedzieć, że nie uciekałem?” Muszę uciec, znowu imperatyw kategoryczny. To było bardzo łatwe, dlatego że miałem jeszcze cywilną jesionkę, którą ktoś mi podarował, jak szedłem do niewoli (mundur już wprawdzie miałem wojskowy, bardzo ładny, amerykański, ze złotymi guzikami, ale nie miałem jeszcze płaszcza wojskowego). Ale na plecach miałem wymalowane wielkie litery KG – Kriegsgefangene (jeniec wojenny, to się malowało na plecach). Ale mnie nauczyli starzy jeńcy, ci z 1939 roku, że to można wymalować sobie pastą do zębów i w każdej chwili można zdrapać. Wyczekałem, aż będzie alarm lotniczy, Niemcy się tego cholernie bali, wszystkich gnali do schronów. Mnie nie pognali, jeden z kolegów wyskrobał mi z pleców to KG. Żyletką rznęliśmy kawałek koca, żeby mieć szalik, żeby munduru nie było widać, porteczki się zawinęło i skarpetki cywilne na wierzch i jeszcze [włożyłem] czapkę kolejarską. Wszyscy tam chodzili w takich czapkach kroju alpejskiego. Poszedłem. To był piękny spacer, przez piękne lasy. Spotykałem tam i jelonki, i sarenki, które się bardzo mało bały. Co pewien czas spotykałem miejsca do zabarykadowania przed czołgami z napisem Lodsenstelle. Do tej pory nie wiem, co znaczy słowo Lodse, to jest jakiś skrót. W pewnej chwili dochodzę do wioski, spotykam babę, która zaczyna się mnie bać. Po wierzchu wyglądałem całkiem przyzwoicie. Baba zaczęła uciekać, szybciej, szybciej, szybciej. Uciekła, a żadnej krzywdy przecież bym jej nie zrobił. Cała moja ucieczka trwała tylko jeden dzień. Szedłem bez mapy, według słońca, na zachód… na zachód… Niemcy to kraj cywilizowany, więc jest pokrajany liniami kolejowymi, szosami, drogami, mostami. Nie to co ruska pustynia, gdzie można iść tysiąc kilometrów i nie spotkać nawet marnej dróżki. Dochodzę do drogi, trzeba przejść na drugą stronę. Byłem taki głupi, że zapomniałem, [żeby] iść w jednym kierunku. Tam był przejazd kolejowy i stał posterunek. Dwóch dziadków-pierdołów, nawet nie z Volkssturmu, tylko z tak zwanej Hilfspolizei, policji pomocniczej – każdy ze starym karabinem i pilnowali tego przejazdu – dywersanci, nie wiadomo co. Przechodzę tam: Halt! Wilhelmowskie dziadki świetnie strzelają, to przecież nie będę uciekał, jak mają karabiny wycelowane we mnie. [Odległość] już na kilkanaście kroków, śmierć pewna. Nawet nie kazali mi rąk podnosić do góry. Myślę sobie: „To już trudno, złapali mnie”. Płaszcz odpinam, pokazuję im mundur. Mówię, że jestem jeńcem wojennym, uciekłem z obozu takiego i takiego. Oni się zastanowili i mówią do mnie tak: „Słuchaj, no tak, ty jesteś jeniec. Ale tak chodzisz na spacer, powinieneś mieć kartkę od majstra, że ci wolno wyjść”. Potem okazało się, że tam był Arbeitskommando francuskich jeńców. To były takie gnidy, że im wolno było chodzić bez wartowników po miasteczku pod warunkiem, że mieli karteczkę od majstra, że ich zwolnił tego dnia z roboty. Tfu! Francuskie gnidy. To jest łagodne słowo. […] Byłem jeszcze przed sądem wojennym, miałem adwokata, obrońcę z urzędu, siedziałem w tak zwanej sonderkompanii. Potem mnie dopadli bolszewicy.

 

  • A sąd wojenny?


Niemiecki – za ucieczkę, sabotaż i propagandę. Bo przy okazji zniszczyłem jedną maszynę. Przed niemieckim sądem wojennym dostałem wyrok, osiem lat. Miałem adwokata. Przydzielili mi majora, obrońcę z urzędu. Taki był przepis u Niemców. Do kraju wróciłem piechotą, bo mnie bolszewicy złapali. Nie miałem innego wyjścia. Miałem trzy przywitania z Polską. Pierwsze we Frankfurcie nad Odrą czyli w obecnych Słubicach. Cały nasz batalion tam doszedł. Pojawia się wśród nas ubrany po cywilnemu, ale [miał] piękne bryczesy, tak zwane oficerki, oficerskie buty, marynarkę samodziałową. „Koledzy, zrzucajcie te mundury, natychmiast! Albo ze mną do lasu, albo chodu do domu po cywilnemu!”. To pierwsze moje przywitanie z Polską. Kochany chłopak. Drugie przywitanie. Na dworcu kolejowym w Łodzi zostaję aresztowany przez NKWD. Za co? Za mundur, bo ja nie zdjąłem. Pięknie. Udaje mi się uciec. Dlaczego? Dlatego że szereg kolegów wiezie ze sobą broń, może i krótką – ale dobrych kalibrów. Zaczyna się kanonada na dworcu. Akurat pociąg odjeżdżał, wskakujemy do tego pociągu i udało nam się uciec. Trzecie moje przywitanie z Polską. Po różnych kłopotach spotykam własną matkę, która się ze mną tak wita (to jest tak zwany gest POW: „Po coś ośle wracał”): „Ty idioto…”. Tak się ze mną ojczyzna przywitała trzykrotnie.

Warszawa, 11 grudnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk
Maciej Maria Junosza-Dominikowski Pseudonim: „Maciej Junosza”, „Maciek” Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie „Gurt” Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter