Maria Kryt „Myszka”, „Monika”

Archiwum Historii Mówionej

Moje nazwisko Maria Kryt, data urodzenia 26 kwietnia 1922 roku.

  • Prawdopodobnie pani dużo pamięta sprzed wojny, wojna zastała panią jako nastolatkę. Jak to wyglądało w pani przypadku w domu, w szkole, tam, gdzie pani mieszkała?


Mieszkałam w Kraśniku, to pięćdziesiąt kilometrów od Lublina, małe miasto. Ojciec tam pracował i tam chodziłam do szkoły podstawowej. Potem, kiedy przyszedł czas na gimnazjum, bo w tych czasach to było, prawda, gimnazjum ośmioklasowe jeszcze, rodzice wysłali mnie do Lublina. Ja miałam wtedy dziesięć lat. To była moja pierwsza wspaniała podróż, samodzielna. I od tej pory właściwie wyszłam z domu, można powiedzieć, w sensie technicznym. Więc chodziłam do szkoły najpierw kilka lat do szkoły urszulanek, a potem przenieśli mnie do szkoły państwowej w Lublinie, szkoły Unii Lubelskiej, państwowej.

Kiedy wybuchła wojna we wrześniu, byłam na wakacjach u rodziców w Kraśniku. I tam, mimo że to było tylko dziesięciotysięczne miasto, było bombardowanie. Ojciec pracował w Syndykacie Rolniczym, w którym miał dużo materiałów, które dostarczał do wsi. Ale była i benzyna, i takie materiały, które stały się celem tego bombardowania. I rzeczywiście, tę naszą zonę ominęli, ale obok było bardzo duże zniszczenie w dzielnicy żydowskiej. Więc to był pierwszy taki właśnie wstrząs i zobaczyliśmy, co to jest wojna. Wielki popłoch oczywiście.


I przez te parę miesięcy byłam w domu. Ale koniecznie chciałam wrócić do szkoły. Szkoła w trzydziestym dziewiątym roku jeszcze do Bożego Narodzenia funkcjonowała, ale potem wszystkie szkoły zostały zamknięte, tak że trzeba było coś ze sobą zrobić i ja wtedy pojechałam do Warszawy. Miałam na szczęście bardzo bliską rodzinę. I tam zatrzymałam się u wujostwa. Wujek był kierownikiem całego ruchu tramwajowego na Woli, na Warszawę znaczy. I mieszkałam właśnie na Woli, na ulicy Młynarskiej 2 mieszkania 10. Tam już spędziłam resztę wojny.

Teraz co do moich studiów. Musiałam jeszcze skończyć ostatnią klasę liceum i dostałam się na komplety potajemne, w prywatnych mieszkaniach, więc to były różne mieszkania. Główny taki ośrodek to był na ulicy Wilczej, przy Marszałkowskiej. Maturę zdawałam w maju, też w jakimś obcym mieszkaniu. Oczywiście trzeba było ciągle być na czubkach palców, czy gestapo nie jest w domu, bo to było absolutnie zakazane i karane. I potem zaczęłam myśleć jak się dostać na uniwersytet. Z tym że moim marzeniem była zawsze medycyna. Dostałam się na komplety medyczne Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie było dużo też profesorów innych, przeważnie z Poznańskiego czy z Kresów Wschodnich, którzy znaleźli się w Warszawie, żeby się ukrywać w pewnym sensie. Tak że personel był bardzo dobry i poziom był wysoki. Z tym że, powiedzmy, zajęcia praktyczne, o ile były jakieś, laboratoria, to było trudno, ale też jakoś to było dobrze zorganizowane. I w końcu skończyłam trzy lata, pierwsze trzy lata medycyny.


W tym czasie trochę pracowałam, byłam jako taka kurierka bardzo takiej zabawnej instytucji wojennej, wymiany… Telefonicznie, moi przyjaciele telefonowali do innych i sprzedawali dolary. Był taki handel. To były „miękkie”, „twarde”. Ja to wszystko nosiłam w kieszonce, ukryte w płaszczu. No ale w ten sposób zarabiałam już właściwie, też mogłam się opłacić, że tak powiem, chociaż wujostwo bardzo niechętnie patrzyli na to. Moja ciotka zawsze mówiła: „Wiesz, ja nigdy nie wiedziałam – potem mi powiedziała – czy ty wrócisz”. W tym okresie było… Niemcy rządzili, były łapanki, było… Nigdy, jak się wychodziło na ulicę, człowiek nie wiedział, czy wróci. No ale szczęśliwie, tak już reasumując, mnie się to wszystko jakoś udało. W pewnym momencie próbowałam prowadzić mniej więcej normalne życie. W tym momencie którejś nocy obudziło nas walenie do drzwi. To był blok tramwajowy, urzędników tramwajowych, więc to był mniej więcej (jeżeli choć jeszcze dodam, teraz wtrącę) poziom życia zupełnie dobry. Tam była nawet woda gorąca, mieszkania były nietknięte, tak że tam przychodzili ludzie się wykąpać do nas. W każdym razie w ten sposób ja przeżyłam. I właśnie zaczęłam mówić, że było stukanie do drzwi. I to było trzech gestapowców, którzy przyszli aresztować mojego wuja. Więc to było bardzo wstrząsające. Wyprowadzili go potem i żeśmy się z ciotką starały jakoś go uwolnić. W tym czasie byli tacy agenci, którzy za pieniądze obiecywali, że pomogą wyzwolić go z Pawiaka. Oczywiście to było wszystko naciąganie w dużej mierze. „A, to pan inżynier będzie wieczorem już na kolacji” i takie właśnie były obiecanki. Nigdy to się nie sprawdziło. Ale po paru dobrych tygodniach... to stało się to w styczniu, a gdzieś w marcu, w końcu lutego ja wracam do domu i ten mój wuj jest z powrotem. Okazało się, [że] był na Pawiaku. Ponieważ znał dobrze niemiecki i zorientowali się, że on jest człowiekiem bardzo potrzebnym na ruch w całej Warszawie, i uwolnili go. Ale faktycznie tam tramwajarze mieli już bardzo dobrze zorganizowaną przeciwniemiecką, znaczy konspiracyjną organizację. Także to był czterdziesty drugi rok i ja bałam się w ogóle angażować w jakąś polityczną akcję, żeby nie narazić wujostwa na coś podobnego, na podobną sytuację.

Dopiero w czterdziestym trzecim roku skontaktowałam się z Armią Krajową. Przeszłam przez…

  • Co się stało, że pani się skontaktowała? Przez znajomych?


Właśnie nie pamiętam. Już wtedy byłam w gronie studenckim, więc już oni się orientowali dobrze, znaczy należeli już wtedy i jakoś się wciągnęłam w to, przeszłam kurs sanitarny. Znaczy to wszystko było dość prymitywne, ale parę było szpitali, [gdzie] pozwolili nam przychodzić, oglądać, widzieć, chirurgię na przykład, co było istotne. No i w ten sposób…

  • Pamięta pani, w jakich szpitalach to było?


Wiem, że to się zaczęło, coś na Solcu było, jakiś był chyba szpital. A drugi to był na Krakowskim Przedmieściu. W tej chwili mi wyleciało właśnie z pamięci, ale to był szpital na Krakowskim Przedmieściu, niedaleko, nie tak daleko od zamku. Potem żeśmy szyły takie torby sanitarne, żeby, prawda, mieć pierwszą pomoc na opatrunki. Pamiętam, że był jakiś doktor „Janusz”, ale to już trudno sklecić... Wszyscy byli pod pseudonimami, więc to jest trudno cytować jakieś nazwiska. Była Hanka Bracka, to nazwisko mi utkwiło w pamięci, ona nas w pewnym sensie trenowała. W międzyczasie ja już, prawda, zdawałam egzamin, ostatni egzamin, pamiętam, z embriologii, w lipcu, przed samym Powstaniem. Ale już miałam to wszystko zaliczone.

 

  • Proszę powiedzieć, jak takie życie codzienne wyglądało w tym budynku tramwajarskim? Pani chodziła na Młynarską, na zajezdnię. Może coś stąd pani pamięta?


Tam to tramwaje chodziły, były oblepione, to żeśmy się śmieli, że to jak winogrona było… Ludzie się czepiali, bo wszystko było… nie było żadnego postępu. To było wszystko po zniszczeniu strasznym, więc trudna była komunikacja, ale była. Pamiętam, że była stołówka na przykład i tam chodziło się z taką bańką po zupę. I ta zupa… Mój wujaszek się zawsze śmiał, mówi: „To jest taka hitlerowska zupa, że łyżka stoi”. Bo to była taka, wszystko tam było, kartofle, wszystkie... Dostarczała wieś. To było przeżycie. Wieś dostarczała pod ryzykiem, bo Niemcy aresztowali te kobiety, prawda, pod… Jakaś tam cielęcina czy inne rzeczy, prawda, zasadnicze przywozili. Ja pamiętam, że ja kiedyś pojechałam do Lublina, znaczy tam pod Lublin, do rodziców i wracałam z jakimś prowiantem zamaskowanym. Kostium był ładny, kostium jakiś przedwojenny, w walizce czy w torbie. I ten Niemiec przyszedł i wszystko wyrzucił przez okno. Taki był system, że oni po prostu zatrzymywali… Jak pociąg się zatrzymał, to wchodzili Niemcy i wyrzucali te prowianty. Niemniej wieś nas uratowała, to było źródło odżywiania, życia w ogóle. A poza tym było w tym… właśnie ja miałam szczęście, że nie było światła, było zaciemnienie wczesne. Były te lampki karbidowe, prawda, przy których wszystko trzeba było czytać, robić, uczyć się. Tak wyglądało życie. Jechało się tramwajem zawsze z pewnym ryzykiem, bo Niemcy zatrzymywali tramwaj i wszystkim kazali wysiadać. I właściwie dużo, młodzież szczególnie i… Patrole chodziły i godzina policyjna była bardzo strict, nie było kwestii, żeby wychodzić. I ta godzina się coraz bardziej, coraz bliżej siódmej godziny się zbliżała. Najpierw od dziewiątej, potem jeszcze wcześniej. Oczywiście były zamachy. Pamiętam zamach na Kutscherę. To było gdzieś w lutym. To też były jeszcze większe obostrzenia w ruchu. Ale ruch tramwajowy mimo wszystko… Były riksze, powstały, to była nowość taka. Więc ja jak pracowałam właśnie, żeby gdzieś zanieść coś, to dostawałam pieniądze na rikszę, ale nigdy nie siadłam, bo zawsze gdzieś chciałam zaoszczędzić te pieniądze.

  • Jak ludność Warszawy przyjęła zamach na Kutscherę?


To była radość, to było… Pamiętam, że jak oni…. Ten człowiek, który był w tym zamachu tak bezpośrednio, on udawał pijanego. On szedł tak, żeby dojść do tego miejsca, gdzie tego Kutscherę można było znaleźć w tym budynku. Ciągła była... ciągła akcja.
Ale chcę jeszcze powiedzieć ciekawą rzecz, która się stała pod Warszawą. To był grudzień, chyba drugi dzień świąt. I tam w jakimś w barze była jakaś wielka awantura, bo zabili Niemca. To była taka nienawiść straszna potem, prawda, skończyły się… Był atak na Warszawę. Oni zabili Niemca i tam następnego dnia zwołali wszystkich mężczyzn od piętnastego roku wzwyż, wszystkich mieszkańców Wawra, na egzekucję. Więc tam był właśnie ktoś, kto był naszym przyjacielem potem w Kanadzie, Janek Warnke. On już skończył podchorążówkę w Grudziądzu, brał udział w działaniach wojennych we wrześniu [trzydziestego dziewiątego roku]. I on sobie przypomniał, że jego dziadek, który był na Syberii, też był w podobnej sytuacji, że… i w ostatniej chwili się uchylił… Został postrzelony, właśnie ten nasz przyjaciel, postrzelony gdzieś tutaj w obojczyk., ale leżał, udawał trupa, bo Niemcy sprawdzali, to jeszcze dobijali. Udawał trupa i potem nad ranem się wyciągnął, jakoś wyczołgał. Zawieźli go, wieźli go… wieśniak, ten, gdzie… dotarł do jakiejś pierwszej chałupy, stamtąd go na wóz, na słomę, przykryli go i pojechali do Warszawy. Koniem, znaczy ciągnięty wóz był. Na rogatkach tam już Niemcy stali, oczywiście kontrolowali wszystko. Woźnica powiedział: „On ma tyfus, nie ruszajcie go”. I z tym tyfusem dojechał do [szpitala] Dzieciątka Jezus. Tam był kilka miesięcy chyba nawet, bo on miał inne rany, i w ten sposób się uratował. Potem bardzo działał, już jako… bo on był podchorążym. Działał, nie pamiętam tylko w jakiej jednostce on był, ale spotkaliśmy go potem… To byli nasi przyjaciele w Kanadzie. Więc to taki fragment, jak Niemcy się zachowywali.
Potem stopniowo było coraz więcej tych czerwonych plakatów, na których było sto osób rozstrzelanych za jednego Niemca. I to się mnożyło. Przy naszym apartamencie, przy naszym mieszkaniu, właśnie tam na Młynarskiej, zebrali też kilkaset osób i tam rozstrzelali. Tam też jest taka tablica z nazwiskami. I to coraz to więcej tych plakatów czerwonych, różowych, takich się ukazywało. Tak że to była sytuacja bardzo trudna pod każdym względem.

  • Czy państwo wiedzieli jako młodzi ludzie, że będzie Powstanie? Byliście w jakiś sposób przygotowywani do tego, że może nastąpić to Powstanie?


Tak, tak. Nie, do Powstania nie. Była taka właśnie walka podjazdowa. Tylko ciągle kogoś, prawda, zabili czy coś takiego. Ale już Armia Krajowa była stworzona, właściwie od początku... Właściwie ja wiedziałam, że jest podziemie, prawda, że działa, ale jeszcze nie było takiego planu, nie mówiło się o Powstaniu. Bo sytuacja dyplomatyczna się tak układała, prawda, wojna trwała i spodziewaliśmy się wszyscy, że to się szybko skończy. Przecież jak Anglia przystąpiła, prawda, do [walki], Francja już była pod okupacją częściowo. Mój mąż późniejszy, który był oficerem, też poszedł do niewoli. Z tym że wszystkim się wydawało, że to wiosna, do wiosny, że musi się wojna skończyć na wiosnę. Ale Hitler nie darował. Oczywiście krążyły dowcipy, ludzie się pocieszali, jak mogli.

  • Pamięta pani jakieś dowcipy z tamtego okresu?


Pamiętam, to był taki prosty jakiś… W przedniej części tramwaju była zagroda i to było nur für Deutsche. I jakiś tam taki rezolutny Polak sobie stanął, jakoś przeszedł przez tę barierkę, powiedzieli mu: Nein, nur für Deutsche. I on powiedział: Danke schon. A on mówi: „Not schon, tylko schön”. A on mówi: „Schön czy schon, cholero, będę ci i tak flaki wypruwał”. Taki był dowcip. Prosty, ale charakterystyczny, pokazywał tę nienawiść do Niemców. Każdego Niemca… mój ojciec, pamiętam, jak mówił: „Ja bym go tępym nożem – bo taki komisarz przyszedł i objął całą tę instytucję – bym go nożem po gardle rżnął”. Tak że to były takie... No, nienawiść była. Czasami to ludzie się nawet narażali.
No i teraz wracając... Więc ja się zaangażowałam w końcu do tej jednostki, którą mi zaproponowano, i już potem do końca, to był czterdziesty trzeci rok, tak że ja właśnie, jak mówię, nie chciałam wcześniej, chociaż to był taki ogólny zryw studentów, to była mieszana, właśnie, bardzo… population, jak to powiedzieć, mieszana cała ta organizacja. Bo ludzie byli różnych warstw. To byli ludowcy i inteligencja, i inne, powiedzmy, warstwy społeczne. Ale wszystko było… był taki zryw ogólny i wszyscy byli braćmi. Tak że to była taka atmosfera bardzo dobra, nie było tego zwalczania się, jak teraz, powiedzmy, partii czy coś takiego.

  • Jak się dla pani zaczęło Powstanie? A może pani jeszcze chce coś dodać o tym czasie od czterdziestego trzeciego do czterdziestego czwartego roku?


Więc to już zaczęła się sytuacja taka, że to był już… wydawało się, że kiedyś to się musi skończyć. Ciągle były te wywózki do Oświęcimia i dalej. Na roboty tak samo zabierali ludzi, werbowali. Było radio oczywiście, było radio podziemne, tak że byliśmy mniej więcej occurrence sytuacji, jaka się dzieje na Zachodzie. [...] To, co jest najbardziej świeże w mojej pamięci, to jest wiosna czterdziestego czwartego roku, kiedy już zaczęło się, właśnie tak jak wspominał pan, mówić, że rosyjska armia się posuwa na zachód i że… A tutaj w dalszym ciągu były bombardowania Niemców terenów Polski, przy tych, prawda... w Guberni. I właśnie wtedy zaczęło się mówić, że jednak musi być jakaś reakcja ze strony Polski, że Powstanie… Zaczęło się zbroić, zaczęło się przenoszenie broni i już wyłoniła się jakaś strategia działania. Właściwie już mogę przeskoczyć na lipiec. Właściwie w lipcu, w końcu lipca nas zwerbowano już do czekania. I to gdzieś nas umieszczono na… W końcu lipca była zbiórka na ulicy Widok. Tam czekało się. I w końcu przed pierwszym jakoś tak, czyli powiedzmy, 31 lipca, powiedzieli nam, że musimy iść na ulicę Zielną. I tam to była chyba jakaś pensja żeńska pani Rudzkiej czy coś takiego. To było niedaleko radia na Zielnej, niedaleko Polskiego Radia, które było pod numerem dwudziestym piątym. Dalej była PAST-a (nie wiem, czy mam to przetłumaczyć: Polska Akcyjna Spółka Telefoniczna) i to był punkt, który był właśnie do zdobycia zasadniczo przez 6. kompanię „Kilińskiego”, Batalionu „Kiliński”. Nas umieścili właśnie w tym zdobytym budynku radia.

  • Państwo dostali rozkaz rozejścia się trzydziestego pierwszego?


Nie, nie. Prosto z Widok, gdzieśmy czekały na rozkazy, trzeba było przejść, jeszcze wtedy nie było niebezpieczeństwa, tylko [szłyśmy], pretendując, że jesteśmy sobie takie dziewczyny, prawda, chowając te torby sanitarne gdzieś tam pod płaszcz, że przechodzimy sobie ulicą, grupkami, po dwie, po trzy. I tam nas już podzielili i już było bardziej zorganizowane, właśnie w radio [w budynku PAST-y]. I była przysięga. W takiej wielkiej jakiejś auli zebrano nas i… bo to nie wszyscy tę przysięgę [wcześniej składali]. Trzeba było przysięgać, bardzo uroczyście, że będziemy wierni, że będziemy walczyć, wszystkie te formułki.

  • Pamięta pani, komu składaliście przysięgę?


Chyba był ksiądz i był jakiś oficer wyższy. Ale to nie był nasz dowódca, naszej kompanii. Właśnie, wrócę do tego, że dowódca kompanii nie stawił się w tym momencie i zastępował go… „Krzeczkowski” miał pseudonim. To był Zbyszek Jarkiewicz i on był chyba skończony prawnik. On był już większość czasu tym zastępcą dowódcy kompanii. Przed nami było zadanie zdobywać PAST-ę. Bardzo ciężkie, dlatego że… A jeszcze muszę zaznaczyć, że postawili mnie na posterunku na Zielnej. Tam była mała uliczka, nie pamiętam, do Marszałkowskiej prowadziła. Pan pewnie też nie pamięta, to znaczy nie zna mapy w tym okresie. Tam trzeba było stać (tak cały dzień, pamiętam, stałam parę razy), obserwować, kto wchodzi i wychodzi do tej PAST-y. Chcieli się zorientować, jaki tam jest personel. No więc tam różne były, prawda…. Musiałam tu wszystko mieć w głowie. I w końcu, zdaje się, tak jak pamiętam, to tam nie był wielki personel, ale było jakieś ponad sześćdziesiąt osób obsługi i dołączyła tam jeszcze jakaś policyjna jednostka do tego. Tak że mówiło się sześćdziesiąt siedem czy coś takiego. Oni już się wtedy obwarowywali, bo oni sobie zdawali sprawę, że to jest ważna pozycja. Tak samo zresztą i Powstańcy liczyli na to, że mieliby dostęp do telefonów – to było ważne w tych walkach – i były te ciągłe wypady właśnie pod PAST-ę. I to nie tylko naszej kompanii, ale tam przychodziły siły pomocnicze, przychodziły minerki, które buty miały, pamiętam, obandażowane i podkładały tam jakieś materiały zapalne. Niemcy zakratowali dolne piętra. I potem… Znaczy przychodziły różne jednostki, które pomagały, bo to wydawało się nie do zdobycia. Były oczywiście… strzelali i były ofiary dość częste. Tak że nas wzywano, to trzeba było szybko, szybko gdzieś tam pod murem się przemykać. I barykady były. Te barykady były skonstruowane (nawet pianino tam było postawione) tak, żeby można było bezpiecznie [przejść]. Tramwaje były przewrócone. Butelki się rzucało w stronę Niemców przejeżdżających. Bo oni jeszcze czołgami przejeżdżali, cyrkulowali. Butelki takie zapalne to były… one się nazywały „koktajle Mołotowa” czy coś takiego. Coś takiego było, nie pamiętam tego. W każdym razie nawet dziewczyny rzucały te butelki. To tyle pamiętam. I w końcu PAST-a została zdobyta. To była pamiętna data, 20 sierpnia. I nigdy nie zapomnę tego obrazu, tych Niemców, którzy tam jeszcze zostali. Wychudzeni, na wpół ubrani, bladzi. Oni byli otoczeni ze wszystkich stron. I poszli do niewoli, znaczy byli zabrani do niewoli. I ich było chyba mniej… Coś się mówiło, że czterdzieści, ponad czterdzieści osób, podczas kiedy osiem samobójstw było, oni skakali z okien. To się paliło wszystko. Sytuacja była rzeczywiście bardzo dramatyczna.

  • Pamięta pani sam moment ataku na PAST-ę?


Tych ataków było… ciągle były ataki.

  • Ale ten decydujący?


Tak, ten decydujący był… Pamiętam, że były płomienie, że było podpalone czy wybuchło, to było… Coś wybuchło, w każdym razie to już był taki końcowy etap. Ale najbardziej to pamiętam właśnie piękny dzień, sierpniowy i tutaj ci Niemcy. I to był taki triumf dla nas wszystkich, taki moment. Potem nas przenieśli… Aha, potem przyjechał, gdzieś się w końcu znalazł ten prawdziwy dowódca „Skała”. „Skała 2”. Nie pamiętam… jego nazwisko było Karol Peltz, Pelc, [Pentz], coś takiego. I on został jeszcze właśnie pod koniec ciężko ranny. Ja pamiętam, że to było takie dość dramatyczne przenoszenie go na noszach. Pod Alejami Jerozolimskimi był kanał, można było przejść pod ziemią i z tymi noszami było dość trudno.

  • Pamięta pani, na której wysokości było to przejście?


To przejście było tak, bo ja wiem, metra.

  • Ale nie chodzi mi o wysokość, tylko mniej więcej w którym miejscu to było?

 

Ja pamiętam, że myśmy byli przeniesieni, był taki lokal Cristal. To było niedaleko skrzyżowania Marszałkowskiej i Alej [Jerozolimskich]. Tak że przeszło się na drugą stronę i potem Marszałkowską trzeba było przejść do ulicy Lwowskiej, gdzie dawniej przed tym była lecznica prywatna, ale to się przemieniło, znaczy oni byli otwarci na przyjmowanie Powstańców. I ten biedny dowódca, który jęczał, który wołał mnie: „Pomóż mi!”. I to było bardzo, bardzo takie wstrząsające. On miał chyba jakieś rany, bardzo ciężkie rany, tak że jeszcze nawet jakąś morfinę mu dawałam czy jakiś środek uspokajający w drodze. Przyszliśmy do tej lecznicy, tam go już zabrali, to już funkcja była skończona.


Ale był moment bardzo ciekawy też – tak przeskoczę – żeśmy właśnie tamtędy, przez Pole Mokotowskie, z koleżankami i z kolegami przeskakiwali tak pod obstrzałem, pod reflektorami, bo tam były kartofle i pomidory. Na Polu Mokotowskim. I to cały ten ładunek żeśmy przywieźli do naszych jednostek, na drugą stronę już przechodząc sobie luźno przez ten kanał. Właśnie ja już potem byłam tam bliżej, przy placu Zgody dawnym, to byli bracia Jabłkowscy, Wedel, ta dzielnica. I tam było jakoś już spokojniej, tak że już nie było takich większych… I tam zastała mnie kapitulacja, w tym budynku. Już było wiadomo, to musiał być jakiś właśnie początek października. Stamtąd czekało się na dalsze losy. Potem jeszcze byłam przeniesiona na kwaterę na Chmielną. Tam już zdecydowanie wiedziałyśmy, że to będzie… Z tym że kapitulacja to była o tyle pozytywna strona, że byłyśmy traktowane – my jako kobiety – traktowane jako wojsko, które według konwencji genewskiej musiało być respektowane. Tak że okazało się, że wszyscy idziemy do niewoli. No i ten marsz do niewoli to był przez całą Warszawę, do Ożarowa. Ożarów był, tak jak się orientuję, jakieś dwadzieścia kilometrów. Ale była piękna pogoda. Umieścili nas w fabryce kabli, w Ożarowie. Już stamtąd był, prawda, dalszy ciąg. A jeszcze wracając właśnie... ten marsz był taki bardzo smutny, bo to wszyscy byli [przygnębieni], chłopcy płakali niektórzy, dosłownie. To już było bardzo, bardzo takie no... rozczarowanie kompletne. Wydawało się, że tyle ofiar, tyle wysiłku poszło na marne.

  • Co było dalej? Gdzie państwo zostali przewiezieni z Ożarowa?

 

Zebrali nas w takiej dużej auli, sali jakiejś i wytłumaczyli nam po niemiecku i po polsku, że zabierają nas do niewoli. Załadowali nas do takiego bydlęcego... bydlęce wagony dosłownie, ze słomą i z takim kiblem gdzieś tam w rogu. Więc to była taka bardzo poniżająca sytuacja. I jechaliśmy tym pociągiem, oczywiście bardzo wolno, bo to tory były pozrywane, tu się czekało, tam znowu coś były jakieś problemy. Przywieźli nas po pięciu dniach do Mühlberg. To było między Lipskiem i Dreznem. To był taki punkt rozdzielczy. Tam nam dali te blaszki takie na szyję. Rejestracja, kto kim był. Ale to ogólnie przyjmowali, nie było zróżnicowania stopni. Zabrali nas do takiego pięknego budynku, gdzie były łóżka i prześcieradła, więc to był wielki luksus. Przyszli do nas z sąsiednich obozów… Przywieźli nam jeńcy, wrześniowcy tak zwani, tak nazywaliśmy ich, z różnymi darami. I to był taki dzień chwały: „Przyjechały bohaterki z Warszawy”. Stamtąd nas… Ale to wszystko był taki mały interlude. Umieścili nas w stalagu obok bolszewików, Rosjan, którzy się dopytywali, chcieli koniecznie perfumy od nas, bo oni pili perfumy jako alkohol.
Tamten obóz był marny, bo były pluskwy i było tak bardzo nieprzyjemnie. Jakoś tak do Bożego Narodzenia ja tam byłam. Potem, po Bożym Narodzeniu wróciłam do obozu bardziej cywilizowanego. I stamtąd wywieźli nas, chyba nas kilka było takich dziewcząt, z takim „postenem”, takim Niemcem, który z walizką wiózł tam produkty do swojej żony i pojechał w złą stronę. Ale to jest taka mała uwaga. Już na stacji, bo na większych stacjach był wielki popłoch, rodziny tych oficerów. Krążyli tam wszyscy ci oficerowie i uciekali po prostu, bo zbliżała się armia rosyjska no i to był postrach wielki. Oni na Zachód uciekali. Już był taki stan rozluźnienia. I ja już wiedziałam, że wojna się kończy faktycznie. Ale to jeszcze nie był całkowicie koniec, bo przywieźli nas do obozu oficerskiego tym razem. Ten obóz był mniej więcej tak na południe od Erfurtu, niedaleko Murnau chyba nawet. Tam już Niemcy byli bardzo usłużni, bardzo grzeczni. Oni już wiedzieli, że zbliża się koniec. Tak że to nie był ciężki obóz, ale jak okazało się, dzień przed naszym przyjazdem bomba uderzyła i zabiła jedną z tych dziewcząt, które wybiegły na dziedziniec.
Co się dzieje potem? Jest Wielkanoc, front się zbliżał już coraz bardziej do tego miejsca i zaczęli bombardować, bo był jakiś ważny most tam niedaleko. Zaczęli bombardować i trzeba było… Kazali nam w pewnym momencie uciec z namiotu, z obozu, z tego baraku znaczy, do rowu, gdzie były niedaleko. I potem, jak już ten alarm przeszedł, bo był właśnie jakiś most bombardowany, jak ten alarm przeszedł, to marsz, „spakujcie swoje plecaki” i w nocy, o czwartej rano, wymaszerowałyśmy. Idąc z małymi przerwami, tam jakiś nocleg był w jakiejś stodole czy coś takiego, wymaszerowałyśmy w kierunku zachodnim wciąż, bo to już ten front się zbliżał. Umieścili nas w końcu w takim obozie po Hitlerjugend. Więc ten obóz był oczywiście bez porównania… Wszyscy ci mieszkańcy byli powołani do wojska i obóz był już bardzo zorganizowany, już zupełnie co innego, tak że już żeśmy trochę odetchnęły. I stamtąd potem nas do Burgu. Burg to był… tam była fabryka V2 i to był już taki koncentracyjny obóz w pewnym sensie, do obozów tych pomniejszych, żeńskich. Tam była ta cała „góra”, że tak powiem. A w tym naszym – ciekawe właśnie – w tym ostatnim obozie oficerskim, tam były dwie córki generała „Bora” [Komorowskiego] i one były jako adiutantki, bo to były dziewczyny z Szarych Szeregów, takie czternasto-piętnastoletnie. Więc żeby im ułatwić życie, to były przydzielone do oficerskiego obozu.


Stamtąd… Była jeszcze taka koncentracja innych obozów żeńskich, w Burgu, koło Herford. I stamtąd ja się dostałam do brygady spadochronowej, bo przyszło zawiadomienie, że potrzebują tam personelu sanitarnego. Nas tam zawieźli właśnie do tego terenu, który był okupowany przez Samodzielną Brygadę Spadochronową. No i tam oczywiście już zaczęło się prawie… no już wolność była. Byłyśmy tam bardzo, bardzo przyjemnie przyjęte. Ja tam byłam kilka miesięcy jako asystentka dentysty. Więc nawet zęby rwałam. No ale jednak ciągle już układałam sobie plany, co mam robić dalej, bo chciałam kontynuować studia. No i to się zrealizowało. Dostałam zawiadomienie z Londynu, z rządu londyńskiego, polskiego w Londynie, że można uzyskać, że będzie otworzony ośrodek wyższych studiów polskich w Brukseli i że można skorzystać ze skromnego stypendium. Tak że przez Münster pojechałam do Brukseli.

  • To było już po zakończeniu wojny?


To już było…

  • Czy jeszcze w trakcie?


To jeszcze było w trakcie, jeszcze nie było… Wojna skończyła się 8 maja czterdziestego piątego roku, a to było... to było we wrześniu chyba. Tak, to było we wrześniu. Ja właśnie już zaczęłam rok akademicki w październiku, w Brukseli, na francuskim uniwersytecie. Znałam dobrze francuski i już dostałam się tam. Zaliczono mi tam częściowo, całkowicie właściwie, te trzy lata. Potem musiałam dopiero dostarczyć papiery, które moja matka wyrobiła w Warszawie, wszystkie moje dokumenty odnośnie edukacji i oni to zaliczyli szczęśliwie. Tak że ja zdecydowałam się po tym rwaniu zębów, że będę robić stomatologię, i tam skończyłam stomatologię (to było jeszcze dwa lat), i dostałam dyplom. No i tak pokrótce powiem, medycyna była moim celem. Od razu jako stomatolog dostałam dobrą pracę poza Brukselą, pięćdziesiąt kilometrów od Brukseli, tak że od razu przeszłam do cywila. Kupiłam mały samochód i tym małym samochodem, taki morris, trzydziesty ósmy rok, tym samochodem cyrkulowałam między Brukselą i tym miejscem, tą kliniką, gdzie miałam… Godziny mogłam sobie dostosować, godziny dentystyki. No i w ten sposób skończyłam, bo to były jeszcze cztery lata, żeby medycynę skończyć. I obcinając trochę tę pracę tam, coraz bardziej, ale musiałam jeździć codziennie, tę podróż odbywać. W każdą pogodę i po takiej raczej kręconej drodze. Tak że to było też trochę trudne. Już ostatni rok potem, kiedy musiałam odbywać staże w różnych specjalnościach, to już mieszkałam w Brukseli.
A jeszcze muszę przyznać, jak byłam w tej brygadzie spadochronowej, to tak przypadkiem zupełnie spotkałam mojego przyszłego męża, który… z żoną... To byli trzech panów oficerów, wrześniowców, którzy szukali żony, w tym sensie, że jeden z nich miał żonę, która była w Powstaniu, i wiedział, że ona jest gdzieś w obozie, więc jeździli po całych Niemczech i szukali żony. Tam jej chyba nie znaleźli, ale ja znalazłam przyszłego męża, z którym się przywitałam i już było: „Do widzenia”. Potem żeśmy się odnaleźli w Brukseli, bo on jeszcze kontynuował swoje studia, ja też. W końcu dostałam ten dyplom lekarski, spotkałam męża mojego właśnie, więc wszystko się dobrze skończyło.

  • Jak pani zapamiętała zakończenie wojny, jak to wyglądało?


Jak to wyglądało? No, to była euforia, to jest trudno opisać, 8 maja. Właśnie nie pamiętam gdzie, w którym miejscu ja byłam. Tak, to musiało być jeszcze w brygadzie spadochronowej. Tak że to była też wielka emocja i…

  • Dlaczego pani nie zdecydowała się na powrót do Polski? Z jakich względów?


Z Londynu były ciągle wiadomości, że nie należy wracać do Polski, bo jest… AK było prześladowane. AK było więzione i były dramaty przeróżne i to było nie… Poza tym ja sobie nie wyobrażałam, że w tej ruinie takiej ja będę mogła działać po prostu, że to jest… [Na Zachodzie mam] lepsze szanse skończyć uniwersytet i mieć jakąś pracę czy… Jak wrócić i co robić w Polsce w tym momencie? Tak że to było… Mąż absolutnie nie był skłonny do powrotu do Polski. Nie dlatego… Ludzie sobie wyobrażali, że to był dobrobyt na Zachodzie. Nie, myśmy walczyli, myśmy musieli zdobywać tak samo wszystko jak każdy, jak po każdym kataklizmie. Bo Belgia szczęśliwie była dość oszczędzona, to muszę przyznać, że nie była tak zniszczona. Ale ja miałam stopień, nam dawali stopień, à grade scientifique, czyli że nie mogłam sobie otworzyć gabinetu, musiałam zawsze pracować pod superwizją Belga rodowitego z dyplomem belgijskim praktycznym. Potem myśmy wyjechali… Aha, w dalszym ciągu ja pracowałam jeszcze… Skończyłam z dentystyką, ale specjalizowałam się w anestezjologii. Tak że już miałam pewien [staż], chyba prawie dwa lata – myśmy byli w Belgii prawie dziesięć lat – specjalizacji, co mi potem zaliczyli w Kanadzie. A jak do Kanady przyjechałam, to musiałam nostryfikować ten mój dyplom i mieć staż, w dalszym ciągu uczyć się jeszcze w anestezji. Tak że te studia moje trwały z piętnaście lat mimo wszystko, z powodu tych przerw różnych.

  • Jeszcze à propos zakończenia wojny. Czy wyzwoliły panie jakieś wojska, czy to po prostu tak było wiadomo, że jest koniec wojny, czy może w jakiś inny sposób to nastąpiło?


To jest dobre pytanie. Ja to przeskoczyłam. Właśnie z tego obozu Hitlerjugend w pewnym momencie zjechało wojsko amerykańskie. Zupełnie tak nie wiedziałyśmy jeszcze, że to nastąpi. No i oni od razu się wzięli za dowódcę tego obozu. I pamiętam, taki pamiętny widok był, że posadzili go tak na masce jeepa. On taki w rozpiętym też mundurze, z taką bardzo ponurą miną ten Niemiec, został wywieziony jako jeniec tym razem. I to było wielkie celebrowanie całego tego dnia, to pamiętam, tak. I właśnie stamtąd nas wywieźli dalej do tego koncentracyjnego punktu, fabryki V2… Tam już Amerykanie rządzili tym i karmili nas. Była wielka stołówka, już żeśmy tam różne takie skecze pokazywali im, takie artystyczne jakieś występy były. Tak że była wielka radość.

  • Czy pani widziała bezpośrednio tę fabrykę rakiet V2?


Nie, budynki tylko. Nie, nie, to były dawne [budynki], ale tam wewnątrz to ja nie znałam tego. To był cały duży teren, ogrodzony i tam nas właśnie umieścili, ale już w lepszych warunkach, w dobrych stosunkowo warunkach. Prymitywnych, ale przyzwoitych. Tak.

  • Może na zakończenie jeszcze pani nam powie, jak ludność Kanady odnosiła się do Polaków? Wiadomo, że to zupełnie inne realia, inny troszkę świat. Jak to wyglądało?


Ja myślę, że z tych sfer wojennych, wojskowych, to wszystko do Londynu, do Anglii wyruszyło. Myśmy z Belgii pojechali do Kanady, gdzie w ogóle imigracja nie była taka powszechna, więc patrzyli na nas trochę jak na dziwolągów. Myśmy byli właściwie nie tacy liczni. Do Halifaxu przyjechaliśmy i mieszkaliśmy tam trzy lata. Ja tam miałam już zamówiony intership. Oni patrzyli na mnie: „Jak to? Kobieta, lekarz? U nas to kobiety to są pielęgniarki”. Więc wielkie było też zdziwienie. Mąż, który miał doskonałe kwalifikacje w dziedzinie ekonomii i bankowości… Powiedzieli: „Proszę pana, tutaj zaczynamy od… Chłopiec przynosi kawę, dopiero potem stopniowo awansuje”. Tak że żeśmy podziękowali. Potem mu proponowali, żeby uczył gimnastyki. On bardzo dobrze jeździł na nartach i grał w tenisa, ale uczyć gimnastyki to było… Nie doceniali po prostu, nie doceniali, co to jest Europa. W ogóle wszystko było takie… Żeśmy siedzieli na walizkach… Po co myśmy tu przyjechali? No ale potem, stopniowo, przenieśliśmy się do Toronto i tam już było… To już było miasto, ale w dalszym ciągu miasto, gdzie wszystko było w niedzielę zamknięte. To była wielka wieś dla nas po Europie. Po Paryżu, po Anglii to było bardzo zacofane wszystko, tak. No ale teraz jest zupełnie inaczej, nie jest tak jak w Warszawie, bo Warszawa jest niesamowicie rozwinięta i jesteśmy pełni podziwu, ale tam było słabo. Dopiero teraz to się duża emigracja właśnie... Wtedy nie było emigrantów, nie byli przyzwyczajeni nawet do tego, ale teraz są różne narodowości i wszystko jest.

  • Proszę nam jeszcze na zakończenie powiedzieć, jak wyglądała pani nominacja? Dostała pani stopień i jak pani to odebrała?


Odebrałam zupełnie… Nie zależało mi na niczym.

  • Ale w takim sensie, co…


Dostałam papierek, który już się rozpada, zostawiłam to w Muzeum, że jestem nominowana do stopnia podporucznika. To wszystko.

  • Wspomniała pani o tym, że może to było podyktowane jakimiś względami, tak?


To jest moja interpretacja. Ja jestem człowiekiem raczej skromnym, więc nie uważałam, żeby były tam jakieś wspaniałe uratowania czy coś takiego. Ja robiłam to, co trzeba było robić, i nie było kwestii według mnie, czy zasłużyłam, czy nie zasłużyłam. Ale po prostu zdziwiłam się trochę.

  • Tak jak pani wspomniała przed nagraniem, mogło to być podyktowane późniejszymi warunkami obozowymi, tak?


Tak, tak, że nie musiałam pracować. To o to mi chodziło, że nie musiałam pracować w fabrykach niemieckich.

  • Czyli jakby dowodzący Powstaniem mogli mieć to na względzie, że na przykład wyższy stopień pozwoli…


Mogli, tak. Mogli. To jest też moja koncepcja. Absolutnie nie wiem, z kim to można wytłumaczyć nawet. Czy to była moja zwierzchniczka, czy to była… Każda z tych pań miała swój stopień. Była kapitan, była major „Rysia”, kapitan „Helena”. Też miały pseudonimy oczywiście, ale to była organizacja wojskowa. Należałyśmy do wojska, prawda?

  • Czyli znacznie pani to ułatwiło, bo po nominacji miała pani szansę dostać się do oflagów.


Trochę się nauczyłam. Ale głodna byłam tak samo jak i wszyscy. Paczki amerykańskie przychodziły, owszem, ale jak dawniej była paczka na cztery, to tutaj była paczka już na dziesięć, na szesnaście, tak że to była dosłownie frakcja jakichś tam… mleka w proszku czy… papierosy były, owszem, i tam się nauczyłam trochę palić, ale to tak raczej z głodu. Odzwyczaiłam się potem.

  • Jeszcze pani wspominała, że był taki moment, który zapadł w pamięć, jak chłopcy rzucali broń podczas wyjścia.


Tak, to był bardzo… Tam był właśnie u wylotu... wydaje mi się, aleja Niepodległości, 6 Sierpnia była ulica, taka krótka. To wszystko prowadziło niedaleko od placu Zbawiciela, wychodząc z Warszawy. I oni rzeczywiście z taką pasją rzucali tam, pod te stopy tego Niemca, [który tam] stał, tam rzucali broń. To było takie bardzo tragiczne. I ta kobieta, która [krzyczała]: „Zabierają nam dzieci” – z taką rozpaczą. To było takie przejmujące, powiedziałabym.

  • A ta kobieta szła razem z państwem czy była gdzieś z boku?


Nie, nie. Bo to już… Jeszcze ludność cywilna nie była ruszana. Oni powychodzili ze schronów, bo to wszystko były schrony. Właśnie mówiąc o schronach podziemnych, to pamiętam jakąś operację przy świeczkach dosłownie. Jakaś była operacja, chyba nogi, szczęśliwie nie bardzo może taka [skomplikowana]. I to było w budynku chyba… już nie pamiętam, nie chcę mieszać. Też pamiętam, że byłam na operacyjnej, stworzonej operacyjnej, na rogu Marszałkowskiej, też tam były jakieś biura... [Na rogu] Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, tak bliżej Marszałkowskiej niż Prudentialu, był szpital też, więc szpitale się potworzyły właśnie w takich punktach. Niekoniecznie musiał to być szpital regularny. W każdym razie w bardzo trudnych warunkach to się wszystko robiło. Ale wiele produktów, wiele materiałów różnego rodzaju, w różnych dziedzinach wyszło na zewnątrz, znaczy wszystko było bardziej może łatwiej dostępne, ale zasadnicze takie właśnie. Woda była problemem. Pamiętam, że się w kubełkach od jednej osoby do drugiej podawało te pełne wiadra wody, do gaszenia czy też do… Chleb jakoś nam… No, jakoś żywiliśmy się chlebem. Tylko pamiętam, że kiedyś tam na ten mój patrol podzieliłam chleb nożem, którym mydło kroiłam przedtem, i te kromki takie z mydłem. No więc smutno było, ale zjadło się.

Warszawa, 29 września 2015 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła

Maria Kryt Pseudonim: „Myszka”, „Monika” Stopień: podporucznik; patrolowa Formacja: Batalion „Kiliński” Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter