Marek Gajewski „Aramis”

Archiwum Historii Mówionej


Gajewski Marek. Mama Wiera, tata Kazimierz. [Urodzony] 22 lutego1926. Modlin. [W czasie Powstania] podchorąży po Szkole Młodych Dowódców.

Gdzie pan walczył?[…] Puszcza Kampinoska.

  • „Puszcza Kampinoska” wchodziła w skład „Obroży”. Proszę podać pseudonim, którym się pan posługiwał.


„Aramis”.

  • Proszę opowiedzieć w paru słowach o latach przedwojennych. Czym zajmowali się pana rodzice? Czy miał pan rodzeństwo?


Nie, byłem jedynakiem. Dom o tradycjach piłsudczykowskich. Mama nie pracowała, zajmowała się ukochanym a niesfornym dzieciakiem, jakim byłem.

  • Mieszkał pan w Modlinie?

 

Tak, do szkoły podstawowej i do szkoły średniej chodziłem w Modlinie.


  • Czym się zajmował pana ojciec?


Pracował na kolei, jak to się mówiło: „służył”. Tak życie płynęło.

  • Wszystkie lata przedwojenne spędził pan w Modlinie?


Tak.

  • Jak pan zapamiętał wrzesień 1939 roku, wybuch wojny?

 

Już nie spałem. Tata został od razu przydzielony z racji funkcji, zresztą miał kartę MOP na pociągi pancerne. Była ewakuacja, między innymi ojca ewakuowali. Zmieniał się wagon, co w nim było, nie wiem. Zabrał nas z sobą, zresztą dużo cywili zabrał z sobą. To był, nie pomnę dokładnie, 6 czy 7 września. Tak przez Warszawę dojechaliśmy na rubieże Brześcia z różnymi kłopotami po drodze.

To, czym ojciec i jeszcze dwóch panów się opiekowali, spalili wszystko. Bolszewicy zajęli pociąg. Ojciec był człowiekiem bardzo wymagającym stosunku do siebie ¬– a wtedy to już był 18 chyba czy 17, Sowieci wkraczali – poszedł do maszynisty, pistolet swój wrzucił do paleniska i rozpłakał się. Pierwszy raz widziałem płaczącego ojca. Mama jak mama – każda beksa, gdy jedynakowi się coś dzieje. Odczucie miałem, że chyba dorosłem, bo ojca łzy widzę.

Potem się zajęli nami bolszewicy. Trafiłem z ojcem do więzienia brzeskiego. Na dużym dziedzińcu było sporo ludzi. Znałem język rosyjski.

  • Jaki był powód aresztowania?


Normalnie, ponieważ Polacy, a jeszcze „bierzeńcy” się znaleźli z Polski centralnej, więc wszystkich ich zabrali. To nie było na zasadach: „Państwo będą łaskawi przejść dalej”. Podszedłem do strażnika i powiadam, że matka moja jest gdzieś, i ojciec. On powiedział: „Tylko prędko!”. Wypuścił mnie, żebym przyprowadził. Znalazłem mamę. Była w nadleśnictwie (nad Muchawcem było nadleśnictwo w Brześciu). „Gdzie ojciec?” Mówię, że jest w Brześciu, w więzieniu. Mówi, żeby ojca wyciągnąć. Mama była Rosjanką z pochodzenia. Pamiętam, lniana długa suknia i chabry na dole wyhaftowane, to się nazywało „laset” czy coś w tym rodzaju (tak mi się matka rysowała w pamięci, do ostatnich godzin swego życia). Poszliśmy pod bramę. Mama do strażnika nie za bardzo uprzejmym, delikatnym głosem, powiedziała: „Gdzie jest mąż mój?”. I tu chyba cud! Otworzył bramę i ojciec stał w bramie, a tłum był tego wszystkiego kilkanaście osób. Nie pomnę dokładnie, ale ojca matka wyciągnęła stamtąd. [Mówiła] po rosyjsku i to chyba zadecydowało, a ubiór, suknia była zbliżona do terenów, gdzie to się wszystko działo. Zresztą Bóg jeden raczy wiedzieć, jak było.

Pobyliśmy parę dni i uciekliśmy. Mama dobrze pływała, tata też, ja trochę gorzej. Muchawiec żeśmy przeszli po pas w wodzie, bo to nieduża rzeka, a przez Bug już trzeba było przepłynąć. Plusk wody, tylko ja, mama, tata. We trójkę przepłynęliśmy. Jak już byliśmy na drugim brzegu, nie wiem, czy za nami strzelali, czy za innymi; strzały robiły zawsze wrażenie. Stamtąd żeśmy przeprawiali się przez Bug, bo Muchawiec to struga i zatrzymaliśmy się w Węgrowie. Byli tam Sowieci. Zatrzymaliśmy się… po dziś dzień pamiętam nazwisko, Kurzaj był pan, u siebie nas zakwaterował. Powiedział, że Niemcy idą, zbliżają się. Rosjanie ustąpili, nie było ich przez trzy czy cztery doby. W mieście zapanowało jeszcze…

Jak były jednostki radzieckie, to żydostwo się rzuciło, zresztą tak jak i w Brześciu było. Opaski założyli, nas mieli za nic do takiego stopnia, że jak była w pobliżu jedna piekarnia i trzeba było od dwunastej w nocy stanąć w kolejce, żeby kawałek chleba dostać, to policja żydowska potrafiła chłopakom [takim] jak ja i młodszym, mniejszym, wyrywać chleb i przeganiać [ich]. W jednym przypadku, o dziwo, stanęli w naszej obronie. Było ze dwadzieścia łepków, zabierali chleb Polakom, to stanęli w obronie. Nie wiem, jaki to stopień, bo to wtedy jeszcze kwadraciki nosili, byli bardziej groźni dla Polaków niż Sowieci, znaczy pozornie.

 

  • Kto utworzył policję żydowską? Czy była ona pod rozkazami Sowietów?


Tak. Jak Sowieci odjeżdżali z Węgrowa – na skutek ustaleń w Przemyślu opuszczali tereny, wyrównana była granica o kawałki… w Przemyślu, na Zasaniu – miasto zostało bez władzy, to władzę przejęli jeszcze Żydzi, ale bardzo się bali.

  • Czy Żydzi nie uciekali razem z Rosjanami na wieść o zbliżających się oddziałach niemieckich?


Niechętnie brali. Popłoch, że Niemcy wkroczą. Istotnie Niemcy po dwóch czy trzech dobach podjechali na rynek. Staliśmy z moim towarzyszem podróży, gdy przyjechali motocyklem z przyczepą. Na przyczepie karabin maszynowy. Żydzi z kwiatami. [To było] popołudniową porą.

  • Żydzi witali Niemców kwiatami?


Tak, tak, kwiatami witali.

Dom kolegi i mój dom były wolne od uprzedzeń. Sprawy sobie nie zdawaliśmy z tego, co się dzieje, że to prawidłowość widocznie: tych lubią, tamtych nie lubią. Docieknie w naszym wieku spraw związanych z polityką to była legenda, ktoś bajki opowiadał; bo w szkole nie uczyli i dobrze, dom był piłsudczykowski. Nie mogliśmy zrozumieć, ale tak musi być.

Nad ranem wkroczyły już regularne oddziały niemieckie, Wehrmacht zajął wszystko. Zaczęli spisywać tych, którzy nie mają wystawionych dowodów osobistych, że są mieszkańcami; więc my – Warszawa. Wagony towarowe zostały podstawione i kierunek – Warszawa. Nie pomnę dokładnie, jak było, zamiast w Warszawie żeśmy się znaleźli u Niemców. Pociąg się zatrzymał – Allenstein – w Olsztynie. Wyrzucili wszystkich z pociągu. Była segregacja. Chyba było ze trzysta osób. Mnie przydzielili… Mama mnie za rękę trzymała, [choć] chłop byłem duży, [by było wiadomo,] że to syn i byłem z mamą. Poprowadzili nas parę ładnych kilometrów. Ciągle nie mogę sobie przypomnieć, czy to był obóz, [niezrozumiałe] stacja kolejowa czy odwrotnie. Baraki, którymi zajmowała się organizacja niemiecka Bund Deutscher Mädel, dzisiaj to nazywamy logistyka, a wtedy to [była] intendentura żywienia… też zgubiliśmy się.

Pomógł ojcu Niemiec, folksdojcz, bo go poznał. Kiedy się znali, nie wiem. Umożliwił nam wyjazd do Warszawy.

 



  • Dlaczego chcieli państwo pojechać do Warszawy?


Mieliśmy rodzinę w Warszawie. Żadna inna miejscowość, która miała wartość obronną, elitarną, nie była dobrze widziana: „Po co tam? Na co tobie?”. Niemcy szczególnie przestrzegali. Dojechaliśmy pociągiem szczęśliwie do Nasielska. Z pociągu udało nam się sprytnie wydostać, zawdzięczamy [to] ojcu, furmankę zdobyliśmy i przyjechaliśmy do Modlina i koniec.

 

  • Lata okupacji w Warszawie. Jak pan trafił do konspiracji, jak to się zaczęło?


W 1940 roku. Byłem wyrośniętym chłopakiem. Chyba w 1923 roku się urodziłem, a nie w 1926 roku.

  • Czy zmieniał pan nazwisko?


Wtedy jeszcze nie. Ojciec był w konspiracji i rozmowa: „Słuchaj, nie mieszaj się w nic, mamą się zajmiesz, bo ja nie wiem, jak długo będę”. Dla mnie to takie... Mamą mam się zająć! Wreszcie się znaleźli trochę lepsi od ojca mojego, którzy mieli wpływ…. Chyba w 1923 czy 1924 roku się urodziłem.

  • Oszukał ich pan?


Dali się oszukać. Tak jak kiedyś mówiono: chłopaka, jak do wojska nie wzięli, to on płucny; ze wsi, to był wykreślony. Wśród młodzieży chłopak, który nie brał udziału w konspiracji… jemu wierzyć nie wolno. Ambicją było młodzieży, więc trzeba zrezygnować z etosu, to było zwykłe prawo służenia krajowi.

  • Pamięta pan moment, w którym pan składał przysięgę?


Pamiętam.

  • Gdzie to było?


W twierdzy modlińskiej, akurat pod bokiem Niemców. Nie tylko ja [składałem wtedy przysięgę], nas było czterech, [trzej] starsi ode mnie, byli zresztą z gimnazjum. Po zaprzysiężeniu drugi raz zdałem sobie sprawę z tego, że dojrzałem. Dziecinne stopniowanie u kochanych Najświętszych Panien i tu żołnierzem jestem. Marzenie każdego chłopaka – [być] albo strażakiem albo żołnierzem, policjantem rzadziej; już nie mówię o rodzaju broni.

  • Czym się pan zajmował w konspiracji?

 

Miałem kolegę. Tak się szczęśliwie ułożyło, że razem zajmowaliśmy się tym, co było potrzebne. Między innymi [zapisywaliśmy] ilość wagonów, które przechodziły, [notowaliśmy też] z czym [są te wagony], jeżeli nie były kryte. Na postoju zaś piasek w kieszenie, bo mielono ołów, i w panewki. Pociąg wyszedł na trasę, osie się zaczęły tlić, palić. To już był „mały sabotaż”. Łobuzy takie jak my idealnie się do tego nadawały.

 

  • Jak do tego doszło, że pan musiał zmieniać nazwisko?


Byłem wysyłany na Wschód w akcjach sabotażowych, a poza tym uciekłem z domu. Ojca aresztowano. Na początku wojny chodziłem do szkoły, musiałem się uczyć, byłem u stryja. Było w Warszawie dwóch braci ojca, a w ogóle miał ich czterech. Żaden nie przeżył wojny. Jeden popełnił samobójstwo.

  • Popełnił samobójstwo w czasie wojny?


Tak, w Brześciu.

  • Czy był oficerem?


Był oficerem łączności i dowódcą bunkra, w którym były urządzenia nasłuchowe, radiolokacyjne, węzeł. Nie miał wyboru, rzucił granat i siebie wysadził. Młody człowiek, dwadzieścia cztery lata miał, [może] dwadzieścia pięć. Tak się skończyło. Ojca aresztowano w kwietniu 1944 roku. Sprawili chyba Niemcy wielką przyjemność Hitlerowi, bo to w dzień imienin Hitlera ojca aresztowali. Himmler miał przyjechać do Stutthofu, aleje posadzili Niemcy, wiązy młode podlewali ludzką krwią, żeby szybciej rosły, bo ma Himmler przyjechać. Ojciec mój zginął, bo musiał zginąć.

  • W obozie Stutthof?


W Stutthof.

  • Jak miał na imię pana ojciec?


Kazimierz.

  • Czy zna pan jego pseudonim?


„Szurma”.

  • Co robił pański ojciec w czasie konspiracji? Czym się zajmował?


Pracował w twierdzy, a półtora roku w Warszawie. Potem do Warszawy przyszedłem do szkoły. Dlaczego, mówię, tak odskakuję od tego, bo to mnie zawsze boli, jak wspominam. Pamiętamy o wszystkich Oświęcimiach, a tacy, owacy, Bóg wie co, ogoleni, nieogoleni, im wszyscy składają hołd. Nie słyszałem, żeby coś się działo patriotycznego w Stutthofie , a tam zginęło sto osiemdziesiąt tysięcy. Mam ojca kartę z więzienia stamtąd. Człowiek, który po katowaniu w Pomiechówku… który przeżył, kolega mój starszy, mówi: „Ojca twojego jak wrzucili do celi, to nie wiadomo było, gdzie ręce, gdzie głowa”. Przy przesłuchiwaniu posługiwali się psem. Jak ojca wrzucili, to ojciec powiedział: „Nikogo nie wydałem, nie bójcie się”. Ot, a do kogo mówił, to sam nie wiedział... Ojciec chodził w okularach, przywitanie było – uderzenie na płask pistoletem, oko poleciało. Zresztą to nie są słowa, które mają obrazować martyrologię polską, bo to nie była martyrologia, to była normalna wojna z okupantem. Raz jeszcze powiadam, szpice jak ja i jeszcze młodsi może spełniali obowiązek, wielki obowiązek.

  • Po aresztowaniu taty musiał pan uciekać z domu. Czy wtedy pan zmieniał nazwisko?


Już miałem przygotowane dokumenty. Po wyjściu z domu, mama została sama. Co mama mogła, jak syn odchodzi? Buczeć. Buczała, płakała. Ale powiedziała: „Już na ciebie pora”. Na pewno chciała się i mnie już pozbyć, żeby się stało to… Tak pojmuję, zresztą na ten temat mogłem, jak wróciłem do domu, z mamą rozmawiać. U obcych ludzi zostawiłem [ją], a poszedłem.

  • Z jakimi rozkazami jeździł pan na wschód?


Nie wiem.

  • Dokąd pan jeździł na wschód?

 

Jeździłem pod Lwów. Kiedyś nas wysłali do Bolesławia. Bardzo ciekawe były bombki samozapalające się. Trzeba było rzucić w cysternę, jak była w pozycji, jak było mało paliwa (bo zawsze zostaje). Jak [było] nalane, to kwas solny, który był jednym ze składników, przeżerał membranę; tam było to, co miało wybuchnąć. Na szlaku, za godzinę, pali się racica – to wielka przyjemność widzieć.



  • Czy skończył pan też podchorążówkę?


Tak, Szkołę Młodych Dowódców. Wszystko to związane jest z Kampinosem.

  • Gdzie pan skończył podchorążówkę? W Kampinosie?


Tak, w zgrupowaniu.



  • Pan osobiście spotkał „Agatona”?


Tak, razem pracowaliśmy, po wojnie.

  • Miał pan z nim osobiście do czynienia w czasie okupacji?


Nie, w ogóle nie wiedziałem, kto to „Agaton”. [Wiadomo mi było] tylko, że od „Agatona” są dokumenty, a pracowałem w miejskim zarządzie...

  • Mówi pan teraz o czasach powojennych, wrócimy do tego później. Proszę teraz powiedzieć, jak pan zapamiętał 1 sierpnia 1944 roku, wybuch Powstania? Gdzie pan wtedy się znajdował?

 

Z ulicy Rajszewskiej przechodziłem Podleśną. Natarcie puszczańskie było kierowane na lotnisko. Dowodził kapitan „Szymon”. Został ciężko ranny i przy odwrocie przypadkowo natknęliśmy się na niego. Bardzo brzydko się do nas odezwał, [pytając,] dlaczego my się cofamy, [dlaczego] żeśmy go zostawili. Droga dowódców jest w drugą stronę, ale „Szymona” żeśmy zabrali.

 

„Szymona” potem przykrył swoją sutanną kapelan nasz Stefan Wyszyński, bo był w Laskach w [ośrodku] dla ociemniałych, przyjeżdżał. Na furze przywozili „Szymona” do Wierszy, bo tam żeśmy stacjonowali.

 

  • Jaki był stosunek kardynała Wyszyńskiego do Powstańców, do żołnierzy?


Dziwny. Dość często był kapelanem, a skoro ksiądz kapelan się znalazł, to coś musiało się dziać, niepokój, wszyscy pewnie mamy się gdzieś wybrać w nocy albo zrzuty.

 

Byłem w oddziale zrzutowym, dowodził pan, który był dyrektorem Parku Kampinoskiego w czasie okupacji. [O jego nominacji na dowódcę] chyba zadecydowało to, że puszczę widział, [znał] każdy krzak. Nawiązywanie łączności: samolot – ziemia, ziemia – samolot, cała operacja z tym związana była. Do tego trzeba było zawsze dodać nerwy. (Zawsze się denerwuję… W ogóle, jak to opowiadam, mówię, wspominam, nie z trwogą, nie z bohaterszczyzną, bo to wszystko...) Każdy był bohaterem, każdy dowodził [niezrozumiałe], gdzie byli żołnierze. Zobaczymy, co zrzuca, jaka broń. Broń mogła zginąć, pojemnik się rozbił, ale jak była czekolada, to na pewno nie zginęła, bo była zapakowana i oddana do szpitala, więc morale żołnierza było.

  • Czy zrzuty odbywały się nocą?


Nocą.

  • Może pan opowiedzieć, jak to dokładnie wyglądało?


Żołnierz był ułożony strzałką, która wskazuje kierunek wiatru. Jak [wiatr] był ze wschodu – to na wschód, jak z północy – to na północ. Normalna strzałka, miała chyba pięćdziesiąt metrów w trzonie. Latarki na piersiach. Wtedy gdy coś już się zaczęło ruszać w powietrzu, to zapalaliśmy [latarki] i [pilot] widział strzałkę, podawał znaki płatami i oświetleniem. Byli przy tym wszystkim radioci. Najprzyjemniejszy szum jaki może być – leci spadochron, idealnie się otwiera i z pojemnikiem w ziemię wpada. Na niskim pułapie latali, szum, człowiek nie myślał, że kontener może zabić – po co ma w nas trafić? Przedtem rundy robił, dwie, trzy, jak miał pełne rozeznanie. Szedł tak jak strzałka, oblatywał. Samolot miał nalot na strzałkę, wtedy się sypało i po paru minutach znów. Zależy, czy był jeden [samolot] czy dwa albo trzy samoloty. Przeżywaliśmy duży zrzut, który był w lipcu chyba nad Kampinosem. Ale niedużo w nasze ręce wpadło, wszystko do Niemców poleciało. Niemcy przypuszczali, że to desant, zaczęli iść po tym artylerią, a to pojemniki były. Zrzucali wszystko jedno gdzie, żeby siebie ratować, niezbyt [to] było… Nie mnie krytykować.

  • Czy to Amerykanie i Anglicy robili zrzuty?


Amerykanie i Kanadyjczycy.

  • Czy Rosjanie również robili wtedy zrzuty?


Rosjanie to kukuruźniki, nie widziałem tego. Kolega, który był na Placu Trzech Krzyży, już po wojnie [opowiadał, że] nadlatywał kukuruźnik na wygaszonych silnikach, a to sprawna bardzo maszyna jest, zrzucał, połamały się skrzynki, ale zrzuty były. Nie widziałem ich, natomiast przyjmowaliśmy.

 

Pan major „Kurs” zginął pod Jaktorowem.

  • Pan też brał udział w bitwie pod Jaktorowem?


Szlify tam zdobyłem. Dowodziłem niedużym pododdziałem. Stamtąd wydarliśmy się, najpierw wyrwała się... Ruszyliśmy z Wierszy nocą. Był chyba błąd w dowodzeniu całym korpusem, bo stanęliśmy. Ze swoimi chłopaczkami byłem tuż przy torze kolejowym, bo to było pod Jaktorowem, wieś Budy Zosine.

Mieliśmy z sobą jedno działo siedem na pięć, które zdobyliśmy w Sierakowie dzień wcześniej. Jedni powiadają, że oddano strzał, drudzy powiadają, że nie oddano.

Jakkolwiek blisko się to działo, nie wiem, byłem przejęty tym, że dwa konie postrzelone z broni maszynowej przewróciły się na kolegę i na koleżankę, którzy szli razem. Nie mogliśmy dać rady, byłem przekonany, że ich konie udusiły, a po wojnie się spotkałem [z tymi ludźmi], bardzo radośnie było. Reakcja człowieka jest… Godzina była dziewiąta może, zostało wszystko bractwo z Kampinosu zatrzymane… dowództwo przejęło… „Dolina”… „Okoń” doprowadził do Jaktorowa. Nastąpiły, o czym nie powiem... Dowództwo przejął już „Dolina”.

  • O czym pan nie chce powiedzieć?


Nie, nie mogę powiedzieć. Kawaleria po południu, a w między czasie Niemcy przyprowadzili pociąg pancerny. Chcieliśmy się dostać z miejsca do Lasów Radziejowskich. Ile [tam] było kilometrów – siedem, osiem, może trochę więcej? Wtedy jednak mnie się tak wydawało: nie zatrzymywać wojska, niech przejdzie. Wolne tory były, a jak pociąg pancerny przyszedł, to koniec, zastał nas. Wtedy zaczęła się już bitwa o przetrwanie, oby do nocy. Dramat wielki się rozegrał, pewnie się rozwodzę nad tym niepotrzebnie.

 

  • Nie, proszę mówić.


Udało się. Kierunek – Wąchock, to wiedziałem. Ruszyliśmy z Wiskitek kanałem melioracyjnym, a od kanału wyraźnie było słychać mowę niemiecką. Chlupało się w wodzie. Zaczęło się już mocno rozwidniać. Wyszliśmy – łąka, wzgórze i cmentarz; to w Wiskitkach już było, wieś była i doszliśmy do cmentarza. Głupstwo, większego nie można było popełnić, ale Niemcy [tego] nie wykorzystali. Idąc przez łąkę, zostawiliśmy ślady, ponieważ rosa z wysokich traw spadała i widać było, że coś szło. Około chyba dziewiątej, dziesiątej podjechał czołg. W wieży oficer z lornetką, a my na cmentarzu w pieczarze. Co było jeszcze do usunięcia, to żeśmy sobie na boki zsunęli i obserwowaliśmy przez wentylatory pieczary. Nikt nie przeszkadzał. Ci, którzy byli przed tym, popatrzyli, parę razy obrócili wieżą. Jeden strzał, dwa strzały i nie ma pieczary, nie ma dwunastu ludzi. Wytrzymaliśmy w spokoju, nikogo nerwy nie poniosły, [ktoś] trochę pospał, a w ogóle jęczał, bo głodny był. Druga doba, trzecia, wody nawet nie było. Poleżeliśmy sobie do nocy. Do wsi poszło dwóch chłopaków, przyniosło chleba. Stamtąd żeśmy ruszyli w świat. Ot i epopeja.



  • Gdzie pan był gdy nastąpiło wyzwolenie, koniec wojny?


W Lubochni na skrzyżowaniu Tomaszów Mazowiecki i Łódź. Niedaleko była leśniczówka, wtedy pododdziałem dowodziłem. Jeszcze miejscowe [oddziały] doszły. Spotkaliśmy Ruskich, nie zauważyli nas. Cofnęliśmy się do leśniczówki. Było trochę niewesoło. Późnym popołudniem do leśniczówki wpadli Niemcy, też było niewesoło. Lat temu trzydzieści bez mała, chyba dwadzieścia pięć, byłem [tam] z żoną, pojechaliśmy odwiedzić, [powiedzieć,] że ocaleliśmy… I mieszkańcy leśniczówki i my… Ludzie chodzili do kościoła, modlili się po wojnie.

  • Jak dokładnie ta miejscowość się nazywa?


Lubochnia, a [ta] rybakówka czy leśniczówka, nawet nie pomnę. Lubochnia była kierunkiem, faktycznie na pograniczu. Wtedy gdy człowiek przeżywa grozę i wychodzi z niej, to zawsze jest dumny, że [stał się] cud, bo Pan Bóg go uratował, a to zbieg okoliczności pewnie. Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi.

  • Czy, jak weszli Rosjanie, pan złożył broń?


Nie. Chcieliśmy pójść dalej, nie zdawaliśmy sobie sprawy… Język rosyjski znam, dwóch kolegów miało posterunki rozciągnięte wzdłuż leśniczówki, [i udawaliśmy,] że chcemy iść dalej z wojskiem. Nie mieliśmy żadnych opasek, nic, a zadanko wówczas mieliśmy bardzo przyjemne, udane. Wycofywali się własowcy, tabory, diabli wiedzą, kto to był, było i parę dam, były piękne obrazy. To, co szło, zabierali, a szło się przez Studzianki. Nie nad Wisłą. Studzianki, majątek był, od leśniczówki gdzieś ze trzy kilometry było. Zasadzki udawały się na ogół.

  • Do którego roku pan walczył? Kiedy pan złożył broń?


Ujawniłem się w 1947 roku, 27 kwietnia. To nie znaczy, że tak długo chodziłem z bronią.

  • Był pan represjonowany później?


To też takie słowo...

  • Czy był pan w więzieniu?


Nie, w więzieniu nie siedziałem.

  • Może pan opowiedzieć, jak to się stało, że spotkał się pan z „Agatonem” po wojnie?


Pracowałem w Zarządzie Miejskim Robót Drogowych i Specjalnych. „Agaton” trasę W-Z budował, był szefem, architekt z wykształcenia. W pałacu księcia Józefa (bo najprzód został wyremontowany) mieściło się całe biuro pana Jankowskiego, odbywały się [tam] co tydzień narady sztabowe. Byłem delegowany przez szefa, poznałem już osobiście pana „Agatona”. Nie podejmowałem żadnej rozmowy na temat: „Panie inżynierze znamy się z takich i takich czasów, bo pan mi dokumenty wystawiał, jak się należy”. Dokumenty były takie, że brat stryjeczny, jak nas Niemcy zatrzymali jeszcze przed Powstaniem, został zabrany na komisariat, a ja miałem dobre dokumenty, jakkolwiek lewe. Mieszkał na Żeromskiego. Byłem pracownikiem kolei, byłem palaczem, a wszystkich, którzy pracowali w kolejnictwie, Niemcy, nie mówię, hołubili, ale trochę [traktowali] luźniej.

  • Czy później powiedział pan „Agatonowi”, że mieliście panowie styczność ze sobą w czasie Powstania?


Powiedziałem, już parę lat potem.

  • Czy pana mama przeżyła Powstanie?


Mama nie była w Powstaniu. Mama była w Modlinie. Z całej rodziny zostaliśmy mama i ja. Czterech braci zginęło w czasie działań [wojennych], ostatni pod Lwowem.

 

  • Pana tata zginął w Stutthofie.


Tata w Stutthofie.

  • Proszę powiedzieć, dlaczego pan przyjął pseudonim „Aramis”?


Jak ktoś przeczytał książkę [o muszkieterach], to jaki mógł przyjąć sobie?¬ – „Aramis”.

  • Byli jeszcze przecież Atos, Portos, d’Artagnan.


Tak, ale do łba strzeliło wtedy „Aramis”. Podobało mi się.

  • W czasie Powstania Warszawskiego miał pan osiemnaście lat.


Prawie.

  • Czy jakby pan miał znowu osiemnaście lat, poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?


Nie, ale chciałbym mieć szesnaście, czternaście [lat] i pójść, bo mi lata nie przeszkadzały, ale jest wielką satysfakcją – taki młody, a staje w obronie ojczyzny. Wcale nie trzeba być patriotą. Odmieniamy patrioty, patrioty, patrioty; a co który, to zaraz najpierw sobie podwyższa płacę, za ojczyznę cierpi, więc wiemy, o co idzie. Na pewno bym poszedł i żona by mnie nie zatrzymywała, bom ziółko. Nie zatrzymywałaby.

Płock, 16 października 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Marek Gajewski Pseudonim: „Aramis” Stopień: podchorąży Formacja: podchorąży Dzielnica: Puszcza Kampinoska

Zobacz także

Nasz newsletter