Maria Andrzejewska-Pacześniak „Mary”

Archiwum Historii Mówionej

Maria Andrzejewska-Pacześniak.

  • W jakim rejonie pani była podczas Powstania?

Podczas Powstania byłam w rejonie Bródno, w formacji Wojskowa Służba Kobiet.

  • Jak wyglądało pani dzieciństwo, dom rodzinny?

Moje dzieciństwo było bardzo skromne. Miałam czterech braci, dwóch starszych i dwóch młodszych. Mieszkaliśmy niestety w pokoju z kuchnią, bez łazienki, bez niczego. Wodę nosiło się z podwórka. Mieszaliśmy jeszcze przez całą okupację w tym mieszkaniu. Potem wyszłam za mąż, dość wcześnie, w 1946 roku.

  • Czym zajmowali się pani rodzice?

Ojciec mój był kucharzem, a mama była w domu, nie pracowała. Z tym że moi rodzice nie mieli żadnego wykształcenia. Ojciec chodził cztery lata do szkoły, a mamę uczył czytać organista, do szkoły nie chodziła. Mieszkała na wsi. Ja też zresztą chodziłam przez trzy lata do szkoły na wsi. Do czwartej klasy – do pobliskiego miasta pięć kilometrów na piechotę. Do piątej klasy – już w Warszawie.

  • Przed wojną mieszkali państwo pod Warszawą?

Mieszkaliśmy na wsi do 1935 roku. W 1935 przyjechaliśmy do Warszawy. Ojciec był w Warszawie już wcześniej. Jak najstarszy brat kończył siódmą klasę, to ojciec nas ze wsi zabrał (u dziadków mieszkaliśmy), żeby mój brat mógł do jakiejś szkoły pójść, bo tam nie było żadnej szkoły. Skończyłam szkołę podstawową w 1938 roku. Do wojny skończyłam jedną klasę Zasadniczej Szkoły Handlowej. Na ekspedientki nas tam kształcono. Potem, w czasie okupacji, w 1941 roku poszłam do szkoły handlowej (też Zasadniczej Szkoły Zawodowej) na Grochowie. Trafiłam na nadzwyczajnego nauczyciela, który był właściwie dyrektorem tej szkoły i który w nas rozbudzał ambicje. Utworzył komplety tajnego nauczania. Skończyłam tę szkołę w 1943 roku, a dalej jeszcze chodziłam na komplety.

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny?

Pierwszy odruch to: „Do szkoły nie trzeba iść!” – jak się usłyszało, że jest wojna. Dopiero jak pierwsze bomby spadły, to już się wtedy oczywiście przeraziłam. Na Grochowie mieszkaliśmy. Nie było tak strasznie, jak w Śródmieściu, w stolicy, ale też popaliły się domy w okolicy. Co prawda gorzej pamiętam życie w czasie okupacji, łapanki. Wiem, że czasami się z domu nie wychodziło. Z tym że (ta handlowa szkoła była wieczorowa) zaczęłam pracować dosyć wcześnie.
Trafiłam na mądrych ludzi: trójka chemików, dwóch inżynierów i jedna pani profesor z Uniwersytetu Lwowskiego. Założyli wytwórnię mydła sztucznego. Tam mój brat trafił do pracy i potem ja też zostałam przyjęta, jeszcze moje dwie koleżanki ze szkoły. Bardzo to byli mądrzy ludzie, zatrudniali tylko uczącą się młodzież, żeby nam po prostu pomagać. Pamiętam, płacono nam po dwa złote za godzinę pracy. To nie było dużo, ale w każdym razie były to jakieś pieniądze. Oni zresztą też nie robili na tym żadnego majątku ani fortuny. Ledwo przeżywali. To nie była wielka wytwórnia, to było w prywatnym mieszkaniu. Nie wiem, dwupokojowym? Nie pamiętam dokładnie. Tam pracowałam prawie, ale nie do końca okupacji. Jakiś czas nie pracowałam. Za komplety tajnego nauczania się płaciło, bo przecież nauczyciele też musieli z czegoś żyć, to rodzice mi dawali.
Ostatni rok już nie pracowałam w tej wytwórni chemicznej. Złapali mnie Niemcy w łapance ulicznej. To było w maju 1944 roku. Na Skaryszewską mnie wywieźli. Ktoś dał znak rodzicom, bo akurat widział, jak mnie do budy ładowano. Ojciec mnie wykupił, bo ze Skaryszewskiej za pieniądze można było się wydostać. Z Szucha to nie, ale tam można było. To było z pomocą mojego nauczyciela, dyrektora szkoły. Był to w ogóle nadzwyczajny człowiek, który był dyrektorem czy kierownikiem szkoły, ale jednocześnie wychowawcą mojej klasy. Jak żeśmy szkołę kończyli, to powiedział, że jedyny raz był wychowawcą jakiejś klasy (właśnie naszej) i że mamy prawo w razie jakiejś potrzeby, szukania pomocy, przyjść do niego o każdej porze dnia i nocy. Tak dosłownie. To był Jan Baculewski. Potem się to zresztą potwierdziło. Maturę robiłam w szkole wieczorowej na Brzeskiej. Potem poszłam do pracy w Polmozbycie. Pracowałam w dziale sprzedaży ogumienia. Na talony oczywiście było to ogumienie. Pan profesor Baculewski się dowiedział, że tam pracuję i że po zrobieniu matury poszłam na studia, na polonistykę. Właśnie wtedy jak poszłam na te studia, to poszłam do pracy w Polmozbycie. Zawezwał mnie do siebie (chyba drugi rok już kończyłam studiów), powiedział, że rozumie, że ja wśród polonistów to się najbardziej znam na ogumieniu, a w Polmozbycie – najlepiej na języku polskim. „To bez sensu, żebyś tam pracowała” – powiada do mnie. Był wtedy dyrektorem Instytutu Badań Literackich. Zatrudnił mnie u siebie na pracach zleconych. Przeglądałam różne przedwojenne czasopisma (chyba nie tylko przedwojenne) do jakiejś bibliografii. Była to bardzo wygodna praca, za nieduże pieniądze, ale pięć godzin dziennie zależnych ode mnie, bo chodziłam po bibliotekach i tam przeglądałam różne czasopisma i wybierałam odpowiednie informacje stamtąd, katalogowałam je. Trwało to przez cały trzeci rok i kawałek czwartego. Potem na czwartym roku skończyła się ta praca.

  • Wróćmy do czasów okupacji. Jak wyglądało pani życie oprócz pracy w wytwórni mydła? Jak pani wspomina te czasy?

Było to bardzo ciężkie, bo nawet chleb się wydzielało na porcje w domu, niestety. Nie tylko u mnie. To, co zarabiałam, brat zarabiał, to były bardzo nieduże pieniądze, a utrzymanie było dosyć kosztowne. Ciężko było, ale tak wszyscy żyli wtedy.

  • Wspomniała pani o łapance, w której zabrano panią z ulicy. Czy były jakieś inne formy represji ze strony Niemców w stosunku do pani?

W stosunku do mnie – nie. Ale jak już tata mnie wydobył za pieniądze, które dała jego siostra, czyli moja ciotka, to powiedział: „Moje dziecko, ty postaraj się o ausweis”. Legitymacja szkolna mi nie wystarczyła przy tej łapance, jakkolwiek była to oficjalna szkoła, uznawana przez Niemców. Koleżanka pracowała w zakładach Philipsa (lamp radiowych) i jakoś mnie tam ulokowała. Zaczęłam dosłownie w czerwcu 1944 roku tam pracować. Pracowałam bardzo niedługo, do Powstania. Z tym że przed samym Powstaniem, nie wiem, paręnaście dni chyba, już przestałam pracować, bo fabrykę wywożono do Niemiec. Likwidowano tę fabrykę. Chodziłam do tej pracy, bo nam dawali jakieś przydziały oprócz pensji, która była bardzo niska. Pamiętam, że dostałam butelkę wódki, która mi się bardzo potem przydała na zakup czegoś ważnego do jedzenia. Powstanie wybuchło we wtorek, a już w niedzielę miałam wiadomość, że mam się w niedzielę zameldować na Pelcowiźnie.

  • Jak pani wspomina czas uczestnictwa w kompletach?

Nauczyciele nasi bardzo o nas dbali. To byli patrioci po prostu. Jednym z nich był późniejszy pan profesor Stefan Żółkiewski. To była znana postać po wojnie, działacz partyjny, który też mi ułatwił bardzo życie. Powstanie, jak wiadomo, po praskiej stronie skończyło się bardzo szybko i wróciłam do domu na Grochów. Moje koleżanki poprzeprawiały się przez Wisłę. Komendantka i sekcyjna od razu z Bródna się przeprawiły na Żoliborz, do Puszczy Kampinoskiej. Inne dwie koleżanki na Gocławiu zostały przewiezione łódką za pierścionki. Oczywiście uparłam się, że też muszę się przeprawiać do Warszawy. Bo jak to, tam jest Powstanie, a ja będę tutaj siedziała. Ale ojciec mi wytłumaczył (to w sierpniu wszystko się działo): „Słuchaj, Niemcy będą się wycofywać, to mnie zabiorą”. A jeden brat był w Powstaniu, drugi brat był na robotach w Niemczech (młodszy ode mnie nawet), a najstarszy brat leżał ciężko chory na serce. Najmłodszy brat był mały jeszcze. Ojciec mówi tak: „Mnie przecież Niemcy, jak będą się wycofywać, zabiorą, a rodziny też mogą wysiedlać. To nigdy nie wiadomo. Matka, jak zostanie z Witkiem chorym i z Jasiem małym, to przecież sobie nie da rady. A ty, jako dziewczyna, masz szansę się uchować. Masz jakieś szanse, że cię nie wywiozą”. Ja zresztą bardzo młodo wyglądałam. Byłam młoda, ale wyglądałam dużo młodziej, niż miałam lat. Jakoś mnie przekonał. Oczywiście miał rację. Ojca przy końcu sierpnia Niemcy zabrali (albo na początku września, dobrze nie pamiętam). Zostałam głową rodziny. Szczęśliwie się złożyło: już po wyzwoleniu Pragi spotkałam na Grochowskiej profesora Żółkiewskiego, który był już ważnym działaczem partyjnym w Lublinie. Przyjechał do Warszawy w służbowych sprawach. Spotkaliśmy się na ulicy blisko mego domu. Namawiał mnie, żebym pojechała do Lublina, że on urządzi mnie tam, da pracę i jakieś lokum. Powiedziałam mu, że nie mogę. Jestem głową rodziny, więc nie mogę wyjechać z Warszawy. To on mówi tak: „Będę nocował na Ratuszowej u dyrektora instytutu, to go poproszę. Pani przyjdzie rano do niego, powoła się na mnie, to on panią jakoś urządzi”. Rzeczywiście mnie urządził w pracy. Pamiętam, że zaczęłam pracować 7 listopada 1944 roku. Z Grochowa chodziłam codziennie na Ratuszową.

  • Czy pamięta pani koleżanki, z którymi uczestniczyła pani w kompletach?

Tak.

  • Czy mogłaby pani powiedzieć coś o nich?

Z jedną z nich przyjaźnię się do dziś najserdeczniej. Matury pokończyłyśmy każda gdzie indziej. Spotkałyśmy się na jednym roku studiów, na polonistyce, na Uniwersytecie Warszawskim. Przyjaźnię się z nią do dziś najserdeczniej. Celina Stankiewicz się nazywała wtedy, dziś nazywa się Gajkowska. Druga to była Hanka Szeler, która się potem wydała za profesora Baculewskiego i z którą do końca się bardzo przyjaźniłam. Ona dwa lata temu umarła. Z tymi dwiema najbardziej się przyjaźniłam.

  • W którym momencie spotkała się pani z konspiracją?

W 1942 roku. W szkole handlowej, w naszej klasie, było siedmiu bodajże kolegów, trzech doroślejszych troszkę. My z Celinką napierałyśmy wręcz (domyślałyśmy się, że oni gdzieś działają), żeby nas także wciągnęli. Oni się z początku opierali, ale potem jednak to jakoś zorganizowali. Zebrało się nas kilka. Nawet w moim mieszkaniu składałyśmy przysięgę. Nas było może sześć, może siedem w sumie. Z Grochowa była jeszcze Staszka Skoroda ze szkoły handlowej. Ona na kompletach nie była. Pracowała ze mną w wytwórni chemicznej i też wstąpiła do konspiracji. Były koleżanki z Warszawy. Naszą sekcyjną była Irena Taczewska, z którą przyjaźniłam się do końca. Ona chyba ze trzy lata temu umarła. Była Marysia Rechan, u której na Pelcowiźnie, w jej mieszkaniu, miałyśmy punkt zborny w 1944 roku. Była Hanka Nawrocka, ona z Warszawy była. Irena Taczewska też była z Warszawy, nie z Grochowa. Nie wiem, kto tam jeszcze był. Jeszcze jakaś była z Warszawy, ale już nie pamiętam jej nazwiska. Z Ireną Taczewską do końca jej życia przyjaźniłyśmy się, spotykałyśmy razem, i z komendantką Ireną Grzenia-Romanowską. Ona w czasie wojny inaczej się nazywała, bo po wojnie wyszła za mąż. Jej mąż był na Zachodzie i zginął. Ona się wydała potem za mąż za marynarza. Z nią też do końca się przyjaźniłyśmy. Umarła trochę wcześniej niż Irena Taczewska. Teraz zostałyśmy już tylko z Celinką, we dwie.

  • Jak wyglądało życie konspiracyjne?

Nasze spotkania odbywały się raz tu, raz tu. Raz u mnie, raz u Stachy Skorody, raz chyba u Celinki. Tak było przyjęte, że nie w jednym miejscu się spotykamy. Tak samo jak komplety tajnego nauczania, też były w prywatnych mieszkaniach. U mnie też się czasami odbywały, w tej ciasnocie, w tym pokoju z kuchnią. Zresztą wtedy wszyscy tak mieszkali. Jedna Celinka, u niej były dwa pokoje z kuchnią.
  • Co należało do zadań pani grupy?

Nas szkolono na sanitariuszki, uczono nas wszystkiego, robienia zastrzyków. Szkolono nas ideologicznie. Nakłaniano nas do patriotycznego postępowania. Oczywiście [uczono] strzelania i obchodzenia się z granatem, żebyśmy umiały w razie warunków bojowych. Bardzo mi się to przeszkolenie sanitarne przydało, bo najmłodszemu bratu w sierpniu na Grochowie granat się rozerwał za uchem. Wpadł do domu, trzymając, ściskając rękę. Na szczęście byłam w domu. Mnie nosiło dalej na Grochów, myśmy mieszkali między Wiatraczną a Podskarbińską, a koleżanki miałam dalej na Grochowie, w okolicach placu Szembeka. Tam sobie biegałam często, nie było mnie w domu, nawet w czasie Powstania. Wtedy akurat byłam. On wpadł, trzymając rękę, bo jak ją puścił, to [krew] z tętnicy. Bardzo szybko zdarłam z niego ubranie, polałam go wodą, żeby zobaczyć gdzie, co się dzieje. Rękę zatamowałam, miałam wszystkie przybory potrzebne. W całym domu (to był mały dom, sześciu lokatorów) byłam za naczelną sanitariuszkę. Były nosze, miałam przybory potrzebne. Prędko na tych noszach ojciec (jeszcze wtedy był) i sąsiad… Polecieliśmy do Instytutu Weterynaryjnego na Grochowskiej, tam był szpital dla Polaków. Wszystko się odbyło bardzo prędko, bo byłam bardzo zwinna dziewczyna. Całe szczęście, bo jakby mnie nie było w domu, to chłopak by nie przeżył. Miał okropnie tętnicę przeciętą i strasznie mu strzelała. Mama by sobie nie poradziła z tym wszystkim. Tam szczęśliwie lekarze byli przygotowani do operacji odjęcia komuś nogi. Od razu go położyli na stół, pozaszywali, gdzie trzeba było. Wykurowano go dosyć szybko. Ojciec mu tylko potem odłameczki z pleców magnesem wyciągał, bo miał pełno odłameczków. Był w letnim, płóciennym ubranku wtedy. Jakoś wydobrzał, z tym że do dziś nie słyszy na to ucho.
Potem, jak już poszłam do pracy na Ratuszowej, do Instytutu Tele- i Radiotechnicznego, chodziłam tam przez Grochowską, Targową, Zieleniecką, potem Zygmuntowską (obecna Świerczewskiego). Płytami chodnikowymi zrobione były barykady zabezpieczające przejście. Biegałam tam codziennie rano do pracy. Między innymi tam się robiło porządki, potem obierało się kartofle, bo był obiad. Dostawaliśmy tam obiad, zupę jakąś. Jako zapłata była właśnie ta zupa i bochenek chleba, żadnych pieniędzy nie było. Ale ten bochenek chleba razowego był duży. Jeżeli któregoś dnia nie było bochenka chleba, bo nie dowieźli, to następnego dnia dostawało się dwa. Przez cały 1944 rok, listopad, grudzień, chleb się dostawało. Czasem się sprzedawało jeden bochenek, żeby jakieś pieniądze były. Potem, zaraz po wyzwoleniu, dostaliśmy kartki.

  • Kiedy się pani dowiedziała o zbliżającym się Powstaniu?

Na kilka dni przed tym wiedziałam, że mam się w niedzielę czy w sobotę stawić. W każdym razie myślę, że co najmniej dwa dni wcześniej. Z tym że tę wiadomość odebrała mama, bo nie było mnie w domu. Potem podobno odwoływano, ale do mnie nie dotarło to odwołanie. Potem jeszcze raz zawiadamiano. W każdym razie w niedzielę stawiłam się na Pelcowiźnie u Marysi Rechan. U niej był jednorodzinny dom i tam mogłyśmy się wszystkie spotkać. Nas nie było dużo, kilka. Żeśmy się spotkały u niej i potem, w dniu Powstania, usłyszałyśmy, że na Żoliborzu już były strzały. Było powiedziane, że mamy na Odrowąża w gimnazjum Lisa-Kuli (tam był niemiecki szpital) się stawić. Tam po szpitalu były ślady, były łóżka, ale Niemców już tam nie było. Jak myśmy usłyszały strzały na Żoliborzu (one były wcześniej, niż miałyśmy się stawić) nasza pani komendantka uznała, że już Powstanie wybuchło, już jedziemy. Żeśmy jechały tramwajem do tego szpitala. Tam byłyśmy w sumie niedługo. Zresztą tam prawie nic nie było. Były łóżka tylko, nic więcej. Dość szybko przeniosłyśmy się do… Nie pamiętam ulicy, niedaleko. Tam żeśmy były. Stale coś się działo, stale ktoś był ranny. We dwie z koleżanką, któreśmy mieszkały na Grochowie (Danusia Pościcka się nazywała) chyba trzeciego dnia zdecydowałyśmy, że wracamy do domu. Dlaczego? Bo w tym domu, gdzieśmy się rozlokowały, to mieszkańcy się nas już bali. To znaczy nie nas, tylko bali się, że jak nas Niemcy tutaj znajdą, to się z nimi rozprawią. Myśmy się szybko zorientowały, że jesteśmy tam niepożądanymi gośćmi. Z Danusią wybrałyśmy się do domu, idziemy jako pierwsze.
Szłyśmy Odrowąża. Jak już byłyśmy niedaleko, ale jeszcze kawałek, od obecnego ronda Żaba, to już Niemcy zaczęli do nas strzelać. W końcu przez cmentarz żydowski żeśmy się przeczołgały. Potem przez Radzymińską w jakiś sposób. Żeśmy Radzymińską przecięły (cały czas po tamtej stronie torów kolejowych). Jak tylko żeśmy Radzymińską przebiegły, to zaraz wyjechał niemiecki czołg. Żeśmy się położyły, żeby nas nie było widać. Obok papier jakiś leżał. Podniosłam ten papier, a tam oczywiście był trup. Doszłyśmy w ten sposób do ulicy Podskarbińskiej, to już było blisko naszych domów, ale tam pod przejazdem był wartownik niemiecki. Ale miałam papierek z Philipsa, ausweis. Pokazałam, Danusia coś też miała. Puścił nas. Przyszłyśmy do mojego domu. Tylkośmy weszły, to się znowu zaczęła jakaś strzelanina. Wiem, że żeśmy pod ścianą siedziały. Danusia potem poszła do siebie, ona na Igańskiej mieszkała. W ten sposób zakończyłam Powstanie. Za jakiś czas, ale nie wiem jaki, dwa tygodnie czy więcej, poszłam (nie wiem, czy z Danusią, chyba tak) zabrać swoje rzeczy, bo wyszłyśmy bez niczego, a tam była moja torba. Nam kazano zabrać coś ciepłego, zabrać coś do zjedzenia, jakieś sucharki. Poszłyśmy po te torby. Oczywiście to, co było do jedzenia, wszystko było wyjęte, bo koleżanki sobie zabrały. Dowiedziałyśmy się co nieco, kiedy, które koleżanki się przeprawiły. Wtedy się dowiedziałam, że Irena Taczewska i Irena Grzenia-Romanowska się na Bródnie przeprawiały łodzią.

  • Czyli była sytuacja, w której wszystkie osoby z pani grupy poszły każda w swoją stronę? To była decyzja komendantki, żeby rozwiązać grupę?

Myśmy wiedziały, że na Bródnie Powstanie upadło, więc myśmy (chyba z Danusią) za wiedzą komendantki poszły. Sama komendantka się przeprawiła wcześniej niż te dziewczyny, które się potem przeprawiały łódką na Gocławiu.

  • Jak wyglądały warunki w czasie, kiedy pani pracowała jako sanitariuszka? Czy były dostępne materiały opatrunkowe? Czy były z tym problemy?

Myśmy miały przygotowane wszystko, co trzeba było. To znaczy każda sobie przygotowywała. Jeszcze przed Powstaniem miałyśmy apteczki.

  • Jaka była atmosfera w pani grupie w czasie tego tygodnia Powstania?

Dobra była. Myśmy się wszystkie lubiły, bo przecież myśmy się spotykały na szkoleniach, żeśmy się wszystkie znały. Mówiłyśmy sobie po imieniu. Wiedziałyśmy nawet, jak się która nazywa, choć obowiązywały pseudonimy. Nie wiedziałam chyba tylko, jak się nazywała nasza sekcyjna, Irena Taczewska. Zresztą ona się nazywała inaczej, bo Taczewska to jej mężowskie nazwisko. Potem, po wojnie się z Hanką Nawrocką przypadkiem spotkałam. Nie od razu po wojnie, trochę później. Już pracowałam wtedy jako dziennikarka. Od niej się dowiedziałam, że one się przeprawiły za pierścionki przez Wisłę na Gocławiu. Spotkałyśmy się, jak kupowałyśmy sobie karty wczasowe.

  • Czy podczas Powstania w pani otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?

Nie.

  • Jak pani była ubrana podczas Powstania?

W spódnicy, bo spodni się wtedy nie nosiło, w jakiejś koszulowej bluzce, w swetrze. Pewno miałam jakieś okrycie. Miałam płaszcz, właściwie to on od deszczu był. Zresztą podczas Powstania było ciepło. Myśmy miały obowiązek zabrać ze sobą coś cieplejszego w torbie.

  • Czy wiedziały panie, co się dzieje w innych dzielnicach miasta?

Wiedziałam, że na Pradze była duża strzelanina, że tam było dużo rannych. Wiedziałam, że na Saskiej Kępie też coś się dzieje. Najmniej się chyba działo na Grochowie. Z tym że moi koledzy z Grochowa też byli na Bródnie. Jak myśmy wysiadały z tramwaju, to właśnie ci koledzy, którzy nas wprowadzali do konspiracji, też wysiedli z tramwaju. To było wcześniej, to nie była siedemnasta. Myśmy wcześniej przyjechały na Odrowąża.

  • Jak się dla pani skończyła wojna? Mówiła pani o pracy na Ratuszowej. Czy tam doczekała pani końca wojny?

Oczywiście. Po pierwsze to 17 stycznia, jak przyszłam do pracy, to drzwi od pokoju, w którym pracowałam, leżały na podłodze. Nie było w pokoju szyb, bo akurat okna wychodziły w stronę Wisły. Na teren tych zakładów uderzyła „krowa”. To były jakieś działa, one robiły straszne spustoszenia. Moim szefem był Grzegorz Aleksandrowicz, dziennikarz sportowy i sędzia piłkarski, przeuroczy zresztą człowiek. On mówi do mnie: „Marysiu! Wolna Warszawa! Dyrektor dał mi samochód, to ja cię tu zostawiam na gospodarstwie”. Jak tylko wyzwolona została Praga, to dostaliśmy kartki żywnościowe, to znaczy chleb, mąkę razową. Rejestrowało się te kartki w sklepach. Ale ten, kto pracował, to rejestrował u siebie w pracy. Już miałam w pracy tę kartkę zarejestrowaną. Myśmy dostawali już coś więcej, między innymi cukier. Jak Warszawa została wyzwolona, okna wyleciały, drzwi wyleciały (to był parter). Myśmy mieli worki z cukrem na stole ułożone do rozdzielenia pracownikom. Mój szef mówi do mnie: „Marysiu, zajmij się tym cukrem, rozdzielaj go”. Ustaliliśmy tylko, po ile tego cukru rozdajemy. Mówi: „Mnie naczelny dał samochód, jadę do Warszawy!”. On miał mieszkanie w Warszawie, został akurat na Pradze. Pojechał. Nie było go cały dzień, ale jeszcze przed zmrokiem wrócił. Przesiedział cały dzień nad Wisłą, ale ich wojsko nie puściło, bo Wisła mogła być zaminowana. Jak on wrócił, to ja się pakuję. Akurat mi się należały dwa bochenki chleba (bo widocznie poprzedniego dnia nie było) i cukier. On popatrzył na mnie, ja zawsze z plecaczkiem chodziłam. Mówi do mnie: „Nie bierz tego wszystkiego, bo się przedźwigasz. Po co bierzesz dwa bochenki? Jutro sobie weźmiesz ten drugi bochenek”. A ja mówię: „Nie mogę. Muszę wziąć dwa, bo jak mój brat wróci do domu, to on sam zje bochenek chleba. Cukier też muszę wziąć, bo nie ma w domu ani grama cukru”. Nie wiem, na czym stanęło, co przyniosłam. W każdym razie idę do domu Targową, Grochowską. Żywego ducha się po drodze nie spotykało, bo ludzie Grochowa chodzili do pracy, ale jakoś [chodzili] przez Dworzec Wschodni, po tamtej stronie, że to bezpieczniej było. A ja to tak najprościej. Przychodzę do swojej ulicy Kaleńskiej i ze zdumieniem patrzę: taki ruch jest jak na Marszałkowskiej. Idę spokojnie, ale ktoś znajomy idzie z przeciwka i mówi: „Marylka! Twój brat wrócił!”. Więc ja biegiem. Rzeczywiście, wpadam do domu, już było ciemnawo, karbidówka się paliła, ale ja brata nie widzę, bo tam tłum ludzi jest. Okazuje się, że właśnie wrócił starszy brat z Powstania.
Miał różne perypetie, ale w końcu na tydzień przed wyzwoleniem Warszawy dotarł do wujostwa na Okęciu, którzy mieszkali już poza granicami Warszawy. Stamtąd Niemcy nie wysiedlali. Mój brat Longin Baranowski, który był w Powstaniu, zaczynał Powstanie na Woli, potem na Starym Mieście był, kanałami na Żoliborz. Z Żoliborza do Puszczy Kampinoskiej, gdzie był przez cały wrzesień. Potem ich Niemcy stamtąd przegonili. Jak uciekali, to był ranny w nogę. Przeleżał cały dzień w kartoflach. Z przestrzeloną nogą trafił do wujostwa na Okęciu, ale stamtąd go Niemcy zabrali. Znowu był gdzieś w Puszczy Kampinoskiej, na robotach. Dowiedział się, że ich będą wywozić dalej, gdzieś do Niemiec. Ponieważ znał Puszczę Kampinoską, bo tam cały wrzesień przesiedział, jakoś się urwał. Na tydzień przed wyzwoleniem Warszawy trafił znowu do wujostwa na Okęcie. Jak rano wstali, to zobaczyli Wojsko Polskie. Z siostrą naszej ciotki zdecydowali się iść do Warszawy, bo tam była rodzina ciotki. Obeszli, po nikim śladu nie znaleźli. Mój brat mówi do swojej towarzyszki: „To wracaj na Okęcie, a ja spróbuję się dostać do domu”. Ponieważ już byli na Foksal, blisko Wisły, więc przyszedł nad Wisłę, ale nie chcieli go żołnierze puścić. Napotkał w końcu jakiegoś oficera i mu wytłumaczył, że prawie widzi swój dom za Wisłą, więc niech go puści. Mówi: „Nie było mnie tyle czasu w domu!”. Oficer go przeprowadził przez Wisłę i on z Saskiej Kępy raz dwa na Grochów przeleciał. Było już po południu, jak dotarł do domu. Rano wyszli z Okęcia, obeszli jakieś adresy w Warszawie. Jak szybko działała poczta pantoflowa, to mnie w osłupienie wprawiło! Przychodzę do domu, to nie widzę brata, bo jest taki tłum ludzi. Na przykład matka naszego kolegi z Waszyngtona, który razem z moim bratem poszedł do Powstania, już się dowiedziała, że Longin wrócił. Z placu Szembeka byli ludzie, skądś tam, bo on pierwszy w ogóle z tamtej strony Wisły się pojawił. Mówię mu: „Jak się wyśpisz, to przyjdziesz do mnie do pracy, bo jak ja opowiem w pracy, że tyś wrócił, to mi nikt nie uwierzy”. On przyszedł rzeczywiście później do pracy do mnie. I tak się złożyło, że został w tej pracy do emerytury.

  • Jakie ma pani teraz refleksje na temat Powstania?

Uważam, że Powstanie było niepotrzebne. Tyle ludzi zginęło, a miasto zostało zniszczone. Szkoda. Myślę, że gdyby nie było Powstania, to byłoby to samo. Skończyłoby się tym samym, czym się skończyło.




Warszawa, 26 marca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz
Maria Andrzejewska-Pacześniak Pseudonim: „Mary” Stopień: łączniczka, sanitariuszka Formacja: Obwód VI Praga, Wojskowa Służba Kobiet Dzielnica: Praga, Bródno Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter