Marek Wieniawa-Bronisz „Oskaro”

Archiwum Historii Mówionej

Marek Wieniawa-Bronisz. Urodziłem się 21 września 1921 roku. Pochodzę z rodziny ziemiańskiej. To był majątek w Poznańskim, dziesięć kilometrów od Wrześni. Jak tory kolejowe Poznań–Warszawa biegną, to jest Września, potem druga stacja – Otoczna.

  • Tam pan się wychował?

Tam się wychowałem. Potem chodziłem do kilku szkół. Nie będę może wymieniać wszystkich.

  • Duże było gospodarstwo? Ojciec był ziemianinem, tak?

To było pięćset hektarów, dość dużo. Miałem jeszcze starszego brata. Niestety ojciec umarł już przed wojną, w 1938 roku. Zostaliśmy tylko razem z matką. Ojciec umarł rok przed wojną. Więc matka sama na gospodarstwie została, ale pomagał jej brat. Ten brat się ciągle w naszym życiu przewija. W 1939 brał udział w wojnie, był lotnikiem.

  • A jak na imię ma pański brat?

Andrzej.

  • W 1939 roku pański brat był lotnikiem?

Nie brat. Brat był o dwa lata starszy i on już był powołany do wojska. Ale jeszcze jak wybuchła wojna, on nie poszedł. W tym dniu, kiedy wojna wybuchła, może dwa dni później, on i ja wybraliśmy się takim wozem drabiniastym, żeby być dalej od frontu. Bo matka się bała tego, że będziemy, jak Niemcy przyjdą.

  • A pamięta pan wkroczenie Niemców do państwa posiadłości?

Nie, bo mnie wtedy nie było.

  • Gdzie pan wtedy był?

Jak wojna wybuchła, nim Niemcy przyszli, to myśmy wozem wyjechali. Brat do swojej jednostki. Tam jeszcze było kilku młodych ludzi, którzy wtedy byli w Otocznie. Żeśmy tym wozem drabiniastym jechali razem z bratem, żeby on dostał się do swojej jednostki. Ale gdzie tylko dojechaliśmy, to już jednostki nie ma, bo się wyewakuowała.

  • A pańska mama została w gospodarstwie, tak?

Mama została w gospodarstwie; jak Niemcy weszli, to matka była w majątku u sąsiada, bo już Niemcy dali jakiegoś Treuhändera. Niemcy od razu jak weszli, to obsadzali swoimi ludźmi. Matkę wyrzucili na pierwsze piętro.

  • Niemcy kazali podpisać jakąś folkslistę?

Nie, żadnej volkslisty nie było. W ogóle oni byli przekonani, że wyrzucą właścicieli lada moment. Tak się rzeczywiście stało. W listopadzie, może w grudniu, jednego dnia wywieźli wszystkich ziemian pociągiem towarowym. I tak zostawili w mieście, poza granicami Rajchu. Bo oni to już nazywali Rajch.

  • Rozumiem, że pańską rodzinę też wyrzucili?

Tak. Rozpierzchliśmy się właściwie po Polsce.

  • Brat dostał się do niewoli?

Nie. Brat się nie dostał do niewoli. Brat jeszcze brał udział w [działaniach] AK, razem z całą rodziną. Bo mój wujek był bratankiem Ignacego Mościckiego. Jak Niemcy przyszli, to go od razu zaaresztowali. On siedział w fortach poznańskich. Później tak się stało, że go wypuścili, ale to za sprawą wstawiennictwa takiego Niemca, u którego żona [wujka] pracowała jako tłumaczka. To był Wojewódzki Wydział Rolniczy w Lublinie. Żona jego pracowała jako tłumaczka. Ponieważ mąż tej pani jest bardzo dobrym rolnikiem, on chętnie go weźmie i będzie odpowiadać za wszystko. On gwarantował, że ta osoba nie będzie zajmowała się polityką i tak dalej. To było takie wypuszczenie na słowo Niemca.
Ale stało się zupełnie inaczej. Bo jak mój wujek, brat matki, dostał tę posadę w majątku w Lubelskim, tak momentalnie zajął się organizacją. Bo to nie było po wejściu Niemców. Dopiero jak wrócił w Poznańskie, to go Niemcy aresztowali. Ale on już zdążył się zapisać do ZWZ – jako lotnik i tak dalej. Jak tylko wrócił, to od razu dostał polecenie z Warszawy, żeby założył taką organizację, która będzie przyjmować samoloty, spadochrony. On, jak tylko przyleciał, to zamieszkał u nas w Lublinie. Bo myśmy wtedy już mieszkali w Lublinie. Znaczy matka, brat i tak dalej.

  • A Niemcy zanim państwa wyrzucili z majątku, to pozwolili wam coś zabrać?

Matka mogła zabrać malutki neseserek. Nic więcej. Przez okupację, nawet tę rosyjską, zostało tylko to, co schowałem. Schowałem tam na strychu, pod podłogą. Między innymi te wszystkie portrety, co tutaj wiszą. To wszystko było schowane. I nikt nie znalazł. Ani Niemcy, ani później nasza ludowa Polska.

  • Jakie szkoły pan jeszcze skończył przed wojną? Zdążył pan jeszcze zrobić maturę przed wojną?

Matury nie zdążyłem zrobić. Ostatni rok chorowałem, tak że ostatniego roku nie [ukończyłem]. Ja w zasadzie maturę dorobiłem, jak wybierałem się na politechnikę, a nie miałem żadnego dokumentu, nie miałem matury. Skończyłem liceum techniczne w Lublinie. Za zgodą Niemców było utworzone. Z tym że tam nie było języka polskiego, tylko sprawy techniczne. Niby tytuł technika miałem dostać. I po skończeniu tej szkoły Niemcy już się zaczęli [mną] interesować – że mam wyjechać do Niemiec. Wtedy z Lublina dałem drapaka. To był jeden z powodów, że wyjechałem z Lublina do Warszawy. Taki częściowy powód, bo poza tym wujek mówił mi, że będę spełniał funkcję łącznika w dalszym ciągu, tak jak spełniałem. Bo widzi pan, w tej szkole uczyłem się, więc miałem żelazne dokumenty i dowody, że to dla Niemców ja się uczę. Mało tego. Ten Niemiec wiedział, że ja tam jeżdżę, więc jeszcze wystawiał takie przepuski, pozwolenia na przewiezienie jakiegoś ochłapu z tej wsi. Tak że ja bez problemu sobie jeździłem na rowerku te trzydzieści kilometrów do tego majątku.

  • Kto pana wciągnął do działalności konspiracyjnej? Wujek, o którym pan wspominał?

Tak, wujek wciągnął całą rodzinę: matkę, brata, mnie. To było bardzo dobre, bo w ogóle przez cały czas żadnej wpadki nie było. Mówiło się, że wujek przyjeżdża do rodziny, a ja jeżdżę do wujka w niedziele, mam dokumenty. Tak że pod tym względem to było wszystko takie oczywiste, że niczego się nie dopatrzono. Poza tym żona wujka pracowała tam w rolnictwie. Była tą tłumaczką, znała niemiecki. Pochodziła z okolic Torunia, Grudziądza, ale była stuprocentową Polką.

  • Jakie miał pan zadania, będąc w Lubelskim w konspiracji. Wspominał pan coś o zrzutach.

Nawet w tej książeczce piszą, że matka była taką łączniczką główną. Była gościnna, dużo osób przechodziło. W ogóle nikt nie zwracał uwagi na ten ruch, który ciągle był. Bo przecież wujek musiał kontaktować się z Warszawą, bo tam było dowództwo, i musiał się kontaktować z Lublinem. Tam był Marcin Tumidajski. Pamiętam to nazwisko, bo go dobrze znam. Po prostu byłem łącznikiem w swoim własnym domu. Przychodzili, wydawało się broń, każdy musiał się wylegitymować w bardzo różny, specyficzny sposób.

  • A czy pojawili się w waszym domu cichociemni, jacyś spadochroniarze?

Byli, ale widzi pan, konspiracja była bardzo duża. Każdy wiedział tylko to, co ma wiedzieć. Ja się przypadkowo dowiedziałem, że ten pan Zygmunt to skoczek spadochronowy. Był także radiotelegrafista, który był w majątku tam, gdzie mój wujek pracował. On tam nadawał meldunki i tam miał stację radiową. On był na pewno zrzutkiem, bo razem z tą stacją został z samolotu na spadochronie zrzucony.

  • Strefy zrzutów się zmieniały za każdym razem, czy to była ciągle ta sama strefa zrzutów?

Zmieniały się.

  • Co było w tych zrzutach? Czy pan wie?

Proszę pana, ja wykonywałem po prostu każdą rzecz, czyli [swoją] rolę łącznika. Można powiedzieć, że ja byłem w tle.

  • A nauczył się pan wtedy w tym Lubelskim posługiwać bronią? Przeszedł pan szkolenie z tego zakresu?

Były szkolenia. Zresztą, ja panu powiem, drugie szkolenia przechodziłem także w Warszawie. Ale krótkie. Ja bardzo krótki okres byłem w Warszawie.

  • Kiedy pan był zmuszony udać się do Warszawy?

Proszę pana, ja z bronią to jeszcze przed wojną miałem na co dzień styczność, bo jako chłopiec bez przerwy [chodziłem] na polowania, więc mi broń specjalnie nie imponowała.
Jak ze zrzutów przychodziły w takich pasach dolary, to trzeba było to jakoś rozliczyć.
Ja nie wiem, co się właściwie liczy, proszę pana. Czy liczy się praca w konspiracji, jak przyjdą Niemcy i zdekonspirują? Czy liczy się praca pod ciągłym zagrożeniem, gdzie w domu jest stale broń. O, zresztą, proszę pana, ten słupek z Lublina [wskazuje]. Tam zawsze była podręczna broń. Tylko klapkę się zdejmowało i tam była broń. Ale nikt nie przyszedł, więc się nie strzelało, prawda.
Poza tym ja zrobiłem przejście z tego pokoju, gdzie odbywały się narady. Wykułem taką dziurę w szafie ściennej i przejście na strych. Ten dom, cośmy mieszkali, to był bardzo dobry. Chociaż Niemcy dosłownie po drugiej stronie domu mieszkali. Jakiś oddział tam mieszkał. Było dość niebezpiecznie, ale nic się nigdy nie stało. Nie było żadnej wpadki. Ale trudno mówić, żebyśmy spokojnie żyli. Nie. Jakby ktoś wszedł, to by było po wszystkim. Bo dom był cały czas pełen i nawet nie chowało się zbytnio tych rzeczy, bo to się nie mieściło. Nieraz pełno było paczek.

  • Kiedy trafił pan do Warszawy? Pamięta pan miesiąc i rok?

To był 1944 rok. Pamiętam nawet, jak jechałem, bo to był, proszę pana, samochód na Holzgas, ciężarowy. I tam, w tym samochodzie ciężarowym – ja między innymi znajdowałem się w obstawie (dziwiło mnie to, bo na tym samochodzie były tylko dwie olbrzymie butle z gazem) – znajdowały się części V-1. Teraz dopiero się dowiedziałem, chociaż to mój wuj mnie wysyłał. Wtedy nie wiedziałem. Wykonywałem swoją robotę i koniec. To trudno opowiadać, że się nic nie działo. Oddział jest w lesie, ale dopóki nie jest zaatakowany, to tylko jest. I koniec.

  • Wszystko odbywało się w głębokiej konspiracji. Do kogo do Warszawy pan się udał? Do kogoś z rodziny?

Dostałem mieszkanie i dostałem pracę. Pracę dostałem od swojego kuzynka, a mieszkanie z organizacji. Kompletnie puste, umeblowane i z rzeczami.

  • Na jakiej ulicy było to mieszkanie? Pamięta pan?

To było niedaleko domu Wedla. Ja Warszawy kompletnie nie znam.

  • Ale to było w Śródmieściu, jak rozumiem?

To było Śródmieście Południowe. I jeszcze dalej tam się jechało. To było przy tej głównej ulicy, jak ona idzie na południe.
  • Z kim pan nawiązał łączność w Warszawie? Kto pana prowadził, jeśli można tak powiedzieć?

Lublin został zajęty przez ruskich, Warszawa nie. Czyli kontakt ze wszystkimi, z którymi współpracowałem, nagle się urwał. Ja jechałem bić się [niepewne]. Myślałem, że co ja tu będę siedział w Warszawie, że trzeba jakiś organizacyjny kontakt znaleźć. Poznałem kolegę z pracy. On nie należał do AK, on należał do NSZ. On mówił, że to już jest w zasadzie jedna partia, jedna organizacja, że współpracują. Bo ja miałem obiekcje co do tego. Zapisałem się do NSZ i tam zacząłem znów uczęszczać na takie zebrania, gdzie tego visa czy jakąś inną broń pokazywali. Tak było na początku.
Ale obiecali nam, że pojedziemy na ćwiczenia do Puszczy Kampinoskiej. W dzień Powstania mieliśmy jechać. Ale tego nikt nie wiedział, że jakieś powstanie ma być. Warszawiacy może się orientowali, ale ja nie, a ci z NSZ to nie mam pojęcia. Kazano nam się na placu Bankowym stawić gotowym do wyjazdu do Puszczy Kampinoskiej. Tam będziemy mieli ćwiczenia. I to rano, o godzinie dziesiątej, w dzień Powstania. Z kolegą poszedłem na plac Bankowy. Przyszedł o dziesiątej facet [...] i powiedział: „Niestety, coś się stało, nie możemy jechać. Proszę przyjść jutro o tej samej godzinie”. I ja, żeby już nie jechać na Mokotów, to poszedłem do tego kolegi, który też był w NSZ-cie. Do niego było bliżej z placu Bankowego. Do niego do domu poszedłem i za parę godzin zaczęły się strzały w Warszawie. Zastanawialiśmy się, co to jest. Może kogoś nakryli?

  • Jak pan zapamiętał pierwszy dzień Powstania?

Pierwszy dzień Powstania to właściwie dla mnie nie istniał, bo byłem w podróży do Puszczy Kampinoskiej. Jak usłyszeliśmy te strzały, to odrzuciliśmy możliwość Powstania; myśleliśmy, że to coś innego. Później te strzały były coraz bliższe. On mieszkał na Wspólnej. I wtedy on wyszedł. Ale to już było późno, ściemniało się. Dopiero usłyszałem głos na ulicy, proszący, żeby przyjść, bo buduje się barykadę. Tam barykada była między Wspólną a Marszałkowską. I dopiero jak żeśmy zeszli na dół, to żeśmy się dowiedzieli, że już jest Powstanie. Ja myślę: „Jaka to organizacja, że jeszcze dwie godziny temu NSZ nie wiedziało, że Powstanie ma wybuchnąć”. A tu już Powstanie, już zajęli pół Warszawy prawie. No i wtedy myśmy przy tej barykadzie spędzili pierwsze chwile. Potem poszliśmy na godzinkę się zdrzemnąć i raniutko wyszliśmy szukać czegoś do robienia. Jak jest Powstanie, to trzeba działać.
Poszedłem na drugą stronę Marszałkowskiej. Tam była taka spółdzielnia, serowarnia czy coś takiego. Pamiętam, że tam chałwę z beczek się jadło. No i zgłosiłem się, zameldowałem, powiedziałem, gdzie byłem, pracowałem; że Lublin, Warszawa. Wszystko im wyśpiewałem co i jak. Ten kolega najwięcej mi pomógł, dlatego że on w NSZ był wcześniej, on mnie wciągnął. On zaczął szukać swoich kolegów. To była przecież duża jednostka. Ona w ogóle nie brała udziału w pierwszym dniu Powstania. To źle się stało. Ja nie mam sympatii do NSZ-etu, ale uważałem, że to szkoda; że to zmarnowana broń. I myśmy tam pełnili warty po bramach. To trwało może pięć dni, może sześć. I wtedy mój kolega od NSZ-etu mówi, że przyszli koledzy jego i chcą werbować do Powstania. Ja mówię, że przecież jesteśmy, tylko mamy głupią robotę. Jeszcze na końcu to mi kazali pilnować folksdojczy, którzy siedzieli jak w puszce. To ja mówię sobie: „To nie jest wojna”. Jak oni przyszli – on mi powiedział, że to są jego koledzy – to momentalnie powiedziałem, że się zgłaszamy i idziemy. Oni prowadzili ciężkie walki z Niemcami poprzez Aleje. Tam po jednej stronie Alei był WIG – taki zegar na domu był, nie wiem, czy jest, w każdym razie Alejami jak pan idzie w stronę Marszałkowskiej, to po lewej stronie. Oni tam mieli ten budynek WIG i jeszcze jakiś. Jak Niemcy zaatatkowali, to oni przez Aleje przebiegali do Domu Kolejowego, tam zaraz jest poczta dworcowa. Oni powiedzieli, że tam są bardzo ciężkie bitwy, że kto się chce bić, niech się zgłasza. Momentalnie na ochotnika poszliśmy tam, gdzie się chcą bić. Tam w Domu Kolejowym byłem do ostatniego dnia. Niemcy tak jakoś słabo atakowali. Zresztą jak atakowali, to zawsze jakieś ślady pozostawały po nich. Ale trzeba było pełnić służbę wartowniczą, bo oni byli dosłownie przez Aleje. Widzieliśmy, jak Niemcy chodzili w stronę byłego dworca.

  • Dostał pan broń od razu, jak dołączył do tego oddziału?

Dostawałem tylko wtedy, jak szedłem do akcji. Jak wracałem, to dawałem następnemu. Tam nie było za wiele broni.
Ja się tak zorientowałem, że w ogóle te wszystkie budynki na linii Niemców były bardzo słabo bronione. Tylko jedna czy dwie osoby w bramie lub gdzieś na piętrze. A dopiero jak dostali meldunek od tych wysuniętych, że ktoś się zbliża albo że musieli odstąpić, to pojawiały się dobrze uzbrojone oddziały. I one szły, odpierały. W ten sposób to było zorganizowane. Przy małej ilości broni to chyba jedyna możliwość.
Później myśmy z Domu Kolejowego chodzili na Sienną, na północ. Tam były ostrzały artyleryjskie i ciężkie boje. Ale to tak właśnie było. Przy Siennej i Wąskiej, tam są różne małe uliczki; my byliśmy dosłownie od Niemców na odległość taką jak ten pokój. To taka wąziutka uliczka nas tylko odgradzała. W pewnym momencie usłyszałem tylko zgrzyt szyb i Niemca, który drzwi ustawia na wybite okno. Strzeliłem, te drzwi zniknęły. Tego rodzaju mieliśmy starcia. Bo co mogliśmy robić? Z jednym karabinem, z jakimiś dwoma butelkami na czołgi – to było wszystko. Granatów mieliśmy jeszcze kilka, „filipinek” czy innych.

  • Jak zapamiętał pan stosunek ludności cywilnej do Powstania?

Bardzo dobry. Na początku bardzo dobry. Później to się zaczęło psuć. Od Domu Kolejowego do tych odległych uliczek, gdzie myśmy wychodzili – bo tam już nie było komu w ogóle bronić – to się szło przez piwnice. Tam oni stawiali taki szpaler w piwnicach. Ale to byli głodni, zmęczeni ludzie.

  • Jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania? Głód doskwierał?

Trudno powiedzieć, żebyśmy byli głodni, bo chodziliśmy po jęczmień do „Haberbuscha”, mieliśmy tak zwaną kaszkę „pluj”. Mało tego, myśmy mieli nawet wodę w kranach. Bo Niemcy pozakręcali wszędzie, a do nas jakoś przez Aleje dochodziła.
Bombardowań nie było wtedy, kiedy byliśmy na kwaterze, ale jak wyszliśmy, to sztukasy się od razu dobierały. Tak że kilka razy znalazłem się pod gruzami. Ale tam już ludzi nie było. Wszystkie domy były puste. I myśmy wtedy chodzili nawet na trzy dni. W nocy to się podchodziło do Alej i tam były jakieś metalowe części kolejarskie. Trzeba było dojść aż do torów, bo inaczej się nic nie widziało. I to z pół godziny trzeba było wcześniej wyjść, żeby kolegę zwolnić, bo się trzeba było czołgać pod tymi wszystkimi blachami. Wystarczyło krok zrobić i od razu było słychać, i od razu flary leciały, i od razu zaczęli strzelać. Tam był tylko jeden [wartownik]. On nie miał co nawet stamtąd uciekać, ale mógł alarmować. A jeśli chodzi o jedzenie, to głodniśmy nie byli.

  • Czy był pan świadkiem jakichś zbrodni popełnionych przez Niemców?

Nie. Wiem, że to było, bo bardzo dużo czytam o Powstaniu, ale myśmy tego nie mieli.

  • A braliście Niemców do niewoli?

Nawet u nas służyło kilku Niemców.

  • Służyło?

Służyło. Bo oni byli obok, po drugiej stronie Żelaznej. Tam był, proszę pana, dworzec pocztowy i Dom Kolejowy. Środkiem była ulica Żelazna, potem most. Teraz to jest chyba wszystko wyrównane, tory są zakryte. Niemcy podeszli właściwie pod pocztę dworcową. Na tym się skończyło. Potem w ogóle nawet nie próbowali. Znaczy próbowali kilka razy, ale z tego nic nie wyszło. Myśmy mieli większy potencjał. Pamiętam Sienną. To chyba na Siennej do tego Niemca strzelałem.

  • Ilu kolegów pan stracił w oddziale?

Jednego. Jeśli chodzi o taką stratę bardzo trudną do wyobrażenia sobie.

  • To był bliski kolega pański?

Nie. On miał pseudonim „Czech”. On zdaje się był Czechem. On z nami w Domu Kolejowym był i golił się przed lustrem. W pewnym momencie przewrócił się trup. Nie wiedzieliśmy, co się stało. A okazało się, że pocisk przeleciał od strony Alei przez okna zabarykadowane workami z piaskiem, przeszedł przez korytarz, przeszedł przez drzwi. Nic nie było nawet słychać. Myśmy się dziwili, co mu się stało.
Widziałem dużo ludzi, którzy przy mnie ginęli. Ale na ogół nie znałem tych ludzi. Była kompania „Warszawianka” i jakiś pluton. Tych z plutonu to ja znałem, bo myśmy cały czas się wymieniali, więc znaliśmy się po pseudonimie. Bo to jeszcze wtedy pseudonimów się używało.

  • Był pan świadkiem jakichś zrzutów alianckich? Dotarły jakieś zrzuty do was?

Proszę pana, bardzo mało. Wszystko poleciało bardziej na niemiecką stronę. Z tego głównego rzutu, co był. Więcej dolatywało tych w nocy, angielskich. No i te ruskie. Rzucali worki normalnie.

  • Był kapelan u was w oddziale?

Chyba nie.

  • czy mieliście jakieś informacje o tym, co się dzieje? Z radia „Błyskawica” czy z gazet powstańczych? Był w ogóle czas na to?

Wie pan, myśmy się bardziej interesowali tym, co się dzieje koło nas i w Warszawie. A te wszystkie informacje na temat tego, co się dzieje na świecie, trochę nam umknęły. Dopiero później dowiadywałem się szczegółów. Teraz na przykład nie kojarzę, jak to ta Warszawa i desant [w Normandii] układały się w czasie. Ale mam wrażenie, że to jakoś w tym samym czasie zaczynało się. […] Ja widziałem ruskich na ulicach, bo jakoś oni wtedy zajęli tę część Pragi. Mogli wtedy wejść bez problemu.

  • Jak pan przyjął wiadomość, że Powstanie upadło? To była ulga, czy towarzyszył panu smutek?

Proszę pana, myśmy się dowiedzieli kilka dni wcześniej, że nas Niemcy nie wykończą. Bo jak wybuchło Powstanie, to żeśmy wiedzieli, że mamy umrzeć. To znaczy nie w pierwszych dniach, bo to była euforia. Ale potem widzieliśmy, co się dzieje. Więcej się mówiło o tym, jak uciec, przedostać się przez Niemców. Może niektórzy się przedostawali, ale to trzeba było Warszawę znać dobrze, żeby znać takie dziury, żeby się bez problemu wydostać z Warszawy. My żeśmy się po prosu dowiedzieli, że będziemy żyć.

  • Chodziło o to, że będziecie traktowani jako jeńcy wojenni?

Jako jeńcy wojenni. Dlatego bo w Volkssturmie, który był [w Niemczech], też nie było normalnego wojska, tylko na przykład dzieci z Panzerfaustami wysyłane na front. Więc [alianci] zagrozili, że będą rozstrzeliwać, jak Niemcy rozstrzeliwują Powstańców warszawskich.

  • Wyszedł pan do niewoli razem z oddziałem czy z ludnością cywilną?

Razem z oddziałem. To znaczy myśmy się tak powoli zbierali dopiero. Bo ja wyszedłem z kolegą, który mnie zapisał do NSZ.

  • Pamięta pan, jak nazywał się ten kolega?

Masłowski. A jego pseudonim „Trzepałko”.

  • I razem wyszliście do niewoli?

Razem do niewoli, wszędzie razem. Razem żeśmy uciekali z tej niewoli kilka razy. Z tym że on jeszcze w ostatniej chwili próbował pojechać do Andersa, do Włoch skierował się, a ja wtedy stwierdziłem, że nic tam po mnie, że już wojna wygrana. Bo ja w wojsku normalnym nie byłem. Ja miałem wtedy niecałe osiemnaście lat, jak Niemcy wyszli.
  • Do jakiego trafił pan obozu?

Lamsdorf, czyli Łambinowice obecnie. Stamtąd myśmy piechotą szli aż do Weiden. Tam też był obóz. Stanowisko Niemców się bardzo zmieniło. Nasz ten blok kilku baraków to był taki narożny, ostatni blok. Potem już słabe ogrodzenie drutów kolczastych i zaraz tam byli Francuzi. Ponieważ Francuzi byli inaczej traktowani w niewoli, to ja się z takim Francuzem dogadałem. Tam prawie nikogo nie było, ale oni tam mieli sanitarkę. Ja się dogadałem, żeby oni zostawili mi tam jakieś narzędzie w sanitarce, żeby nie zamykali skrzynki z narzędziami, i że ja przez ich obóz ucieknę. Bo tam nawet stała wieża, ale nieoświetlona. Też z tym kolegą miałem uciekać, ciągle tym samym. On już niestety nie żyje.
Wszystko się zgodziło. Przeszliśmy na tę stronę francuską. Światła się tam dalej już nie paliły, bo tylko u nas się paliły światła. Zauważyłem także, że tylko wartownik chodzi pod drutami. Więc dogadałem się z Francuzem. I rzeczywiście: myśmy tam poszli, skrzynka była otwarta, były nożyce do przecinania drutu, wszystko szło jak z płatka. Poszedłem ja pierwszy, przeciąłem druty cichutko, żeby nie było nic słychać. Przechodzę na drugą stronę, za drutami był, proszę pana, rów. Ja przez ten rów przełażę – a ciemno, noc – i na coś miękkiego następuję. Bo ja patrzyłem, jak ten wartownik poszedł w tamtą stronę, ale czekałem, czekałem i nie wracał. I żeśmy zaryzykowali. Ja nadepnąłem na jego brzuch albo na nogę, w każdym bądź razie to było dość miękko. Coś do niego powiedziałem, a on do mnie po polsku. Bo to się okazał Ślązak. A to była okolica, gdzie było bardzo dużo Polaków. Ja myślałem w pierwszej chwili, że koniec ze mną, trudno. A się okazało, że to był starszy dziadek, Ślązak po polsku mówiący. Więc mówi: „Co ty tu chłopie? Chcesz zginąć? Wracaj z powrotem”. Ja wracam, patrzę z daleka, a on te druty wszystkie z powrotem pozakręcał. Nikt nie wiedział, że w ogóle była jakaś ucieczka.

  • Uciekł pan z obozu ostatecznie czy doczekał pan wyzwolenia?

Doczekałem wyzwolenia, bo za każdym razem mnie łapali. To tak jak film o Dolasie, który rozpoczął drugą wojnę światową – te ucieczki nasze to takie komediowe były niestety. Bo nikt się nie spodziewał, że Niemcy będą się zachowywać, jak się zachowywali.
[...] A w majątku Niemcy się kulturalnie zachowywali. Właściwie jak wyjeżdżali, to ten majątek całkiem dobrze wyglądał. Ale później to ruina. A jak oni weszli, władza ludowa, to się czepili tych portretów. Zrobili z ram kosze na śmieci. Te kosze na śmieci dali dzieciom do szkoły. „Macie teraz tutaj rzucać śmieci, bo teraz panów już nie ma”. Z portretu prezydenta też zrobili kosz na śmieci. Tak że dopiero jak przyjechała matka, żeby pozabierać różne drobiazgi, które żeśmy pochowali, to wtedy dzieci szkolne zaczęły te portrety oddawać. Te nie bardzo zniszczone oddałem do muzeum w Wilanowie. A portret prezydenta, który był bardzo zniszczony, to teraz wisi na Zamku warszawskim. To namalował ten sam Niesiołowski, który namalował dziadka.

  • A kto wyzwolił pański obóz?

Wojska amerykańskie. Z tym że zanim do Weiden dotarłem, to zdążyłem jeszcze dwa razy uciekać. Bo nas piechotą przeganiali z Lamsdorfu, czyli Łambinowic, do Weiden. Przez tereny teraz polskie, potem czeskie, koło Pragi, koło Marienbadu. Tam żeśmy wszędzie piechotą szli, aż do Weiden. Cztery kilometry od naszego obozu był obóz amerykański. Amerykanie mieli wszystko, to znaczy paczki – otrzymywali co parę dni po parę kilo od Czerwonego Krzyża. Amerykanie czy Anglicy – nie wiem, bo żeśmy nigdy ich nie spotkali. Ale jak żeśmy wychodzili, to oni w prezencie z magazynów, które były zapchane tymi paczkami, dali nam po paczce, żebyśmy sobie jedli, jak nas będą gonić przez Niemcy. Po Bożym Narodzeniu (ale czy przed Nowym Rokiem, czy po Nowym Roku to nie wiem) była ogólna ewakuacja całego obozu. Niekończący się sznur ludzi szedł drogami i w pewnym momencie stanął. A już było słychać rosyjski front. Z daleka się niesie taki dźwięk. I nagle jakaś pogłoska [rozeszła się] z przodu, że tam gdzieś jest lotnisko, że to lotnisko bombardują, i że nie można dalej iść. Nie wiem, kto takie plotki puścił, ale w każdym razie cała kolumna stanęła. Robiło się coraz ciemniej, bo to już był wieczór. I wtedy, ni stąd ni zowąd, wszyscy wartownicy ginęli. Nie ma ich. Stoimy sami na szosie, a wartowników nie ma, bo po prostu bali się. Ciemno, światła nie mają, to przecież łatwo takiego unieszkodliwić. To przecież tysiące, tysiące ludzi.
Mróz jak diabli. To było z 1944 na 1945 rok; to był siarczysty mróz. Więc mówiliśmy sobie, że do rana nikt tu nie wystoi, tu wszyscy klapną na tym mrozie. A z dala widzieliśmy wieś i światełka. No to idziemy. Kilku się skrzyknęło. Mnie dopiero później dołączyli. Myśmy w czwórkę odłączyli od tej kolumny na szosie. Idziemy na te światełka, że może gdzieś w stodole, może gdzieś w oborze uda się przenocować. Trzeba się ratować. Tam od razu Niemcy nas złapali. Pytają się, kto to taki, co tu robicie. Jeden z nas świetnie umiał po niemiecku, bo ja ani słowa. Zaczął niestworzone rzeczy opowiadać. A myśmy mieli takie mundurki z pierwszej wojny światowej, amerykańskie. Bo jak tylko żeśmy przyjechali do obozu, to mieli nas jednakowo ubrać. Może to było z magazynów, może z Czerwonego Krzyża, nie wiem. Sztylpy takie sznurowane. No i proszę pana, on zaczął opowiadać głupstwa, że jesteśmy lotnikami amerykańskimi, że nas strącili, że teraz chcemy się po prostu schować, bo mróz. Przespać gdzieś. Mówią: „Tak, tak, tak, proszę bardzo”. Mówi, że możemy gdzieś w stodole czy gdzieś w oborze. A oni mówią: „Ależ nie. My najwyżej pójdziemy. Wy będziecie w mieszkaniu mieszkać”. Ale nie chcieliśmy za dużo. W każdym bądź razie myśmy spali na słomie w oborze, tak to się skończyło. Dosyć ciepło tam nawet było. A jeszcze wcześniej to żeśmy poczęstunek zrobili tym Niemcom. Bo mieliśmy i kakao, i kawę w tych paczkach. Wszystko. Wtedy oni nam dali chleb, masło, a my im kawę. Bohnenkaffee – oni byli bardzo zadowoleni. Po tej sutej kolacji poszliśmy spać. Rano słuchamy, nie słychać żadnych odgłosów frontu. Nic nie słychać. Okazuje się, że przyjaciół naszych jeszcze nie ma. Ubraliśmy się i idziemy do tych Niemców, że chcemy podziękować, że nas tak przyjęli. A oni, że nas nie wypuszczą bez śniadania. Jak w tym filmie o Dolasie.
Wchodzimy, stół już zastawiony, gotowy dla nas. „Siadajcie, jedzcie”. Ale my się także dowiadujemy: „Co, nie było tu ruskich?”. – „Nie, to tam daleko. Oni chyba się wycofali”. – „A ta kolumna na szosie to dalej stoi?”. – „Nie, jak żeście tylko tu wieczorem przyszli, to oni poszli”. Czyli to była taka ucieczka i nie ucieczka. Tak siedzimy przy tym stole, jemy. Ja siedziałem tyłem do drzwi, a jeden z kolegów przy oknie i patrzył się w drzwi. W pewnym momencie na jego twarzy zauważyłem przestrach. Odwracam się, a to – nie wiem nawet, ilu ich było, dwóch czy trzech – Niemcy z blachą na piersi. Całą konwersację to właściwie prowadził ten jeden, co tak po niemiecku mówił wspaniale. Powiedział, że idziemy już, że godzimy się, żeby nas wzięli stąd. Pan sobie nie wyobraża, ci Niemcy, których cały świat się bał, oni mówią: „Skończcie śniadanie”. To jest zupełnie niewyobrażalne, proszę pana. Nic nam nie chciało już przez gardło przejść. Wyprowadzają nas. Trudno, może tak udają, a potem gdzieś za murem zastrzelą. Nie. Okazało się, że na nas czekała ciężarówka. Bo okazało się, że uciekliśmy nie tylko my, ale że w każdej chałupie byli uciekinierzy.
Potem jak już samochód był pełny, to zaczęli gonić naszą kolumnę. Ale niestety, coś im się pomyliło i w ogóle nie mogli tej kolumny dogonić. Potem dogonili jakąś inną. I w rezultacie ten cały samochód dojechał chyba do Strzelina, bo to teraz są już polskie miasta. I na rynku był tam garaż i wszystkich do garażu zagnali, ale tak dosyć grzecznie, nie było szarpaniny czy coś. Mało tego, ludność tego miasta jak zauważyła, że tam jesteśmy i że nie mamy słomy czy za mało mamy słomy, zaczęli do tego garażu znosić słomę i sienniki. „Tylko jak przyjdą Rosjanie, to powiedzcie im, że myśmy to dali”. – „Tak, powiemy”.

  • Panie Marku, ponieważ czas na nagranie się kończy, musimy już zmierzać do końca. Kiedy pan wrócił do Polski? Amerykanie wyzwolili obóz?

Amerykanie wyzwolili obóz w ten sposób, że objechali czołgiem naokoło, położyli wszystkie zasieki. Niemców ganiali, bo ci pochowali się w takie rury betonowe, z takimi przykrywkami z góry – takie studzienki, minischrony. Oni tam się pochowali. Widziałem, jak jeden Amerykanin Niemca trzymał za kark i kopał go w dupę, i gdzieś tam z nim szedł. A na drugi dzień te same płoty odbudowali, bo trzymali tam Niemców. To była tylko na pokaz taka robota.
Właściwie w tym obozie nic się nie działo specjalnego, tylko już był Czerwony Krzyż. Samochody Czerwonego Krzyża. Jeszcze jak Niemcy byli. Niemcy pozwalali na to.

  • Trafił pan do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie?

Nie. Już był koniec wojny. Amerykanie wyzwalali już Weiden. Ja trafiłem do pilnowania Niemców. Niedaleko od Norymbergi, tam takie olbrzymie magazyny Amerykanie stawiali. Niemcy pracowali w tych magazynach. Takie stogi robili, przykrywali brezentem. Takie miasto się z tego zrobiło. Stało to na takich platformach. Tam cały obóz specjalny zrobili dla Niemców, żeby pracowali. Spędziłem tam dość dużo czasu, a później pojechałem do Francji, bo miałem tam rodzinę. Więc jakoś mi się udało przedostać. We Francji spotkałem kuzyna, który był z 1939 roku i był też więźniem. On był u Amerykanów w takiej polskiej brygadzie, on tam był szefem. Zaproponował mi, że jako sierżant – wtedy sierżanta ze mnie zrobili – będę pilnował Niemców w obozie. Albo ja pilnowałem Niemców, albo Niemcy mnie pilnowali. Tak to się właściwie do wyjazdu do Polski skończyło.

  • A kiedy pan wyjechał do Polski z powrotem? To był 1946 czy 1947 rok?

Chyba 1946 albo 1947 rok. Rok 1946 chyba.

  • A jak pan trafił do Wrocławia? Kiedy pan zamieszkał we Wrocławiu?

To też są powiązania jeszcze z Lublina. Profesor jeden, który uczył nas termodynamiki w tej szkółce, o której opowiadałem, jak się dowiedziałem listownie, będąc we Francji, uczył na Politechnice Wrocławskiej. On później był dyrektorem fabryki we Wrocławiu, „Fasil” na Zakrzowie, ale wtedy był profesorem tutaj. Też wykładał termodynamikę. On właściwie nawet poświadczył, że ja skończyłem tę szkołę w Lublinie, że tylko muszę zdać dodatkowe egzaminy. A jak już tutaj wróciłem do Polski, to już było za późno. Bo ja wróciłem jesienią. Już wykłady były rozpoczęte, nawet zaawansowane. W związku z tym poradzono mi: „Niech pan lepiej ten rok odpuści i pójdzie na tak zwany zerowy kurs”. Chyba dobrze zrobiłem, bo był na dobrym poziomie. Nauczyłem się fizyki perfekt, wszystkich przedmiotów, które są na politechnice rzeczywiście potrzebne. Politechnikę skończyłem. Pracowałem w energetyce.

  • Co pana motywowało, by wziąć udział w Powstaniu Warszawskim?

Obowiązek. Po prostu uważałem, że coś trzeba robić dla Polski. Ja widziałem, ilu ludzi było [schowanych] po piwnicach. Młodzi ludzie. Tak że to różnie bywało. Bo co innego, jak idzie się, bo ma się powołanie do wojska. To się idzie na wojnę. Albo się umiera, albo się żyje. Dobrowolnie to zbyt wielu nie było. Młodzi tak.

  • Co chciałby przekazać pan młodemu pokoleniu Polaków? Jakąś myśl czy doświadczenie?

Nie można czekać, aż inni wyzwolą, tylko trzeba próbować. Tylko to bym chciał przekazać.


Wrocław, 18 maja 2010 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon
Marek Wieniawa-Bronisz Pseudonim: „Oskaro” Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie „Chrobry II”, kompania „Warszawianka” Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter