Maria Janina Niżnikowska-Marks „Janka z Pragi”, „Janka”, „Maryla”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Maria Janina Niżnikowska-Marks, w Powstaniu i przedtem używałam [nazwiska] Janina Niżnikowska. Marks to małżeńskie nazwisko. Urodziłam się w 1924 roku. W Powstaniu byłam sanitariuszką na Pradze. Pseudonim miałam najczęściej „Janka z Pragi”, „Janka”, „Maryla”.

  • Zacznijmy od tego, z jakiego pochodziła pani domu. Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie, o swoim domu. Gdzie państwo mieszkaliście przed wojną?

Przed wojną mieszkałam na Pradze, przy ulicy Ząbkowskiej 40 mieszkania 26, potem 24. Ojciec był urzędnikiem, kierownikiem działu administracyjno-budżetowego w Ministerstwie Spraw Wojskowych. Matka była w domu, nie pracowała, bo miała troje dzieci i zajmowała się nami.

  • Nami, to znaczy panią…

Byłam najstarsza, bo jeszcze była siostra młodsza Irena i brat Jerzy, najmłodszy. Różnica o trzy lata między każdym z nas.

  • Gdzie pani chodziła do szkoły?

Do szkoły uczęszczałam początkowo na Pradze. Najpierw chodziłam do szkoły prywatnej przy ulicy Wrzesińskiej. Ponieważ poszłam do szkoły w wieku sześciu lat, to nie przyjęto mnie w tym wieku do szkoły państwowej. [Od razu przeniesiono mnie do drugiej klasy, ponieważ umiałam czytać, pisać i liczyć. Uczęszczałam do drugiej, trzeciej i czwartej klasy.] Potem przeszłam do szkoły państwowej imienia Legionów (Kawęczyńska 2) i tam skończyłam piątą i szóstą klasę. Następnie byłam w [gimnazjum] przy ulicy Kawęczyńska 15. To było [gimnazjum] państwowe [imienia Marii Curie-Skłodowskiej].

  • Jaka to była szkoła?

Było to państwowe gimnazjum i liceum. Ja uczęszczałam do gimnazjum cztery lata przed wojną, od 1935 do 1939 roku. Ponieważ chciałam przejść do liceum przyrodniczego, więc zdawałam egzamin do Liceum imienia Emilii Plater. To było liceum państwowe w Warszawie przy ulicy Mazowieckiej.

  • I dostała się pani?

Zdałam egzamin i zostałam przyjęta, gdy wybuchła wojna. [W październiku 1939 roku zaczęłam uczęszczać do otwartego liceum, ale po dwóch tygodniach Niemcy zamknęli szkołę, więc uczęszczałam na zorganizowane przez Panią Dyrektor Emilię Szteinbakównę tajne komplety], właśnie w tym Liceum imienia Emilii Plater. Bardzo miło wspominam ten pobyt w liceum. Zresztą i [miło wspominam i przedwojenne] gimnazjum z dyrektorką panią Zanową. [Było prowadzone na wysokim poziomie], interesujące, patriotyczne.

  • Zaraz zapytam o komplety, ale najpierw proszę powiedzieć, jak pani wspomina wybuch wojny? Gdzie państwa zaskoczył wybuch wojny, gdzie byliście?

W Warszawie, na Pradze, gdzie mieszkałam. W tym czasie już od dwóch lat należałam do Przysposobienia Wojskowego Kobiet. Mianowicie jako wolontariuszka tam się zapisałam i kiedy wybuchła wojna, pełniłam właśnie takie dyżury na mieście z ramienia PWK, zorganizowane, żeby się zorientować, co się dzieje w Warszawie. Ale niestety […] 3 września mój ojciec, który pracował w kierownictwie zaopatrzenia saperów w Ministerstwie Spraw Wojskowych, a jego urząd został ewakuowany, zabrał nas ze sobą. Wyjechałam we wrześniu razem z całą rodziną, z mamą, z siostrą i z bratem. Dojechaliśmy najpierw do Lublina, koło Krasnegostawu, do wsi Dębina Czysta. Tam zatrzymaliśmy się; ojca ewakuowano dalej, chciał nas zabrać, ale mama się sprzeciwiła. Całe szczęście, bardzo jestem wdzięczna jej za to, bo nie chciałam wyjeżdżać z kraju. [Kierownictwo zaopatrzenia saperów wyjechało do Rumunii], tam ojciec był internowany razem z tym swoim urzędem.

  • Jak pani osobiście wspomina 1 września? Rozumiem, że pani miała pójść do szkoły tego dnia, do swojej nowej szkoły…

Miałam pójść do swojej szkoły, ale z rana dowiedzieliśmy się, że jest wojna. Wobec tego zgłosiłam się do PWK, gdzie się dowiedziałam, co mam robić, to znaczy zbierać informacje na dyżurach. Tak że nie poszłam do szkoły.

  • Czy w pani domu przeczuwało się, że może wybuchnąć wojna?

Tak, ojciec wiedział o tym. W czasie wakacji byłam u dziadków w powiecie ciechanowskim, [8 kilometrów od] Krasnego, [we wsi Brzegędy]. Dziadkowie tam mieszkali, uprawiali ziemię. Dwa dni przed 1 września ojciec przyjechał samochodem, powiedział: „Zabieram was, dlatego że będzie wojna”. Ale już przedtem mówiło się o tym, że istnieje niebezpieczeństwo wybuchu wojny… Mało tego, wiedzieliśmy jeszcze jedną rzecz. Mianowicie, mój wuj, Franek Milewski, który był studentem prawa i właśnie miał zdawać [ostatnie egzaminy dyplomowe] w czerwcu. Tymczasem pod koniec kwietnia został zmobilizowany. Wiadomo było, że mobilizują studentów, ponieważ [zbliża się] wojna. Poza tym tak samo mój drugi wuj, Józef Milewski, który pracował w Legionowie, był oficerem, podporucznikiem, też był zorientowany, że wojna się szykuje.

  • Wspomniała pani, że w pierwszych dniach wojny pani się zgłosiła do PWK. Proszę powiedzieć, jak pani trafiła w ogóle do tej organizacji, czemu pani się tam zgłosiła i czego panią tam nauczono?

Od dzieciństwa właśnie [marzyłam o wojnie]… Muszę powiedzieć, że zaczęło się od tego, że mój ojciec był ochotnikiem w 1920 roku. Będąc już w szkołach patriotycznych i czytając książki Sienkiewicza i innych, chciałam być zawsze chłopcem i marzyłam o tym, żeby brać udział w jakichś działaniach wojskowych. Wydawało mi się, że działania żołnierskie są bardzo ważne. Ale ponieważ nie byłam chłopcem, dlatego szukałam jakiejś innej możliwości. Przez jakiś czas byłam w harcerstwie, ale potem jak w gimnazjum powstało Przysposobienie Wojskowe Kobiet, dwa lata przed wojną zapisałam się ochotniczo do tej organizacji. W czwartym roku gimnazjum to już było po prostu gimnazjalne szkolenie wojskowe. Ale ja już wcześniej byłam członkiem PWK i zostałam awansowana na szefa hufca, więc czułam się wtedy właśnie już prawie jak żołnierz.

  • Co ćwiczyliście, czego się uczyliście w PWK?

Uczyliśmy się regulaminów, stopni wojskowych, strzelania z karabinu, ale i z łuku. Więc w ogóle wychowanie takie przygotowujące do pracy wojskowej.

  • Pierwsza pomoc też?

Pierwsza pomoc oczywiście też.

  • Jak pani szło strzelanie z broni palnej?

Nienajgorzej, to znaczy nie świetnie, ale nieźle, nieźle. Nawet wytypowali mnie, żebym brała udział w konkursie między poszczególnymi dzielnicami, więc widocznie wypadłam nienajgorzej w tym strzelaniu.

  • Proszę powiedzieć, jak pani wspomina Warszawę, jeszcze zanim pani wyjechała z Warszawy, w tych pierwszych dniach września?

Wszyscy się szykowali do wojny jeszcze w sierpniu, były przygotowane okopy. Ludność cywilna kopała okopy, żeby bronić się w razie potrzeby. Był taki nastrój, czuło się, że wojna się zbliża i że nam to zagraża. Zresztą to było jeszcze od momentu, kiedy przemawiał Józef Beck i powiedział, że […] my się od morza odsunąć nie damy. Więc czuliśmy właśnie ten nastrój przedwojenny i odczuwaliśmy zagrożenie…

  • A jak już wybuchła wojna i pani w ramach PWK zbierała informacje, to co pani pamięta, co pani zauważyła?

Pamiętam, że byłam na dyżurach przez trzy dni czy dwa dni, bo trzeciego wyjechałam. Dyżurowałam przy telefonach, zbieraliśmy informacje, czy przypadkiem gdzieś nie bombardują, czy gdzieś się nie pali, czy nie ma jakichś dywersji. Pamiętam, że w pewnym momencie ktoś zadzwonił, że chyba coś jest, jakaś dywersja, bo widać jakiś dym. Ale to się potem nie sprawdziło.

  • I wyjechała pani z rodziną? Jak długo byliście w Krasnymstawie?

Z mamą, siostrą i bratem przebywaliśmy we wsi Dębina Czysta pod Krasnymstawem do października, bo nie bardzo można było wrócić. Ale w październiku mama zdecydowała się na powrót i trochę furmanką, trochę potem pociągiem dojechaliśmy do Warszawy, do naszego mieszkania.

  • Mieszkanie stało nieruszone?

No niestety trochę tak, bo mama kluczyk oddała sąsiadom z góry (tam mieszkał tramwajarz) i okazało się, że całą żywność, która była w tym mieszkaniu, zabrali. Mało tego, nawet zaczęli przenosić meble. Ale w tym czasie mój wuj Józef Milewski, który właśnie brał udział w wojnie, oczywiście jako oficer (on był tam na wschodzie szczęśliwie krótko. W każdym razie, gdy tam wchodzili Rosjanie i wtedy siedemnastego, żołnierze, którzy go bardzo lubili, powiedzieli: „Panie poruczniku, niech pan zdejmie swoją marynarkę, my damy panu marynarkę, bo Sowieci pana zastrzelą”. On włożył tę marynarkę i rzeczywiście potem zwolnili go jako żołnierza. Oficerów zabrali, wiemy, jak to się skończyło. Natomiast Józef przyjechał do Warszawy. Miał klucz, wszedł do domu, tak że zastaliśmy go w mieszkaniu. Wtedy zobaczył, że właśnie nie ma jakiegoś mebla, zdaje się kredensu. A wiedział, że kluczyk mama dała sąsiadom z góry. Więc poszedł tam i zabrał ten właśnie mebel.

  • A żywność udało się odzyskać?

Nie, nie. Mama potem jak przyjechała, to powiedziała sąsiadce: „No, proszę pani, ale to było moje… To niech pani nam zwróci to, co pani jeszcze zostało”. A ta powiedziała: „Niech pani tak nie mówi, dlatego że pani wie, że pani tutaj ukrywa oficera”. Bo wuj zmienił nazwisko z Milewskiego na Kowalski, w czasie niemieckiej okupacji. Wobec tego powiedziała: „To pani wie, co grozi… czy pani chce, żeby Niemcy się dowiedzieli o tym”. Wobec tego mama przestała się interesować żywnością.
  • Proszę powiedzieć, jak sobie radziliście w czasie wojny?

W czasie wojny? No ciężko było. Jak wyjechaliśmy, to ojciec dostał jakąś odprawę. Pieniądze dał mamie. Wszyscy, którzy wyjechali, całe rodziny, właściwie ci pracownicy, dostali odprawę. No a potem pracownicy pojechali dalej, trafili do Rumunii. A moja mama została, ale te początkowe pieniądze miała. Przyjechała tutaj do Warszawy. Potem się okazało, że była wymiana. Brat mojej mamy, Józef, zaczął pomagać nam w wymianie tych pieniędzy. Ale nie wszystko udało się wymienić, bo to były jakieś ograniczone kwoty. Nie pamiętam, dwieście złotych czy ile. Mieliśmy więcej, więc część przepadła. No i to było na początek, to, co mieliśmy.
Jeszcze jedna rzecz. Mama miała rodziców na wsi, w Ciechanowskim i wiem, że właśnie wkrótce po naszym przyjeździe, brat mamy Zygmunt Milewski, przyjechał furą i przywiózł nam dużo żywności. Babcia się martwiła, że pewnie nie mamy co jeść. No bo rzeczywiście tak było. Więc on furą przyjechał sześćdziesiąt kilometrów do Warszawy i przywiózł nam sporo żywności. Potem przez jakiś czas ojciec nam jakoś przesyłał z Rumunii [pieniądze]. Wracali rozmaici ludzie i przywozili, jakieś pieniądze… Tam wpłacał komuś i oni tutaj nam przynosili, ale to było krótko.
Potem zaczęła się tajna nauka szkolna na kompletach. Nie tylko ja, ale także moja siostra. Brat nie, bo chodził jeszcze do szkoły powszechnej, te parę klas pierwszych były jeszcze jawne, ale siostra i ja chodziłyśmy na komplety. Moja siostra chodziła do Liceum pani Łabusiewicz, (prywatne liceum na Pradze), a ja do państwowego Liceum imienia Emilii Plater w Warszawie. Ponieważ moja siostra miała dwie koleżanki (Maryna Barcińska i Ala Słuszyńska), które mieszkały w Sochaczewie, a matka ich się dowiedziała, że w Warszawie mogą się uczyć, a bardzo chciała, żeby one chodziły na komplety, to w wobec tego zwróciła się do mojej matki, żeby udostępniła mieszkanie. Mama im je udostępniła [oraz przygotowywała posiłki, pewno za zwrotem kosztów]. Poza tym mama starała się znaleźć kogoś, kto by jeszcze może zamieszkać. Zwrócił się do niej lekarz, Rosjanin, doktor Boczkarow. Nie wiem, czy to był lekarz, czy felczer, ale używał tytułu „doktor Boczkarow”, i on właśnie zaczął wtedy u nas mieszkać. Ponieważ pracował w ubezpieczalni społecznej, więc płacił za mieszkanie. Robił przede wszystkim zastrzyki [u nas w domu i na mieście]. Tak było przez dwa lata, ale potem coś mu groziło i popełnił samobójstwo. Zresztą nie u nas, tylko u innych osób, napisał kartkę: „Umieram nie u pani, bo nie chcę pani sprawiać kłopotu”. […] Czy to ktoś wydał go, czy był jakoś oskarżony przez Niemców, tego nie wiem. […]

  • Wspomniała pani o kompletach. Kiedy one się zaczęły?

Jak wróciliśmy na początku października, to czym prędzej pojechałam do liceum na ulicę Mazowiecką. Zapytałam się, czy nie ma [zajęć], i na początku otworzono szkołę. Przez dwa tygodnie była oficjalna szkoła, liceum, to było w październiku, ale potem ją zamknęli. Wobec tego zaczęły się komplety. Te komplety były w mieszkaniach koleżanek. U koleżanki Ali […] Strzeleckiej na Nowym Świecie. To było bardzo dobre miejsce, dlatego że to był dom przechodni. Wchodziło się [z Nowego Światu] i potem można było wyjść na Chmielną. To było duże mieszkanie […] z dwoma wejściami. Jedno wejście oficjalne, drugie wejście kuchenne. Można było wejść, a wyjść drugą stroną. […] [Rzekomo uczyłyśmy się] włoskiego, każda z nas miała jakiś skrypt włoski czy tylko zeszyt i pani [Moszczeńska] uczyła nas historii, ale mówiła, że ona uczy włoskiego. Przychodziliśmy na regularne lekcje licealne, klasy pierwszej, drugiej… Właśnie tam zrobiłam maturę.

  • Czy był taki przypadek najścia Niemców, że musieliście się tłumaczyć?

Nie, nie było. Jeszcze niektóre lekcje były gdzie indziej. Bo była jeszcze lekcja u koleżanki mojej, Krysi Bieńkowskiej na ulicy Grzybowskiej. To tam [odbywały się lekcje fizyki, matematyki. I były lekcje polskiego u pani Zamirowskiej, blisko placu Narutowicza] na Ochocie. Ale większość lekcji odbywała się u Ali Strzeleckiej na Nowym Świecie [w tym fizyka profesora Ehrenfeuchta].

  • Kto uczestniczył w tych kompletach? Pani koleżanki?

To były komplety po osiem, dziewięć osób. Wszystkie koleżanki dopiero poznałam na oficjalnej pierwszej lekcji [w szkole], ale [komplety] zorganizowane zostały u Ali Strzeleckiej i tam właśnie [przychodziły koleżanki Irka Cichocka, Marysia Tyblarka, Izabela Trojanowska, Zofia Malińska, Krysia Bieńkowska]. […] Moja siostra chodziła też na komplety organizowane przez gimnazjum pani Łobusiewicz na Pradze, a ja jeździłam do Warszawy.

  • I jak pani poszła okupacyjna matura?

Matura poszła mi bardzo dobrze. Wtedy tym bardziej się uczyliśmy, dlatego że uważaliśmy, że to jest walka z Niemcami, którzy chcą nam odebrać wykształcenie. Dlatego tym bardziej się uczyliśmy bardzo, bardzo dobrze. Tak że właściwie wszyscy uczyli się dobrze, ja też bardzo się starałam. Tak że miałam dobre [oceny]…

  • I co planowała pani z maturą w kieszeni?

Z maturą w kieszeni początkowo nie wiedziałam… Ciekawe, bo nie wiedziałam na co pójść, myślałam o psychologii, filozofii. A ciekawa rzecz. Kobiety, matki czasem wiedzą, do czego się dzieci nadają i kim zostaną. Moja matka, jak byliśmy jeszcze dziećmi, powiedziała: „Ty zostaniesz lekarką, Irka dentystką, a Jurek inżynierem”. Pamiętam, że po maturze, idąc ulicą, myślała sobie: „Czy pójść na psychologię czy na filozofię?”. A wybrałam sobie liceum przyrodnicze przecież, więc mnie interesowała biologia. Na Nowym Świecie na wystawach były książki: „Choroby serca”, Choroby płuc”, „Choroby wątroby”, „Choroby nerek”. Idąc ulicą, rozmyślałam sobie: jak nie pójdę na medycynę, to nie będę nic z tego wiedziała i zdecydowałam się na medycynę. Zupełnie bez niczyjej sugestii. Mama żadnego nacisku nie wywierała. Tymczasem tak zrobiłam. Tak samo zrobiła moja siostra, tak samo zrobił mój brat.

  • Została dentystką, a brat inżynierem?

Tak jak matka przewidziała.

  • I gdzie pani dostała się na medycynę?

To było o tyle proste, że w 1941 roku zrobiłam maturę, a w tym roku otwarta została szkoła Zaorskiego. To się nazywała Prywatna Szkoła do Kształcenia Personelu Sanitarnego w Warszawie docenta Zaorskiego. Szybko się dowiedzieliśmy, że to była tajna medycyna. No i wobec tego właśnie poszłam. Na początku to było zresztą bardzo przyjemne, bo szkołę otworzył docent Zaorski, załatwił wykłady na terenie uniwersytetu. Chociaż uniwersytet zajęty był przez Niemców, ale było przejście boczne do auli, gdzie była dawniej katedra fizjologii rektora Czubalskiego, prowadzona przez rektora Czubalskiego. I tam właśnie zaczęły się te niby studia sanitarne, tymczasem prowadzili to profesorowie uniwersytetu. Właśnie profesor Czubalski, rektor Popłowski, potem przez jakiś czas był profesor Orłowski. No, jednym słowem profesorowie uniwersytetu. [Profesor Edward] Loth wykładał anatomię. Po prostu była zwyczajna medycyna, pierwszy rok. W następnym roku mówiło się, że w jeden rok to myśmy zrobili dwa lata, [nauki teoretyczne] i jeszcze jakaś higiena i jeszcze inne, które były zwykle na drugim roku, to też było zmieszczono w tym pierwszym roku. A drugi rok to miała być sanitarna praktyka w szpitalach. No to poszliśmy do szpitali, kontynuując studia medycyny. Najpierw anatomia patologiczna, a potem cała klinika. To już tajnie. Na początku to też była oficjalna praktyka roczna, a potem już tajnie się uczyliśmy. Studiowałam dalej, ale już w Szpitalu Wolskim, to znaczy obecnym Instytucie Gruźlicy (wtedy się nazywał Szpital Wolski) i tam właśnie trafiłam bardzo, bardzo dobrze. Była najpierw anatomia patologiczna prowadzona przez profesor Chodkowską, a potem dyrektor Misiewicz, pani profesor Janina Misiewicz, zorganizowała praktyki właśnie na oddziałach wewnętrznych, gruźliczych i wewnętrznych [ogólnych]. Tak że w tym czasie do mojego aresztowania, które było w kwietniu 1944 roku, przeszłam jakby na czwarty rok. To znaczy skończyłam trzy lata i zaczęłam diagnostykę.

  • Jaka specjalność panią najbardziej fascynowała?

Miałam zamiar zostać internistką. Takie było moje życzenie i rzeczywiście najpierw to była diagnostyka, ale po wojnie już właśnie też w Instytucie Gruźlicy (wtedy w Szpitalu Wolskim) pracowałam, robiłam specjalizację w tym kierunku. Kończyłam studia, robiłam dyplom i potem zaczęłam specjalizację internistyczną. Ale w pewnym momencie po wojnie wyrzucali lekarzy z Warszawy. W tym czasie już byłam zamężna. W 1948 roku wyszłam za mąż i mój mąż też był studentem medycyny ze szkoły Zaorskiego, ale został powołany do wojska. Dlatego właśnie był lekarzem wojskowym od tej pory, więc wywieźli go z Warszawy, a ja dostałam zawiadomienie, że: „przekraczam normy ilościowe lekarzy dla miasta stołecznego Warszawy”. Nie chciałam wyjechać. Chcieli mnie wywieźć chyba gdzieś na Rzeszowszczyznę. Wobec tego starałam się odwołać od decyzji. Początkowo miałam etat, potem przeszłam na stypendium [specjalistyczne] do profesora Landaua (pół stypendium). Bo tak profesor Landau oszczędzał te stypendia, które dostał z ministerstwa, że dawał je dwóm lekarzom, których szkolił. Wtedy postanowiłam zrobić doktorat i wobec tego napisałam długi list, długie odwołanie, że wobec tego, że rozpoczęłam doktorat, to proszę, żeby mnie zwolnili. Zresztą ten doktorat miałam robić na pediatrii, dlatego że profesor Landau powiedział: „Stypendium to panią nie uratuje”. Więc w tym czasie przeszłam na pediatrię. Zwróciłam się do pani profesor Misiewicz, która była opiekunką naszych wszystkich studentów, którzy się szkolili. Spytałam się, co mam zrobić, bo właśnie grozi mi wywiezienie, czy mogę gdzieś uzyskać etat. Ona powiedziała: „Widzi pani, ja w tej chwili etatu dla pani nie mam, ale jeśli pani chce wiedzieć, gdzie lekarz może dostać etat, to jest tak: anatomia patologiczna, psychiatria i pediatria”. To powiedziałam: „To ja pójdę na pediatrię”. – „Wie pani, akurat pediatria w szpitalu na ulicy Działdowskiej jest. Powrócił profesor Szenajch, to świetny pediatra przedwojenny i on właśnie ją organizuje. Niech pani się tam zwróci”. Zwróciłam się tam i profesor Szenajch przyjął mnie. Zaczęłam pracować u współpracownika pana profesora Szenajcha, to znaczy profesor Lejmbach, wtedy doktor Lejmbach, na oddziale [pediatrycznym]. Właśnie od razu zwróciłam się o to, że chcę robić doktorat, bo miałam takie chęci. On mi dał temat i dlatego pisząc pismo, że chcę zostać w Warszawie, długie pismo, że wnioskuję i uzasadniam to chęcią specjalizacji, którą rozpoczęłam, robieniem doktoratu, który rozpoczęłam tu i tu i na końcu rozdzieleniem mnie z mężem, wojskowym. Co prawda mąż akurat był wysłany gdzieś. Został powołany i skierowany do „Służby Polsce”. Dzięki temu on zwiedził całą Polskę, a ja razem z nim, dlatego że co jakiś czas jeździłam do niego. Jak tylko miałam wolny czas, to jeździłam na Mazury, w Lubelszczyznę, nawet do Szczecina, jak miałam urlop. Więc właściwie on był poza Warszawą. Ale on oczywiście chciał wrócić do Warszawy, bo robił w tym czasie specjalizację neurologiczną. Wezwanie do wojska zakłóciło mu tę specjalizację. Starał się o dostanie się do Warszawy i starałam się mu pomóc i chodziłam do [jego przełożonego w wojsku], tłumacząc, że właśnie on tutaj ma żonę i specjalizację, że chciałabym, żeby wrócił. Obiecano mi, że on się postara. Wobec tego jak już wyłoniła się moja sprawa, to poszłam do jego przełożonego i powiedziałam: „Panie kapitanie, czy pan może mi napisać, że mój mąż jest przewidziany do powrotu do Warszawy?”. No i on to napisał. Więc [oświadczenie] to dostarczyłam, że właśnie mąż wraca do Warszawy. Jedyna rzecz, która miała znaczenie, to był powrót mojego męża, wojskowego, do Warszawy i dzięki temu zostałam w Warszawie. […]

  • Teraz chciałem wrócić do wojny jeszcze, bo opowiadała nam pani o kompletach. A czy była pani świadkiem, była pani świadoma tego okupacyjnego terroru ze strony Niemców w Warszawie? Kiedy się pani z tym zetknęła?

Oczywiście, z tym się zetknęliśmy i ciągle [go widziałam]. Zresztą wiedzieliśmy dobrze, dlatego że wszyscy jak tylko wróciliśmy, od października, starałam się być w konspiracji, właśnie jako opór przeciw Niemcom. Wiem, że mój wuj Józef Milewski organizował nawet (ponieważ był saperem, więc sprawy techniczne dobrze znał), dla grupy z tej PWK, moich koleżanek z gimnazjum, kursy szyfrów. Powiedział: „To się przyda, właśnie te szyfry” – i organizował nam kursy. Potem oczywiście myśmy nosiły jakieś gazetki, gazetki wydawane tajnie. Oczywiście, że wiedzieliśmy, co się dzieje. Żydzi byli prześladowani, potem było getto, zabierali ich, wyciągali, kogo mogli, więc wiedzieliśmy, że się złe rzeczy dzieją. Zresztą dowiedzieliśmy się, na Pawiaku było bardzo dużo ludzi. Były łapanki niemieckie, to znaczy, że ludzie, mężczyźni, cywile przechodzący byli łapani i umieszczani na Pawiaku. Mało tego, byli rozstrzeliwani. Był taki moment kiedy gdzieś… Aha, już to chyba było w Wawrze. Jakiś Niemiec chyba zabił akowca i właśnie został sam zabity. Wtedy Niemcy tam zrobili taką [egzekucję masową]. Rozstrzelali bardzo dużo ludzi, chyba około stu osób, [schwytanych na ulicy i wyciągniętych z domów]. Więc wiadomo było, że są takie rozstrzeliwania i represje. Poza tym pamiętam, że w pewnym momencie więźniów z Pawiaka powieszono i [wywieszono] na ulicy Leszno (teraz to jest aleja Solidarności). Potem pisali, że to są właśnie ci, co występują przeciw Niemcom. Jak oni to nazywali? Bandyci oczywiście występujący przeciw nim. Więc o tym wiedzieliśmy, a potem przecież zaczęły się masowe egzekucje w Warszawie, [na ulicach Warszawy]. To o tym wiedzieliśmy.

  • A czy pani osobiście była świadkiem takich aktów terroru, po prostu gdzieś na ulicy? Czy pani coś widziała na własne oczy?

Parę razy mnie sprawdzali, co tam noszę. Pamiętam, jak chodziłam do szkoły [medycznej] Zaorskiego, to nawet miałam słuchawkę i [notatki], to je chowałam. Ale jakoś mi się udało uniknąć [ich znalezienia]. Poza tym, co widziałam? Będąc w Szpitalu Wolskim, to znaczy w [obecnym] Instytucie Gruźlicy, gdy tam pracowałam, to pamiętam, jak w pewnym momencie zawiadomili nas, że właśnie przywieźli samochód z więźniami i że prawdopodobnie będą rozstrzelani i tak było. To pamiętam, to był już 1943 rok. Ale pamiętam, że przez okno w szpitalu, właśnie na Płockiej, po drugiej stronie przyjechała buda, wyprowadzili więźniów w ubraniach papierowych. Pamiętam, że były chyba też dwie kobiety, bo w spódniczkach papierowych, i tam ich rozstrzelali. Poza tym wiedziałam, że jeszcze kiedy indziej znowu [były rozstrzelania więźniów]. To pamiętam dokładnie. Było to w listopadzie, 10 listopada. Dlaczego pamiętam? Dlatego że w tym czasie zginął zaprzyjaźniony z nami Mietek Słoń, który był aresztowany i tam go rozstrzelali. To było na ulicy Płockiej, chyba trochę dalej, tam pole było i tam [doszło do egzekucji]… Bezpośrednio po tym, jak dowiedzieliśmy się, że była egzekucja, to tam poszłam. Wiem, że w tym czasie odbyło się to na Płockiej i na Wawelskiej. Więc nie wiadomo, gdzie Mietek został zastrzelony, ale byłam blisko [na Płockiej] i widziałam. Była krew i były dziury na murze, to widziałam sama. Poza tym jak chodziłam [po mieście] w pewnym momencie, kiedy już powstało getto, to pamiętam, gdy chodziłam ulicą Leszno, obecnie Solidarności, tam były takie przejścia u góry [nad ulicą]. Tam widziało się czasem, że Niemcy biją Żydów.
Poza tym co muszę powiedzieć jeszcze? W tym czasie zresztą byłam w kontakcie z wieloma ludźmi, między innymi z Mietkiem Słoniem, który skończył podchorążówkę Armii Krajowej, a był jednocześnie harcerzem, hufcowym Pragi. Wiem, wtedy gdy byłam na [tajnej] medycynie, to mnie zaangażowali do prowadzenia kursów sanitarnych. Pamiętam, że prowadziłam je na Otwockiej, tam gdzie [zbierali się] harcerze i nawet nie tylko harcerki, bo przecież dla dziewcząt [ z poza harcerstwa] prowadziłam. To właśnie na Otwockiej prowadzono kursy i jeszcze gdzieś w innych miejscach.
Była jeszcze taka akcja rysowania, pisania rozmaitych haseł na [murach ulicznych]… To było zaraz po wojnie [w 1939 roku]. Takie było na przykład: „Tylko świnie siedzą w kinie”, bo to chodziło o [propagandowe] kino niemieckie, więc żeby ludzie nie chodzili do niego. Potem: „Dla wroga pracuj powoli”. Rysowało się żółwia. W tym tak zwanym małym sabotażu też brałam udział. Pamiętam, że tego żółwia rysowałam tak nieporadnie. Ale co jeszcze organizował Mietek Słoń i mnie w to zaangażował, to pomoc Żydom w getcie. Wtedy dostałam taką fałszywą legitymację, że niby pracuję na terenie getta, w jakiejś (już nie pamiętam) fabryce, i mogłam wchodzić. Oczywiście nie pracowałam, ale chodziło o to, żeby zanosić rozmaite rzeczy. Zanosiłam lekarstwa. Pamiętam, że rozmaite było zapotrzebowanie. Trochę żywności zanosiłam. Czasem chodziłam jedną bramą, czasem drugą bramą. Pamiętam, że nawet jakąś słoninę nosiłam, miałam tak dużo, bałam się, czy nie widać. Ale policjant, który tam stał, mnie przepuścił. Idę drugi raz za dwie godziny, to on mówi: „Co pani nosi?”. To była żywność, ale i leki. Pamiętam, jak poszłam do takiej rodziny żydowskiej i właśnie tam był człowiek, który chorował na cukrzycę, nie mógł brać cukru i prosił, żeby mu przynieść jeszcze jakieś leki przeciwcukrzycowe i jeszcze żeby przynieść mu sacharynę. Pamiętam, że jak przyszłam kiedyś z tą sacharynką i on powiedział: „Pani Janinka jest słodka jak sacharynka”. Nie wiedział, jak mnie komplementować. To takie trochę zabawne. Natomiast okropne było, jak wchodziłam tam i widziałam głodne dzieci leżące, błagające o chleb, wyniszczone. To widziałam.
  • Wspominała pani o działalności w konspiracji. Jak to się zaczęło, bo młoda dziewczyna, która chce działać, pomagać, walczyć, jak to się zaczęło? Gdzie się pani zwróciła?

No właśnie miałam tę chęć działania. Oczywiście na początku właśnie mój wuj Józef uczył nas, przygotowywał nas po prostu do takich działań z szyframi. Ale on potem wyjeżdżał i jako saper, wysadzał jakieś [tory]. Wiem, że jakiś pociąg, nie wiem, czy z bronią, czy z żołnierzami niemieckimi jadącymi na wschód. W każdym razie on często był nieobecny. I wtedy nawiązałam kontakt z panem Fruciakiem. Pan Fruciak był pracownikiem mojego ojca w Ministerstwa Spraw Wojskowych. Nawet pamiętam, że moja matka umożliwiała [spotkania] konspiracyjne na Ząbkowskiej 40 mieszkania 24 – to właściwie była skrzynka kontaktowa. Tam przychodzili, przynosili listy, były jakieś zebrania. Między innymi też pan Fruciak zorganizował jakieś zebrania konspiracyjne, bo był w konspiracji, i się do niego zwróciłam, czy mnie może wprowadzić. No i on mnie właśnie [do organizacji] wprowadził i pamiętam, że to już było na początku 1940 roku, już nie pamiętam, luty chyba czy marzec. Wtedy była Na Skarpie taka przysięga. Byłam wprowadzona, zaprzysiężona i wtedy zaczęłam nosić najpierw jakieś dokumenty, to były jakieś polecenia, jakieś zlecenia, jakieś rozkazy do rozmaitych ludzi. Pamiętam, że chodziłam do różnych ludzi na Podwale, do Janka na Podwalu. Potem pamiętam, że gdzieś na Dobrej gdy weszłam, to zrobiło na mnie duże wrażenie. Jest ciemno, wchodzę (bo powiedzieli, że mam przynieść pismo, jakieś polecenie i prosić o Alę) i mówię: „Czy jest Ala?”. A wychodzi mężczyzna, mówi: „To ja”. Więc tak się ukrywali. W ten sposób działałam. Przede wszystkim najpierw to były te meldunki, które nosiłam w różne miejsca. A potem to były już gazetki.

  • Mówiła pani też o pisaniu tych haseł. Czy były takie momenty, jeszcze przed aresztowaniem w 1944 roku, że pani czuła taki wielki strach ze strony Niemców? Może właśnie podczas takiego działania albo jakiegokolwiek innego, że miała pani takie momenty, że się pani o siebie bardzo bała albo o swoją rodzinę?

Nie, jakoś tak… muszę powiedzieć, że jakoś się bardzo nie bałam. No właśnie może człowiek był naiwny, ale jakoś się nie bałam. Nie bałam się, ale oczywiście uważałam, dlatego że pamiętam, jak wracałam kiedyś ze szpitala, właśnie ze Szpitala Wolskiego (z Instytutu Gruźlicy) z koleżanką. Czekałyśmy na przystanku i szli jacyś Niemcy. No to my zaczęłyśmy iść w drugą stronę, ale oni nas zawołali, zaczęli sprawdzać, co my tam mamy w torbie. Tam była słuchawka, więc schowałam ją głębiej, no i jakoś nie zauważyli i puścili nas. Powiedziałam, że tutaj właśnie jadę, pracuję w szpitalu, więc jakoś mnie puścili.

  • Pani konspirowała, a rodzeństwo również konspirowało?

Rodzeństwo oczywiście, że tak. Moja siostra była w harcerstwie na Pradze. Pamiętam, że jej drużynową to była Irka Krauze, a zastępową Zuzanna Hake, która mieszkała na Nieporęckiej, to było blisko [naszego domu na] Ząbkowskiej. No i właśnie one się spotykały, harcerki. Też brały udział w pisaniu na murach i potem były szkolone właśnie trochę jako sanitariuszki i przechodziły szkolenie łącznościowe. Wiem, że w ramach tych [szkoleń ja uczestniczyłam]. To było bardzo rozwinięte. Mój brat, [Jurek], co prawda jak wojna się zaczęła, miał piętnaście lat, był mały co prawda, drobny, ale on też właśnie [dołączył] do Mietka, był w harcerstwie u Mietka Słonia. No i chłopcy już mieli regularne szkolenia wojskowe. Mało tego. Pamiętam, że [Jurek] nawet strzelał. Wyjeżdżali dokądś, strzelali. Wiem, że wracał kiedyś z jakiegoś strzelania pod Warszawą i ponieważ mówili, że Niemcy wchodzą do pociągu, to on i jeszcze jakiś kolega jego wlazł na dach pociągu. Mówię: „Nie bałeś się?”. On mówi: „Nie bałem się, bo miałem rewolwer, miałem spluwę”. Mówię: „Spluwa co znaczyła, jak byli Niemcy?”. To już po wojnie mi to opowiadał, mówi: „Teraz to już bym się bał, ale wtedy jak miałem spluwę, to uważałem, że już jestem zupełnie pewny siebie, mogę się bronić”.

  • A co na to mama, że trójka, wszystkie dzieci konspirują?

Mama nam pomagała. Bo jak mówiłam panu, była skrzynka kontaktowa, nasze mieszkanie, gdzie przychodzili ludzie, właśnie do mojego brata i do mojej siostry i do mnie. Były zebrania, czasem u nas, czasem gdzie indziej, a w każdym razie tutaj zostawiano wiadomości. Tu przynosiło się gazetki, które wszyscy czytali. Tak to było.

  • Proszę opowiedzieć w takim razie o aresztowaniu. Aresztowano panią w kwietniu?

Dokładnie 15 kwietnia. Już przedtem, […] chyba miesiąc przedtem zaczęłam pracować blisko placu Zbawiciela, tam był internat dla dzieci wojskowych i właśnie prosili, żeby przyszła osoba, która się trochę zna na opiece sanitarnej, pielęgniarskiej. Zaczęłam tam pracować i dlatego tam [zaczęłam] mieszkać. Natomiast cała moja rodzina pozostała na Ząbkowskiej. No i co się zdarzyła? Mianowicie właśnie 12 kwietnia była akcja na Długiej, tam Niemcy weszli, żeby aresztować niektóre osoby, których szukali. Przebywał tam akurat taki nasz zaprzyjaźniony kolega, Zygmunt Ignatowicz pseudonim „Figa”, i zatrzymał się u kolegi Szczepańskiego. Józef Szczepański (Ziutek) tam mieszkał, wynajął pokój. No a jak weszli Niemcy, to oni schowali się do [mojego] pokoju. Ale Niemcy weszli z [bronią] i zaczęli strzelać… Ziutek i „Figa” nie mieli broni, tylko granaty i „Figa” właśnie chciał rzucić tym granatem, ale [Niemcy strzelili do niego i] ten granat rozwalił mu rękę, a on zginął na miejscu. Wtedy Ziutek Szczepański zobaczył, że [„Figa”] zginął i wobec tego wyskoczył przez okno, to było na pierwszym piętrze, skoczył na szopę, która była poniżej. To było [wieczorem] tuż po ósmej, już po godzinie policyjnej, [gdy nie wolno było wychodzić na ulicę] ale on skoczył na szopę, zeskoczył i wyszedł na ulicę Długą. Potem wszedł dalej następnym [wejściem do innego domu], tam miał znajomych i tam się zatrzymał. W ten sposób on ocalał. Potem brał udział w Powstaniu, zginął z ran w Powstaniu.

  • To jest autor tej słynnej piosenki „Pałacyk Michla”?

Tak, to był nasz przyjaciel przedwojenny Ziutek Szczepański, chodził do Gimnazjum Władysława IV. Był sympatią mojej koleżanki, Haliny Kolbińskiej, dlatego właśnie go znaliśmy jeszcze przed wojną. Pisał ładne wiersze. [Na początku wojny] wyjechał [z rodzicami z Warszawy], a wrócił właśnie w 1944 roku, przed Powstaniem. […] On miał ojca wojskowego i ojciec wywiózł ich, jego i matkę [z Warszawy] i on dopiero w 1944 wrócił do Warszawy. Kiedyś idąc ulicą na Ząbkowskiej spotkałam Ziutka i on powiedział: […] „Wiesz, to ja do ciebie zadzwonię, to może pogadamy albo się spotkamy. Powiedz mi jaki jest twój telefon?”. Podałam mu numer telefonu, zapisał „Janka” i numer telefonu. Nie spotkaliśmy się już więcej, w ogóle nigdy w życiu, bo potem byłam aresztowana, a on zginął w Powstaniu. Ale jak on uciekł, to zostały wszystkie jego rzeczy [w mieszkaniu], w tym notesik, gdzie były niestety telefony. On nie miał telefonów konspiracyjnych, tych nie zapisywał, natomiast prywatne zapisywał. I to był powód, dlaczego tyle osób, [jego znajomych] zostało aresztowanych. Bo została aresztowana Dorota Kubiczek, właśnie Zosia Grudzińska, jej brat, [Stefan] no ja, taka znajoma dentystka, wszyscy znajomi prywatni zostali aresztowani. Poza tym Dyrektor szkoły, Gimnazjum Władysława IV, jego córka i matka, [państwo] Usarkowie – Krystyna Usarek, Stefania Usarek i Zygmunt Usarek. On napisał „dyrektor” i telefon. Dyrektor szkoły, ale to było podejrzane, bo w czasie wojny często konspiratorzy mieli pseudonim „Dyrektor”, „Kierownik”. [Pan Dyrektor Usarek] tłumaczył: „Przecież jestem dyrektorem szkoły”. Ale aresztowali go, był wysłany do obozu koncentracyjnego tak jak wszyscy.

  • Jak wyglądało aresztowanie?

Jak wyglądało aresztowanie? Więc oczywiście mając [zapisane w notesie Ziutka] te telefony, Niemcy przyjechali 14 kwietnia po południu. Dwunastego kwietnia była akcja [na Długiej], ale zanim rozpatrzyli się, to był już [w notesie Ziutka] 14 kwietnia. Wobec tego przyjechali do rozmaitych [osób] i poaresztowali wszystkich tych ludzi, którzy byli zapisani – te koleżanki nasze, dyrektor Usarek. Mnie nie było w domu, ale w domu aresztowali moją siostrę, matkę, mnóstwo ludzi, którzy w tym czasie byli. Na przykład była Żydówka, którą mama przechowywała. Mówiło się o niej pani Jadwiga Białecka, ale naprawdę potem się okazała, że ona się nazywała Zofia Peczenikowa. Ona była z synkiem, ale synek był mały, miał sześć lat i ją też aresztowali. Natomiast chłopca takiego małego wypuścili, tak samo wypuścili mojego brata, bo był mały i powiedział, że ma dziesięć lat. Cicho, cienkim głosem powiedział. „Ile masz lat?”. – „Dziesięć”. Już pakowali go do karetki, ale jak tak powiedział, [że ma dziesięć lat wypuścili go i on się zaopiekował synem pani Peczenikowej]. Tego chłopca umieścił przez harcerzy [w Chodakowie w polskiej rodzinie]. […]
Przyszli [do naszego domu na Ząbkowskiej], wzięli wszystkich, tam dużo ludzi przebywało. Akurat tak się zdarzyło, że jakaś kobieta z prowincji przyjechała do szpitala, odwiedzić pacjenta. Nawet proponowano jej, żeby przenocowała w szpitalu. Ale powiedziała: „A, w szpitalu nieprzyjemnie. Ja tu mam taką znajomą, to ona na pewno mnie przyjmie”. I mama przyjęła. No ale akurat było aresztowanie i ją też aresztowali i wyjechała niestety [do obozu]. Poza tym pamiętam, że jacyś dwaj mężczyźni [nocowali], którzy chyba byli w organizacji Todt i też właśnie przyjechali do Warszawy, nie mieli gdzie się podziać. A mama była [gościnna, chciała] jak trzeba pomagać ludziom. No to oni zanocowali i też ich aresztowali. […] No więc dużo ludzi było takich, którzy [przypadkowo znaleźli się w naszym mieszkaniu]. Aha, jeszcze te dwie koleżanki [mojej siostry], Maryna i Alicja. Mieszkanie było trzypokojowe, ale mnóstwo ludzi tutaj zawsze nocowało.

  • A co z panią? Jak do pani przyszli?

A jak było ze mną? Więc przyszli, aresztowali wszystkich i pytają się: „Ale tu jest Janka napisane”. A mama mówi: „No Janka przecież pracuje”. […] „Ale gdzie ona pracuje?!”. I mama nieopacznie im powiedziała… […] Dość na tym, że potem byłam aresztowana 15 kwietnia, bo oni przyjechali chyba o czwartej czy piątej rano, tam właśnie, gdzie [pracowałam w internacie], zapomniałam, jak się nazywa ta ulica, ale blisko placu Zbawiciela na lewo w kierunku do alei Ujazdowskich. Przyjechali i wyciągnęli mnie, to była czwarta godzina rano. Ciekawe, że mój brat, [młodszy, który powiedział, że ma dziesięć i go] nie aresztowali, [ale wyrzucili z domu] o szóstej rano dzwonił, bo udało mu się jakoś dostać do mieszkania. Na początku siedział tylko u dozorcy, pana Jurczaka, bardzo dobry dozorca, opiekuńczy dla całej kamienicy. [Brat] chciał uprzedzić mnie, [ale pracownica internatu] powiedziała mu: „Już zabrali ją”. Więc w ten sposób też się znalazłam [na Pawiaku]…

  • Ale jeszcze jak pani to wspomina? Łomoczą do drzwi? Jak wyglądało to aresztowanie? Spała pani.

Aresztowanie wyglądało w ten sposób… Jeszcze powiem jedną rzecz ciekawą, że właśnie jak tam mieszkałam, to kiedyś, jeszcze przed aresztowaniem, czasem odwiedzał mnie mój brat. I pamiętam, że jednego dnia przyszedł, coś załatwiał, jakieś sprawy miał zwykle związane z konspiracją, wyszedł i po pewnym czasie słyszę jakąś strzelaninę i walenie do drzwi. To Niemcy pewnie walą, to nie ma co. Potem jak już się trochę uspokoiło, otwieram, nikogo nie ma. Potem się okazało, że to mój brat uciekał i chciał się dostać do domu, a mu nie otworzyłam, nie wiedziałam, że to on. Dlatego jego wzięli, chwycili, stał pod murem z rękami do góry, no ale w końcu go zwolnili. Bo tam była jakaś strzelanina związana z akcją w „Cafe Club”, [gdzie siedzieli] Niemcy. […] Była potem łapanka i akcja. A teraz powiem właśnie, jak to było, jak oni przyszli.
W nocy nagle słyszę walenie do drzwi, budzi mnie to walenie. Przychodzi kierowniczka internatu i mówi: „Proszę panią, po panią przyszli”. Do mnie wchodzą Niemcy, oczywiście gestapowcy, wchodzą i mówią, że mnie zabierają. Wobec tego ubieram się ciepło, ale wszystko zostawiam, bo tam były jakieś harcerskie notatki, wszystko chowam i biorę tylko ubranie, dowód i tylko tyle i wiozą mnie na Szucha. Wprowadzają mnie na górę, na pierwsze piętro i do tak zwanego „tramwaju”. To się nazywało „tramwaj”, bo to były cele i [aresztanci] siedzieli tyłem[ do korytarza]. Patrzę, w „tramwaju” jest Dorota Kubiczek, Zofia [Grudzińska], moje koleżanki, które były też aresztowane, i mówię: „Co się stało? Dlaczego was aresztowali?”. Oni odpowiadają: „Wiesz Ziutek mówił, że właśnie byli u niego i pewnie wzięli ten notatnik z telefonami, bo ci, którzy byli zameldowani pod tymi telefonami, to tu są. I rzeczywiście była pani Stefania Usarek i jej mąż i właśnie te koleżanki i szereg innych osób. Tam siedzieliśmy chyba dobę, potem nas wywieźli na Pawiak, na tak zwaną Serbię. To jest ta [część], co teraz jest jeszcze, została z Pawiaka, bo reszta jest zniszczona. Ta część Serbii, to teraz jest muzeum Pawiaka, tylko że był [to budynek] piętrowy, a teraz to jest tylko taki duży barak. Tam najpierw byliśmy w sali, w „przejściówce”, taka prycza drewniana, twarda. Siedzieliśmy, a potem jak człowiek był śpiący, to się położył na boku, ale było nas tak dużo, że mogliśmy tylko na jednym boku leżeć. Tak było przez dobę, a potem przenieśli nas do celi. Podzielono w różne miejsca, bo byłam w innej celi niż właśnie te koleżanki, Dorota i Zofia. One w innej celi, ja byłam w innej celi. Byłam z Usarkami.

  • Liczna cela? Dużo osób?

Tak, to było dużo osób, po dwadzieścia kilka, trzydzieści osób w celi. Były tylko prycze, kibel, no i właściwie nic więcej nie było.

  • Pamięta pani to przerażenie, kiedy pani zorientowała się, że wywożą na Pawiak? Bo wiedzieliście, czym jest Pawiak.

Wiedziałam, jestem aresztowana, to albo mnie rozstrzelają, albo wywiozą [do obozu]. Tak że to raczej było korzystniejsze, że jechało się na Pawiak, a nie natychmiast na rozstrzelanie. Nie, nie miałam uczucia jakiegoś strachu, że mnie wywożą. Na Szucha [pobyt] był niekorzystny, dlatego że na Szucha [przesłuchiwali], więc można było być pobitym. [Na Szucha] na przykład była [przesłuchiwana] Ala, która [była aresztowana] na Długiej, [i na Szucha] ją spotkałam. Ona była właśnie córką właścicielki tego mieszkania, gdzie Ziutek mieszkał, ona była aresztowana, i ją bili bardzo mocno na Szucha. Ona chyba też pojechała na Pawiak i z Pawiaka wozili ją na Szucha na przesłuchania. Mnie też właśnie tak wywieźli, a potem wozili na przesłuchanie. Pamiętam takie pierwsze przesłuchanie. Po kolei byłam jedenasta, bo pierwsza była Hala Kolbińska, była [przedwojenną] sympatią Ziutka Szczepańskiego, ale ona wyszła za mąż w czasie wojny. Wyszła za mąż, miała córkę i właśnie na Pawiaku urodziła tę córkę i ta córka zmarła. I to była jedyna osoba, którą zwolnili. Więc ona była pierwsza [przesłuchiwana] i ja wobec tego byłam dziesiąta, już po jej wyjściu dziesiąta. Jeszcze po mnie była dentystka. No i mnie wezwali [na przesłuchanie]. Pamiętam, po kolei wszystkich, one były właśnie pobite. Zosia, Dorota i ta Alka była strasznie zbita. Pamiętam, że pośladki miała jak jedną ranę. Jak ja już [została wezwana], to widocznie już się uspokoili, bo się spytali: „Skąd znasz ten Czepański?”. Mówię: „Tenczepański?”. A on mówi: „Szczepański!”, ze złością. No bo jak Tenczepański, to co będę mówić Szczepański… Więc właśnie powiedziałam mu, że znałam go tylko przed wojną jako znajomego ze szkoły, z gimnazjum, z którym poznaliśmy się i to wszystko. Rozmowa była taka byle jaka. Pytał się o konspirację. Powiedziałam, że żadnej konspiracji, nigdzie nie należałam; pracowałam. Takie to już były zdawkowe przesłuchania, bo oni wiedzieli, co oni chcą zrobić, wysłać nas albo [rozstrzelać]. Potem się okazało, że chcieli nas rozstrzelać. Rzeczywiście dziesięć kobiet [rozstrzelano] (aresztowanych było chyba trzydzieści pięć osób, mężczyźni i kobiety). Pierwsza [przesłuchiwana] była Hala Kolbińska, potem pamiętam tych jedenaście kobiet, jeszcze były jakieś, nie znałam. Okazuje się, że którejś nocy wyciągnęli pierwsze dziesięć [przesłuchiwanych] kobiet, przyszli po mnie też, już byłam w innej Sali niż Dorota Kubiczek i Zosia Grudzińska. Je już wyciągnęli i jeszcze inne osoby. Ale w tym czasie tak się zdarzyło, że w przeddzień [zagorączkowałam]. Takie dziwne wydarzenie u mnie w życiu – dwa razy albo trzy razy mnie to uratowało. Mianowicie poprzedniego dnia zagorączkowałam (przed tą nocą, kiedy oni zabierali z celi) i wobec tego umieszczono mnie w szpitalu na Pawiaku, piętro wyżej. Miałam czterdzieści stopni gorączki, nie wiadomo z jakiej przyczyny, ale wzięto mnie do szpitala. Doktor Czperska, bardzo miła lekarka, też więźniarka, mną się zaopiekowała. W tym czasie oni przyszli, a ponieważ mnie nie było, a chcieli wziąć dziesięć kobiet, to wzięli tę dentystkę, jedenastą. I te wszystkie dziesięć kobiet tej samej nocy było rozstrzelanych w murach getta. Potem był taki straszny zaduch. Okazało się, że rozstrzelali te kobiety (ciekawe, bo mężczyzn nie rozstrzelali, tylko wysłali do obozu koncentracyjnego). Ten straszny zaduch [był z powodu podlania] zabitych kobiet benzyną i spalenia ich. Ten zaduch to były właśnie palące się ciała ludzkie.
  • A czy pani, siedząc na Pawiaku, wiedziała, że mama i siostra też są aresztowane i gdzieś tu są?

Byliśmy razem, spotkałyśmy się… Z mamą, z siostrą i właśnie z państwem Usarek byłyśmy w tej samej celi. Dorota i Zosia były w innej celi, tam jeszcze inne grupy, ale rodzina była razem.

  • Więc mama słyszała, że panią wywołują, a pani nie ma, bo pani jest w szpitalu, tak?

Tak, właśnie potem mówili mi, że wołali mnie, ale mnie nie było. Potem okazało się, że tamte osoby rozstrzelali.

  • Proszę jeszcze dwa słowa opowiedzieć o samym Pawiaku, jak pani ten pobyt wspomina? Na przykład co jedliście, co robiliście całymi dniami?

Karmili nas strasznie marnie, jakąś grochówką. Kawa czarna bez cukru oczywiście, jakiś suchy chleb i grochówka, w której robaki pływały, ten groch był zrobaczały. Ale w tym czasie przynosili [rodzina i przyjaciele] paczki. Przez pierwsze dwa tygodnie, to można było dwa razy na tydzień przynosić paczki. Tak że mieliśmy dużo tego jedzenia. Przynoszono masło, była słonina i smalec, chleb. To co ktoś z rodziny mógł, z rodziny czy przyjaciół, nam przynosić. Pamiętam, że dwa jabłka dostałam. A potem raz na tydzień tylko przyjmowali. Więc to jedzenie było [lepsze], bo tamto było paskudne. No i właściwie to tak sobie troszkę radziliśmy i pomagaliśmy nawet. Powiedzmy te osoby, które były aresztowane razem z nami, to tymi paczkami, co dostawaliśmy, dzieliliśmy się.

  • Ale kto o was dbał, skoro mama też aresztowana i siostra, rodzina dalsza?

Jeszcze miałam ciocię Wyszomirską, siostrę mojej babci. Ona mieszkała na Inżynierskiej, zresztą jak potem wyszłam, to się do niej udałam. Ona mieszkała z córką i z synem. Córka była w Powstaniu, ale [ciocia] w każdym razie zorganizowała paczki i zorganizowali przyjaciele, którzy zostali na Pradze… Pamiętam, że [pomagała także] rodzina Skrzyńskich, ich ojciec, matka i moi przyjaciele, Leszek Skrzyński i Janusz Skrzyński, pamiętam, że poza rodziną to jeszcze właśnie oni też szykowali mi jakieś paczki. Tak że dostawaliśmy systematycznie paczki, a przywoził je [mój brat] Jurek. Przywoził przygotowane paczki Jurek na Pawiak. Paczka była dla mnie i dla siostry, dla mamy, więc było tyle tego, mogliśmy jeszcze podzielić się z innymi ludźmi.

  • A czy pani wykorzystywała w celi swoje umiejętności medyczne, żeby pomagać pobitym?

Wtedy ja nie miałam żadnych środków, zresztą to było bardzo krótko. Bo jak pan wie, że pobite i zostały potem rozstrzelane. Alicja i wszystkie [koleżanki] były rozstrzelane, zresztą były w innej celi niż ja. My trafiliśmy do rozmaitych cel i nasza cela została zmieniona na tak zwaną celę kartoflarni. Mianowicie pewne cele zostały przydzielone do rozmaitych czynności. Kobiety, które były w mojej celi, z moją mamą i właśnie z panią Usarek, z jej córką, chodziłyśmy na dół, w Serbii, tam był taki barak i w nim obierałyśmy kartofle. Przyznam się, że wolałam obierać kartofle niż siedzieć beznadziejnie w tej celi. Krysia Usarek była niezadowolona, mówiła, że ona by sobie co innego [znalazła jako zajęcie]. Poza tym była jedna rzecz korzystna, mianowicie naprzeciwko [kartoflarni] była pralnia i tam prały więźniarki. Z Pawiaka męskiego przynosili ubrania brudne, pościel i tak dalej, do prania. Wtedy jak oni szli, to wtedy mogłyśmy się było dowiedzieć, co słychać na [męskim] Pawiaku, bo tak to nie było żadnych wiadomości. Pamiętam jak dziś, to było 7 maja i właśnie, że…
Ale jeszcze powiem coś innego, coś ciekawszego. Mianowicie tam się okazało, że pani Stefania Usarek ma dziwne umiejętności, właściwości. Ona codziennie siadała przy oknie, opierała rękę na parapecie, około godziny siódmej wieczorem, opierała głowę na ręku, przez jakiś czas milczała, tak z pół godziny, a potem wstawała. Tak było pierwszy dzień, drugi dzień, trzeci dzień. Wtedy zapytałam: „Pani Stefanio, czy może głowa panią boli”. Ona zaprzeczyła. Ja spytałam: „No bo tak pani siedzi, opiera głowę na ręce”. A ona na to: „Nie, ja nawiązuję kontakt duchowy z moim mężem”. Ja oczywiście pomyślałam: „No dobrze, jak pani [Usarek] ma takie samopoczucie, to ją pewno na duchu podnosi”. Ale traktowałam to trochę z uśmiechem. I tak było przez szereg dni. Natomiast jednego dnia ona siada i po paru minutach zaczyna być niespokojna, więc zapytałam: „Co się dzieje, pani Stefanio?”. Ona odpowiedziała: „Nie wiem. Ja nie mogę uzyskać kontaktu duchowego z moim mężem. To jest tak: albo on chory, nieprzytomny, albo jest gdzieś daleko. Co to może być?”. Pomyślałam sobie: „Może źle się czuje i dlatego ma takie odczucia”. Oczywiście nie wierzyłam w [jej widzenia]. Okazuje się, gdy następnego dnia byłyśmy w kartoflarni, [7 maja], gdy przechodzili mężczyźni z tym ubraniem [do prania, zapytałyśmy]: „Co tam słychać na Pawiaku?”. – „No był wczoraj bardzo duży transport” – transport, to znaczy wywożenie do obozów. „Transport”. – „Tak, transport? A kto wyjechał?”. Wtedy Krysia Usarek pyta: „A Zygmunt Usarek?”. – „Tak, on też wyjechał”. Właśnie akurat w tym dniu, kiedy on wyjechał, [pani Stefania] wieczorem nie mogła uzyskać kontaktu. To już zaczęłam myśleć, że coś w tym jest. Już przestałam być taka bardzo krytyczna. Ciekawa rzecz, bo potem w maju ona powiedziała: „Wiesz, to dziwna rzecz, ale chyba wojna się niedługo skończy”. Mówię: „Dlaczego pani tak myśli?”. – „Bo wiesz, co ci powiem? Ja widzę w pewnym momencie, że nas ustawiają, wszystkie kobiety wychodzą z Serbii, idą na Pawiak, na ten podwórzec Pawiaka, stoimy i w pewnej chwili tworzymy szeregi, nie pamiętam, po osiem czy po cztery szeregi w rzędach, i prowadzą nas do bramy i otwierają. No to przecież jak prowadzą nas do bramy i otwierają, to jest koniec wojny, bo dlaczego mieliby nas wypuszczać?”. Mówię: „A pani mnie też widzi?”. Ona mówi: „Nie. Wiesz? To dziwna rzecz. Widzę twoją siostrę, twoją matkę, ciebie nie widzę”. Mówię: „To jak to, mnie pani nie widzi?”. – „Wiesz, ty jesteś taka miła (ona mnie lubiła), to pewnie ciebie Niemcy zwolnią wcześniej”. Pomyślałam sobie: „Niemcy mnie zwolnią?”. Oczywiście też nie traktowałam tego poważnie. Potem okazało się, że 31 lipca Niemcy ewakuowali Pawiak. Wyprowadzili wszystkie kobiety na podwórzec Pawiaka (ale o tym dowiedziałam się po wojnie), wyprowadzili je na zewnątrz, to było w nocy, w nocy przeprowadzili je na Dworzec Gdański i wywieźli do obozu koncentracyjnego. A w tym czasie [ja] byłam chora, bo właśnie to był drugi raz, kiedy zagorączkowałam [w przeddzień], nie wiadomo dlaczego. Wobec tego poszłam do szpitala i wobec tego zostałam w szpitalu. [Więźniarki wywieźli], a cały szpital został, szpital kobiecy i szpital męski. Było to [30 lipca], jak wywieźli wszystkich [z cel]. Okazuje się, że trzydziestego pierwszego wyciągnęli nas ze szpitala i kobiety wyprowadzili na ten podwórzec, kazali nam iść za bramę i wypuścili nas. W ten sposób wróciłam na Pragę. Coś w tym jest… Ona miała ten [dar widzenia przyszłości] , tylko źle tłumaczyła, bo myślała, że to koniec wojny, a to po prostu wyprowadzali tamtych tak z cel, a nas wypuścili. Mnie wypuścili nie dlatego, że jestem miła, tylko dlatego że byłam chora i że szpital zwolnili. Więc takie dziwne rzeczy się zdarzają.

  • I co dalej? Jest 31 lipca i pani wraca na Pragę.

Wracam na Pragę, ale mieszkanie nasze, moich rodziców, jest oczywiście opieczętowane przez Niemców. Tam nie mogę wejść. Do jedynej osoby, do której mogę iść, to do cioci Wyszomirskiej na Inżynierskiej. To była babcia mojej mamy i to była jedyna osoba, do której mogłam pójść, to znaczy z rodziny. Wobec tego poszłam. Dzwonię, ona zdumiona otwiera, mówi: „Janka, jesteś! A gdzie mama, gdzie Irka?”. Mówię: „Wywieźli”. Ona mówi: „No to wchodź, wchodź”. Okazuje się, że jest sama. Ucieszyła się podwójnie, po pierwsze to, że wróciłam, a po drugie to, że była sama, bo jej córka Ludka, Ludwika Wyszomirska, była w tym czasie w Powstaniu, bo brała w nim udział w Powstaniu. Syn cioci, Janek Wyszomirski był w partyzantce, ale właśnie tuż przed [Powstaniem] gdy Rosjanie się przesuwali [na zachód], ten oddział partyzantki szedł między dwoma frontami i doszli do Warszawy. Janek przyszedł, bo najpierw wróciłam ja, potem był Janek, ale to dopiero później. W każdym razie w tym czasie on właśnie był w partyzantce, dlatego ciocia była sama i z nią mieszkałam, to znaczy ona mnie przyjęła. W ten sposób znalazłam się na Pradze.

  • A następnego dnia wybucha Powstanie, które zastaje panią na Pradze.

Tak, ale jak to było? Więc to było 31 lipca po południu, następnego dnia, pierwszego [sierpnia]. Najpierw poszłam dowiedzieć się, co się dzieje, i tak jak zwykle myślę sobie: „No do Powstania [w centrum Warszawy] nie pójdę, bo to już moje miejsce, nie wiadomo jest jakie. Ale muszę się tu zorganizować, przecież tutaj na pewno też robią, co się da”. No i tak, poszłam najpierw do państwa Skrzyńskich na ulicę Strzelecką. Tam mieszkał właśnie Leszek Skrzyński, mój kolega i Janusz Skrzyński, jego brat. Właśnie tam idę, pani Skrzyńska jest i mówi: „Leszek jest już w Warszawie, bo właśnie wczoraj pojechał do Powstania”. Wczoraj czy tego dnia już poszedł do Powstania, bo już była mobilizacja. Ludka była nawet dwa dni wcześniej zmobilizowana. „A Janusz?”. – „A Janusz nie. Janusz jest na Pradze, bo tutaj będzie szykował się, tu będzie działał”. Mówię: „Tak? No to świetnie”. Ale jego nie było wtedy. Wobec tego idę jeszcze do Irki Słoniówny, to znaczy do państwa Słoniów, siostry Mietka Słonia, którego rozstrzelali w listopadzie 1943 roku. Pytam się: „A co z Irką?”. – „A Irka poszła już rano, wyjechała do Warszawy, do Powstania”. Potem idę jeszcze na Ząbkowską, do mojego mieszkania, tam był ten doskonały [dozorca] pan Jurczak, i może się dowiem, co z bratem. On mówi: „Wie pani, jest pierwsza godzina, o jedenastej był Jurek, wsiadł na rower i pojechał do Warszawy, do Powstania”. No i widzę, że jest fatalnie [wszędzie przyszłam za późno]. Ale potem wracam i okazuje się, że przychodzi do mnie Staszka Grądzka. Staszka Grądzka to była funkcyjna harcerka na Pradze, którą znałam. Dziwna rzecz, bo jak wracałam z Pawiaka, pojechałam najpierw tramwajem, potem [na Pradze] wracałam piechotą na Inżynierską. Szłam na ulicy i ona mnie widziała. Wobec tego wiedziała, dokąd mogę pójść, tylko do cioci Wyszomirskiej. Przyszła [rano pierwszego sierpnia] i powiedziała: „Ja ci tu zorganizuję [zajęcie], będziesz na punkcie opatrunkowym. Ja do ciebie przyjdę, powiem ci gdzie. Przyjdę do ciebie o godzinie szóstej”. Ale właśnie wracam i wtedy patrzę, a tu idzie Janusz Skrzyński. To było wpół do piątej, może po czwartej. Idzie Janusz Skrzyński, ma takie dwie paki wielkie. Mówię: „Janusz, dokąd idziesz?”. On mówi: „Kończymy wojnę”. Mówię: „A dokąd ty idziesz?”. „Idę tutaj właśnie na Kępną”. Szedł Inżynierską, potem wracam, a tu natychmiast […] on szybko wraca. Pytam: „Dlaczego wracasz?”. – „Bo tu Niemcy idą”. Mówię: „To chodź tutaj, na 11 Listopada. Ja cię odprowadzę. Daj mi jedną paczkę”. Wzięłam go pod rękę, idziemy sobie, rozmawiamy i w tym momencie jedzie motor. Na motorze jedzie dwóch Niemców, żołnierze, może żandarmi. Jadą, zatrzymują się przed nami, patrzą się na nas, a potem ruszają dalej. Właśnie do dziś dnia nie wiem, dlaczego nie przyszli do nas, nie sprawdzili. W tych paczkach były granaty. Ale może oni doszli do wniosku, widocznie czuli, że jest ruchawka, bali się, że może wtedy dojść do jakiejś strzelaniny i mogą oberwać. Nie wiem, dość na tym, że odjechali. Więc Janusza zaprowadzam na ulicę Kępną, to jest blisko ulicy Targowej, między Jagiellońską a Targową. Odprowadzam go, patrzę, a tam w kilku bramach stoją chłopcy, jakieś dziewczęta, z opaskami Armii Krajowej. On doszedł do innej bramy, mówi do mnie: „Cześć”. Zabrał paczkę i wszedł. Wracam do domu. Myślę sobie: „No to jest chyba wpół do piątej, a oni są [na placówkach], to muszę zobaczyć, co się dzieje, muszę pojechać do Staszki”. Staszka mieszkała na Kowieńskiej, pojechałam tam, ale mieszkanie było zamknięte. Wobec tego zostawiłam tylko kartkę, że czekam na wiadomość, gdzie mam się zgłosić. Ciekawa rzecz, że pojechałam tramwajem i wysiadłam przy Kowieńskiej, a tramwaj pojechał na Bródno, tam była zajezdnia, taka pętla. Zresztą jak wróciłam, zaczęła się strzelanina i szybko zdążyłam wejść do domu. Natomiast ten tramwaj, którym jechałam zatrzymał się, gdy była strzelanina, Niemcy wyprowadzili wszystkich ludzi i rozstrzelali ich. Pomnik tam postawili, krzyż, który teraz znajduje się na Bródnie, że rozstrzelani właśnie 1 sierpnia.
Wróciłam [na Inżynierską]. Naprzeciwko [domu cioci] była szkoła, gdzie urzędowała pani druhna Maryna Iruska. Byłam z nią w kontakcie, bo tam było szkolenie harcerek. Właśnie też tam prowadziłam kursy medyczne, a mnie kierowano na jakieś inne, instruktorskie. Pomyślałam sobie: „Może ta druhna Maryna Iruska mi coś powie. Na pewno tu jest jakiś punkt [sanitarny]”. Rzeczywiście, weszłam, a tam, dużo dziewcząt i chłopców, przede wszystkim dziewczęta. Wyglądało, że to jest punkt [zbiorczy]. Ale pani Maryna tam nie było. No to już wróciłam do domu i zanim weszłam na trzecie piętro do cioci, już zaczęła się strzelanina. Strzelanina była przez całe dwa tygodnie, tak że nie można było wyjść na ulicę Inżynierską. A potem się okazało, że to dlatego, że Powstanie na Pradze trwało krótkio. Janusz wrócił po kilku godzinach, to znaczy w nocy, to po kilku godzinach. Natomiast gdzie indziej [walki trwały około] półtorej godziny. Był atak na Dworzec Wileński właśnie harcerzy. Dlatego właśnie strzelali na ulicę Inżynierską, bo to była droga z 11 Listopada, gdzie była umieszczona jednostka niemiecka i oni strzelali właśnie w kierunku Dworca Wileńskiego. To jest właśnie to o Pradze, jak to wyglądało.

  • Czyli nie miała pani nawet możliwości, żeby komuś pomóc, kogoś opatrzyć?

Przed dwa tygodnie nie miałam nic do zrobienia, bo w ogóle wyjść nie można było, bo był ostrzał przez dwa tygodnie. Dopiero po dwóch tygodniach wyszłam. Oczywiście Staszka Grądzka do mnie trafiła, spytałam: „Dlaczego ty do mnie nie przyszłaś?”. – „Bo ja nie zdążyłam, musiałam iść na punkt i dlatego nie zdążyłam ci powiedzieć, dokąd masz iść”. Bo gdzieś niby miałam być, ale już nie zdążyłam. Ale w każdym razie powiedziała: „[Powstańcy są pochowani w mieszkaniach], więc trzeba im nosić cukier, jedzenie”. Przez całą Grochowską w różnych miejscach byli ukryci ci akowcy. I chodziłam tam jeszcze z jedną koleżanką, zanosiłam te wszystkie rzeczy. Wiem, że jednego dnia, spotkałam doktora Ropke. Doktor Ropek to był lekarz ze Szpitala Wolskiego, to znaczy z obecnego Instytutu Gruźlicy, lekarz internista ftyzjatra. On mnie uczył przez jakiś czas, jak byłam studentką, a potem wiedział, że tam odbywałam staż. Spojrzał się na mnie i spytał: „Co pani tu robi? Przecież pani była aresztowana”. Powiedziałam mu, jak było, i on mówi: „A co pani teraz robi?”. Mówię: „No właśnie noszę te rzeczy”. – „A no właśnie, bo mogłaby pani mi pomóc. Bo my tutaj prowadzimy taką sanitarną opiekę. No ale jak już pani jest zajęta, to nie”. Dlatego nie wiem, jak to wyglądało. Potem się dowiedziałam od Irki Rudeckiej, to była koleżanka z medycyny mieszkająca na Grochowie, za placem Szembeka, na ulicy Płowce 3. Ona była w takich punktach sanitarnych i była w kontakcie z doktorem Ropkiem. Ale to dowiedziałam się dużo później. [Między innymi przetrzymywali akowców w Szpitalu Zakaźnym jako chorych na tyfus (okresowo wstrzykiwali im zastrzyki w celu wywołania gorączki).]
  • Czy już po zakończeniu Powstania na Pradze dochodziły do was informacje, że po drugiej stronie Wisły trwają walki?

Widzieliśmy, myśmy wchodzili na okna, na dachy i patrzyliśmy. Paliło się wszędzie, widać było, że bombardują. Wiedzieliśmy doskonale. Nawet wtedy kiedy byłam [na Inżynierskiej] przez dwa tygodnie, nie mogłam wyjść na ulicę, to na dach wchodziłam. Tak że dobrze wiedzieliśmy. A potem, już po dwóch tygodniach, Staszka Grądzka zaczęła wydawać „Biuletyn Informacyjny”, drukować. Pomagałam jej w tym drukowaniu i wtedy wiedzieliśmy dokładnie, co się dzieje.

  • Czy pamięta pani pojawienie się Rosjan?

Pamiętam. W pewnym momencie mówiło się o tym, że Niemcy zabierają młodzież. Rzeczywiście, na przykład Janusza Skrzyńskiego zabrali i jeszcze inną młodzież. Ciocia się przestraszyła i wobec tego 3 września powiedziała: „Wiesz, to my [wyjedziemy z Pragi], ja mam rodzinę w Jabłonnie, ale i w Płudach też kogoś znajomego mamy, to przesiedzimy tam sobie, żeby ciebie nie zabrali”. Bała się o mnie. Wobec tego poszłam na Płudy razem z ciocią. To było takie wyjątkowe miejsce, dlatego że tam było cicho, spokojnie, tam były jakieś kobiety z dziećmi, które przyjechały na lato, cywile. Spokojnie, cicho, Niemcy się nie pokazywali przez jakiś czas, aż do trzynastego, to znaczy wtedy kiedy weszli Rosjanie, to Niemcy przyszli i nas wygonili z Płud, po drodze nas [wrzucili] do jakiegoś [obozu] już nie pamiętam, jaka to była miejscowość. Nie wiem jaka, zapomniałam, jak się nazywała ta miejscowość. Wsadzili nas do takiego obozu miejscowego i wyglądało, że nas wywiozą na zachód i może wsadzą obozu. Ale tam ciocia kogoś znała czy jakaś sympatyczna sanitariuszka wypuściła nas. Myśmy wyszły i poszłyśmy do Jabłonnej. W Jabłonnej ciocia miała kuzynkę i myśmy mieszkały w nocy to w mieszkaniu. Ale w ciągu dnia to siedziałyśmy w takim bunkrze, gdzie były ziemniaki, kapusta, cebula i tym podobne. Zimno było, bo to była piwnica, ziemianka. I tak przesiedziałam do października. To znaczy wtedy kiedy [przyszli Rosjanie do Jabłonny], bo Rosjanie weszli na Pragę już 9 września], ale do Jabłonny nie weszli. Dopiero później jak już przyszli, to myśmy mogły wrócić, dlatego wróciłam dopiero w październiku na Pragę, razem z ciocią.

  • W tym czasie spotykała pani Powstańców, którzy przeszli z Warszawy na Pragę, ratowali się?

Tak, więc powiem… jak byłam w Płudach, wtedy kiedy wyszłyśmy [z Pragi], to kiedyś właśnie zobaczyłam grupę Powstańców, chłopców i jakieś dziewczynki też, nie wiem, dwie czy trzy dziewczyny. W pewnej chwili usłyszałam strzał i myślałam, że to Niemcy może strzelają. Ale pobiegłam tam i okazuje się, że to jeden z Powstańców czyścił broń, strzelił i niestety trafiło w niego. Żył krótko, zaczęłam go opatrywać, ale on natychmiast umarł. Więc to widziałam. [To była grupa Powstańców, która wycofała się z Pragi]. Nie wiem, co oni robili dalej, tylko właśnie tak się zaniepokoiłam, dlatego że jakiś mężczyzna, tchórz, taki miejscowy mówił: „O, to powinno się ich oddać Niemcom! Bo przecież Niemcy wystrzelają nas!”. Ale do niczego takiego nie doszło. Ale co się z tą grupą stało, nie wiem, dlatego że potem [Niemcy] nas wypędzili. Myślę, że się rozproszyli albo poszli gdzieś dalej. Bo nie słyszałam o żadnej tragedii tam, ani potem, ani w tym czasie. Więc chyba jakoś im się udało gdzieś ulokować.

  • Proszę powiedzieć, co było dalej? Wiem, że znów została pani aresztowana, tym razem nie przez Niemców.

Tak, no takie właśnie miałam szczęście do aresztowań. Wróciłyśmy w październiku na Inżynierską, oczywiście z ciocią i patrzymy, a tu na Inżynierskiej jest i Ludka, która była w Powstaniu, i Janek, który był partyzantem. Co się okazało? Ludwika była ranna. W Powstaniu najpierw była na Starówce, potem na Woli, a w końcu na Czerniakowie i na Czerniakowie [została ranna w przedramię], miała dużą ranę. Jako ranną, łódką przewieźli ją na Saską Kępę. Okazuje się, że Powstańców rannych transportowali na drugą stronę, więc takie możliwości były. Ona przyjechała. A skąd się wziął Janek? Janek właśnie między tymi dwoma frontami, rosyjskim i niemieckim, przeszedł wraz z oddziałem partyzanckim cały szlak. Miał klucz, dostał się do mieszkania, [znaleźliśmy się wszyscy]: jest Ludka, jest Janek, no i my obie.
No to dobrze. Ciocia się oczywiście zajęła, czym mogła, i wtedy właśnie się dowiedziałam, że Janek [nadal] konspirował, wydawał czasopismo „Alarm”, podziemne czasopismo, informujące, co się dzieje. Mieli nasłuch radiowy, [więc wiedzieli], co się dzieje w Powstaniu i co się dzieje na Zachodzie. To Janek, a Ludka mu trochę pomagała, ale właściwie tylko niewiele. Janek mi zaproponował: „Mam jakieś zlecenia tu i tu. Czy możesz tam zanieść jakieś meldunki?”. Więc chodziłam pamiętam, na Grochów, jemu pomagałam. A w międzyczasie ze Staszką Grądzką, jak miałam czas, to znaczy po południu, drukowałyśmy „Biuletyn Informacyjny”. Tak że był „Alarm” i był „Biuletyn Informacyjny” na Pradze. Ona miała radio i jakiś nasłuch czy ktoś jej podawał te dane, więc tak to się odbywało. W pewnym momencie Janek [wyszedł] i dokądś wszedł, gdzieś na Grochowie, gdzie siedziało UB, i on wpadł w kocioł i jego aresztowali. Więc jak go aresztowali, ktoś nas zawiadomił i wtedy ciocia powiedziała: „Wiesz to my się wyniesiemy na Ząbkowską”, to znaczy do mieszkania mojej matki, dlatego że [UB mogło trafić też na Inżynierską]. Poszłyśmy, [na Ząbkowską 40 mieszkania 24] bardzo przyzwoicie wprowadzili nas gospodarze, Jurczak otworzył nam drzwi i tam mieszkałyśmy: Ludwika, ja i ciocia. Było wszystko w porządku, wszystko wydawałoby się, że jest spokojnie. A ponieważ to był październik i wtedy [odnowiono studia medyczne] To był 1944 rok, w październiku. Poszłam do Irki Rudlickiej, mojej koleżanki i dowiedziałam się, że na Boremlowie [wznowili studia] medyczne, więc zaczęłam kontynuować swoje studia. Zamieszkałam u Irki Rudlickiej, która mieszkała tuż koło Boremlowa, przy ulicy Płowce 3, i tam chodziłam [na wykłady i ćwiczenia]. A przychodziłam do cioci tylko co jakiś czas. Któregoś dnia do cioci, ale już na Ząbkowską, przyszłam i wchodzę po schodach do nas na trzecie piętro. I chyba na drugim piętrze patrzę, idzie Ludka i dwóch mężczyzn, jakichś obcych i ona do mnie mówi: „Jasia”. A słyszę głos: „Jasja? Dawać Jasje”. To był Światło, znany wszystkim Józef Światło, on był wtedy chyba podporucznikiem [UB], a potem szybko awansował. On właśnie aresztował Janka. A potem w jaki sposób doszedł na Ząbkowską. Mianowicie jak nas [Niemcy] aresztowali, to Jurek, mój brat wynosił różne rzeczy z Ząbkowskiej na Inżynierską. Różne rzeczy, jakieś papiery. I między innymi rzeczy niepotrzebne. Mianowicie przed wojną nasza szkoła miała pod opieką szkołę powszechną na Polesiu. Myśmy pisali do tych chłopców, dzieci listy. [Ja korespondowałam z] Mikołajem Ryńdziukiem, chłopcem ze szkoły powszechnej. Mieliśmy z nim kontakt, a potem zaprosiliśmy ich, żeby do nas przyjechali. Mikołaj Ryńdziuk nie przyjechał, bo nie miał pieniędzy na podróż. Ta rodzina była biedna. [Inne dzieci] przyjechały, myśmy je tutaj oprowadzali po Warszawie. Ale właśnie przedtem pisałam do niego i on do mnie pisał, Mikołaj Ryńdziuk, a adresował: Janina Niżnikowska, Ząbkowska 40. I mój brat biorąc te wszystkie dokumenty, wziął i te listy od Mikołaja Ryńdziuka, a tam był adres Ząbkowska 40 mieszkania 24. Właśnie jak UB przyszło, szukało [na Inżynierskiej i znalazło adres na Ząbkowskiej]. Znaleźli ciocię i znaleźli Ludwikę, a jak szłam [po schodach to i mnie]. Zresztą tam był kocioł, więc jak by ona nie powiedziała „Jasia”, to bym i tak weszła i tak samo by mnie aresztowali. To wtedy mnie aresztowali.

  • Jak długo panią trzymali?

Wtedy gdy mnie aresztowali (i to pamiętam) najpierw [przetrzymywali] mnie w Aninie. Ale tam byłam tylko kilka dni, dlatego że Janek był aresztowany wcześniej, wpadł w ten kocioł i jego aresztowali. Tam jego widziałam. Jego podobno bili nawet, było fatalnie. Zaproponowali mu, żeby poszedł na powiat, to znaczy żeby został agentem, ale on się nie zgodził i go potem rozstrzelali w Otwocku. Tam jak Filipecki; jest taki mały Katyń koło Otwocka, pokazywali mi to miejsce, gdzie rozstrzelali akowców. Więc w każdym razie byłam tam. Ludwikę zatrzymali, ona powiedziała, że brała udział w Powstaniu, a wiadomo, że jak brała udział w Powstaniu, to była akowcem, i trzymali ją pięć tygodni. Natomiast ja nie przyznawałam się do niczego, ani Janek, ani Ludwika nic nie powiedziała. Mówiła: „Nie, ona tylko się uczyła, niczym się nie zajmowała”. Pamiętam tylko jeden moment, kiedy właśnie mnie przesłuchiwali, rozmaite rzeczy żądali ode mnie. Był jakiś ubowiec, który mnie bardzo przyciskał, żebym powiedziała o ludziach, z którymi pracowałam w Armii Krajowej. Powiedziałam: „Ja nie pracowałam w Armii Krajowej”. – „No ale przecież pani – jaka to jest paskudna metoda – przecież pani na pewno nie ukrywali, przecież nie myśleli, że pani jest taka zdrajczyni”. Więc właśnie, mówię: „Ale nie ma ich w Warszawie, a ja nie wiem, gdzie oni są”. On mówi: „Ale wie pani, jest jedna rzecz. Pani mówi, że nigdzie pani nie należała, ale ja panią pamiętam na Szucha”. – „Na Szucha?”. – „A tak. Wie pani, ja pamiętam, jak przechodziłem tym korytarzem w „tramwaju”, pani siedziała z tyłu”. Powiedział kto tam był, jeszcze inny, znał nazwiska. Powiedziałam: „Tak” i powiedziałam, jak to było, jak aresztowana byłam i to przypadkowo. Ale w każdym razie on to wiedział i do dziś dnia nie wiem, [jak] on się znalazł na [Szucha]. Wyglądało, że był we współpracy… podobno UB było we współpracy z gestapo. Bo on wiedział, mnie zobaczył, ale powiedział, że jeszcze tutaj była właśnie Usarek i jeszcze inni. Znał nazwiska, wiedział, kto tam był.

  • Czy pani brat, który zdążył na Powstanie do Warszawy, przeżył?

Tak on był, przeżył, brał udział [w Powstaniu].

  • „Szare Szeregi”, tak?

Był w „Szarych Szeregach”, tak, brał udział w Powstaniu, a potem nawet był przez jakiś czas w ochronie sztabu Armii Krajowej, „Bora” Komorowskiego. To śmieszne, bo to młody chłopak, ale właśnie tam jakoś się sprawdził, tam był. A potem go wzięli do stalagu. To jest jeszcze takie charakterystyczne dla młodych ludzi, którzy są ambitni. Mianowicie „Bór” Komorowski powiedział: „Wiesz, Jurek, biorą nas do obozu, do oficerskiego, do oflagu. Tam na pewno będzie lepiej niż w stalagu. Ale inaczej nie mogę cię wziąć, tylko mogę powiedzieć, że będziesz moim [ordynansem]”. A on mówi: „Nie, to nie honor”. No i poszedł do stalagu. Mówił, że fatalnie tam było, bo tam był głód, chodzili do pracy. Nawet była jakaś sytuacja, że wybuchł jakiś kocioł i on miał poparzone plecy. Tak że ciężko to zniósł, ale właśnie tam był, a potem ich wygnali. Bo to było blisko, na terenie późniejszego NRD. Ale potem wyprowadzili ich dalej i on z tymi poparzonymi plecami szedł kilka kilometrów, ale potem tam przyszli Amerykanie i wywieźli go do zachodniej części Niemiec. Tam przebywał do 1947 roku, kiedy wrócił do Polski.

  • A mama z siostrą przeżyły obozy?

Mama z siostrą przeżyły, były w obozie, ale wróciły po jego zajęciu [przez wojska radzieckie].

  • Pamięta pani, jaki to był obóz?

Neubrandenburg. To była filia Ravensbrück. Więc one wróciły, już jak ja potem wróciłam ze wszystkich więzień (bo to nie było jedno więzienie). Jeszcze drugi raz byłam aresztowana. W Aninie byłam krótko, ale potem wróciłam i drugi raz byłam aresztowana. Ale to już inna historia. One na wiosnę wróciły, chyba w maju 1945 roku.

  • A ojciec?

A ojciec wrócił też dość wcześnie. Wrócił w lipcu chyba, w lipcu albo w czerwcu 1945 roku. Mama wcześniej… […]

  • Chciałem na koniec tylko panią zapytać, bo czytam, że pani żałowała, że nie dane pani było dotrzeć do Powstania…

Od dzieciństwa się szykowałam i mi się nie udało właśnie w takim działaniu aktywnym [uczestniczyć]. To znaczy w działaniach: w konspiracji tak, ale w wojskowym nie. A chciałam być w wojsku, w wojsku działającym, walczącym, ale to mi się nigdy nie udało.

  • A patrząc dziś z perspektywy na Powstanie, czy myśli pani, że ono było potrzebne, konieczne, czy że zapłaciliśmy za to zbyt wielką cenę?

Zapłaciliśmy bardzo wysoką cenę, ale całą wojnę szykowaliśmy się do tego, żeby walczyć z Niemcami. Wszyscy byli na to nastawieni. Właściwie wiedzieliśmy, że trzeba walczyć. Nie przypuszczaliśmy, że zostaniemy sami. Myślę, że to był normalny sposób zareagowania. Inaczej nie można było. Oczywiście, że w końcu okazało się, że to nic nie dało, wręcz przeciwnie. Dużo ludzi zginęło, Warszawa została zniszczona, ale liczyło się przecież [całe nasze przygotowanie]. Już właśnie zaczęło się Powstanie, już Rosjanie byli tu przy Wiśle. No i co? Więc zdawałoby się, że już tam są właśnie te pierwsze [oddziały], już byli zupełnie przy Wiśle, a tutaj [na Pradze] byli blisko Grochowa. Te pierwsze oddziały dochodziły i cofały się. Wyglądało, że nadejdą, a oni nadeszli i nie przeszli niestety [rzeki], zostawili samą Warszawę. Ale to była normalna rzecz, że ludzie wystąpili, że nie tylko akowcy, ludność Warszawy była za tym zdecydowanie. Czekaliśmy i myśleliśmy, że pomożemy i Zachodowi, pomożemy i Rosjanom, żeby obronić Warszawę. A tymczasem tak się nie stało. Pamiętam, jak Ziutek Szczepański napisał swój ostatni wiersz. „Czekamy ciebie, czerwona zarazo, byś wybawiła nas od czarnej śmierci” – to był jego wiersz. Mam ten wiersz. Ale nie przyszli, czekali, aż upadnie Powstanie i Warszawa będzie zniszczona. Zresztą myślę, że gdyby nie było tego, to by dużo akowców zostało wywiezionych. Zresztą z Pragi zostali wywiezieni, dużo z nich zostało wywiezionych, dlatego się ukrywali. Zresztą potem drugi raz byłam aresztowana i też byłam wywieziona. Do Siedlec czy gdzieś po drodze. Więc w każdym razie wywozili akowców, przecież wiadomo. Z Wileńszczyzny „Wilka” wywieźli.
Moja szwagierka wyszła za mąż za takiego Powstańca, który był na Lubelszczyźnie, no to też ich wywieźli. Siedział gdzieś w obozie [w Rosji] i rąbał drzewo. Tak że [Akowców] wywozili. Tylko tyle, że może nie zginęłoby tylu, mimo wszystko część wróciła. Tak że to były represje. Zresztą pamiętam potem jak już wróciłam, widziałam że na ulicy Skaryszewskiej na Pradze, była szkoła i młodych chłopaków, tych którzy właśnie się nie ukryli (nie udało się), to oni tam siedzieli i rzucali papierki, listy takie, które myśmy zbierali. Tam było napisane, że właśnie jesteśmy tu i tu, mają nas wywieźć i rzeczywiście wywozili. A punkt zborny był w szkole, to było chyba gimnazjum, na ulicy Skaryszewskiej…


Warszawa, 2 czerwca 2011 roku
Rozmowę prowadził Michał Pol
Maria Janina Niżnikowska-Marks Pseudonim: „Janka z Pragi”, „Janka”, „Maryla” Stopień: cywil Dzielnica: Praga

Zobacz także

Nasz newsletter