Maria Michalina Teodozja Siąkowska

Archiwum Historii Mówionej
  • Chciałabym, aby siostra powiedziała od początku, jak wyglądała okupacja i Powstanie w Warszawie.


O oblężeniu Warszawy nie?

  • Bardzo proszę, tak.


Wszystko miałyśmy przygotowane. Wszystkie okna, szczelinki zabezpieczone kitem. Wszystko już było gotowe.

  • Siostra mówiła, że były też schrony.


Tak. Do tych schronów z każdego końca [wejść]: jedno wejście, drugie wejście, trzecie wejście. Trzecie wejście to było bezpośrednio na ogród. A tamto tylko do piwnicy. I ogrodnik, który zobaczył tą beczkę, on po schodach wyszedł z piwnicy i w drzwiach zobaczył, jak ta beczka leci.

  • To była taka bomba?


Tak. To było dopiero 25 września. A 8 września było tak samo, że zapalił się słup podtrzymujący dachy.

  • Bo też było bombardowanie, tak?


Tak, strzelali. Ogród był skopany; jedno drzewo z korzeniami nawet w powietrze wyleciało [...].

  • W każdym razie, wielkich szkód nie zrobił.


Ten ogród to były same kotliny – kotlina za kotliną. A tu wszystko zniszczone było [tak], że nie [nadawało się] do mieszkania. A co było w tych pomieszczeniach? Bo tu są różne pomieszczenia, to tam te sprzęty, które były, to były połamane, postrzępione – wszystko było zniszczone. A z drugiej strony to nie było nic ruszone, tylko szyby w oknie powylatywały. A tutaj to wszystko... I na piętrze tak samo: piętro i parter od strony ogrodu – nie do zamieszkania! Gruzy, gruzy, strzępki. A na piętrze – bo poszczególne cele, gdzie siostry sobie mieszkały, to tu, w tym kierunku ściana, która dzieliła korytarz od tych pokoików, wywrócona na korytarz. A w celach łóżka drewniane – w strzępki; szafki, okna – wszystko zniszczone. A tu są dwa okna większe – tutaj wysoko, duża sala – to komin od góry do dołu [niezrozumiałe], wszystko, szafa, w której były jakieś papiery, to strzępki, gruzy. Chcąc po tym przejść, trzeba było wchodzić na górę. Takie były zniszczenia.
Musiałyśmy siedzieć z tej strony – tam są jakieś rozmównice.

  • I siostry się przeniosły do tych rozmównic, tak?


Z tamtej strony się trochę uchowało. A teraz muszę pani pokazać, bo tutaj pani nie widziała [...]. To było wszystko zniszczone, i na piętrze tak samo.

  • Czy to zostało potem odremontowane?


Zaraz, po kolei, jeszcze powiem. Jakeśmy wyszły, tośmy nie wiedziały, co się dzieje. I tu jest studnia, a tu jest okno, właśnie to okno [za moimi plecami]. Jak ten słup [na strychu, który wskutek bombardowania płonął, został] zagaszony właśnie [z tej studni], ja i jeszcze dwie siostry kręciłyśmy wężem, na górę poszła woda i [ugasiła pożar na strychu. Z kolei 25 września wpadła do ogrodu bomba, powodując uszkodzenie murów klasztoru od strony ogrodu i zostawiając lej długości trzech, czterech metrów]. Po tym wybuchu wszystko ucichło, Warszawa się poddała.

  • A w czasie okupacji?


Potem już przez jakiś czas Niemcy zaczęli przychodzić.

  • Mieli prawo wchodzić tutaj? Byli wpuszczani?


Sami sobie wybili dziurę [w murze, w ogrodzie].

  • Od strony uniwersytetu?


Tak, od tej strony. Wybili sobie dziurę, a [jak było] w Powstaniu, to już powiem dalej. Chodzili sobie tutaj, i szli przez ogród do bramy, bo tu jest brama.

  • Ale do wnętrza nie wchodzili?

 

Do wewnątrz przychodzili! [...] Do Powstania włącznie to wchodzili często do klasztoru: tutaj do rozmównicy, i do chóru. Wszędzie chodzili. Chcieli się gdzieś ulokować, chcieli zabrać.
[...] Karmelitanki – dziewięć z Warszawy, a dwadzieścia z Łodzi] przyszły w 1941 roku, między 19 marca a Wielkanocą. I matka przełożona, przeorysza, jak się dowiedziała, że tutaj panowie są, ci Niemcy, i chcą się porozumieć, czy można się tu zainstalować, to poszła do chóru, pomodliła się, przyszła i wywiad robili z nią. Ona umiała bardzo dobrze po niemiecku i powiedziała – bo oni chcieli wiedzieć, jaka tu jest sytuacja – „Tu jest bardzo wielka wilgoć”. Tak było – tynki od strony muru odpadały. Jak się o tym dowiedzieli, jak powiedziała matka przełożona, to przekreślił – „Nie do zamieszkania”. [Dzięki temu nie zostałyśmy wysiedlone z klasztoru aż do Powstania].
Bo w Krakowie siostrom wizytkom większą część klasztoru zajęli Niemcy. [...] Potem [jednak] w końcu [Niemcy] zabrali klucze od klauzury (od bramy). [...] Na dwa klucze się zamykało, i jeszcze na zasuwkę taką, bo to olbrzymie drzwi. Jeden Kamerad [miał] jeden klucz, drugi Kamerad – drugi klucz, i tak wchodzili, kiedy chcieli. A do środka to później troszeczkę chodzili – po wszystkich pomieszczeniach! Zaglądali do chóru.
Raz przyszli do chóru, jak żeśmy były na modlitwie. Nas było [trzydzieści osiem wizytek warszawskich], dwadzieścia karmelitanek z Łodzi i dziewięć karmelitanek z Warszawy. Po pół roku te dziewięć z Warszawy otrzymało z powrotem [swój] klasztor. Ale później znowu je wzięli, kazali się rozebrać, po świecku się ubrać, i wywieźli do Niemiec.

  • Te siostry musiały się przebrać w cywilne ubrania, tak?


Tak, musiały sobie skądś wziąć.

  • Pojechały gdzieś na roboty?


[Nie wiemy]. Wyjechały tak po świecku, a po skończonej wojnie wróciły, i do tej poru są w [Warszawie].

  • A siostra też wyjeżdżała, czy nie?


Myśmy musiały wyjść, jak miałyśmy rozkaz. To już będzie dalej. Jak Niemcy chodzili i byłyśmy w chórze, i karmelitanki też (bo chór jest podzielony) [...], środek myśmy zajęły, a one [były] z boku. Jak się dowiedziały siostry, że Niemcy wchodzą, one się położyły krzyżem [śmiech]. To nie do opisania oczywiście. Jak oni weszli – kilku weszło (tam jest stopień na te poprzednie [?], przy oknie), jak zobaczyli, że siostry leżą, a figura Pana Jezusa Smętnego – taki posąg – siedzi naprzeciwko tych sióstr, to hop! hop! – uciekali! A [Niemcy] przyszli do zakrystii wewnętrznej, bo tam jest zakrystia kościelna i zakrystia [wewnętrzna]. Tam była zakrystianka (była epidemia), tam mieszkała, ponieważ karmelitanki dostały całą stronę od ogrodu do mieszkania, jak przyjechały. Siostra zakrystianka wewnętrzna, klauzurowa, leżała akurat chora. I znowu – [Niemcy] chcieli tam wejść, bo to duże pomieszczenie. Siostry, które prowadziły tych Niemców, powiedziały tak: „Tu leży siostra na epidemię chora” – to uciekli. „Furta, gdzie furta?!”. Do furty uciekali. A potem już chodzili tak, jak chcieli.


  • Jak się siostry dowiedziały o wybuchu Powstania?


U nas było gospodarstwo: cztery krowy, koń, trzoda chlewna i kury. [...] Umarł jakiś ktoś, znany Niemcom – jakaś osobistość, i miał być pogrzeb. Dali nam rozkaz, że mamy opuścić klasztor, i wszystkich, całą okoliczność, Krakowskie Przedmieście i jeszcze, wysiedlili. Na kilka godzin wszyscy musieli opuścić [ten rejon], my też. Myśmy się przeprowadziły do sióstr sakramentek i wróciłyśmy wieczorem.
A teraz, jak już stale przychodzili do nas, to od strony [ogrodu, mury klasztoru] w różnych miejscach były zniszczone, [pomieszczenia zagruzowane nie do zamieszkania]... Fundament [ogromnej] wielkości przebity [był] do środka, tak że tylko można było widzieć i tą dziurą wejść do piwnicy. Takie zniszczenia były. Dachy oczywiście –wszystko w proszek. I w końcu, jak już przyszedł ten sierpień, to myśmy były zawiadomione, że jest Powstanie.

  • Kto was zawiadomił?

 

[...] Siostra Maria Klaudia. To też jest znana siostra w całej Polsce i poza Polską, bo dużo działała między zakonami. [...] [Jej] brat brał udział w Powstaniu, więc zawiadomił, że o piątej, to znaczy wieczorem... Jak się zaczęła ta strzelanina, już pod wieczór, myśmy były przygotowane trochę, ale nie wiadomo, jak to wszystko wyjdzie, więc od razu, jak tylko zaczęły [się] czołgi i strzały przez Niemców, to zaczęli wchodzić ludzie do klauzury. Msza święta była. Pierwszy był atak taki, że rano była msza święta, i kilka osób [było] oczywiście, jeden kleryk był... A Niemcy weszli i zażądali, żeby wszyscy [świeccy] przyszli do furty. Wszyscy poszli do furty, oczywiście nasz organista również. Organista się tłumaczył, że jest folksdojcz, jakoś tam się nazywa... [Mówił], że jest katolik, ale Niemiec, coś takiego. To on go zastrzelił na miejscu. [Pozostałe osoby zostały przez Niemców zabrane i już nie widziałyśmy ich].
Jedną osobę, siostrę przyrodnią księdza siostra furtianka schowała tak, że nie mogli jej znaleźć, i zachowała się. Po odejściu Niemców tą siostrę księdza ubrali jako postulantkę do nas, to się już nie czepiali. Zakonnic naszych się nie czepiali.


25 września się zakończył… Powstanie zaczęło się, to zaraz [do klasztoru za klauzurę weszła] pierwsza partia ludzi, to weszły dzieci [ze swoją ciotką]... Kossakowscy! Państwo wiedzą, kto to Kossakowscy? Troje dzieci, Kossakowskich rodzonych: dwóch chłopców – jeden miał dwanaście lat, drugi dziewięć – a dziewczynka miała sześć. Był adoptowany jeden chłopiec, miał pięć lat. Podobno zabrali go Niemcom, którzy wieźli dzieci na stracenie.

  • Te dzieci weszły tu, do klasztoru?


Do klasztoru weszli, tak. Do klauzury. Tu, na tym ogródku się bawili. I potem drugi ogródek jest, bo to jest kwadrat, klasztor to jest kwadrat [...]. Tam się też bawili, ale wtedy, kiedy się uciszyło – to już Powstanie. I tak przychodzili. I potem jedna pani ze swoim [mężem]... Donata Sadowska, a jej córka zamężna Staszic się nazywała. Przychodziła, żeby ją przyjąć do klauzury. A ona miała też znajomą jedną siostrę u nas, wdowę, hrabinę. Zanim weszła do klasztoru, jej męża zastrzelili na jej oczach. A ona była ze swoją pomocnicą, młodą dziewczyną. I tak przychodzili, [w różnych porach]…

  • Czyli ludzie szukali tu schronienia, tak?


Ludzie, których spotkała strzelanina na ulicy – wszystko wchodziło. Wszystkie części klasztoru były zapełnione.

  • I przez cały okres Powstania ci ludzie tu byli, tak?


Tak, byli. Niektórzy dostawali jeść, a niektórzy... Były trzy kuchenki [...], tam sobie ludzie przyrządzali. Niektórzy z mężczyzn wypadali z klasztoru na ulicę i sobie przynosili: raz jeden worek suszonych ziemniaków w plasterki, to znowu kaszy... Ale że myśmy miały też zapasy – nas było sześćdziesiąt cztery [wizytki i karmelitanki], a jeszcze do tego dominikanki, szarytki, sakramentki... Dominikanka jedna zajmowała się tymi dziećmi i bawiła je.
Jeden Niemiec przyszedł, jeszcze bardziej na początku (byli to katolicy, Niemcy-katolicy), jeden oficer siedział stale w kuchni. Jedna pani, która też się schowała, była zajęta [w kuchni]. Też znana podobno siostrom [z tego], że miała jakiś sklepik. I siostry wyznaczyły jej, żeby się opiekowała Niemcami. O ona usługiwała temu [oficerowi] [...]. Raz mu zrobiła uwagę: „Pan to jak kaczka: naje się i za chwilę drugi raz przychodzi”. Na górze był basen, była woda z tej pompy, z tej naszej studni kręcona. W kuchni się ogrzewało rurami i tam była łazienka, i on zawsze tam się kąpał.
Potem przychodzili różni ludzie, najróżniejsi.
Ale teraz muszę wrócić jeszcze do tego, że tam, na końcu, od ogrodu do uniwersytetu był pałac królewski [Kazimierzowski], piękny. Z naszego klasztoru było go widać dość dobrze. Tam w gruzach i w płomieniach [we wrześniu 1939 roku] zginęło stu żołnierzy polskich.

  • Czy siostra to widziała? Widziała, że tam była walka i że zginęli żołnierze polscy?


Dowiedziałam się bardzo po prostu i uczciwie się dowiedziałam, bo sanitariuszki i jeden woźny przywieźli tych rannych. Stu zginęło – zniszczony, spalony piękny pałac. A wybudowali [właśc. odbudowali] taki sam, podobny, tylko zwyczajny. A tamten był piękny: z gzymsami, ze słupami, z takimi różnymi... Więc te sanitariuszki weszły do nas, [dotyczy to jeszcze września 1939 roku]. Jedna była z Łodzi, bardzo inteligentna. I powiedziała nam tak: „Teraz leżymy na łopatkach”. A kiedy tych rannych ustawili na korytarzach – bo nie było gdzie, tylko na korytarzach. Ale kto ich karmił, to nie wiem; dość że przechodziłam obok z jedną siostrą – bo ja byłam postulantka wtedy dopiero – a jeden z nich, taki już w sile wieku, może po czterdziestce, wołał: „Chleba, chleba!”. A tu nie ma.
Jeszcze jak sobie przypomnę, a przypomina mi się, bo mam w oczach to wszystko... Skąd tu chleba? Tam te kuchenki były, i myśmy też dawały, ale po jakimś czasie zabrano [tych rannych]. A co z nimi zrobili, może ich wszystkich wystrzelali? Nie wiem, nie wiem. Ale wkrótce ich zabrali.
Ale potem [w czasie Powstania] coraz więcej przychodziło ludzi, gromady. We wszystkich pomieszczeniach, w których mogli się schować... (Bo już był klasztor odnowiony. Tylko jedna sala była nieodnowiona, bo pan inżynier Domaradzki miał czterdziestu robotników, pracowali w 1940 roku, i odnowił cały klasztor oprócz tej jednej dużej sali na parterze i na piętrze. Dopiero po skończonej wojnie był odnowiony do użytku). Sanitariuszki razem z rannymi opuściły [klasztor], tylko ten woźny prosił, żeby go zatrzymać, bo u nas było gospodarstwo, tak jak powiedziałam: cztery krowy, trzoda, koń i kury. On jakiś czas był też, a potem nie wiem, co się z nim stało.
Jeszcze potem przychodzili ze szpitala. Na części korytarza jeden ranny stale wołał: „Halo! Halo! Halo!”. Pewno umarł. A drugi szpital przybył z [kościoła] Wszystkich Świętych. W tej sali z trzema oknami byli ulokowani. A ksiądz był przed wejściem na łóżku polowym czy na jakiejś kanapce ulokowany przez siostry, opalony [właściwie poparzony], ale u nas umarł. Okropnie. A trzeci [szpital] w chórze, i tam, w chórze był wybity wielki wyłom do Uniwersytetu, to tamtędy sobie wychodzili i wchodzili. A na dole, też od Uniwersytetu, jest mały, wąski ogródek. Oczywiście okna w kratach. I tam też była olbrzymia dziura wybita i przychodzili ludzie, jak to się mówi, kolejką. A u nas były pomidory w ogrodzie, czerwone. I przez te drzwi na ogródek zamknięte na klucz i na zasuwki... Tylko tymi wyłomami w kratach... I wodę się kręciło do wiadra, nosiłyśmy i ludziom się podawało, [razem z naszymi pomidorami z ogrodu, dopóki były].
Jednego razu patrzę: prowadzi Niemiec jedną krowę. Chciał pewnie, żeby tą dziura [przeszła], ale drzwi zamknięte. I inny jakiś żołnierz cofnął go i zaprowadził [krowę] do obory.

Trwało to wszystko. W końcu jeden szpital, co był blisko... Tam leżały... jedna pani jakaś młoda miała w szynach nogę po amputacji – siedzą ranne. A w chórze Niemcy nie tylko to wybili, ale na piętrze... Bo z kościoła można wejść na piętro, na ambonę. I oni tam wybili sobie dziurę – znowu, to już trzecia – do klauzury. Powiedzieli: „Jak ci bandyci [to znaczy Powstańcy] będą nas gonić, to będziemy uciekać”. Niemcy tak powiedzieli. Najświętszy Sakrament był przeniesiony do wewnętrznej zakrystii, naprzeciw miejsc, gdzie można porozmawiać, na ścianie. To tam była msza święta. A ksiądz Niemiec, w mundurze, też przychodził. Ale tak strzelanina postępowała, że najpierw z kościoła do zakrystii, później msza święta [się odbyła], a siostry tam odmawiały brewiarz, śpiewały. Jak przyszło, że tam trzeba zaśpiewać, błogosławieństwo dać, to on wstał – ksiądz Niemiec – i dał błogosławieństwo – on! Ale coraz bardziej strzelanie i coraz więcej ludzi, [więc Najświętszy Sakrament] znieśli całkowicie na parter. Bo to jest na górze klasztor, na wzniesieniu. [Jest] parter i jedno piętro, a potem takie półpiętro jeszcze, i tam przychodzili znowu do małej kapliczki, taki prymitywny [punkt sanitarny] zrobili. Ale znowu Niemcy zaczęli chodzić gromadnie i trzeba było wziąć [Najświętszy Sakrament] do tej piwnicy, gdzie myśmy siedziały. Siostry siedziały i ludzie z nami, i ksiądz Niemiec tam przebywał. Często wychodził na ulicę. Raz wyszedł i wrócił roztrzęsiony, bo spotkał zabitego Niemca. On też razem z nami tam przebywał, często wychodził na ulicę patrzeć, co się dzieje.


  • Czy siostra pamięta ataki na uniwersytet?


[Nie pamiętam].
Na uniwersytet to było strzelanie, ale raczej mniej, dlatego że tamta strona, od uniwersytetu, to klasztor mało ucierpiał. Tylko pałac królewski [Kazimierzowski] był spalony [we wrześniu 1939 roku], ale po wojnie go odbudowali, [inny]. A za ogrodem... Bo nasz ogród był mały, przedtem nasz ogród był aż do Wisły. A za tym murem już na dole teraz są tylko drzewa na tym placu. Tam były zabudowania. Były kamienice, które było bardzo dobrze widać, nawet trzy piętra były widoczne dla nas. To wszystko zniszczyli. Ta kamienica, która jest blisko kościoła, należała do klasztoru. Trzy kamienice: trzydziesty szósty, trzydziesty ósmy i czterdziesty – to Powstanie wszystko wypaliło. A jeszcze wracam do tego, że w 1943 roku, już w kwietniu czy w czerwcu, tak, już wcześniej, w nocy były alarmy i strzelali. Ale kto, to nie wiem. To nie Powstanie. Powstanie [wybuchło w następnym roku]. Na przykład: alarm w nocy, trzeba było wstać, prędko coś na siebie nałożyć. Myśmy miały takie polecenie – każda miała jakąś starszą siostrę do opieki – żeby im pomóc zejść do schronu. Ale do schronu trzeba było zejść z piętra do piwnicy – to daleko, więc niektóre siostry [starsze i chore] się zatrzymywały [pod opieką młodszych sióstr w swoich celach nie schodząc do schronu]. I tak stale było, ale to była też strzelanina... Mam wrażenie, że przecież to nie byli Powstańcy, tylko Niemcy albo Rosjanie.
Część Powstańców poddała się Niemcom. Raz przyszło kilku Niemców. Przyszli do kuchni, a ja pomagałam kucharce i stałam blisko sionki. Tam był taki mężczyzna, Powstaniec [czy raczej Niemiec?], w sile wieku, na pewno miał ze czterdzieści lat. Zobaczył mnie, że ja chcę przejść do kuchni. Powiedział: „Niech się siostry nie boją, nie objemy”. Bo Niemcy przyszli, żeby dać [im] coś do jedzenia [i picia. Wody] – wtedy już nie było [w mieście, ale była w naszej klasztornej studni. I tą wodą dzieliłyśmy się – kręcąc ze studni – ze wszystkimi, którzy przychodzili. Podobnie było w 1945 roku po zakończeniu wojny]. A jeszcze muszę powiedzieć, że [Niemcy, którzy przychodzili do naszego klasztoru od rozpoczęcia wojny] to byli katolicy. W pewnej fazie Powstania powiedzieli nam tak – to słyszałam, jak nam powtarzano: „Teraz my, katolicy, opuszczamy klasztor. A przyjdą esesmani. A oni będą inaczej…”.

  • Grozili wam?


Nie, nie grozili. „Żal nam sióstr jest”, tak powiedział jeden Niemiec. „Żal nam sióstr, bo teraz tamci to będą bezwzględni [niezrozumiałe]”. I tak było. I potem zaczęli przychodzić. Zajmowali na piętrze cele. Na przykład kradli w celach koce i kołdry. [...] Przecież myśmy nie mogły wszystkiego zdjąć! Niektóre sobie zdjęły, ale kradli [i wysyłali na Sybir dla tam będących żołnierzy].

  • Jak wyglądało zakończenie?


Jeszcze ten zastrzelony ogrodnik. Otóż jedna rodzina: zięć jednej siostry, wdowy, z żoną oczekującą pierwszego dziecka i matka (teściowa) i siostra tej matki tego pana – było ich kilka osób. Już nie było miejsca, żeby ich ulokować, to jeszcze jedna jest [cela] całkiem na końcu, przy samym murze do uniwersytetu, w kierunku pałacu, i tam ich ulokowali. A ogrodnik… Już nie ten, co widział pocisk tak jak beczka, bo on był, a potem znikł. Albo go Niemcy zabrali, albo sam uciekł od nas. A ten ogrodnik, co zginął, to on przybył z żoną, już starszy, starsze małżeństwo, bezdzietne. Przybyli z Wielkopolski. Jak się ten ogrodnik dowiedział, że mamy ogród, to się zgłosił i był do Powstania włącznie, aż zginął.
[...] Siostrom powiedzieli: „Siostry mogą chodzić po ogrodzie swobodnie, ale jeśli ktoś z mężczyzn będzie chodził, to będzie bez pardonu zabity”. I tam poszli: zięć siostry, ogrodnik, jakiś pomocnik, co przy klasztorze mieszkał z żoną, i ten, co się zajmował koniem, bo przywoził trawę. Zabezpieczali trzy okna. A Niemiec zobaczył, wlazł na mur klauzurowy – wysoko przecież, jak tam się dostał? – rzucił granat, zabił na miejscu ogrodnika [...]. Workami z piachem czy z czymś zabezpieczali te okna, żeby odłamki nie wpadały do tego miejsca, gdzie ta cała rodzina się schowała. Ja przypadkiem byłam posłana, żeby się tam udać po coś. Ale tam też [jest] przedziałka: część tej izby schronu była od ogrodu, a druga część od ulicy, oddzielona murem i drzwiami, więc ja musiałam iść do tej drugiej. I już wychodziłam, byłam blisko drzwi, a tu trzask! – i szum. Nie wiedziałam, co się dzieje. Wyszłam po kolei, poszłam na parter, wychodzę, a tu dwie pani lamentują – jedna pani starsza, druga młodsza, ta młodsza lamentuje – a żona tego zięcia leżała chora po porodzie dziecka, ta siostra mówi: „Cicho, bo tam chora jest!”. Wyszłam dalej na duży korytarz, a tu niosą tego zięcia siostry. Nogę lekarze – ponieważ w nas w klasztorze też byli – amputowali u nas w klasztorze. A ja wyszłam na ten ganek, patrzę: pod oknem leży człowiek zabity, a drugiego prowadzi żona, bardzo już rannego. Doprowadziła go do schodów, a on padł i koniec – nie żyje. Dwóch zabitych, trzeci tylko trochę ranny, właśnie ten, co się koniem zajmował.
Ten ksiądz umarł. A ten z tej kamienicy, co blisko [była], to palił się i z piętra [wyskakiwał] – nie mogli klatką schodową schodzić, to wyskakiwali oknami. Ci, co sobie nóg nie połamali, to wchodzili wszyscy do klasztoru. A niektórzy stracili życie, spadli z wyższych pięter, bo nie mieli gdzie [iść] – klatka schodowa w płomieniach, nie było gdzie uciekać. Kilka osób się zabiło, skacząc, kilka się uratowało.

  • Jak się dla was zakończyło Powstanie?


Tak się zakończyło, że [...] przysłali podobno nakaz, żeby opuścić klasztor, ale ten, kto niósł ten rozkaz, pomylił się i nie przyniósł do nas. I myśmy dalej byli. Po jakimś czasie przychodzą Niemcy: „To siostry są? Przecież był rozkaz, że macie opuścić [klasztor]”. Nam nikt nie powiedział, więc siostry prosiły o przedłużenie. Przez dwa tygodnie siostry szykowały wszystko na odjazd. Grasowali wtedy „ukraińcy”, żołnierze niby. Wchodzili i co mogli, to przy nas kradli. Te siostry, które tylko mogły, to szyły worki, pakowały wszystko. Myśmy różne takie też, pieczywo przygotowywały. Przy świeczce oczywiście, w nocy nawet. Jak już wszystko było gotowe... A myśmy pozabijały wszystkie kury i upiekły, i było dla wszystkich sióstr, żeby się posiliły i pozabierały. Część oczywiście rozdały, trochę pieniędzy nawet... Ktoś ofiarował worek cukru w kostkach, to też każda dostała po trochę kostek.
Ci „ukraińcy” weszli do tych... Ekonomka mówiła po niemiecku, pochodziła z Bydgoszczy, była bardzo spokojna. Oni się pytają: „Co to jest?”. A ona mówi: „Mamy opuścić klasztor, dlatego siostry sobie przygotowały, posiliły się i zabrały resztę”. – „A po co odchodzić?”. Ale już nie mogły siostry wytrzymać, bo szpitale już po kolei zabierane, wywożone, ludzie po kolei wychodzili, a ci grasowali tylko jeszcze. [...] Poszły siostry do komendy niemieckiej, prosząc o pomoc, o ochronę. I [Niemcy] przysłali dwóch żołnierzy. Byli bardzo życzliwi [...].
Jak już było popakowane wszystko, to siostry wynosiły [rzeczy] na ciężarówkę, to oni też wynosili, pomagali. A ja z jedną siostrą z piwnicy głębokiej, tam właśnie, gdzie ten [ogrodnik] został zabity, [niosłyśmy] duży kufer z bielizną kościelną napakowaną, bo to się przechowywało, trzeba było odkopać, bo zakopane było, tak żeśmy chowały, to nas cztery niosły! Bo to po schodach, nisko. A jak to trzeba było nieść, to my we dwie niosłyśmy. Do dziś się nie mogę nadziwić, żeśmy to udźwignęły. Jakeśmy wyszły, to tak wysoko, głęboko, na parter, i doszłyśmy do chóru, to tak ze czterdzieści metrów, a jeśli liczyć do piwnicy, to i chyba ze sto, tośmy to dźwigały. A tych dwóch Niemców stało na górze, blisko kościoła. Jak zobaczyli, że my z tym kufrem, to prędko polecieli, chwycili ten kufer i tak: „Ojej!” – żeśmy takie ciężkie [rzeczy] dźwigały], i zanieśli do...
I potem wyjazd; cztery siostry zostały w klasztorze, już karmelitanki z naszym nowicjatem wyszły, wyjechały 15 października, a cztery zostały w klasztorze, a my jechałyśmy z tymi pakami do Łowicza, ale w połowie drogi [zatrzymała nas] straż graniczna, Niemcy. Popatrzyli na nas, nic nam nie zrobili, jedziemy dalej. Jedziemy jeszcze kilka kilometrów, prosto szosa idzie. Ani na prawo, ani na lewo nie ma drogi. Ale ktoś zauważył, że to już Wielkopolska. Stop. Co teraz zrobić? Nie ma drogi w poprzek, tylko wszystko prościusieńko idzie. Szosa była wysoko, a w dół były łąki, i przejazd był do tej łąki. A karmelita opiekował się naszą grupa, cośmy jechały. Cofać nie da rady, bo za wielki samochód – ciężarówka. A szosa nie taka szeroka, tylko dawniejsza. Wzięli się, żeby zjeżdżać do tych łąk. Wystraszyłam się, chcę wyskoczyć, zejść ze strachu, a karmelita mówi: „Siostro, nie!”. I częściowo, przodem wjechał do tej łąki, kołysało się na prawo, na lewo, i przyjechaliśmy w końcu znowu do tej straży, i znowu nie chcieli nas przepuścić. A dlaczego my teraz jedziemy? Ale karmelita umiał się z nimi rozprawić, że przecież przejeżdżaliśmy, dlaczego nas nie zatrzymali? A potem szczęśliwie żeśmy zajechali do Łowicza, a potem w Łowiczu się gdzieś tam ulokowałyśmy. Pokotem na słomie, na matach leżałyśmy na korytarzu, tylko kilka sióstr starych [lub chorych] było, które dostały taki pokoik, co miał łóżka piętrowe, a myśmy leżały na [podłodze]. No ale klasztor maleńki, cały, jak to mówię – z kominami, ze wszystkim wlazłby do naszego. I siostry przełożone prosiły, żebyśmy gdzieś indziej szukały. Siostry szukały, i rodzina jednej siostry była w Łowiczu, ale mówi, że tylko dwie siostry mogą przyjąć. W jakiś sposób starały się, czy do Krakowa bernardynki nas przyjmą. Myśmy wyjechały [pociągiem zwierzęcym. Jechałyśmy dwa dni].

  • Do Krakowa?


Tak. Najpierw na parę dni zatrzymałyśmy się u naszych wizytek, ale tam nie było miejsca, bo Niemcy od podłogi do samego sklepienia odmurowali. A tylko mała część: chór górny i chór dolny i kuchnię, i wszystko to, co od rozmównicy wolne, [zostawili siostrom wizytkom krakowskim], więc nie mogły nas przyjąć wszystkich. I tak kilka poszło do sióstr urszulanek czarnych. I tam [byłyśmy] dwa dni. Dostałyśmy ciężarówkę i znowu te pakunki na ciężarówkę, i wyjazd do Krakowa. Dwa dni jechałyśmy. Ale tutaj [w Warszawie] cztery [siostry] zostały, to było w październiku, do wizytek przybyłyśmy tylko na kilka dni, a potem do bernardynek, a w maju część [sióstr] już dostała też ciężarówkę, wyjechała większa część, a nas jedenaście już zostało u sióstr krakowskich, wizytek, bo już wojna się skończyła, to one od razu wszystko zrobiły, odbudowały i mogły nas – te jedenaście – przyjąć normalnie. Dwie w jednym miejscu, dwie w drugim miejscu, trzecie gdzieś po kątach... A wyjechałyśmy w pierwsze dni października [1945 roku], te jedenaście [sióstr] wyjechałyśmy w październiku, a tamte w maju [1945 roku]. Jedna była w Łowiczu, wyszła z robotnikiem jakimś, myśmy miały do pomocy różnych takich majsterskich, i kościelny był. Wrócił wcześniej od nas [...].
A te cztery siostry tu [z] klasztoru, do Krakowa, przybyły dopiero 1 listopada. I tu wszystko zlikwidowały, resztę pakunków też zabrały, a czego nie zabrały, to jakeśmy wróciły, to wszystko było pokradzione.

  • A kiedy siostry wróciły tutaj?


To było w 1945 roku.

  • Ale kiedy do Warszawy wróciłyście?


Tak jak mówię, w maju 1945 roku wróciła część sióstr. A te starsze, chore – jedna była akurat ciężko chora, młoda, ale chorowała na płuca czy na coś. Ja zostałam i druga, moja towarzyszka pracy tu w klasztorze [w Krakowie]. Po prostu w pierwszy piątek października przyjechałyśmy do Warszawy i tam już myśmy zostały. Ale ludzie wiele rzeczy pokradli. Wałęsali się. Taki jeden młody chłopak – patrzę sobie, a on leci sobie po klasztorze, biega i leci do góry. Zawsze coś ukradli, co zostało. [...] I tak się zaczęło od początku.
Siostra jedna, ta właśnie, co się tak uparła, jak przyjechała. A w Łowiczu też zostały cztery, między innymi ta, co się właśnie tak uparła. Potem jedna siostra odeszła do rodziny, a trzy jeszcze potem przyjechały 1 listopada.
Dwie siostry w czasie Powstania ze strachu dostały obłędu: jedna wizytka i jedna karmelitanka [psychicznie zachorowały. Siostrą karmelitanką zajęli się ojcowie karmelici, a naszą wizytkę zawieziono do szpitala i tam zginęła w gruzach i płomieniach bez śladu. Druga siostra zginęła w podobny sposób w Krakowie podczas oblężenia, trzecia siostra zginęła uderzona w głowę drzwiami w wagonie, pękła jej czaszka i w szpitalu umarła i czwarta zginęła tragicznie]. Te strzały i to wszystko... ale to jeszcze na początku. Ja byłam świadkiem, bo matka przełożona [Weronika] Czartoryska mieszkała w jednej z tych izb, jak one już były odbudowane – w 1940 roku na wiosnę się zaczęło budowanie [...].
Dwie siostry miały bardzo wysoki posag złożony w banku, z którego siostry też żyły. I z tych budynków, z czynszu, i z tych posagów wielkich, bo to były [zamożne]siostry. Wszystko to w wojnie straciłyśmy! Leżałyśmy na łopatkach, nie było co jeść! Zupka rzadka, kluska kluskę goniła. Ciężką robotę trzeba było robić, gruzy wynosić, nie ma siły.
Następna przełożona to tylko może być sześć lat bez przerwy, a potem, po trzech latach może być znowu wybrana. Ta, co była w Powstaniu, to była Wycielska, hrabianka pewno. I co ma robić? Teraz, gdy wszystkie już byłyśmy w klasztorze… [...]
Pan Domaradzki powiedział matce przełożonej w 1940 roku: „Niech matka zaufa Opatrzności”. I czterdziestu robotników [przychodziło] [...]. Jednego dnia nikt nie przyszedł: ani pan inżynier, ani pracownicy, ani budowniczy, nikt.

  • A co się stało?


Aresztowali ich Niemcy. Bo to było jeszcze przed Powstaniem! Miał syna i córkę. Córka była w Brazylii zakonnicą, a syn dwudziestoletni u nas się zatrzymał, przychodził, dostawał obiady i żywność i chował się. Jak się uchował, to widać z tego, że teraz, w ubiegłym roku, jak było odnawianie w pełni, tu przychodzili do rozmównicy panowie, którzy decydowali o tym. Ta jedna siostra, o której mówiłam, że robiła zapiski z moich zapisków, powiedziała, że jeden z panów powiedział: „Ja jestem wnuk Domaradzkiego”. Więc pewno ten syn się uchował, ożenił się i miał wnuka.
A jeszcze co – te krowy. [...] Niemcy przyszli, zabrali te cztery krowy i przyszli powiedzieć, że to na spółkę. A przynieśli łeb, oczywiście obdarty ze skóry. Jeszcze ten łeb widzę w oczach... A kucharka, która pomagała, rozpłakała się i mówi: „Ja się tym nie zajmę”. A ja byłam tak głodna, praca była ciężka... Co tu mówić, morze, morze różnych rzeczy jeszcze trzeba by powiedzieć. I mistrzyni [niezrozumiałe] była, bardzo serdeczna; specjalnie dla nas dwóch, dla mnie i jeszcze jednej, co razem żeśmy miały obłóczyny i śluby zakonne. Po mszy świętej siostry się tam jeszcze modliły w kaplicy, [mówiły] „Pod Twoją obronę”, a siostra mistrzyni mówi: „Tak mi żal tych dwóch, bo tak ciężko pracują”. Bo ja byłam nie jak to, jakby to powiedzieć, [niezrozumiałe], tylko [niezrozumiałe], do pracy, jak służące. A ja rozpłakałam się na to, i myślę sobie w duchu: „Ja już naprawdę nie mam siły. Panie Jezu, co robić? Jestem tak słaba, a tu czeka ciężka robota! W domu bym tego nie robiła!”. A przychodzę na śniadanie – to było jeszcze przed Powstaniem – bo był chleb wydzielony. Jeden bochenek na osiem kawałków, na cały dzień. Patrzę, a ja mam dwa kawałki. Przychodzę do kuchni, a tu są karmelitanki, na zmianę gotowały. Cztery ich było: trzy się zmieniały, a nasza kucharka tylko dyrygowała, zajmowała się, przygotowywała, a tamte pracowały. A tu jedna się odzywa: „To ja siostrze dodam”.
A potem, już jak się skończyło Powstanie, siostry wyjechały, myśmy zostały same, w 1944 roku była u nas zupka rzadka, a tu praca ciężka. I [mistrzyni] zarządziła, żeby wcześniej mogły pójść na spoczynek.



21 października 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Maria Michalina Teodozja Siąkowska Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter