Maria Kącka-Protaziuk „Mańka”

Archiwum Historii Mówionej

Maria Protaziuk, z domu Kącka, urodzona 19 czerwca 1929 roku w Warszawie, pseudonim „Mańka” Byłam członkiem, młodocianym żołnierzem 7. pułk piechoty Armii Krajowej, wtedy „Madagaskar”. A po tragicznej sytuacji ujawnienia zebrania naszych oficerów 1 lutego 1942 roku przyjęto pseudonim „Garłuch”. Wtedy mieszkałam z rodzicami i z rodzeństwem na Okęciu, ówczesnej ulicy Warneńczyka 12. W domu naszym odbywały się zebrania szkoleniowe. W domu naszym w dniach Powstania Warszawskiego, a właściwie to wcześniej kilka dni, był magazyn broni i w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego w moim rodzinnym domu był punkt zborny dla żołnierzy 7. pułku piechoty Armii Krajowej „Garłuch”.

  • Czyli była taka tradycja w pani rodzinie, że członkowie pani rodziny uczestniczyli w konspiracji, prawda? Mogłaby pani opowiedzieć, jaki to wpływ miało na panią, czy pani też brała w tym udział?

Znalazłam się w 7.pułku Armii Krajowej „Garłuch” jako bardzo młodociany, właściwie może jeszcze nie żołnierz, tylko sympatyk, dlatego że starsi moi bracia: Antoni, Marian i Józef wstąpili do pułku, byli pełnoprawnymi żołnierzami, a ponieważ w moim domu rodzinnym odbywały się szkolenia, odbywał się kolportaż prasy podziemnej, w związku z tym potrzebni byli i tacy młodzi jak ja, a nawet jeszcze miałam młodszego o dwa lata brata od siebie. Kiedy zaczęła się wojna miałam lat dziesięć, młodszy brat miał lat osiem, a starsi bracia: Antoni miał lat dziewiętnaście, drugi miał lat osiemnaście, a trzeci miał piętnaście lat. W związku z tym, że odbywały się, tak jak wspomniałam, zebrania szkoleniowe, kolportaż prasy, w związku z tym potrzebni byli nawet i ci młodsi, jako obserwatorzy w czasie spotkań szkoleniowych i taką początkowo pełniliśmy funkcję, my dwoje młodszych, to znaczy ja – Maria i młodszy brat Jan. Okupacja dla nas była czymś, co ciągle wisiało nad nami jako wielkie zagrożenie, ponieważ, po pierwsze: dom nasz rodzinny był, powiedziałabym, na skraju ulicy, odsłonięty od innych posesji, odsłonięty od pól, na których nawet Niemcy prowadzili ćwiczenia wojskowe dla volksdeutschy miejscowych. I szczególnie w okresie przedpowstaniowym to było dla nas zagrożeniem, bo kiedy odbywały się szkolenia, a w tym samym czasie na przestrzeni wolnej, na łąkach, bo tam były łąki, odbywały się ćwiczenia wojskowe dla volksdeutschy, to trzeba było stać na tak zwanych czujkach. Młodzi, tak jak ja i mój młodszy brat, to właśnie stanowiliśmy takie zabezpieczenie, obserwując czy czasem do nas, do mojego domu się ktoś nie zbliża spośród ćwiczących na polu i ostrzegaliśmy. A to w okresie przedpowstaniowym. W okresie powstaniowym w moim rodzinnym domu był punkt zborny, był magazyn broni. W piątek, to było 29 czy 30, 27 już było spotkanie żołnierzy, tak zwane przygotowanie do Powstania.

  • Dużo osób wtedy zgromadziło się u państwa?

Było około dwudziestu osób. Ale to był tak zwany próbny alarm. W sobotę po południu wszyscy się rozeszli. Broń w domu została. Dom mój rodzinny składał się właściwie z dwóch izb ulokowanych w amfiladzie, przechodziło się przez pierwszą izbę do drugiej, tak zwanej pokoju i tam było mnóstwo broni, pod łóżkami, za drzwiami, które były skośnie przymknięte za ścianą. Ponieważ domek był parterowy, w każdej chwili mógł do nas ktoś zajść, ale szczęśliwie przez te kilka dni do 1 sierpnia, do wtorku, jakoś przetrwaliśmy w spokoju. 1 sierpnia znów zaczęli napływać żołnierze naszego pułku. Przez całą noc czekaliśmy na rozkaz, by wyjść w kierunku lotniska na Okęciu, bo takim zadaniem obarczyło nas dowództwo. Żołnierze 7. pułku nie tylko w moim domu byli, ale także w sąsiednich domach, na przylegających do nas posesji. Sztab nasz w osobie majora Stanisława Babiarza pseudonim „Wysocki” mieścił się na drugiej ulicy, równoległej do naszej ulicy Warneńczyka. Ulica ta nazywała się i nazywa do dzisiaj Słowicza. Domek, w którym stacjonował nasz dowódca, to Słowicza numer 8. Czekaliśmy wszyscy, szczególnie ulokowani na posesjach wzdłuż ulicy Warneńczyka, na rozkaz, kiedy zbliżała się godzina „W”, godzina siedemnasta, że mamy wszyscy równocześnie wyjść w teren. Nadeszła godzina siedemnasta i wtedy to od dowódcy naszego przyszedł rozkaz wstrzymujący nasze wyjście w teren, by uderzyć na lotnisko, a spowodowane to było tym, że mieliśmy bardzo mało broni. Poza tym teren, który mieliśmy pokonać, by dotrzeć do lotniska, był terenem całkowicie odkrytym, to były łąki, jak bym określiła tą przestrzeń wolną, przestrzeń pod łąkami, to około kilometra. Po przeciwnej stronie łąk Niemcy okopali się, były długie, też około kilometra, wzdłuż łąk okopy, w nich przebywali żołnierze niemieccy. Były one uzbrojone w karabiny maszynowe, a nawet w armatki. Lufy karabinów i armatek, moździerze, były skierowane właśnie w kierunku naszych posesji wzdłuż ulicy Warneńczyka.

  • Jest pani w stanie określić ilość broni, jaką państwo posiadali i jaka to była broń?

Były [karabiny] maszynowe, kilka maszynowych. Przeważnie pistolety były. Granaty były. Pamiętam, że taśmy były do maszynowych karabinów. Steny i Kolty. Niedużo tego było.

  • Pani osobiście miała kontakt z bronią?

Nie, nie miałam kontaktu z bronią. Miałam pozostać na terenie posesji. Dlatego, kiedy nasz dowódca zorientował się, że jeżeli wyjdziemy w teren, to zostaniemy wszyscy wykoszeni na odkrytych łąkach, że nie damy rady dotrzeć do lotniska [wstrzymał rozkaz]. A jako dowód to, po przeciwnej stronie lotniska, poza obecną ulicą Żwirki i Wigury, po tamtej stronie Żwirki i Wigury, od strony Mokotowa, była ulokowana bateria „Kuby”. Nazwa baterii „Kuby” pochodziła od tego, że dowódcą tej baterii był nasz żołnierz Romuald Jakubowski i dlatego to była bateria „Kuby”. Tam też chciał [dotrzeć] nasz dowódca, wysłał łącznika, żeby odwołać wyjście, bo tam również był teren odkryty, to znaczy ziemniaki, kapusta, trzeba było przejść przez pola rolnicze, żeby dotrzeć do lotniska. Dowódca wysłał łącznika, ale niestety łącznik nie dotarł. Prawdopodobnie został zatrzymany przez Niemców, którzy oddzielali nas, ulicę Warneńczyka od ulicy Żwirki i Wigury. Albo go zatrzymali i zamordowali łącznika, w każdym bądź razie rozkaz, żeby nie wychodzić w teren, do dowódcy Jakubowskiego „Kuby” nie dotarł. Wybiła godzina „W”, bateria ruszyła do natarcia. Niestety Niemcy, którzy otaczali lotnisko, wykosili ich na polach. Tam kilka osób tylko zdołało się uratować. Stu dwudziestu żołnierzy legło na polach wsi Zbarż, bo tak się ta miejscowość nazywała i niestety lotniska nie zdobyliśmy. Jeżeli chodzi o moje miejsce postoju, kiedy dotarł rozkaz, żeby w teren nie wychodzić, wszyscy się na razie zatrzymali, a było to 1 sierpnia. Przez noc ci, którzy przybyli z innych domów, z innych miejscowości na miejsce postoju do domów na ulicy Warneńczyka, następnego dnia próbowali wrócić do swoich domów. Trudne to było bardzo. Gdzie mogli się udać? Ci, którzy przybyli do nas ze Śródmieścia z Warszawy, ci, którzy przybyli z Pragi, ci, którzy przybyli z innych miejscowości, mieli ogromne trudności w przedostaniu się i powrotu do swoich domów rodzinnych. W związku z tym część próbowała przedostać się do Puszczy Kampinoskiej. Do Puszczy Kampinoskiej żeby się przedostać, trzeba było pokonać wykopy kolejki tak zwanej radomskiej, do dzisiaj tędy biegnie pociąg do Radomia, Krakowa i oto tragedia. Wyszły sanitariuszki i wyszło kilku powstańców, kilku żołnierzy, niestety, kiedy mieli przejść przez wykopy, bo wtedy kolejka jeszcze tamtędy nie chodziła, przez wykop na Szczęśliwicach, zostali otoczeni przez Niemców i w wykopie kolejki radomskiej zostali rozstrzelani. W tym miejscu znajduje się pomnik upamiętniający miejsce tej tragedii. To jest ulica Instalatorów. Pozwólcie państwo, że teraz wrócę do swojej rodzinnej sprawy. Jeżeli chodzi o losy mojej rodziny, jak na wstępie powiedziałam, że mieszkałam razem z rodzicami, ze swoim rodzeństwem. Bracia już w 1940 roku wstąpili do Armii Krajowej, do „Madagaskaru”, bo taki kryptonim wtedy nosił nasz oddział. Najstarszy brat, Antoni, pragnął zostać lotnikiem, pilotem. Kiedy ukończył szkołę powszechną przed wojną, próbował dostać się do szkoły lotniczej w Bydgoszczy. Niestety nie udało mu się ze względu na jakieś wady wzroku. W związku z tym uważał, że musi kontynuować w jakiś sposób dążenia do tego, aby w przyszłości lotnikiem zostać. Ponieważ na Okęciu były zakłady lotnicze, już nie pamiętam dokładnie ich nazw, ale wiem, że to było PZL – Państwowe Zakłady Lotnicze, RWD1, RWD2, podzielone na oddziały i właśnie mój najstarszy brat tam poszedł kontynuować swoją naukę i praktycznie też odbywać szkolenie. Kiedy w 1939 roku 1 września Niemcy napadli na Polskę, dyrektorzy pełniący funkcję w PZL-u ewakuowali całą fabrykę do Lublina, włącznie z maszynami i z pracownikami. Brat Antoni został razem z nimi ewakuowany. Wrócił po dwóch tygodniach, kiedy już Warszawa była przez Niemców zajęta. A ponieważ przed wojną był harcerzem, w związku z tym po nawiązaniu kontaktów z harcerzami, ze swoja drużyną okęcką, prędziutko znalazł się w podziemiu. Drugi brat, Marian, również kontynuował naukę w szkole, wtedy to była szkoła zawodowa, pragnął zostać mechanikiem i w związku z tym była szkoła zawodowa w zakładach na Okęciu, Skoda, bo to czeska firma jakaś była i tam także kontynuował swoją naukę. Był również harcerzem i również ze starszym bratem znalazł się w podziemiu. Trzeci brat, najmłodszy, Józef, mając lat czternaście również harcerzem był i także znalazł się w podziemiu. Ale najmłodszy brat, Józef, kontynuował naukę w gimnazjum Staszica w Warszawie. Jego marzeniem było zostać księdzem, ale wielki młodociany patriota gotów był oddać swoje życie dla ojczyzny. I właśnie walkę o odzyskanie niepodległości kontynuowała cała trójka moich braci, a ponieważ dowódcy uznali, że nasz dom rodzinny, ubogi dom, nadaje się i nie będzie budził podejrzeń ze strony okupanta i dlatego uznali, że nasz dom jest odpowiednim punktem na odbywanie szkoleń, odbywanie kolportażu, a nawet w późniejszym okresie przechowywanie broni. I oto, jeżeli jeszcze jest młodsze rodzeństwo, a nawet i rodzice, to niczym wszyscy byliśmy zaangażowani właśnie w odzyskanie niepodległości, w prowadzenie walki z okupantem, w takich, jakie to było możliwe, postaciach. Jeszcze dodam, że najstarszy brat, już jako żołnierz podziemia, w 1940 roku znalazł się w Śródmieściu. To było na tydzień przed Wielkanocą, pamiętam. Niestety został schwytany w czasie łapanki, przetrzymywany na Skaryszewskiej, bo taki był punkt zorganizowany przez Niemców dla tych z łapanki, a potem wywieziony na roboty do Niemiec. Jako młody chłopak, bo to był 1940 rok, a brat był z 1922 roku, to miał osiemnaście lat, wywieziony do Niemiec, oderwany od rodziny, tęskniący bardzo za najbliższymi i nie tylko, kiedy znalazł się w pierwszym momencie u Bauera, bo tak się nazywało gospodarzy niemieckich, pod Szczecinem, pamiętam do dzisiaj adres, bei Stettin pisał, u Bauera (nawet mam jego kilka listów do dzisiaj), postanowił uciekać po kilku miesiącach, że wróci do domu, nie taka to była ogromna odległość Szczecin – Warszawa. Niestety został schwytany w drodze. Przetrzymywany był na okręcie na Zatoce Szczecińskiej przez kilka miesięcy, a potem znów wywieziony do jakiegoś Bauera. Drugi raz uciekał. Nie udało się. Tym razem po schwytaniu został wywieziony aż pod granicę francuską, tak zwane Bochum Werne, Westfalia i tam skazany do pracy w kopalni węgla. Przebywał w kopalni węgla do stycznia 1944 roku. Ponieważ tragedią dla niego było życie tam, już nie tylko jako młodego człowieka tęsknota za najbliższymi, ale i wielkie niebezpieczeństwo. Niezwyczajny pracy w kopalni młody człowiek, przymierający głodem, bo jak pisał w listach, to górnicy niemieccy zostawiali na dole swoje kanapki, on widział, jak szczury te kanapki jadły, podgryzały, ale odpędzał szczura i kanapkę sam zjadał. „Ratujcie mnie!” pisał ciągle do rodziców do domu. Jak można było go stamtąd wyrwać? Mieliśmy w naszym pułku lekarza, doktor Jan Jasilkowski. Doktor Jan Jasilkowski mieszkał w sąsiedztwie nawet mojego rodzinnego domu. Ponieważ był naszym członkiem 7. pułku piechoty Armii Krajowej, w nawiązaniu z nim bliższego kontaktu, postanowił nam pomóc uratować brata. Pomoc polegała na tym, że podpisał nam zaświadczenie, że mój ojciec jest ciężko chory, umierający. Trzeba było z takim zaświadczeniem udać się do tak zwanego Arbeitsamtu, czyli pośrednictwa pracy. Tam także mieliśmy kogoś z naszego pułku. Pani urzędniczka potwierdziła na tym zaświadczeniu i teraz można było to pismo wysłać do kopalni węgla na ręce mojego brata. Pismo dotarło, brat z pismem poszedł do dyrektora kopalni błagając o urlop kilkudniowy, że bardzo chciałby przed śmiercią ojca pożegnać. Ulitował się nad błagającym bratem dyrektor, dał mu dwutygodniowy urlop. Proszę sobie wyobrazić, że brat przyjeżdża 19 stycznia 1944 roku. Radość w domu ogromna. Miał wrócić do kopalni po dwóch tygodniach, ale Polacy nie są tacy ulegający i nie wrócił, ukrywał się przez kilka miesięcy, ale już natychmiast brał udział w szkoleniach Akowskich w naszym domu, już z powrotem wrócił do podziemia. Proszę sobie wyobrazić, że wszystko byłoby dobrze, przeżyliśmy dzień 1 sierpnia, przez miesiąc sierpień wszyscy, którzy przybyli na placówkę, rozeszli się, ale my jako rodzina pozostaliśmy w rodzinnym domu, bo gdzież… Był okres sierpień, gdzie Niemcy nie wyrzucali nas z domów, nie wypędzali, gdzie chcesz to idź, ale kiedy przyszedł wrzesień, dostaliśmy polecenie, że wszyscy z domków jednorodzinnych i nie tylko, a ponieważ to była okolica tak zwana peryferyjna Warszawy, wszyscy mają się wynieść. I wynieśliśmy się. Z tym że ja i mój młodszy brat z rodzicami udaliśmy się w okolice Sękocina, stamtąd pochodzili moi rodzice i tam przetrwaliśmy do listopada. Natomiast bracia razem z dowódcą II batalionu Henrykiem Malcem pseudonim „Bogumił” udali się w okolice Sękocina, w lasy sękocińskie i dalej w kierunku na Grójec, tam po wioskach rozlokowani. To było tak zwane przejście do wtórnego podziemia. Do wtórnego podziemia, bo już walki z Niemcami oficjalnie, do Powstania dostać się nie można było do Śródmieścia, wykluczone, w związku z tym udali się w teren, by przetrwać, by w razie czego jeszcze przyłączyć się i walczyć z innymi ugrupowaniami. I tak przetrwaliśmy do listopada 1944 roku. W tym czasie, jak wiemy, upadło Powstanie Warszawskie.

  • Czy moglibyśmy jeszcze wrócić do tego momentu, jak pani opowiadała, gdy polegli żołnierze 1 sierpnia, pani wtedy znajdowała się u siebie w domu. A co działo się później przez cały sierpień, czy pani przez cały czas była u siebie?

Tak, przez cały sierpień byliśmy i sąsiedzi w swoich domkach i my, z tym że nie można było wychodzić z domów niemalże. Jeżeli, ponieważ to były małe prywatne domki, szczególnie sanitariaty, to one były w ogródkach, jeżeli zachodziła potrzeba, to trzeba było się czołgać przez ogródek. Z tym że Niemcy później, w połowie sierpnia, zlikwidowali swoje placówki, okopy wzdłuż ulicy Warneńczyka. Z Warszawy wyprowadzano ludzi, z Mokotowa. Sami ludzie uciekali. Kto mógł wydostać się z Warszawy jakimiś bocznymi drogami, to nie przyłączał, bo oficjalnie Niemcy wyprowadzali Polaków. Najpierw z całego miasta, szczególnie Ochota, wyprowadzali z domów, gromadzili na tak zwanym targowisku Zieleniak, a stąd wyprowadzali do Pruszkowa i do obozu. A my w domkach jakoś szczęśliwie, nie było obław, nie otaczali nas, tak jak mówię, przeżyliśmy bardzo ubogo, bardzo głodno i jakoś… Jeszcze mało, ci ze Śródmieścia, z Mokotowa, bo Okęcie najbliższe było do Ochoty i do Mokotowa, więc z Ochoty wyprowadzali Grójecką i Krakowską do Włoch, do Pruszkowa, a z Mokotowa też gromadzili ludzi na Dworcu Zachodnim i też wyprowadzali do obozu w Pruszkowie. Natomiast komu udało się wydostać bocznymi drogami od strony Mokotowa, właśnie przez pola, gdzie Niemcy już opróżnili swoje okopy, przychodzili do nas, do naszych domków, żeby ich przyjąć i tak było. W moim domu rodzinnym to zatrzymała się pani, która miała dwoje własnych dzieci, pamiętam do dzisiaj ich imiona, nawet dziewczynka to była moją rówieśnicą, z ulicy Odyńca i dwoje siostry małych dzieci, które to u niej siostra zostawiła rano, nie przewidując, co może wieczorem być i siostra nie wróciła, a ta pani z dwojgiem własnych i dwojgiem małych dzieci właściwie od strony Mokotowa, przez Rakowiec to się nazywało i dzisiaj jest dzielnica Rakowiec, przedostała się do nas i zatrzymała się u nas z czwórką dzieci. Zatrzymała się też u nas także z Odyńca samotna pani, pamiętam, której mąż został wyprowadzony z mieszkania i rozstrzelany na podwórzu. Ona nie została rozstrzelana, w związku z czym razem przyłączyła się do grupy uciekinierów tak zwanych, myśmy nazywali tak. Przyszło też do nas małżeństwo. Małżeństwo poszło następnego dnia dalej, nie wiemy, jaki los był, a pani z czwórką dzieci i druga, której męża rozstrzelano, została u nas, bo nie mieli gdzie iść, nie miały te dwie panie z dziećmi gdzie się udać. Były u nas do momentu, aż Niemcy wyrzucili nas z Okęcia. Co więcej, muszę powiedzieć, że razem z nami udały się do miejscowości koło Sękocina, wioska, która nazywa się i do dzisiaj istnieje, Janczewice, bo nie miały gdzie iść i nie miały z kim iść. Tak jakoś przylgnęły te panie z dziećmi do nas, do mojego ojca, do mojej mamy, bo przez ten okres były u nas karmione, z ogródka cebulę wyrywaliśmy, razem się jadło, ziemniaków troszkę, bo to był ogródek przydomowy, więc jarzyny były jakieś. To co mieliśmy, tym się żywiliśmy, a czego nie mieliśmy, to chodziliśmy głodni. Pamiętam, że tym małym dzieciom, to nawet swoje łóżko odstąpiłam, bo starsi to spaliśmy na podłodze przez miesiąc sierpień, a dzieci to było szkoda. Pamiętam, że Alusia i Zbyszek, te malutkie się nazywały. Potem, kiedy wyrzucono nas z Okęcia, trafiliśmy do wioski pod Sękocinem, Janczewice, to my w jednym domu jakimś się ulokowaliśmy, a te panie z dziećmi… Proszę sobie wyobrazić, że w tej wiosce było wiele rodzin volksdeutschów i jak Powstanie wybuchło to oni pouciekali, jak się Armia Czerwona zbliżała do Warszawy, to volksdeutsche pouciekali, pozostawiali swoje domy, bo to były rodziny wielopokoleniowe nawet. To były rodziny niemieckie z okresu rusyfikacji i oni z Niemcami musieli uciekać, bo się bali tu zostać, zostawały domostwa puste. Właśnie panie z dziećmi osiadły w takim jednym domku do wyzwolenia. One tam zostały do 17 stycznia. Natomiast my, moi bracia poszli do lasu, ja z młodszym, z rodzicami w tej wsi się zatrzymaliśmy i kiedy Powstanie w Warszawie zostało już zlikwidowane, kiedy już Warszawa została oczyszczona z mieszkańców, na peryferie Warszawy, jeżeli nie zniszczony został domek, jeżeli nie spalony, można było wrócić. I co robią moi rodzice? W najgorszych warunkach, ale jak się mówi, na własnych śmieciach. Postanowili rodzice wrócić. I właśnie pamiętam jak dzisiaj, wróciliśmy 7 listopada 1944 roku. Kiedy bracia, bo warunki w lecie, zima, śnieg, mróz, były okropne, bracia dołączyli do nas i razem wróciliśmy do domu. Życie płynęło spokojnie, zbiórek już nie było. Ale teraz jeszcze wrócę do momentu 1 sierpnia. Ponieważ w moim domu był magazyn broni, kiedy wyjście do Powstania było odwołane, kiedy wszyscy się rozeszli, my, jako mieszkańcy tego domu, pozostaliśmy. Co z bronią zrobić? Zadołowano na naszej posesji i na posesjach sąsiednich. To było kilka dołów z bronią. Pamiętam, że były skrzynie z amunicją. Przy dołowaniu, zakopywaniu broni był jeden, który także był z Okęcia, niedaleko od nas mieszkał, wiedział, w których miejscach ona się znajduje. Wrócił do swojego domu, mieszkał na Okęciu, wtedy ta ulica nazywała się Kryniczna, dzisiaj przyznam się, że nie wiem, jaką ona ma nazwę. Proszę sobie wyobrazić, że teraz, kiedy my wróciliśmy z powrotem do swojego rodzinnego domu 7 listopada, płynie nam życie, wydawało się, jakoś spokojnie. Aż tu nagle 7 grudnia 1944 roku o godzinie piątej nad ranem łomot do drzwi naszego domu. Ponieważ wcześniej przez nasze podwórze, przez nasz plac przechodzili tacy, bo przykre ale prawdziwe, byli i tacy, którzy udawali się do Śródmieścia na tak zwany szaber, wtedy to się tak nazywało i wracając z tobołkami na plecach, wielokrotnie przechodzili przez naszą posesję. Właśnie wtedy, kiedy łomot do naszych drzwi, wstał brat najstarszy w bieliźnie z łóżka, na bosaka, podszedł do drzwi i przez drzwi woła: „Co to za zwyczaj, żeby o tej godzinie budzić mieszkańców!” Wtedy niemiecki odzew, a ponieważ brat był cztery lata w Niemczech, znał doskonale język niemiecki, zrozumiał o co chodzi, otworzył. Wtargnęli z karabinami tak nastawionymi kilku od razu Niemców do mieszkania. Do tego stopnia byli poinformowani, że wiedzieli, na którym łóżku kto śpi. I co? Od razu „Józef, Jan, Antoni, Marian” i zgarnęli ich przy wejściu w pierwszej izbie. Ustawili szeregiem, zaczęli wypytywać. Ale przyznam się byłam tak wtedy młoda dziewczyna, tak strasznie zdenerwowana, że co zapamiętałam z pierwszych minut. Kiedy mnie kazał z łóżka wstać, a lubiłam i lubię zwierzęta, mieliśmy kota pięknego, lubiłam kota do siebie przytulić, to zapamiętałam takie słowa: „Z kotem śpisz? Wstawaj!” Wstałam, to pamiętam, że mi się zrobiło słabo. Po kilku minutach rozmowy z moimi braćmi, indywidualnie każdego brano do drugiej izby i tylko było słychać odgłosy bicia, jęku i z powrotem do pierwszej izby, następny i następny. Czekałam kiedy mnie to spotka, ale ponieważ byłam i szczupła i nieduża, może myśleli, że mam, wiem…, litość ich wzbudziła w pewnym momencie, że mnie na takie przesłuchania nie brano. Kiedy trzech braci przesłuchano, w pierwszej izbie ponownie ustawiono naprzeciw drzwi wejściowych i po chwili wkroczył denuncjator. Postawiono go naprzeciw moich braci, a wtedy już i mnie postawiono z boku i tu już pytanie: „Znacie go?” do braci. Każdy z nich odpowiedział i ja także, że nie znamy. Wtedy on: „Chłopcy nie zapierajcie się, bo panowie wszystko już wiedzą.” To były tylko te słowa wypowiedziane, po czym kazano się ubierać, bo to wszyscy byliśmy w bieliźnie nocnej, a do ojca mojego powiedziano: „Szukaj łopaty.” Kiedy się ubraliśmy, mamy wyjść. Wówczas mój najstarszy brat, bo ja także miałam wyjść, jednego ze Szwabów pocałował w rękę i błagał, żebym…, a to był volksdeutsch, rozumiał polski język i tu było po polsku mówione. Kiedy błagał, żeby mnie zostawić, wtedy Szwab mnie odsunął, a braci wyprowadzono i wyszedł też denuncjator. Buda, którą przyjechali właśnie po nas to, bo zwykle buda… To był samochód ciężarowy, obudowany drewniane boki, a dach był zrobiony z plandeki i to była buda. Bo w czasie łapanki w Warszawie, jak wyłapano Polaków, warszawiaków, to do budy wpychano i opuszczano klapę z tyłu, stąd buda. Ale ta buda była odkryta, tutaj nie było dachu nad ciężarówą i takim samochodem przyjechali do nas. Kiedy braci wyprowadzili, zostałam w domu, ojciec znalazł łopatę i wyszli wszyscy z łopatą do ogródka. Denuncjator po kolei wskazywał, w którym miejscu jest zadołowana broń. Bracia musieli łopatą odkopać, wydobywać z dołów i na samochód ciężarowy wnieść. Jeszcze w moim domku była spiżarnia, w której przechowywali rodzice ziemniaki, zapasy na zimę, kapustę mama kwasiła i kiedy jestem w mieszkaniu zrozpaczona i moja mama, wszedł najstarszy brat Antoni z Niemcem, który prowadził go pod karabinem, brat skierował się do komórki, do spiżarni i z ziemniaków wydostał pistolet. Później dowiedzieliśmy się, że Niemcy, kiedy już broń została załadowana na samochód i kiedy mieli już wszyscy wejść na samochód, to padło pytanie ze strony Niemca: „Czy w domu nie przechowujecie broni? Będziemy rewidować cały dom. Jeżeli coś znajdziemy, zastrzelimy pozostałych członków rodziny i dom podpalimy.” Brat przestraszył się tej zapowiedzi, wiedząc, że tam osobiście ukrył pistolet i z Niemcem przyszedł, pistolet wydobył i wyszedł z nim razem z domu, ratując w ten sposób pozostałych członków rodziny, bo jeszcze kiedy oni odjechali, to nas zostało czworo: rodzice, ja i mój młodszy brat Jan. Kazano wejść braciom na samochód. Usadowiono ich w ten sposób, po bokach samochodu były ławy, na ławach posadzili braci, z tym że po jednej stronie brat, Niemiec z karabinem, brat i Niemiec z karabinem. Po drugiej stronie podobnie, brat, Niemiec z karabinem, denuncjator, Niemiec z karabinem. Do momentu wprowadzenia braci na samochód, mama tam moja też się znalazła i zaczęła płakać i płakać i zatrzymywać braci. Wtedy jeden z Niemców kolbą karabinu ugodził mamę. Klapę zamknięto, bo była klapa z tyłu, którą opuścili, żeby można było wejść i żeby można broń wydobytą tam wnieść, a potem wszyscy tam weszli. Do szoferki wsiadł kierowca i jeden Niemiec z karabinem, to wiem, bo mnie przy samochodzie w tym momencie nie było, wiem z opowiadania rodziców. Kiedy wróciła mama z ojcem do mieszkania, a ja byłam już ubrana, nawet miałam palto, z tym że bez pończoch, jakiś pantofliny na nogach, ale prędko palto na siebie włożyłam, bo będą za chwilę odjeżdżać czy odjechali. Wybiegłam z domu i za nimi biegłam. Biegłam, wiem, z półtora kilometra. Ponieważ od mojego miejsca zamieszkania do szosy Krakowskiej, a dokładnie Krakowskiej róg wtedy Włochowskiej (dzisiaj się nazywa ta ulica Łopuszańska), było pole, a był duży mróz, więc grudy niesamowite, samochód jechał wolno. Biegłam za nim około kilometra. Widzieli mnie Niemcy, widzieli mnie bracia. W pewnym momencie samochód na wysokości, kościoła przy ulicy Hynka, samochód się zatrzymał, a byłam tuż, tuż za samochodem. Również się zatrzymałam. Co myślałam wtedy, czy się bałam, chyba nie, tylko patrzyłam na swoich braci. Z szoferki wysiadł Niemiec, to tylko taka myśl: „Aha, mnie też wsadzi na samochód.”, ale on tego nie zrobił. On wysiadł z szoferki, podszedł do tyłu samochodu i klapa, widocznie w pierwszym momencie klapa, żeby jak najszybciej odjechać z miejsca, skąd wyprowadzili moich braci i zabrali broń, to była widocznie nie bardzo mocno zamknięta, bo po bokach klapy jakieś zaciski były i wiem, że jak stanęłam i widzę, że on podchodzi do klapy, to widziałam, jak zacisnął coś mocno, zacisnął mocno, wrócił do szoferki i samochód odjechał. Jeszcze biegłam za samochodem, bo ciągle do szosy Krakowskiej była gruda, więc widocznie ze względu na znajdującą się na samochodzie broń nie mogli szybko po grudzie jechać, żeby nie było wybuchów, to moje przypuszczenia. Biegłam za samochodem do samej Krakowskiej i stąd już dalej biec nie mogłam, a widziałam, że samochód ruszył ze wszystkimi osobami i z bronią prosto w ówczesną ulicę Włochowską. Domyśliłam się, że jeżeli w tę ulicę, to znaczy gdzieś do Włoch pojedzie, to było tylko moje przypuszczenie, nic więcej nie wiedziałam. Dalej już biec nie mogłam, bo szosą Włochowską przyśpieszył i pojechał dalej. Wróciłam do domu. Ponieważ denuncjatora znałam osobiście, ponieważ wiedziałam, gdzie on mieszka, to był człowiek już żonaty, który miał dziecko, kiedy wróciłam do domu, oznajmiałam rodzicom, że teraz wiem, w którą stronę oni pojechali, pobiegnę do żony denuncjatora, bo nie przypuszczałam, że ona wie, gdzie on pojechał i co się z nim może stać. Kiedy znalazłam się w mieszkaniu, pamiętam jak dzisiaj, malutkie dziecko, może roczek, w łóżeczku dziecinnym, mrok w mieszkaniu, wpadłam do mieszkania z płaczem: „Pani Alino, co się stało, że i pani mąż i moi bracia…” i opowiedziałam całą historię. Na to usłyszałam: „Proszę pani, wiem, gdzie oni pojechali, do Pruszkowa na żandarmerię.” A ja nie miałam zielonego pojęcia, że coś takiego w ogóle gdzieś w Pruszkowie, nigdy w Pruszkowie przedtem nie byłam, że coś tam może istnieć, że jakaś żandarmeria, że ona wie. Ona na to mi odpowiedziała: „Wie pani co, to ja jutro tam pojadę.” „Czy pani wie, gdzie pani ma się udać?” „Wiem gdzie i jutro pojadę.” A to był czwartek 7 grudnia, wobec tego ta pani w piątek rano miała jechać do Pruszkowa, tam gdzie prawdopodobnie będzie jej mąż i moi bracia. Wobec tego zaproponowałam: „Z panią także pojadę.” „Nie panno Marysiu, nie, niech pani nie jedzie, sama pojadę, a pani do mnie przyjdzie po południu, to pani wszystko opowiem.” Zgodziłam się na to. W piątek wieczorem, kiedy się do niej udałam, „Byłam. Tak, są tam pani bracia, jest mój mąż, siedzą w piwnicy. Przechodziłam wzdłuż tych piwnic, jeden z pani braci krzyknął przez uchylone okienko piwniczne: ‘Proszę pani, niech pani powie mamie, żeby nam jutro przyniosła paczuszki z jedzeniem’.” Określiła dokładnie gdzie to jest i po powrocie do domu z mamą przygotowałyśmy trzy malutkie paczuszki, bo cóż mogłyśmy więcej tam włożyć, jak nie mieliśmy i tak co jeść, trochę cebuli, chleba kawałek razowego. I w sobotę rano, raniutko, o godzinie siódmej, to nie było już tak raniutko, ale ze względu na to, że to grudzień i długa noc, to było ciemno zupełnie, udałyśmy się z tymi trzema paczuszkami. Ponieważ ona dokładnie poinformowała mnie gdzie to jest i jak tam dotrzeć, więc trafiłyśmy, chociaż pierwszy raz w życiu tam byłam z moją matką. Trafiłyśmy, to była willa w ogrodzie, wewnątrz ogrodu, odsunięta kilkanaście metrów od bramy, od furtki, ogrodzona wysokim nie murem, tylko ogrodzeniem żelaznym, bym powiedziała, na wysokiej podmurówce, fundamencie, przy furtce była budka, w której to pełnił wartę granatowy policjant. Podeszłyśmy do bramy, do furtki i pytamy: „Czy można się dostać do wewnątrz, bo tam są – mama mówi – moi trzej synowie i jeszcze ich jeden kolega.” To gdzieś było około godziny ósmej rano. Na co granatowy policjant odpowiedział: „Tak, byli tu tacy, ale dzisiaj do dnia – dosłownie cytuję – zostali wywiezieni do obozu w Pruszkowie.” A obóz w Pruszkowie to dzisiejsze, czy późniejsze nawet, tak zwane tabory kolejowe i tam właśnie byli doprowadzani z Warszawy mieszkańcy, a stamtąd z kolei wywożeni w głąb Niemiec, czy do obozów, po segregacji przeprowadzonej. Udałyśmy się pod tabor, pod bramę, bo to było, pamiętam, murem chyba ogrodzone tabory kolejowe, wielka brama. Też przed bramą od strony ulicy budka postojowa, przed nią Niemiec z karabinem. Ponieważ ucząc się w gimnazjum poznałam trochę język niemiecki, więc podeszłyśmy pod bramę i do Niemca po niemiecku kilka słów sobie ułożyłam i pytam, czy widział tu przywiezionych moich trzech braci i czwarty ich kolega. Na co, ciekawa rzecz, Niemiec odpowiedział, że tam, byli tu tacy przywiezieni. Wstąpiła w nas wielka nadzieja, wielka otucha. Jak się tam dostać teraz, bo człowiek nie miał pojęcia, jak to wewnątrz wygląda, żeby ich odszukać. Mróz, zimno, śnieg, stoimy pod bramą, bo nic więcej nam ten Niemiec nie powiedział. Z terenu obozu wyszła pani z opaską Czerwonego Krzyża, podbiegłyśmy z mamą do niej, prosząc, żeby dowiedziała się o naszych braciach i panu denuncjatorze. Tak myślałyśmy i myślała cała moja rodzina, że to denuncjator, dlatego pada takie określenie dla jego osoby. Pani z czerwoną opaską wysłuchała naszej prośby, powiedziała: „Idę z powrotem na teren obozu i będę starała się poznać dalszy los pań synów i braci.” Czekałyśmy na jej wyjście do wieczora. Już zapadał zmrok, kiedy pani z opaską Czerwonego Krzyża wyszła na ulicę. Podbiegłyśmy do niej i tu nie wiem, czy faktycznie ona dotarła do informacji o moich braciach, czy intuicja zadziałała. Powiedziała nam: „Tak, byli tu tacy raniutko przywiezieni, ale już z taborem wywożonych warszawiaków pojechali do Niemiec na roboty. Ale jeden z nich został wypuszczony.” Pełne radości i nadziei z mamą, z paczuszkami, wracamy do domu. Kiedy dojechałyśmy kolejką do stacji Raków, to jest stacja, która znajduje się w pobliżu obecnej ulicy Łopuszańskiej, do mamy powiedziałam: „Mamo idź do domu, a ja pobiegnę do żony Kazika”, czyli w naszym pojęciu denuncjatora. Tak też się stało. Z tym że który z nich został wypuszczony, uwolniony? Kiedy wkraczałam na teren podwórka owego Kazimierza, spotkałam jego palącego papierosa. Do dziś pamiętam, jak był ubrany. Beżowa jesionka, beżowa czapka, wtedy to się mówiło narciarka, na głowie, kołnierz postawiony. Strasznie poczuł się zaskoczony, kiedy mnie zobaczył. Dopadłam do niego i pytam: „Panie Kazimierzu, a gdzie są moi bracia?”, ponieważ skojarzyłam sobie, że ten uwolniony to on. A on na to: „Pani Marysiu, żebym jutra nie doczekał, żeby moja żona umarła, nic o pani braciach nie wiem.” Jeszcze raz pytam, już teraz zrozpaczona, ale pełna nadziei wracam do domu. W domu zastałam straszną rozpacz matki, ojca, bo sobie zdali sprawę, że ten wypuszczony, jak już powiedziałam kto, a co z braćmi? Z tym że jeszcze nadzieja, prawdopodobnie wywiezieni do Niemiec. To było 9 grudnia, sobota. Przy tej nadziei trwaliśmy do 6 – 7 lutego, nawet już po wyzwoleniu Warszawy, ponieważ wyzwolenie nastąpiło 17 stycznia 1945 roku. Nie wiedzieliśmy, co się z braćmi dzieje, ale żywiliśmy nadzieję, że jednak gdzieś w Niemczech i odezwą się. Mnóstwo znajomych, kolegów na Okęciu, rozmowy, ale nikt nam nic nie powiedział. Gdzieś 6, 5 lutego mama moja poszła do znajomych. W rodzinie tej znajdowały się dwie młode dziewczyny, z którymi koledzy utrzymywali przyjazne kontakty. Pamiętam jak dzisiaj, kiedy wróciła stamtąd, pokonując może ze dwieście, trzysta metrów odległości, to słychać było jej straszne wycie. „Co się stało?” „Ta pani powiedziała mi, że chłopaki – bo myśmy tak braci określali – leżą w Sękocinie rozstrzelani.” I zaczęły się poszukiwania. Mieliśmy kuzynów, którzy znali mieszkańców pobliskich Sękocina i zaraz następnego dnia kuzyn udał się do znajomych i wieczorem znajomi wskazali, tam było kilka dołów z ciałami i zaraz szukano po tych dołach. Znaleziono dół, w którym leżeli moi bracia, jeden na drugim. W tym dole także znalazł się, ale to później się o tym dowiedziałam, ojciec naszego kolegi „Garłuchowca” Stanisław Bodych. Kuzyn wrócił późnym popołudniem do nas. W pierwszym momencie nie chciał nam powiedzieć, szczególnie mojej mamie, że tam są, nawet przeciwnie: „Nie płacz, nie denerwuj się, nie ma ich.” Ale z ojcem moim po wyjściu z mieszkania przedstawił kawałek szalika jednego brata, to był Marian, zegarek, tak zwaną cebulę, na której znajdowały się krople krwi i chusteczka do nosa również skrwawiona i trzeciego brata różaniec. I dokonało się. Po dwóch czy trzech dniach przeprowadziliśmy ekshumację zwłok i ich miejsce spoczynku znajduje się na cmentarzu w Raszynie. Koledzy, kiedy powstało nasze środowisko 7. pułku piechoty Armii Krajowej, ufundowali tablicę upamiętniającą ich śmierć, ich przynależność do pułku „Madagaskar” - „Garłuch” i tam do dzisiaj spoczywają. Co z denuncjatorem? Ponieważ to jest grudzień, jeszcze trwa okupacja niemiecka, od 7 grudnia do 17 stycznia, do nas, do rodziny nie dotarły żadne wiadomości o dalszych losach moich braci, ale wśród społeczności okęckiej rozchodziły się wieści o tragicznej śmierci moich braci. Między innymi później poznaliśmy taką wiadomość, że denuncjator był przy egzekucji w lesie w Magdalence. Denuncjator z powrotem z lasu został przywieziony do domu swojego, ale zanim wszedł do własnego domu, znalazł się w restauracji, która była w sąsiedztwie jego rodzinnego domu. Tam podobno, a ponieważ syn właściciela restauracji był również w konspiracji, dzisiaj już dawno nie żyje i tam w rozmowie, po wypiciu kilku kieliszków miał powiedzieć, cytuję: „Z Kątczaków jest kapusta w lesie.” Ta właśnie wiadomość rozchodziła się z ust do ust, ale do nas to nie dotarło. Dotarło dopiero po wyzwoleniu Warszawy w pierwszych dniach lutego 1945 roku. Ponieważ wyzwolenie nastąpiło w dniu, o którym przed chwilą powiedziałam, osobiście nie widziałam, ale były wiadomości, że denuncjator wstąpił do partii, że denuncjator był w ORMO, po ulicach okęckich chodził z opaską ORMO i z karabinem na plecach. Nie było do niego dostępu, bo wiadomo, jak postępowano z żołnierzami Armii Krajowej, jaki los każdego z nich mógł spotkać. Ale nie umiem powiedzieć, kto się przyczynił do takiej historii. Nie pamiętam dokładnie dnia i miesiąca, ale wiem, że to było albo wczesna jesień 1945 roku, albo wczesna wiosna 1946 roku. O świcie do domu mojego przyszedł milicjant z karabinem na plecach, z poleceniem: „Proszę się ubrać – wskazał na ojca, mamę i mnie – i ze mną macie jechać do sądu.” Zaskoczenie było duże, że po co milicjant z karabinem, nie jesteśmy przestępcami, gdyby nas zawiadomiono, to byśmy sami dobrowolnie się zgłosili, ale on nie ustąpił, „Macie ze mną jechać do sądu.” Ów sąd nazywał się grodzki, pamiętam jak dzisiaj, mieścił się w starej kamienicy, która szczęśliwie nie została spalona, nie została zbombardowana, to była ulica Marszałkowska 85 (dzisiaj dawno już nie istnieje ta kamienica). On nam powiedział, że w sprawie trzech braci Kąckich. Mama odmówiła „Nie pojadę!”, ja natomiast z ojcem pojechaliśmy. Kiedy weszliśmy na salę stanowiącą poczekalnię, tam siedział pod karabinem trzymanym przez milicjanta właśnie ów denuncjator. Oznajmiono nam, że za chwilę będziemy wzywani, czy przed prokuratora, czy, w każdym bądź razie na zeznania. Pierwszy wszedł właśnie ów Kazimierz. Nie wyszedł. Po pewnym czasie zaproszono mojego ojca. A po ojcu w kilka minut czy kilkanaście wezwano mnie. Pamiętam pytanie, czy znam tego pana? Odpowiedziałam oczywiście: „Tak i to dobrze.” Co wiem na temat aresztowania pani braci? Kiedy opowiedziałam dokładnie całą historię, doszłam do momentu, że do mieszkania wkroczył ów Kazimierz, zaprzeczał, głośno zaprzeczał: „Nieprawda, mnie tam nie było.” Chciałam się na niego rzucić. Gdyby nie, nie wiem, kto to był, prokurator, który przesłuchiwał nas, to chyba bym się rzuciła na niego i bym, bo był nie wyższy ode mnie i nie wiem, co bym z nim zrobiła. Ale niestety musiałam się powstrzymać. Kiedy dokładnie całą historię opowiedziałam, podziękowano nam, wyszliśmy. On z milicjantem, który go przyprowadził, wrócił, prawdopodobnie był w więzieniu na Rakowieckiej. I moje spotkanie z tym człowiekiem na tym się skończyło, z tym że mieszkał na Okęciu, pracował w fabryce PZL, bo to dalszy ciąg, trwają chyba i do dzisiaj Polskie Zakłady Lotnicze, tam się spotykał z moim młodszym bratem żyjącym, Janem, który nie chciał z nim rozmawiać. Ponieważ my byliśmy ludźmi kościoła, on także swojego czasu był ministrantem tak jak i moi bracia, matki się nasze znały ze sobą, to tylko, pamiętam, moja mama mi mówiła, że jego matka zwracała się do mojej, błagała z płaczem, żeby darować mu to, co on zrobił. Na tym historia moich braci skończyła się. Ponieważ w czasach stalinowskich nie można było ujawniać się nawet, że jakikolwiek związek miało się z Armią Krajową, wobec tego nie było nawet przez pewien okres kontaktu z pozostałymi kolegami Akowcami, mieszkańcami Okęcia, dobrymi kolegami moich braci, dobrymi znajomymi, czas milczał. Zastanawialiśmy się tylko, kto spowodował nasze, moje i ojca i Kazimierza spotkanie w sądzie grodzkim na Marszałkowskiej 85. Do dzisiaj to nie zostało wyjaśnione. Kiedy powstało nasze środowisko 7. pułku Armii Krajowej w 1982 roku, byli koledzy, którzy podczas rozmów ze mną mieli do mnie żal i pretensje, że nie zorganizowałam spotkania w czasach jeszcze stalinowskich, że oni by go załatwili. Tego nie czyniłam i moja mama też nie chciała żadnych sądów, żadnych wyroków, ponieważ była mocno wierzącą osobą, a miała sen w międzyczasie, gdzie jakoby najmłodszy z braci Józef przyśnił się mamie i miał powiedzieć: „Mamo, niech się za nas nikt nie mści.”, trzykrotnie. I matka tak wierzyła, chociaż nie uznawała snów, ale wierzyła, że to były jego słowa na pewno i mścić się nie będziemy w postaci procesu sądowego przeciwko Kazimierzowi i jakiegoś wyroku. Kiedy powstało środowisko 7. pułku piechoty Armii Krajowej w 1982 roku i kiedy przedstawiłam sprawę, poproszono mnie o to, żeby opowiedzieć jak było, bo wszyscy wiedzieli, że zginęli, że zamordowani, ale dokładnie sprawy nie znano. Proszono mnie o to, żebym na jednym z zebrań środowiska opowiedziała tą historię. Uznano moich trzech braci za wielkich bohaterów. A to dlatego że 7 grudnia byli aresztowani, wywiezieni do Pruszkowa na żandarmerię, gdzie czwartek i piątek i z piątku na sobotę całą noc byli bici, katowani, maltretowani tak podobnie, jak ojciec naszego kolegi Włodzimierza Bodycha, Stanisław Bodych, a wiemy na czym polegało przesłuchiwanie uwięzionych. Wiem, że w grobie podczas ekshumacji, przy której nie byłam, bo nie mogłam przeżyć tego, ale była moja mama, to opowiadała mi, że mieli ręce połamane, że mieli twarz tak zmasakrowaną, że nosów nie było widać. W związku z tym koledzy w środowisku, a nikogo nie wydali, nikogusieńko, znając, mieszkańcami Okęcia byliśmy od 1933 roku, a Okęcie to peryferia Warszawy, to kiedyś niczym wieś, osiedle, gdzie się wszyscy znali i gro żołnierzy w 7. pułku piechoty „Madagaskar” – „Garłuch” to była młodzież mieszkająca na Okęciu, szczególnie chłopcy, tak że wszyscy się znali. Najczęstszym punktem kontaktowym to był kościół w owych czasach, a więc moi bracia znając wielu kolegów okęckich, nikogo nie wydali. W związku z tym środowisko uznało moich braci za bohaterów. Trzech i żaden z nich się pod wpływem ciężkich razów, łamania kości, nie zdradził, nie wskazał nikogo. Początkowo grób w Raszynie był grobem bardzo skromnym, a kiedy powstało środowisko koledzy ufundowali tablicę upamiętniającą śmierć moich braci. Wystąpili nawet do Dzielnicowej Rady Narodowej, wtedy to była Ochota, o nadanie ulicy, która wcześniej nazywała się Warneńczyka, a obecnie Radarowa. Uznali, że nazwa ulicy Radarowa nic nie mówi, a doskonale odpowiadała właśnie nadaniu imienia braci Kąckich, bo tam żyli, tam wychowywali się, stamtąd zostali zabrani i w okrutny sposób zamordowani. Miejsce w lesie w Magdalence zostało upamiętnione przez postawienie krzyża, miejsce, w którym zostali rozstrzelani. Przeznaczenie losu. Najstarszy brat, który cztery lata znosił cierpienia na terenie Niemiec, wraca na niecały rok przed tragiczną śmiercią. Czy to nie przeznaczenie, że wrócił po to po tylu latach cierpień w Niemczech, by w kilka miesięcy po powrocie razem z młodszymi braćmi w okrutny sposób został zamordowany. Po śmierci, kiedy powstało środowisko 7. pułku piechoty Armii Krajowej, przyznano braciom, każdemu z nich, Warszawski Krzyż Powstańczy. Wspomnienia o nich zostały umieszczone także w albumie, który został wydany przez dzielnicę Włochy, album: „Włochy w cieniu powstańczej Warszawy”. A wcześniej, jeden z redaktorów, Józef Wroniszewski, autor książki pod tytułem: „Ochota 1939 – 1945” umieszcza notatkę o moich braciach. Notatka jest potwierdzeniem tego, że w moim rodzinnym domu był magazyn broni. Na Okęciu mamy szkolę, której nadano nazwę 7. pułku piechoty Armii Krajowej. Tam spotykamy się z uczniami szkoły, z radą pedagogiczną. Jesteśmy szczęśliwi, że możemy naszym następcom przekazać historię naszego pułku. Spotykamy się na wielkiej uroczystości raz w roku w maju, spotykamy się z całą radą pedagogiczną i ze wszystkimi uczniami. Szkoła ta znajduje się na Okęciu przy ulicy Malowniczej, a numer szkoły Szkoła Podstawowa 87. Jeżeli chodzi o środowisko 7. pułku piechoty, przez pewien okres, bo wiadomo, że z każdym rokiem nas ubywa, kiedy środowisko powstało było nas około czterystu osób, a teraz niespełna sto osób, ale prze okres od 1982 roku do tej chwili staraliśmy się upamiętnić szczególnie miejsca śmierci naszych żołnierzy, naszych bohaterów. Takim miejscem jest róg Żwirki i Wigury i 17 Stycznia na Okęciu, został nazwany skwer imieniem 7. pułku piechoty Armii Krajowej. Tam też znajduje się kamień upamiętniający straszne, tragiczne zdarzenie, podczas którego zginęło sto dwadzieścia osób, naszych żołnierzy. Drugim miejscem to jest Aleja Krakowska 175, tam postawiliśmy kapliczkę upamiętniającą również bardzo tragiczne zdarzenia, a mianowicie istniała i do dzisiaj istnieje piętrowa kamieniczka, w której w dniu 1 sierpnia 1944 roku zgromadzili się nasi powstańcy, który mieli uderzyć na lotnisko. Niestety w nocy Niemcy odkryli ten punkt zborny. Tam również było około stu osób. Były dziewczyny łączniczka, były dziewczyny sanitariuszki i byli nasi chłopcy. Kiedy Niemcy odkryli obecność naszych żołnierzy, obrzucili granatami z działek armatnich. Żywcem spłonęło około stu osób, razem z dziewczynami. To było tragiczne. Tam upamiętniliśmy właśnie miejsce tragedii kapliczką. Trzecie miejsce to jest przy wykopie radomskiej kolejki, ulica Instalatorów 7 chyba. Są też tablice: tablica w kościele na Okęciu przy ulicy Hynka, tablica w kościele na Ochocie w kościele św. Jakuba. Jest tablica w kościele św. Jacka. Nie pamiętam w tej chwili więcej. Najważniejsze, to mamy kwaterę na Wojskowym Cmentarzu na Powązkach. Tam znajdują się trzy wielkie kamienne tablice, na których umieszczono nazwiska żołnierzy poległych w czasie Powstania. Ponieważ na punkty zborne na Okęciu nie wszyscy nasi żołnierze dotarli i nie wszyscy mogli brać udział w godzinie „W”, zostali rozproszeni po całej Warszawie. Wielu z nich wstąpiło do innych ugrupowań. I ci wszyscy zostali po ekshumacji z miejsc, gdzie polegli, przewiezieni na cmentarz Powązkowski i upamiętnieni na kamiennych tablicach. Tam jest ich bardzo dużo.
Warszawa, 7 września 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk
Maria Kącka-Protaziuk Pseudonim: „Mańka” Formacja: 7 pp „Garłuch” Dzielnica: Okęcie Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter