Maria Hałas

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie i rodzinie.

Byłam już przed wojną półsierotą – tata mój nie żył. Miałam mamę, siostrę starszą o dziesięć lat i brata.

  • Gdzie mieszkaliście przed wojną?

Chyba w 1939 roku wprowadziliśmy się na ulicę Krochmalną 81. To był odcinek między Przyokopową a Karolkową – cichy odcinek.

  • A gdzie mieszkaliście przed przeprowadzeniem się do Warszawy?

W Warszawie zawsze, tylko w innej dzielnicy: na Ochocie, na Grochowie, na Mariensztacie. Mama sobie nie bardzo radziła, więc mieszkanie coraz mniejsze.

  • Jak wyglądała pani edukacja przed wojną?

Powinnam pójść do szkoły 1 września 1939 roku. Całe lato byłam przygotowywana: szczepienie, elementarz, zeszyty. Takie były wakacje. Nie pamiętam dlaczego nie poszłam do szkoły w 1939 roku. Poszłam rok później do szkoły powszechnej numer 8 na ulicy Karolkowej. To było tak tuż za Wolską. Pierwszy chyba budynek za ulicą Wolską. Ale do tej szkoły chodziłam bardzo krótko, bo Niemcy zajęli budynek i przenieśli nas na ulicę Młynarską. A na ulicy Młynarskiej w pierwszej klasie rozpoczynałam lekcje o godzinie siedemnastej piętnaście, czyli to była szkoła wieczorowa. To było w 1940 roku. Może to było w 1941 roku, bo już tak pamiętam, że wiosną chodziłam do szkoły, już było ciepło, jak na tą Młynarską tak późnym wieczorem wracałam.

  • Jak oczami sześcio-, siedmiolatki wyglądał 1 września? Czy cokolwiek pani pamięta z momentu wybuchu wojny?

Jeszcze nie miałam siedmiu lat. Nie, poza tym głosem przez radio: „Ogłaszam alarm”.

  • To utkwiło pani w pamięci?

To tak, bo jeszcze było ciepło i ze wszystkich okien, we wszystkich mieszkaniach to samo. Nie wiem, czy były inne programy, ale wszyscy słuchali tego samego, zapowiedzi alarmu. Wtedy schron, piwnica. Myśmy akurat, nie wiem dlaczego, ale w piwnicach na ogół były magle i myśmy były w takim maglu. Pewnie mama była zaprzyjaźniona z panią właścicielką magla, bo myśmy tam spędzili to oblężenie Warszawy.

  • Ale na stałe byłyście przeniesione z rzeczami domowymi?

Nie. Potem, jak już było oblężenie, nie pamiętam, jak to długo było, to myśmy już tam mieszkali, już tam nocowaliśmy. Na razie tylko wchodziliśmy na ten ogłoszony alarm, a potem już mieszkaliśmy. Zresztą fajnie było, wszystkie dzieci były razem, bawiliśmy się. Było nas tam troje takich zaprzyjaźnionych z sąsiedztwa i jeszcze z innego piętra. Nie pamiętam, czy psociliśmy, czy nie. Nie pamiętam, żeby ktoś na nas krzyczał, żebyśmy jakoś się narażały właścicielce czy sąsiadom.

  • Czy pamięta pani, z czego utrzymywaliście się podczas wojny?

Ciężko było w te pierwsze dwa lata okupacji, bo właśnie był chyba jakiś zastój. Moja mama szyła, była krawcową, ale nie przyjmowała klientek w domu, tylko szyła do sklepu czy do hurtowni przed wojną. Jak już, nie wiem, pewnie ludziom się podarły ubrania, czyli musieli kupować, że mama miała co robić i mogła szyć. Siostra moja robiła papierosy i sprzedawała. Wymyśliłyśmy pudełeczka, żeby pakować te papierosy po dwadzieścia sztuk, żeby się lepiej sprzedawały. Te pudełeczka ja robiłam. To musiały być bardzo małe pudełeczka. Nawet pamiętam, że z dużego pudełeczka robiłam coraz mniejsze, żeby wreszcie trafić na takie, w którym będą się mieściły te papierosy. Chyba nikt nie powielił – długi czas przynajmniej nikt nie powielił – tego pomysłu i siostra dobrze prosperowała. A tytoń przywoził jakiś jeden z wujków. Tego to już nie wiem, skąd. W każdym razie u nich, pamiętam, czasami była cała wanna tytoniu. W łazience, w wannie tytoń był, suszył się.

  • Podczas okupacji mieszkaliście w swoim mieszkaniu?

Całą okupację mieszkaliśmy w tym mieszkaniu. Z okna widziałam elektrownię tramwajową, czyli gmachy dzisiejszego Muzeum Powstania Warszawskiego. Część tych budynków została wyburzona, nawet niedawno chyba, dziesięć czy piętnaście lat. To już nie jest całość, ale miałam z okna przepiękny widok. To takie bajkowe było, mogłam sobie wyobrażać, że tam jest jakaś księżniczka więziona. Tam budowany był dom – róg Grzybowskiej i Przyokopowej – jest taki dom wybudowany tuż przed wojną. To też widziałam, jak tam wiech powiesili, na tym domu. Ten dom jest do dziś, nie wiem nawet, czy był spalony, czy nie. Byłam tam chyba cztery, pięć lat temu, przed tym domem, w kościele byłam, bo chodziłam do kościoła na Karolkową.

  • OffenbachTen kościół na Chłodnej?

Nie. Na Karolkowej jest kościół księży Redemptorystów chyba. To, co ojciec Rydzyk, ten sam zakon. Tak że to nie była parafia, nie załatwiało się tam żadnych spraw, tylko po prostu tam chodziliśmy na mszę, bo było najbliżej.

  • Proszę powiedzieć, co jeszcze pani pamięta z życia codziennego w czasie okupacji?

Edukacja w szkole. To była legalna szkoła na Młynarskiej. Tam była zajezdnia tramwajowa i to była chyba szkoła przewidziana dla dzieci pracowników tramwajowych. Chyba było kilka gmachów. Ładna szkoła, czysto było, klepka na podłodze, ławki, tablica. Były ławki – czego potem już nigdzie nie widziałam – pojedyncze w tej szkole. Jeden rząd pojedynczych ławek był.

  • Ponieważ to była szkoła legalna, pewnie przedmioty mogące budować tożsamość narodową, były wykluczone?

Nie. Od pierwszej do trzeciej klasy – nawet pamiętam nazwisko – wychowawczynią była pani Wilczyńska. Specjalnie nie, ona się nie wychylała. Natomiast pani Postupowska w klasie czwartej już wprowadzała elementy patriotyczne. Mieliśmy czytankę, chyba „Pieśń do ziemi naszej” – czytanka przewidziana dla czwartej klasy przed wojną. Gdzieś pani wydobyła i sprowadziła dla nas. Nawet mówiła, żeby się tą czytanką nie chwalić i przynosić, żeby jeden egzemplarz był w szkole na ławce, więc raz ja, raz koleżanka przynosiła tą książkę do szkoły i tam były normalne czytanki. Pani też dużo mówiła. Mówiła nam na przykład, żebyśmy poszli na Stare Miasto, żebyśmy się przyjrzeli dobrze, jak wygląda Stare Miasto, bo nie wiadomo, jak będzie, kiedy wojna się skończy, żebyśmy zapamiętały, żebyśmy obejrzały Zamek Królewski z zewnątrz i mówiła, co tam było kiedyś. Tak że w czwartej klasie już było. Mówiłam już panu o tym, że nie uczyłam się [z Falskiego], tylko dostaliśmy zupełnie inne elementarze, takie zupełnie obojętne, właśnie o tych czynnościach codziennych. Było takie pismo niemieckie po polsku, tylko legalnie wydawane. Tam też były takie czytanki, żeby na przykład wykorzystywać każdy skrawek ziemi, żeby przed domem na trawniku też posiać marchewkę i coś takiego, nie wyrzucać okruszków chleba w ogień, tylko na parapet dla ptaszków.
  • Jak wyglądało zaopatrzenie w żywność?

Pamiętam, że przychodziły panie do nas do mieszkania. To nawet była jakaś nasza krewna, powinowata. Przychodziła z takim koszyczkiem, który podszewkę miał z aksamitu, a pod tą podszewką była kiełbasa, jakieś inne produkty. Ona przychodziła, sąsiedzi wtedy przychodzili, każdy coś kupował. Bazary były. Pamiętam, że byłam z mamą na bazarze. Na placu Kazimierza była hala targowa i tam chyba było wszystko.

  • Przy Krochmalnej jest hala.

Ale to daleko, to Żelazna Brama. Ja mieszkałam pod numerem 81, a zaczynała się pewnie od placu Żelaznej Bramy, Hala Mirowska, gdzieś tam się zaczynała ulica Krochmalna. Co tam było, gdzie ja mieszkałam? Tam był sierociniec Korczaka.

  • Jak się umiejscawiało getto względem pani miejsca zamieszkania?

W 1944 roku skończyłam czwartą klasę, a trzecią i czwartą uczyliśmy się na ulicy Żelaznej. To nie był gmach szkolny, tylko normalny dom, dom niespecjalnie przystosowany na szkołę. Źle tam było: ciasno, brudno, zimno. [Tam była przeniesiona] ta szkoła powszechna numer 8 z tym samym kierownikiem, te same nauczycielki. [Nazwiska] kierownika nie pamiętam, bardzo długo pamiętałam. Budynek szkolny zajęli Niemcy. Prawdopodobnie to było związane z wojną niemiecko-sowiecką, pewnie potrzebny im był budynek na szpital, bo na jakiś czas oddali, a potem znów zajęli. To na Młynarskiej. Pewnie dokończyłam pierwszą klasę na Młynarskiej, a drugą klasę to już częściowo na ulicy Miedzianej 8. Ciągle ta szkoła numer 8 przeniesiona na Miedzianą, a potem już dwa lata na Żelaznej. I na Żelaznej to było naprzeciwko getta. Ulicę Żelazną przecinał wzdłuż jezdni mur. Za tym murem już [było getto]. Początkowo to w suterenie, w sali w piwnicy uczyliśmy się. Potem byliśmy na górze, to już z okna było widać okna, domy w getcie.

  • Coś szczególnego utkwiło pani z widoku na getto?

Nie. W dzień powstania w getcie to już nas nie puścili do szkoły. Nie wiedzieliśmy nawet chyba. Odprowadzała nas pani. Trzy dziewczynki odprowadziła do szkoły i któregoś dnia nas już nie przepuścili, bo właśnie już było powstanie i kilka dni nie chodziliśmy do szkoły. Potem wróciliśmy do szkoły, po upadku powstania w getcie. Tylko nie pamiętam, czy mur był, czy mur był zburzony.
Taki charakterystyczny moment – pytał pan – straszny, to było, kiedy powiesili chyba czterdziestu zakładników. To już chyba było po powstaniu w getcie, to było na Lesznie. Niedaleko sądów był dom czy nawet dwa domy, takie długie balkony były na pierwszym czy drugim piętrze i na tych balkonach byli powieszeni ludzie. Ogromny tłum ludzi przechodzących. To był pewnie rodzaj hołdu oddany tym zakładnikom. Chyba sama poszłam. Chyba uciekłam tej pani opiekunce, która nas prowadzała. W każdym razie po tej wyprawie wróciłam chora. Nie mogłam jeść, nie chodziłam do szkoły przez kilka dni. To nie był widok dla dziecka.

  • Mama nie pytała o nic?

Tylko tyle, dlaczego pani uciekłam, dlaczego poszłam. To tylko tyle, że nie powinnam.

  • Czy podczas wędrówek po mieście była pani świadkiem drastycznych, okupacyjnych działań niemieckich?

Drastycznych nie. Wścibska specjalnie nie byłam. Już musiało coś naprawdę ważnego się dziać, żebym mogła to słyszeć.
Nie wiem, kto nad tym czuwał, czy [czuwali] nauczyciele. W każdym razie była taka akcja, jak dzieci przenosili z tego domu Korczaka do getta, to myśmy te dzieci odprowadziły i myśmy je tam jeszcze odwiedzały. Nie wiem, kto to organizował, w każdym razie takie akcje były, to pamiętam, takie spacery z żywnością. Można było podać tym dzieciom przez okno.

  • To było w granicach getta, wycieczki do środka getta?

Nie. Getto musiało być chyba niezamknięte. Bo na razie ich przenosili, jeszcze nie zamykali. Długi czas jeszcze można było przechodzić do getta. Pamiętam ten most nad ulicą Chłodną, bo po jednej stronie było duże getto, [po drugiej małe getto] było i taki most. Czasami otwierali też bramy i riksze przejeżdżały, duże samochody nie, nie wiem. Jak Polański kręcił film, to poszliśmy zobaczyć. Pokazywałam to wnukom, że coś takiego było naprawdę, że ja pod tym mostem nie przechodziłam, bo to była jezdnia i tylko przejeżdżały tramwaje czy coś tam. Tam się nie przechodziło, tylko przejeżdżało.

  • Wiernie to było oddane?

Tak.

  • Nie czuła się pani jakby był czas cofnięty?

Ja już patrzyłam, jak kręcili film. To już chodziłam, bo to blisko, koło nas.

  • Proszę powiedzieć, gdzie pani się znajdowała 1 sierpnia 1944 roku?

W domu. Od kilku dni było już jakieś podniecenie wśród ludzi. Już mówiło się o tym, że zbliża się front, że armia radziecka, że tam polska armia też jest. Już to wiedziałam. A samego 1 sierpnia chyba jeszcze gdzieś była jakaś wyprawa dzieci. Już nie pamiętam.

  • Szkolna?

Nie szkolna, to były wakacje. Ale czasami były jakieś akcje, na przykład, jak się szło odprowadzać żydowskie dzieci do getta. Prawdopodobnie kiedy zginął Korczak, wtedy dostaliśmy wszystkie książki Korczaka do przeczytania. Nie było bibliotek z polskimi książkami, ale ktoś te książki rozprowadzał. Także siostra mi podsunęła. Wszystkie książki Korczaka przeczytałam w ciągu tygodnia. Ktoś musiał nad tym czuwać, ktoś kierował. Właśnie te książki, a nie inne i prawdopodobnie w tym okresie. Wiedziałam, że to jest dom specjalny, bo o tym się mówiło, że ktoś wyjątkowy prowadzi ten dom, ale specjalnie się tym nie interesowałam. Potem się mówiło, potem już wiedziałam, że autorem tych książek jest właśnie ten lekarz, który prowadził dom dziecka i tak dużo wiedział. Ale i tak najbardziej utkwiło mi w pamięci „Bankructwo małego Dżeka”, bo rzecz działa się już w Stanach Zjednoczonych, była inna niż te książki o polskich dzieciach w Polsce.

  • Jak pamięta pani Powstanie i jaki ono miało przebieg dla pani rodziny?

Pierwsze dni Powstania – euforia, radość ogromna, że będzie Polska, że będzie wolna, że wojna się skończy. Ogólna radość, ogólny entuzjazm. Brat był z 1927 roku, to miał siedemnaście lat.

  • Był w konspiracji?

Nie był zaprzysiężony, ale jakieś zadania dostawał. W domu, w którym mieszkaliśmy, było dużo młodzieży takiej właśnie trochę starszej od niego i on był włączany w jakieś akcje, ale nie był zaprzysiężonym żołnierzem.

  • Siostra również nie była w konspiracji?

Siostra nie. Mąż siostry był w Niemczech, ale chyba nie był w obozie. Tego nie wiem, jakoś mało się tym interesowałam, siostra już była mężatką. Natomiast brat jej męża, czyli mojego szwagra był w konspiracji i był Powstańcem, był czynnym żołnierzem. Właśnie na Skorupki miał kwaterę, gdzie myśmy się zatrzymali. A w ogóle, co jeszcze było charakterystyczne? Oczywiście znowu przenosimy się do piwnicy wszyscy. Już nie ogłaszają alarmów, ale nie wiem dlaczego, wszyscy już funkcjonujemy tylko w piwnicach. Piwnic było mało, dom był wysoki, pięciopiętrowy, więc udostępniono nam piwnicę nieczynnej wędzarni.

  • Czy koło pani domu były widoczne oddziały powstańcze?

Nie, mówiło się tylko o snajperach na dachu. Na naszych oczach zabili panią, która przebiegała tak jakby z fabryki „Philipsa”, bo tam, gdzie mieszkałam, była fabryka „Philipsa” i z okna też widziałam ludzi wychodzących z fabryki. I to tak wyglądało – to pierwszy dzień Powstania – jakby pani właśnie z tej fabryki wychodziła, przechodziła przez jezdnię, została zastrzelona na środku jezdni, upadła i deszcz na nią padał. To tyle. Przychodzili jeszcze żołnierze do rodziny, do mamy przychodzili.

  • Ale działań stricte zbrojnych nie było?

Takich nie. Na razie jeszcze nic nie widziałam, nic się nie działo. 4 czy 5 sierpnia mówiło się, że dzieją się jakieś straszne rzeczy, że zabijają, że zabijają ludzi z narożnych domów. Różne rzeczy mówili. I którejś nocy, już nie pamiętam, czy 4, czy 5 sierpnia – mama mówiła, że to dzień Przemienienia Pańskiego – przybiegł chłopiec ranny w brzuch i opowiadał, co się działo. Jak to wszystkich gdzieś tam pod mur [postawili], jak zabijali, jak on tylko ranny, że po jakimś czasie wstał i właśnie przyszedł do nas, i opowiadał. Ludzie jak to ludzie, jedni wierzyli, inni nie.

  • Były symptomy, że na Woli coś się zaczyna dziać.

Że na Woli dzieją się rzeczy straszne. Że są żołnierze nie niemieccy, tylko ukraińscy, że jest armia Własowa – „własowcy” o nich mówili – i że ci „własowcy” postępują w sposób barbarzyński: zabijają, rabują, biją, gwałcą. Wtedy nie wiedziałam, co to jest gwałt, ale kojarzyłam sobie to z zabieraniem czegoś gwałtem, siłą coś zabierają i biją. Chłopiec opowiadał te wszystkie rzeczy. Ludzie wierzyli, jedni nie. Mama moja chciała koniecznie chłopca jeszcze ratować, jakieś tam opatrunki [robiła], tamowała mu tą krew. A siostra moja podjęła decyzję, że musimy uciekać.
A jeszcze taka charakterystyczna [rzecz], bardzo szybko to zrobili, połączyli dziurami domy. W piwnicy były dziury z domu do domu, tak że można było przechodzić. Tak w czworoboku, jak domy [są], to można było naokoło przechodzić. W czasie Powstania tak cały czas było. Myśmy uciekły taką dziurą do domu obok, na ulicę Przyokopową. Tak że [jak] wkroczyli już do naszego domu, ludzie ciągle jeszcze tą dziurą uciekali, bo akurat tak pod mur ich gonili, a jeszcze ta dziura ciągle była, więc kto chciał, to jeszcze się przenosił na tą Przyokopową.

  • Świadkami, jak wkraczali, nie byłyście?

Nie byłam, myśmy nie były, myśmy siedziały w jakimś mieszkaniu, w przedpokoju siedziałyśmy w absolutnej ciszy, dopóki ktoś tam [nie przyszedł] – sąsiadka nasza z małym dzieckiem. Ona miała chyba troje dzieci. Tak, chłopiec był w moim wieku, starsza dziewczynka i takie dziecko maleńkie na ręku. Ona uciekła i opowiadała, jak to właśnie ich wszystkich pod ten mur [zapędzili]. Najpierw pod ten mur, potem pod drugi mur, a mężczyzn, co dziesiątego rozstrzelali, już nie wszystkich, tylko co dziesiątego. Mówiła, który z sąsiadów został zabity, a który nie.
Brat mój został z mieszkańcami. Myśmy uciekły we trzy – we cztery nawet, bo z teściową siostry – a brat został. Brat był nieduży, jeszcze się skulił, jeszcze się do jakichś sąsiadów z dziećmi przytulił, tak że jego nawet pod ten mur z mężczyznami nie [zabrali], potraktowali jak dziecko. Przy sąsiadce, przy której się tak przytulił – wywieźli ich do Niemiec – już przy niej był.

  • Ale nie wiedziałyście tego?

Ale myśmy nie wiedzieli. Wszyscy mówili: „On jest wśród dzieci”. Mówili nam, że jest tam z sąsiadami – ci sąsiedzi Wydrzyńscy się nazywali – że jest z Wydrzyńskimi, że z Basią, że z Halinką i że żyje, że go na pewno nie zastrzelili na tym podwórku.
Wyszliśmy rano z tego przedpokoju, gdzie noc przesiedziałyśmy, i widziałyśmy, jak nasz dom płonie, jak z okien naszego mieszkania [wydostają się] płomienie. Postanowiłyśmy iść do mamy siostry na Mokotów. Jedna mieszkała na Rakowieckiej, druga mieszkała na Wiktorskiej, więc my będziemy do nich szły, bo gdzieś trzeba. Oczywiście nie doszłyśmy, bo myśmy się w takim tempie poruszały, że tam się też skończyło Powstanie. Nie tak krwawo, jak u nas, ale też już tam nikogo nie było.
I gdzie myśmy były? Myśmy szły kolejno, do szkoły na Miedzianej, tam się zatrzymaliśmy. Była nas spora grupa, pewnie ze dwadzieścia osób uciekło w sumie z tego domu i tak się razem trzymaliśmy. W tej szkole na Miedzianej, do której kiedyś chodziłam, zatrzymaliśmy się.

  • Niemców nie spotykaliście?

Nie, to była Polska. To była ciągle Polska. I chyba nawet do końca Powstania tak było. Myśmy na Mokotów szły. Utknęłyśmy na ulicy Skorupki, tam gdzie właśnie brat siostry męża [z innymi żołnierzami] miał swoją kwaterę.

  • Przy tych Powstańcach spędziłyście resztę Powstania?

Do końca Powstania byliśmy w tym domu [na ulicy] Skorupki 12. Tam były kiedyś, przed wojną, takie instytucje jak łaźnia. Były miejskie i prywatne. To były takie pokoje z wanną, jakieś kozetki, wanny. I myśmy dostały przydział na taką kabinę, gdzie była kanapka, wanna i nic więcej nie było. Siostra naciskała, żebyśmy uciekały, mama się zgodziła: „No dobrze, idziemy do tego domu obok, a rano wrócimy do siebie” – i myśmy wyszły bez niczego. Ludzie uciekali z ubraniami, z pierzynami, z pościelą, a myśmy wyszły tak jak na spacer.

  • Czy na kwaterze po stronie powstańczej była pani świadkiem jakichś działań zbrojnych?

Jeszcze przeżyłam po tej stronie Alej Jerozolimskich – bo to była taka granica, Aleje Jerozolimskie były pod ciągłym obstrzałem – był taki wykop i worki z piaskiem, taki tunelik i tam trzeba było tak bardzo schylonym przejść, i jeszcze jakieś rury przeszkadzały. Trudne to było przejście i pilnowane było. Trzeba było mieć specjalną przepustkę, żeby przejść przez te Aleje. Jak przechodziliśmy przez Aleje, to były takie wyjścia, pewnie dla żołnierzy, żeby ostrzeliwać, nie wiem, do czego, w każdym razie szła przede mną teściowa siostry i wyszła tak po prostu na tą jezdnię, ale nic jej się nie stało. To przejście już było pod obstrzałem, już myśmy musiały na czworakach iść. Innych już nie puścili, mojej siostry i mamy mojej już nie puścili. Myśmy dwie przeszły. I tam reperowali, już jakiś czas nie było przejścia. Z godzinę trwała chyba naprawa tego przejścia. To było takie bardzo przykre, bo ja jestem z obcą panią, mama i siostra [zostały]. Potem one przyszły, więc radość, już cieszymy się, jesteśmy razem.
Jeszcze przeżyłyśmy chyba po tej stronie zdobycie gmachu PAST-y. Bo jakiś czas kręciliśmy się w okolicy Pańska, Sienna, Zielna. Tam jeszcze radio ktoś miał, jeszcze w piwnicy słuchali radia.
  • Powstańczego radia?

Nie, jakieś radio było, że nawet Londyn łapali. Ktoś tam nawet tłumaczył, co oni mówią.

  • Była pani jako cywil informowana o postępach Powstania, co się dzieje wokół?

Byliśmy ciągle, jakaś prasa była, jakaś poczta, harcerze roznosili listy, więc ludzie komunikowali się, i wiadomości też. Euforia – PAST-a zdobyta, radość wielka, wielkie coś, niemieccy jeńcy.

  • Skąd organizowałyście żywność, środki higieny?

Administracja przedwojenna podobno była bardzo dobrze zorganizowana i to wszystko funkcjonowało. RGO funkcjonowało i my jako uchodźcy byliśmy jakoś rejestrowani i objęci jakąś opieką.

  • Po Powstaniu?

Nie, w czasie Powstania. Bo ludzie byli w swoich domach, mieszkali przecież normalnie w swoich domach, w swojej piwnicy, a myśmy byli uchodźcami i nas ktoś zarejestrował, i byliśmy przewidziani w jakichś racjach żywnościowych.

  • Przez władze powstańcze?

Przez administrację państwową, polską. Nie wiem, jak to nazwać, czy Czerwony Krzyż, czy RGO. Takich szczegółów nie znam. Ale to były rzeczy bardzo [drobne], mikroskopijne porcje tej żywności i coraz mniej tej żywności było. Z tym że to mi nie dokuczało, byłam niejadkiem, specjalnie z tego powodu nie cierpiałam, że nie ma co jeść. Jak to znosiła siostra i mama, nie pamiętam. Nie mówiło się o jedzeniu. Pamiętam tylko taki dzień – siostra chodziła po tych różnych instytucjach i tą żywność zdobywała dla nas – kiedy już nie mogła nic nigdzie dostać. Okazało się, że to jest już drugi dzień, kiedy ja nic nie jem, taka dziewczynka mała. Nie mówiło się, co dorośli, tylko [dzieci]. I co tu zrobić? Mama poszła z taka maleńką filiżaneczką, kogoś ze stałych mieszkańców tej ulicy Skorupki prosiła o tą żywność dla mnie. Coś tam dostała, już nie pamiętam co, jakieś skórki chleba czy coś. Ale tam był – jak to nazwać – sierociniec chyba. Dzieci podczas Powstania gubiły się, uciekały, rodzice ginęli, dzieci zostawały i tam, na Skorupki 12 właśnie był taki sierociniec, tam były dzieci bez opieki. I stąd, z administracji tego sierocińca dostałyśmy worek płatków owsianych. W czasie nalotu coś tam się stało, ten worek w czasie transportu pękł czy coś tam, bo to w papierowej torbie, i mamę odszukali, zawołali mamę, żeby sobie to wzięła. Oczywiście skrzętnie zebrała do ziarenka te płatki owsiane i to była jakaś żywność.
Poza tym były takie akcje. Tam, gdzie były browary „Haberbuscha”, były zapasy zboża i wojsko organizowało takie akcje, młodzi ludzie mogli iść, przynosili – nie wiem – dwadzieścia kilogramów pszenicy i coś z tego dostawali, dwa kilogramy pewnie czy cztery. I siostra moja nosiła to zboże.

  • Ta słynna „plujka”?

Ano tak, bo to się z kolei w takim ręcznym młynku do kawy [mieliło]. Ten jęczmień skręcony na młynku to były kluski takie, jak papier ścierny przechodziły przez usta. To już była stała dostawa żywności, że tak powiem. Bardzo to przeżywaliśmy, bo przecież każde takie wyjście, to był niepokój, czy ona wróci. Poza tym była słaba, ale twarda była i nosiła to zboże.

  • Czy na Skorupki zetknęła się pani osobiście z działaniami żołnierzy niemieckich?

Nie, tam frontu nie było. Nie zdobywali tam domu. [Było] bezpiecznie. Jeśli wojsko wychodziło na jakąś akcję, to nawet, kiedy wychodzili, nie wiedzieliśmy, tylko kiedy wrócił ten młody człowiek, Jurek. Kiedy Jurek wracał, to przychodził do matki i wiedzieliśmy, że akcja udana czy nieudana, czy ktoś zginął czy nie.

  • Jakie nastroje były w tamtym miejscu wśród ludności cywilnej?

To był dom ludzi bogatych. Tam była inteligencja z tradycjami. Tam nie było jakiegoś psioczenia na to, nie. Tam znosili cierpliwie [wszystko]. Mój ojciec podobno był tak wyczulony na polskość, na ojczyznę, więc moje rodzeństwo i mama też byli na to wyczuleni. Tak że ja specjalnie tego nie pamiętam. Nie było jakiejś specjalnej euforii, ale nie byli jakoś potępiani ci [żołnierze]. Może wśród tych innych uciekinierów [tak], ale tam było raczej spokojnie. Nie było takiej euforii, jak w pierwszych dniach Powstania, że jak przyszedł taki młody człowiek do rodziny, do mamy, to każdy chciał go dotknąć chociaż, bo to bohater. Już tego nie było.

  • Już się wszystko upowszechniło, bo trwało dwa miesiące.

Dwa miesiące, tak. Kiedy myśmy dotarli na ulicę Skorupki, tam był jeszcze względny spokój. Tam był na Kruczej chyba czy na Hożej, już nie pamiętam, nawet taki rodzaj bazarku, można było tam coś kupić. Myśmy musieli kupić, bo jak myśmy wyszły tak bez niczego, w październiku już było zimno i myśmy musiały tam się ubrać, na tym bazarku. Właściciele tych mieszkań czy lokatorzy, ludzie zamożni raczej, specjalnie się nie wyrywali z tym, żeby nas ubrać na drogę.

  • Czyli jednak czekali, aż się to skończy?

Jednak każdy te swoje rzeczy wokół siebie gromadził. Woleli zakopać gdzieś w piwnicy, niż dać. Potrzebne mi było palto ciepłe, potrzebne mi były buty. To wszystko musiała mama kupić. Nikt się nie wyrywał z dawaniem.

  • W kwaterach na ulicy Skorupki zastała panią kapitulacja?

Tak.

  • Czy pamięta pani moment ogłoszenia kapitulacji?

Oczywiście, cisza i smutek. Mimo wszystko smutek. Wszystkim było żal, że to się tak skończyło, nie inaczej. Było coraz trudniej. Jak myśmy na ulicę Skorupki przybyły, na tą kwaterę, jeszcze było światło elektryczne i była woda. Potem w tym domu, gdzie myśmy mieszkali, próbowali wykopać studnię. Nie było takiej możliwości. Woda była gdzieś tam dwie czy trzy ulice dalej i trzeba było po tą wodę stać w bardzo długich kolejkach. I były tylko jakieś godziny, w jakich tą wodę może ludność cywilna brać, bo tak, to głównie wojsko. Jak już tą wodę wydobyło wojsko, [wtedy mogła] cywilna ludność, dużo później. Wreszcie jest studnia, jest godzina, kiedy można pójść po wodę, więc dwa wiadra [biorą] i idą obie, i mama moja, i siostra idą po tą wodę.
Ja zostaję w tej kwaterze, w tym pokoiku z teściową siostry. Były takie – nazywali to „szafą” albo „krową” – działa, które skrzypiały, i wiadomo było, że ile tych skrzypnięć, [na przykład] pięć, to pięć pocisków padnie – takich dużych, bo burzyły dom. Jak ja tam byłam sama, bo ta teściowa gdzieś zeszła do piwnicy wcześniej, ta „krowa” zaskrzypiała, więc trzeba było uciekać. A żeby z tego mieszkania dostać się do schronu, to musiałam wyjść na zewnątrz – maleńki kawałek – albo iść korytarzem naokoło do piwnicy. Nie wiem, dlaczego bałam się, [jak był] pierwszy zgrzyt, nie wyszłam na zewnątrz, tylko biegłam przez korytarz. Na końcu korytarza był taki piecyk, „koza” taka, gdzie mama moja gotowała posiłki. Ten piecyk był rozpalony i jak pociski już padły, jak dom się zatrząsł, płomienie z tej kuchenki zapaliły się, miałam odciętą drogę, bo tam się paliło, nie mogłam tamtędy wyjść. Jak wróciłam, chciałam wyjść do piwnicy na zewnątrz, to już byłam zasypana. Cztery piętra się zwaliły nade mną i gruz był do pierwszego piętra. Zasypane było zarówno to przejście, z którego chciałam wyjść, jak i to, w które chciałabym wejść, oba były zasypane. Te pociski, sześć czy ileś ich tam upadło w to jedno miejsce, cztery piętra domu się zwaliły. Naturalnie pożar był gaszony i jednocześnie odkopywali to przejście, ponieważ zostało dziecko.

  • Pani sama tam była?

Sama, jedna byłam. Dzieci z tego sierocińca już były wcześniej w piwnicy, już były na stałe w piwnicy zainstalowane, już one nie wychodziły na zewnątrz, nie wracały do tych pomieszczeń.

  • Kiedy to się wydarzyło?

To już pod koniec Powstania. To już było po upadku Starówki. Jeszcze widziałam żołnierzy wychodzących z kanału na Kruczej. To był koniec sierpnia, to jeszcze chodziłam po ulicy, jeszcze mogłam chodzić. Jeszcze byłam tam z jakichś powodów, nie wiem z jakich, ale byłam na Kruczej, jak z tego kanału wychodzili.

  • Jak się zakończyła ta sprawa z zasypaniem?

Odkopali mnie, wyszłam. To już był chyba koniec września. Musiało być chłodno, bo byłam przykryta kocem. Miałam ze sobą koc, nie wiem skąd. Ten płomień zdążył mi zapalić włosy i rzęsy, i jeszcze wyszłam przysypana, bo jak zwalały się [piętra], to ten gruz z sufitu też odpadał. Byłam zupełnie przysypana tym pyłem: cała buzia, takie osmolone włosy i jeszcze zasypane tym tynkiem.

  • Ale udało się bez żadnych większych obrażeń?

Nie. Nie miało się co przewrócić, nie miało się co zwalić, bo tam nic nie było. W tym pokoju nie było nic takiego, co by mogło mi [zrobić krzywdę]. Korytarz też był pusty, nie było takich możliwości. Nie, nic mi się nie stało. To jakiś czas trwało, pewnie już było duszno. Byłam na tyle jeszcze sprytna, że zamknęłam drzwi za sobą, wracając do tego pokoiku, tak że ta spalenizna do mnie nie [doleciała], nie byłam zaczadziała. Ten ogień ugasili szybciej. Ale ponieważ tam gdzieś za drzwiami jest ogień, to nie wychodziłam. Wyprowadzili mnie z tego pokoju.

  • Co się działo z panią i pani rodziną po kapitulacji?

Jeszcze przeżyliśmy bardzo przykry moment. Zaplanowane było wyjście ulicami i jakiś dzień był wyznaczony, kiedy ludzie z tej ulicy Skorupki mieli wychodzić. Akurat jak myśmy wychodzili, wychodziliśmy jakoś ulicą Lwowską, nie wiem jeszcze jaką, do Wawelskiej. W każdym razie przechodziliśmy koło politechniki, a przed głównym wejściem były karabiny maszynowe, Niemcy przy tych karabinach, wycelowane były tak akurat w nas, jak wychodziliśmy i z innej ulicy wychodzili Powstańcy i składali broń. To było przerażająco smutne. Oni byli tacy byle jak ubrani, brudni, zmęczeni, chudzi i jeszcze musieli tą broń oddawać. To było straszne patrzeć na nich. Tyle wysiłku na darmo, tyle zapału młodych ludzi. Cały czas coś tam mówili. Mówili, że dzisiaj wychodzą córki „Bora”, jak pierwsze w jakimś szeregu wyprowadzają łączniczki, a one idą pierwsze. Takie różne rzeczy się mówiło.
Co potem? Szliśmy Wawelską do Dworca Zachodniego. Tam jakieś wagony towarowe i – do obozu w Pruszkowie. Jesteśmy we cztery, nikt nas nie rozdziela. W tym obozie działa Polski Czerwony Krzyż i RGO. Na terenie obozu są posiłki, są zupy, jest jakiś chleb rozdawany. Co jeszcze tam jest? Jest wiata, budynek nie ma ścian, tylko ma dach i my tam na tym. Już nie ma z nami sąsiadów. Już jesteśmy sami na Skorupki. Sąsiedzi zostali po tej stronie Alej. Jesteśmy same we cztery, ale przy jakichś ludziach. Ktoś położył tobołek, ktoś koło niego i taka się zrobiła... Tam chyba trzy noce, pod tą wiatą [spędziliśmy] w październiku. Ja o tym nie mówię swoim wnukom, ani dzieciom nie mówiłam, jak straszny był brud i jakie było robactwo. Ja się po prostu bałam, że te robaki mnie zjedzą. Mówiło się o tym, jeszcze zanim te wszy tak mnie zaatakowały, że są. To było coś niesamowitego. Po tym obozie – chyba w nagrodę – wywieźli nas do przepięknej wsi. Poczułam się dzieckiem znowu. To było w Polsce, koło Krakowa. To była Generalna Gubernia.

  • Po prostu przesiedlenie?

Tak jak już panu mówiłam, organizacja RGO była prężna i PCK [również] miało tam byt. To już była sprawa jakichś umów, interwencji Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, że coś tam było. Tam nas dopilnowali – że tak powiem – bo tak w gromadce idziemy, taka czwórka zbita, wystraszona i panie z RGO, z tego punktu odwołały nas, powiedziały: „Tak nie możecie, musicie się rozdzielić. Tu pani weźmie siostrę za rękę – jedyna opiekunka. A panie dwie niech się tam skulą, te chustki naciągną bardziej na twarze i pod tym ciężarem plecaków się pochylą i idą”. To się udało tylko częściowo. Rzeczywiście myśmy przeszły z siostrą, nawet nas specjalnie nie zaczepiali, natomiast moją mamę zatrzymali. To też był moment traumy. A myśmy sobie uzgodniły, że jeśli siostrę przydzielą do wywózki do Niemiec, że my się wszystkie zgłosimy do pracy do Niemiec, wszystkie cztery, żeby tylko być razem. Ale jakoś z płaczem wyrwałam się do mamy, jakoś ją przeciągnęłam na stronę tych [zostających]. Udało się, że nas nie rozdzielili i razem do tej pięknej wsi się dostaliśmy.

  • Tam już były przygotowane kwatery z wyżywieniem?

Tak. Do Krakowa jechaliśmy trzy dni i trzy noce. Raz tylko wypuścili nas na polankę.

  • A żywienie podczas transportu?

Wyżywienie na te trzy dni jeszcze w ramach tego zboża, tych zapasów, które siostra tam wypracowała. Jeszcze coś tam miałyśmy, już nie pamiętam. Chyba mama chleb upiekła wreszcie z tego zmielonego na młynku zboża. Coś tam jedliśmy, naprawdę głodu nie odczuwałam, ani w czasie okupacji, ani w czasie Powstania.




Warszawa, 10 marca 2010 roku
Rozmowę przeprowadził Arkadiusz Seta
Maria Hałas Stopień: cywil Dzielnica: Wola, Śródmieście Północne, Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter