Maria Teresa Kaczmarek-Uziębło

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Maria Teresa Kaczmarek-Uziębło. Urodziłam się 1 stycznia 1931 roku w Warszawie. Moi rodzice pochodzili z Wielkopolski. Tata od najmłodszych lat właściwie cierpiał dla Polski. W szkole podstawowej brał udział w strajku dzieci wielkopolskich, za co był bardzo bity. Kiedyś był tak bardzo zbity, że jego matka przyniosła go na rękach do domu, dlatego że nie mógł iść. Mimo to wytrwał w swoim. Mamusia mieszkała w innej dzielnicy, ale też mówiła, że dostawała trzciną po dłoniach. A dla mojej mamy, o... to było wielkie upokorzenie. Ale tak dzieci polskie za każde polskie słowo wypowiedziane w szkole były traktowane. Moja matka była wnuczką, ja jestem prawnuczką powstańca styczniowego. Mój dziad Marcin Rybicki brał udział w powstaniu. No niestety, wiadomo, jak to się skończyło.

  • Czy pani znała swojego dziadka?

Nie, dziadek umarł gdzieś, zdaje się, w dwudziestym czy dwudziestym pierwszym roku.

  • Czy w domu mówiło się o tym, jak za Polskę trzeba było walczyć, jak rodzina cierpiała?

O, tak, tak. Tata brał udział w powstaniu wielkopolskim, ale później, jak został podpisany ten pokój, później był skierowany na front wschodni, dlatego że Piłsudski nie dałby sobie rady ze swoimi wojskami. Tak że wszystkie pułki poznańskie to były bardzo karne wojska. Oni byli wyszkoleni dobrze i bardzo... No przecież doszli aż gdzieś tam, het, het, daleko. Przepraszam, tak się może trochę plączę. To jest ciekawe, że właściwie powstanie wielkopolskie wybuchło, nie mając naczelnego wodza. To był taki spontaniczny zryw patriotyczny. No i dzięki temu było zwycięskie – jedyne powstanie polskie, który było zwycięskie. Tak że właśnie w dwudziestym roku tata był tam na froncie bolszewickim, czym nie mógł się za bardzo chwalić.

  • Kiedy? W czasie…

Po wyzwoleniu oczywiście.

  • Proszę pani, czy to się przekładało jakoś na wychowanie w domu? Jak pani to zapamiętała? Czy pamiętało się jakieś rocznice, opowiadało o tym?

O tak, tak, ależ oczywiście. Przez całą okupację u nas było to wszystko obchodzone. Pamiętam, nam było bardzo ciężko w czasie okupacji i kiedyś na Boże Narodzenie mamusia, co mogła tam zrobiła, ale wigilia była taka strasznie skromna. I tata zrobił nam niespodziankę: ubrał się w swój mundur i usiadł do stołu. Myśmy dosłownie płakali ze wzruszenia. To było największe święto i najradośniejsze Boże Narodzenie.

  • A szkoła? Czy pani zapamiętała przedwojenną szkołę?

Ja właściwie skończyłam drugą klasę, drugi oddział i wybuchła wojna, tak że z tamtych czasów no to tak normalnie, tak jak z maluchami tam było. Później miałam przezacną wychowawczynię, panią Zofię Pajewską, która starała się nam przemycić jakieś historie, jakieś fakty. Tak że ci nauczyciele to byli przedwojenni, starzy pedagodzy i w jakiś sposób tam nas troszkę pouczali. Oczywiście chodziłam na komplety i w czterdziestym czwartym roku już mamusia mnie zapisała do tajnego gimnazjum. No ale niestety dopiero w czterdziestym piątym mogłam…

  • Jak pani zapamiętała wybuch II wojny światowej? Czy były jakieś konsekwencje tego wybuchu dla pani rodziny?

Och, Boże, II wojna światowa. Mój tata był później przemianowany do cywila, ale pracował w Ministerstwie Spraw Wojskowych. Więc już przed samym wybuchem wojny to przecież wiadomo było, że w tym Ministerstwie się gotowało. Siedział wieczorami, w ogóle w domu go nie było. Jak wybuchła wojna, to Ministerstwo przeniosło się do tej szkoły na Narbutta. I 5 września do szkoły na Narbutta...

  • Która to była szkoła?

Wie pani, dokładnie to teraz już nie pamiętam. I 5 września tata przyszedł do mamy i mówi tak (bo na noc wracał do domu, ale tak to pracował): „Słuchaj, jesteśmy spakowani w Ministerstwie i ewakuujemy się. Można zabrać rodzinę, więc zdecyduj, czy chcesz jechać”. Nas było troje, bo jeszcze brat był. Mamusia mówi: „No jak ja tu zostanę sama? No jedźmy. Zawsze byliśmy razem, jedziemy”. Ale to osobny rozdział, to rzeczywiście była tragedia. Jak pokazywali ten film o Enigmie, to pewne fakty kojarzyły mi się z tą naszą wędrówką.

  • Dokąd państwo dojechaliście?

Z różnymi przygodami dojechaliśmy do Kopyczyniec (takie miasto w powiecie stanisławowskim), a później nas skierowali do Kociubiniec (to była taka ukraińska wieś) i rozkwaterowali nas przecież do tych gospodarzy. Nas do takiej ukraińskiej rodziny zakwaterowali. Nie wiem, którego tam myśmy zajechali. Jakiś tydzień czy dwa tam mieszkaliśmy. I kiedyś ten Ukrainiec tak stanął, taki ogromny, miał dwóch synów, też takich potężnych, stanęli w drzwiach i mówi: Nu, kuda wy teraz pójdzieta? Tata się zastanowił, co [ma na myśli]. I okazuje się, że tej nocy weszli Sowieci. No więc tatuś czym prędzej... Zresztą co myśmy [mieli]. Myśmy byli spakowani na krótki czas, dlatego że mówiło się, że przecież Anglia, Francja przyjdą z pomocą i wrócimy. Tatuś poszedł tam do tego kwatermistrza, czy nie wiem, z kim tam załatwił, i przeniósł nas. Przeniósł nas do sołtysa, który był Polakiem, ale miał żonę Ukrainkę. No i następnej nocy przyszli ci Ukraińcy i zaczęli kamieniami szyby wybijać. No więc tata mówi: „Mój Boże, trzeba stąd uciekać, bo przecież nas tutaj ukamienują, zabiją”. No i spakowaliśmy się i pojechaliśmy do tych Kopyczyniec. Bagaż był niewielki, właściwie troje dzieci to był cały bagaż, największy dla rodziców. Tam tatuś znalazł takie pewne mieszkanie, u takiej zaufanej osoby, u żony policjanta granatowego.
I znowu mieliśmy tam... Codziennie przychodziło NKWD. To znaczy, nas się nie tyle czepiali, ile tej gospodyni, ona się nazywała pani Nowicka. „Gdzie jest mąż?” Ona mówi: „Nie wiem, wojna”. No więc jak tam kolejny raz przyszli, tata mówi: „Wiecie co, to jednak nie ma co, my też musimy stąd uciekać”.

  • Bo o tatę jeszcze nie pytali i jeszcze go nie niepokoili ci Rosjanie?

Tak, no to były te pierwsze dni. Więc zebraliśmy się i zaczęliśmy wędrować, ale tak, jakąś tam gotówkę rodzice mieli, ale przecież za wszystko trzeba było płacić. Tak że pieniążki się kończyły, biżuterii za dużo rodzice też nie mieli, bo właściwie nie stać ich było. No i zaczęliśmy wędrować. Dowiedział się tatuś, że w Przemyślu na moście przez San przepuszczają do strefy niemieckiej. Mówi: „No trudno, jedziemy do domu”. No ba, ale jak myśmy tam dojechali, to był jakiś zamach na Hitlera czy coś tam takiego było, w każdym bądź razie zamknęli tę granicę i zostaliśmy właściwie bezdomni. I okazało się, że tam było tych bieżeńców, jak to mówili ci Ukraińcy, bardzo wielu.
Do seminarium duchownego nas przydzielili i tam było po pół metra podłogi na osobę. No więc dostaliśmy dwa i pół metra, to jednak było dużo. Ale tu się robi zimno i tutaj... No dobrze, jest dach nad głową, ale trzeba jeść, trzeba jakoś myśleć o tym, żeby się dalej przemieszczać. Pamiętam, rodzice chodzili w nocy stanąć w kolejkę po chleb. Tam była taka piekarnia, Żyd miał piekarnię i on tam rozrzucał ten chleb między ludzi. Siostra kiedyś poszła i wypchnęli ją z tej kolejki. Przyszła taka zapłakana, bez chleba i taka rozżalona. A ten Żyd mówi: „Skończyła się wasza Polska”.

  • Czy pani widziała rosyjskich żołnierzy?

O, widziałam, oczywiście. Tak, ja słyszałam, jak oni chodzili: My priszli oswobodzic narod. Tak, tak, [pamiętam] i te czerwone flagi, te Rosjanki w nocnych koszulach, autentycznie, i żołnierza, który maszynkę do mięsa kręcił i mówi: Nie charosza, nie igrajet. Myślał, że to katarynka albo co. Po prostu to byli biedni ludzie, naprawdę. To wojsko, te szynele takie wystrzępione, bo nawet nie były… Z jednej strony żal było tych żołnierzy, ale z drugiej strony oni tak byli otumanieni. Zdawało im się, że oni tutaj tego wroga mają i trzeba wypędzić. No więc po sześciu tygodniach mamusia mówi do taty: „Słuchaj, nie wiem jak ty, [ale] ja biorę Danusię – najstarszą córkę – i jadę do Warszawy. Wszystko jedno”. Tata mówi: „No dajże spokój, razem się trzymaliśmy”. Ale dopiero mama zmobilizowała ojca. Bo tata załamał się, po prostu się załamał. Tak jak był dzielny cały czas, tak się załamał. I wędrowaliśmy. I proszę sobie wyobrazić, tak się ujechaliśmy. Potem byliśmy we Lwowie jakiś czas. Tam nas bardzo serdecznie na ulicy Rycerskiej państwo przyjęli.

  • Obcy ludzie?

Polacy, tak, obcy ludzie. Bardzo byli serdeczni, ale trzeba było jechać, bo to już przecież październik, listopad, już się robi zimno. I tak przejechaliśmy całą Polskę, że dopiero gdzieś koło Łomży, tu od Przemyśla do Łomży, tam jakiś chłop przez zieloną granicę przeprowadzał. Pamiętam, że już był śnieg, a my właściwie w letnich ubraniach. Mamusia [miała] jakiś tam szlafrok, to siostrę otulała, to mnie otulała. Brat jakiś kaszel miał, bronchit... Zresztą on potem na skutek tego umarł, dlatego że nie było możliwości leczenia. I [chłop] przeprowadził nas przez tę granicę. No więc tutaj, już na stronie niemieckiej, przecież tata i mama chodzili do szkoły niemieckiej, bo nie było wtedy przecież polskich szkół, [więc] już tatuś mógł się z tymi Niemcami porozumieć. Jak oni widzieli, że ktoś zna język i ich rozumie, to traktowali jednak inaczej niż tych, do których mówili, a nie [byli rozumiani].
No i z dużymi przygodami 19 grudnia przyjechaliśmy do Warszawy. No ale cały czas było mowa, że Warszawa taka zniszczona. Ja tak mówiłam: „Wiesz co, mamusiu, jak ja zamknę oczy, to widzę, że nasz dom stoi, że niezniszczony”. No i tak, z Dworca Wschodniego na Narbutta. Ten zrozumiał, że na Traugutta. Umówił się, [na] cenę jakąś, a tu z Traugutta na Narbutta to przecież jest kawał drogi. No więc dosłownie ostatnie pieniądze rodzice mu dali, żeby do tego domu dojechać. Dojechaliśmy, ale okazuje się, że nasze mieszkanie jest zajęte. Meble są wszystkie do jednego – to było dwupokojowe mieszkanie, bardzo ładne – do jednego pokoju wszystkie meble są zmagazynowane i nie chcą nas wpuścić. A moja mamusia dosłownie... Moja mama była bardzo łagodna, ale jak wpadła w złość, jak zaczęła krzyczeć. Mówi: „Co? To jest nasze mieszkanie!”. No więc wpuścili nas do tego mieszkania, ale myśmy byli zawszeni, myśmy mieli świerzb, to było coś okropnego. Byliśmy brudni, bo przecież po tylu miesiącach tułaczki. I tak długo rodzice walczyli, że tych lokatorów wysiudali. Zresztą mama od razu się wzięła za kąpiel, nam zrobiła, jakąś szarą maścią smarowała głowę, no, co tylko mogła... Poza tym przecież moja mama z I wojny miała doświadczenie. Wiedziała, jak to jest. No i zaczęło się normalne życie.

  • Normalne to znaczy jakie?

No, byliśmy u siebie w domu, więc byliśmy szczęśliwi, ale pieniędzy nie było. No cóż rodzice mieli... Zostały im obrączki, bo resztę biżuterii trzeba było spieniężyć. No a z domu tak było…

  • Z czegoś się rodzina utrzymywała? Tata stracił pracę, bo Ministerstwa już nie było.

No tak, tak. A poza tym gdyby Niemcy się dogrzebali, że on był powstańcem wielkopolskim, byłby załatwiony, tak jak zresztą niektórych jego kolegów aresztowali.

  • Proszę powiedzieć imię i nazwisko pani ojca.

Proszę pani, podobno tam znaleźli jakieś archiwum w Poznaniu... [Ojciec nazywał się] Franciszek Kaczmarek [„Mściwy”]. Proszę panią, w Poznańskim, w wojsku niemieckim to były całe Kaczmarek regimenty, tam tych Kaczmarków to jest mnóstwo. W każdym bądź razie jakoś tam tata się kręcił, kręcił, wreszcie nie mógł... Bał się iść do Niemców pracować, bo przecież znał perfekt język, ale bał się. Poza tym nie chciał z Niemcami współpracować. Tak że gdzieś na jakiejś budowie się zaczepił, ale Boże, co on umiał na tej budowie. Jakaś belka spadła, kręgosłup mu złamała. No i już jest w ogóle rozpacz jedna wielka. Myśmy mieli taki głód, proszę pani. Zanim to wszystko się stało, zanim tata tę pracę znalazł, to już nawiązał kontakt z konspiracją. Do tego miał jakiś talent. No ale jak uległ temu wypadkowi, to niestety musiał zerwać i leżał dość długo w szpitalu. Nam było tak strasznie ciężko, Boże. Mamusia chodziła do jakiejś... Bo my, dzieciaki się wstydziliśmy, to mama biedna chodziła do jakiejś takiej, jak to mówili, biednej kuchni po zupę. Tam jeść dawali i kawałek chleba i to było właściwie całe nasze wyżywienie. Jeśli chodzi o ubranie, to ja byłam w takiej najszczęśliwszej sytuacji, bo po dorastającej siostrze donosiłam, ale ona była… No to z kolei po mamie jakoś tam się przerabiało. Ta moja matka została właściwie prawie bez ubrania.
No i w międzyczasie brat bardzo chorował. Naprawdę nie było pieniędzy. I umarł po prostu. Umarł w czterdziestym trzecim roku. No ale potem tata jakoś wydobrzał. Dostał parę groszy renty z ZUS-u za ten wypadek. No i tak, gdzieś tam pracował, przyniósł parę złotych, mówi do mamy: „Patrz, to jest wszystko, co zarobiłem. Nie jestem w stanie więcej zarobić”. Więc mama z siostrą robiły na drutach, ja im pomagałam. Jakieś tam swetry, sweterki, cuda. Ale naprawdę całą okupację była duża bieda.

  • Chodziła pani do szkoły?

Ja chodziłam do szkoły tej podstawowej. A siostra, ponieważ ona w trzydziestym dziewiątym roku skończyła siódmą klasę, bo ona pięć lat ode mnie jest starsza, więc zapisała się do szkoły rękodzielniczej i tam uczyła się szycia i jednocześnie tam były komplety. No ale to było pod pozorem tych szkół zawodowych. No i cały czas... Przecież, Boże, światła nie było, przy świeczce, przy lampie naftowej tata nam czytał książki historyczne, wkładał nam w głowę tę historię Polski, jak mógł.
  • Jak to się stało, że pani została wciągnięta do konspiracji?

W czterdziestym trzecim roku tata powiedział mi: „Słuchaj, potrzebuję, żebyś mi pomogła. Będziemy robili to, co do nas należy”. W ogóle nie było żadnej dyskusji, nie było żadnego przemówienia, takiego: „Wiesz, dla Ojczyzny”. Dla mnie to było zupełnie zrozumiałe, że to jest mój obowiązek. No i tak mnie wciągnął. Proszę pani, właściwie ja byłam normalną dziewczyną, taką wesołą, ale byłam dyskretna. Na przykład moja koleżanka powiedziała mi, że jej mama przechowuje Żydówkę. I mówi: „Tylko nikomu nie powiedz”. Ona nie dotrzymała [słowa], bo matka jej powiedziała, ja nikomu nie powiedziałam. Moja mamusia się o tym dowiedziała dopiero po wojnie. A zresztą też się nazywała Kaczmarek i jej mąż też miał na imię Franciszek.
Boże, mówię pani, to było tak: Narbutta 40 mieszkał Franciszek Kaczmarek, Narbutta 42 myśmy mieszkali, nasz tata Franciszek Kaczmarek i Narbutta 44 mieszkał Franciszek Kaczmarek, który był lotnikiem i uciekł z niemieckiej niewoli. I kiedyś Niemcy przyszli: „Franciszek Kaczmarek tu mieszka?”. – „Tak”. No ale ojca nie było na szczęście, bo gdyby był, to by w ogóle nie było dyskusji, zabraliby go. I pytają się, skąd on pochodzi. A mamusia: „Gdzieś tu ze wschodu”, tam, tego. W każdym bądź razie zorientowała się, o co chodzi, spławiła tych Niemców. Jednocześnie daliśmy znać do tamtych Kaczmarków (zresztą to ta pani Kaczmarkowa tę Żydówkę przechowywała), że jest poszukiwany, to znaczy, że uciekł z niewoli. Nie wiem, co się potem z nimi działo.
No i tata mówi: „Słuchaj, to ty masz, tu jest adres na Puławską”. Chyba był trzynasty. Wie pani, numeru to nie pamiętam, ale z zamkniętymi oczami bym tam trafiła. I właśnie na Łowicką do tego pana Wdowickiego chodziłam najczęściej, mniej więcej raz w tygodniu, dwa razy w tygodniu. Nosiłam jakieś... Właściwie to nawet nie były koperty, bo teraz to by się nosiło koperty, a tam te paczuszki były zawinięte wszystko jedno w co. I kiedyś tata mówi: „Słuchaj, jest taka rzecz. Musisz iść na ulicę...”. Bodajże to Poznańska czy Pankiewicza, tam był taki punkt inkasa za gaz czy za światło, w każdym razie taka była sala, okienka. „Tam znajdziesz pana Jana Młodszego, ale – mówi – to nie jest jego nazwisko”. Tata kazał, trzeba zrobić to, co do mnie należy. Poszła tam, stanęłam, taka dziewczynka, warkoczyki takie. Stoję i rozglądam się. I tych panów tam w okienkach siedziało. I ja, głupia stoję, tak się rozglądam. Myślę sobie: „Boże, żeby nie było jakiejś wpadki”. Wreszcie jakiś pan mi się pyta: „Co ty, dziewczynko, tak stoisz?”. A ja taką gapę robię z siebie. Ja mówię: „A, bo przyszłam tutaj do jednego pana, ale zapomniałam, jak się nazywa. Wiem, że to pan Jan, taki młodszy miał być”. I okazuje się, że to był ten człowiek, który na mnie czekał, ale nie wiedział, że to ja przyjdę. Ale ja wtedy to miałam stracha, wtedy to się bałam.

  • W innych sytuacjach, jak pani przenosiła te meldunki, nie bała się pani?

Nie, jakoś było szczęśliwie. Może dlatego, że ja właściwie taka biedna byłam, zawsze te warkoczyki, taka niepozorna byłam, bo chuda byłam taka, że aż strach. I naprawdę Pan Bóg naszą rodzinę zachował.

  • Czy pani miała takie przeżycie, czy w ogóle dzieci były też przez Niemców zatrzymywane? Czy pani miała takie przekonanie, że pani jest małą dziewczynką i pani nie zatrzymają?

Nie, ale ja taka pewna siebie szłam. A to jak były kwiaty, to bukiecik kwiatów niosłam, tam to, to, jakoś starałam się, a to w książkach, znaczy w szkolnych tych książkach niosłam... Ja sobie w pełni nie zdawałam sprawy z tego [niebezpieczeństwa]. Pamiętam, moja mamusia kiedyś mówi tak: „Czy ty sobie zdajesz sprawę? Przecież to dziecko jakby dostało lanie, nie takie tortury, tylko lanie, to by wyśpiewało wszystko”. No ale ja właściwie znałam te dwa adresy głównie.
Przed samym Powstaniem, dwudziestego siódmego, była pierwsza koncentracja, tata poszedł. O, pamiętam, przedtem jeszcze poszliśmy z tatusiem do spowiedzi. Ja byłam taką jego adiutantką. Tak że byliśmy u ojców jezuitów i potem tata pierwszego szedł.

  • Czy pani wiedziała, że tata idzie do Powstania? Czy pani wiedziała, co się tam szykuje?

Tak, tak, tak, Wiedziałam, bo tata właśnie mówił: „Słuchajcie, ty zostań z mamą, bo widzisz…”. Moja matka się dusiła dosłownie, bo tak, i z tej biedy (nie było lekarstw), i z niedożywienia, i z nerwów przecież, to ta astma była potworna. Mówi: „Ty się zajmij mamą, a jak przyjdą tutaj Powstańcy, to pamiętaj, dużo do jedzenia to nie mamy dla nich, żeby ich poczęstować, ale chociaż kawę zrób”. No bo ta kawa była jakaś taka zbożowa. No ale mówi: „Ale mam do ciebie jeszcze jedną sprawę. Pójdziesz na ulicę Zielną koło PAST-y – tam ten dom jeszcze stoi. Wytłumaczył mi tam, na które piętro mam pójść. – I tam – mówi – zapukasz do tego pana, żeby natychmiast biegł tam, gdzie byliśmy umówieni”. To już było na buzię tylko. Powiedział mi jego pseudonim, nie pamiętam, jaki miał pseudonim. „Ale pamiętaj, żebyś przed piątą była w domu”. I nie zapomnę, to było takie śmieszne, bo tata miał taką czapkę wojskową, garnizonową, taką sztywną i zapakował ją w gazetę. Przecież to było widać, co on tam niesie. Wziął pod pachę, wziął teczkę i poszedł.

  • Pożegnał się z wami?

Tak, pożegnał się i poszedł. Ale siostra wyszła wcześniej i do dzisiaj ją mam w oczach. Takie miała z fiber buciki, że na pierwszy deszcz to się rozleciały. Sukienkę miała taką letnią, białą w granatowo-czerwone groszki, i taki żakiecik. I jak ja wracałam, to właściwie biegłam, bo w tamtą stronę jeszcze się zabrałam do tramwaju, a z powrotem nie było mowy, tramwaje były tak przeładowane. Ja biegłam z tej Zielnej. Boże, jak ja pomyślę sobie teraz – jak ja do sklepu mam wyjść, to dla mnie jest wysiłek, bo z laską chodzę. Naprawdę, mam duże trudności z chodzeniem. I ja biegłam, i na Marszałkowskiej, pani to nie pamięta tego, na Marszałkowskiej 3 był taki Dom Prasy, to chyba „Express...” był czy coś. Czerwony fronton i takie miedziane drzwi. I tam siostrę spotkałam, tylko sobie pomachałyśmy.

  • Pani wiedziała, że siostra też gdzieś jest zaangażowana w konspirację?

Tak, oczywiście. Proszę pani, siostra to zupełnie oddzielny rozdział. Przecież jak były te zebrania albo u taty, albo u siostry, a ponieważ myśmy mieszkali w drugiej oficynie, taki był przez pierwszą oficynę, taka była brama, takie przejście, ja zawsze tam grałam w piłkę o mur. Ale po to grałam, żeby obserwować, jakby coś było. Miałam umówiony sygnał, że gdyby coś było, to tę piłkę rzucę na podwórko i wtedy…

  • Niech przychodzą.

Tak, róbcie, co chcecie. Tak że ja wiedziałam, byłam we wszystko wtajemniczona. Przecież wie pani, ci młodzi ludzie, pewnie oni byli, mój tata to był starym żołnierzem, starym konspiratorem i zupełnie inaczej się zachowywał, a ci młodzi przecież... Ale i piosenki u nas się śpiewało, ale ponieważ to była druga oficyna, to tacy byliśmy bezpieczni. I naprawdę, naprawdę w naszym domu nie było przynajmniej żadnych spektakularnych aresztowań, żeby było wiadomo. Może tam kogoś zgarnęli, ale po cichu.

  • Ale sąsiedzi też widzieli tych ludzi, którzy wchodzą.

Oczywiście, że sąsiedzi... Mówię pani, tak jak ta dozorczyni mówi: „Przecież ja widziałam, nikt wyżej nie szedł, tylko każdy na parter szedł”. No i poszli. No więc jak wybuchło to Powstanie, ja taka już jestem – przecież muszę robić, to co do mnie należy. Poszłam tam, zrobiłam jakąś kawę, jakiś chleb był.

  • Bo Powstańcy przyszli, tak? Czy pani na razie się przygotowywała?

No, tata powiedział... Przecież wiadomo, że jak oni przyszli, to będą raczej na parterze niż na piętrach, prawda. Tam ich chyba z pięciu czy sześciu, nie pamiętam, ilu było. Młodzi chłopcy, wszyscy tacy śliczni mi się wydawali, tacy dzielni. No i potem zaścieliłam im łóżka, to znaczy mamusia zaścieliła im łóżka, żeby się przespali. Myśmy też z mamusią poszły spać, ale myśmy poszły do piwnicy, no bo nie było gdzie w domu. Rano przychodzimy, nie ma ich. I jeszcze pamiętam, jak jeden z nich mówił: „Tylko do rana, żebyśmy wytrwali do rana, to zza Wisły ruszą nasi”. No i właściwie tak byli tumanieni, bo propaganda też była stamtąd taka. I tutaj raptem łomot, Niemcy przychodzą. Niedobrze. Ale kazali wszystkim wyjść i zaprowadzili nas na Rakowiecką. Tam w Kazimierzowską trzeba było iść (deszcz padał tej nocy) i na Kazimierzowskiej zobaczyłam pierwszego zabitego Powstańca. Tak leżał piękny taki chłopak, wysoki, profil taki miał ładny.

  • Miał opaskę?

Tak. I ja się zatrzymałam przy nim. A ten Niemiec do mnie: Kennst du den? Ponieważ moja mamusia rozumiała, co on mówi, [tłumaczyła mu]: „Nie, ona pierwszy raz widzi zabitego”.

  • Pytał, czy pani go zna?

Czy ja go znam, tak. No i tam nas pogonili. Chyba dwadzieścia cztery godziny nas trzymali. Mieszkania trzeba było…

  • Gdzie?

Właśnie w tej Stauferkaserne. Nie wiem, tam teraz też jest jakaś wojskowa instytucja. W każdym bądź razie tam nas upchnęli. I mężczyzn zabrali. I później, kiedyś jechałam pociągiem, a to już wiele lat temu, i jakiś pan, który mieszkał właśnie na Narbutta pod czterdziestym, mówił, że on tam był, więc od razu bratnia dusza, zaczęliśmy rozmawiać. I on mówi, że on tam był z ojcem, i jego ojca tam rozstrzelali, a jego puścili, bo on był chłopcem.
Później powiedzieli, że możemy iść. Możemy iść, ale ja sobie uświadomiłam, że w naszym mieszkaniu Powstańcy zostawili torbę z granatami. Tam było sześć takich „filipinek” zaczepnych. Ja mówię do mamusi: „Nie wejdziemy do naszego mieszkania, bo przecież mają dowód w ręku”. Ale mówię pani, że była boska opieka. Ponieważ drzwi się otwierały tak na wieszak, więc jak oni weszli tam rewidować, to za drzwi nie zaglądali. No ale co teraz z tym zrobić. Takiego miałam kolegę, Edzia Kozaka. Ja mówię: „Słuchaj, ja mam granaty, to trzeba jakoś schować”. I zakopaliśmy je w ogródku. Nie wiem, co się z nimi stało, bo potem już nawet z tym Edziem nie rozmawiałam, bo wie pani, to był strach rozmawiać na ten temat. No i potem nas wypędzili.

  • Kiedy?

Dwudziestego trzeciego sierpnia wypędzili nas.

  • Proszę nam pokrótce opisać okolice pani domu.

Proszę pani, to jest tam, gdzie taki skwer jest, tam gdzie było kino „Stolica”. Nie wiem, co tam teraz jest.

  • Kino „Iluzjon”.

Iluzjon, tak. I to był taki, czterdziesty numer to był, tak, wystawał tam, że tak powiem, a później ulica była taka, dlatego że to podobno jakiś tam bogaty Żydy ten plac miał i nie chciał sprzedać. Miasta nie było stać na to, żeby kupić od niego, żeby prostą ulicę poprowadzić, więc zrobili ten skwer. Tam zresztą działki były na nim potem w czasie okupacji. Tak że to było w takim zagłębieniu. Zdawało się, że taka dosyć sympatyczna enklawa.

  • Z tyłu było więzienie na Rakowieckiej, tak?

A na zapleczu było więzienie, tak.

  • W więzieniu byli Niemcy.

Tak, to znaczy więzili Polaków, ale przecież tam były te wieżyczki strażnicze. I u nas na drugim podwórku to właściwie ci Niemcy mogli tam sobie… Moja koleżanka wyjrzała przez okno i Niemiec ją zastrzelił. Dziewczynka taka jak ja. No ile mogła mieć w czterdziestym czwartym roku? Dwanaście, trzynaście lat.

  • Już w czasie Powstania?

W czasie Powstania. Widocznie mignął jemu tam ktoś, nie wiedział kto i z tej wieżyczki ją zastrzelił. Ale właściwie tak to ofiar w naszym bloku nie było.

  • I do tego 23 sierpnia panie mieszkałyście w domu czy w piwnicy? Jak to wyglądało?

Wie pani, czasem schodziłyśmy do piwnicy, bo tam strzelanina, przecież Mokotów to się długo bronił, ale to wszystko było dalej. To gdzieś było za Madalińskiego, bo do tego Madalińskiego to ci Niemcy mieli tak opanowane, że nie wiem.

  • Czy pani wychodziła na ulicę?

Nie, na ulicę nie wolno było wychodzić. Nie wolno było, tak że tylko... Wie pani, przecież jakieś zapasy... Jakie można było mieć zapasy wtedy? Naprawdę byłyśmy wtedy znowu głodne, ale myśmy już przywykły do tego głodu.

  • Czy była woda?

Woda była i jeszcze światło nawet miałyśmy. Tak że no... jeszcze jakieś tam były luksusy.

  • Co sąsiedzi mówili na temat Powstania, na temat tego wszystkiego, co się działo?

Różnie. Byli tacy, którzy nie mówili nic. Byli tacy, którzy narzekali, którzy przeklinali, no i tak właśnie jak ta pani: „Pani Kaczmarek, pani będzie tu pilnowała, aby tu bandyci nie przyszli”. No to kto? A później, już jak tatuś wrócił z niewoli, kiedyś poszli rodzice tam obejrzeć ten dom i spotkali ją. „Ach, ach…” A tata mówi: „Bandytę pani wita?”. No ale to tak było tam.

  • Ale czy ludzie trzymali się razem? Jak wyglądało to życie w zamkniętej kamienicy?

Ludzie się tak trzymali, że tam obok palił się dom. Myśmy z mamusią [poszły], żeby coś ratować. Zwinęłyśmy pościel z jednego łóżka i wyniosłyśmy tam do tej pierwszej oficyny. Jak poszłyśmy po pościel z drugiego łóżka, to tej z pierwszego już nie było. Już nas ktoś okradł. Tak że i w takim…

  • Sąsiedzi?

No, prawdopodobnie. W każdym bądź razie później nas trzymali w obozie, ale proszę pani, do tego stopnia, że mamusia wzięła dwie łyżki, żebyśmy miały czym jeść, to w Pruszkowie nam ukradli jedną. No tak to było, ale wie pani, te najgorsze instynkty się budziły w ludziach. Tak że jeśli chodzi tam o tych moich…

  • Czyli do tego dwudziestego trzeciego wyglądało, że jest względnie bezpiecznie, tak? Były tam jakieś akcje, naloty?

Ja pani powiem, to nie było tak bezpiecznie, bo tak kiedyś esesmani wpadli, jeszcze jak w tej pierwszej oficynie siedziałyśmy w piwnicy…

  • A dlaczego panie siedziały w pierwszej oficynie?

Bo tam przy tej drugiej ten kolejny dom się palił. Więc dlatego myśmy stamtąd wyszły. Proszę sobie wyobrazić, kiedyś wpadli tam esesmani, a ja po coś właśnie poszłam do naszego mieszkania. I oni zabrali i tak mówili: Hier war noch eine Kleine, że jeszcze jedna mała tu była. Ale mnie nie było, bo ja poszłam tam. I oni te dziewczęta zabrali i gwałcili. No mówię pani, nade mną tak pan Bóg czuwał. Jak ja przyszłam, one wróciły, takie, wie pani, zmaltretowane. Tak że były takie incydenty. I wtedy mamusia mówi: „Wiesz co, idziemy do naszego mieszkania i niech się dzieje wola boska”. No i tak do tego dwudziestego trzeciego.

  • Jak to wypędzenie wyglądało?

Przyszedł Niemiec i zapowiedział, że za pół godziny mają się wszyscy ustawić przed domem w szeregu. „Boże, co tu wziąć, co to wziąć?” Ja mówię: „Mamusiu, wiesz co, przecież nas rozwalą za najbliższym rogiem”.

  • Była pani przekonana, że to ostatnie chwile.

Tak, tak. Ja się wtedy załamałam. No to znowu mama mówi: „Dziecko, tyle przeszłyśmy w życiu, nie, to jest niemożliwe. Zobaczysz, że jakoś będzie”. Ale byłyśmy tak słabe, że właściwie nie miałyśmy siły cośkolwiek nieść. Mamusia jakąś jesionkę tylko złapała w ostatniej chwili i wyszłyśmy. I tak idziemy, to tam... A jeszcze [miałyśmy] taki dzbanuszek, taką kankę. Mamusia tam miała smalec i mówi: „Wiesz co, weźmiemy ten smalec”. Ale to był upał straszny i to się rozpuściło. Ja to niosłam i tak mi się to obijało o nogi, bo nie miałam siły. Wychlupałam cały ten smalec, jeszcze sobie tę sukienkę moją, którą miałam, zalałam tym. No i potem właśnie prowadzili nas aleją Niepodległości i tam jeszcze domy się paliły. To było takie straszne wrażenie. Rzadko tam bywam, ale ile razy tam jestem, to myślę sobie: „Boże, pamiętam jeszcze te płomienie, jak z okien buchały”. Później doszłyśmy do Wawelskiej, Wawelską i tam do placu Narutowicza. Tam gdzieś po drodze czułam zapach palonych ciał ludzkich, bo to wszystko się paliło, to były gruzy i paliły się. No i potem Grójecką, nie wiem, jak myśmy doszły, bo byłyśmy prawie półprzytomne. Do tego pociągu nas zapakowali i do Pruszkowa. I tam jak nas wyładowali, no i co…
  • A jak się zachowywali ci eskortujący Niemcy?

Ach Boże, wie pani, to było okropne. Ten Niemiec, jeden taki młody, gorąco było, pamiętam, zawinięte rękawy koszuli i tak wołał: Lustig! Lustig und weiter! – po niemiecku.

  • Co to znaczy?

Wesoło i żebyśmy szły. A tutaj naprawdę ci ludzie tacy byli zmaltretowani, a jeszcze… Ale w tym naszym transporcie nie widziałam, żeby kogokolwiek zastrzelili. Nie widziałam tego.

  • A kradli, odbierali rzeczy?

Proszę pani, jeżeli ktoś miał coś dużego, to… Ale ludzie zostawiali te swoje walizki, bo naprawdę nie mieli siły. [Jak] w upale przejść taki kawał drogi, to byli szczęśliwi, że sami doszli. Ale niektórzy mieli... Ja tam wiem, że w naszym domu zostało parę osób.

  • Nie wyszli, tak?

Potem wyszli czy mieli jakieś układy z Niemcami. Ta pani, która kazała mamie przed bandytami pilnować, też została. Tak że wie pani, jeszcze niektórzy tam się na pewno obłowili. No i później, nie wiem już, ile dni w tym Pruszkowie byłyśmy.

  • Jak pani pamięta Pruszków?

Proszę pani, Pruszków pamiętam [tak], że na betonie leżałam, że... o, właśnie że tamtą łyżkę nam ukradli, bo ten smalec już był do niczego. Jakieś tam przydziały, ale nawet nie wiem, w czym to jadłyśmy tą jedną łyżką, bo przecież jedną nam ukradli. I to taki amok był. Właściwie prawie półprzytomne byłyśmy z mamą. Ale ja mówię: „Mamusiu, patrz, jednak przeżyłyśmy. Jednak przeżyłyśmy”. No i zapakowali nas do takich bydlęcych wagonów i znowu było... Chcieli nas rozdzielić. Bo ja się nadawałam. Ja byłam młoda, ja się nadawałam na roboty do Niemiec. A mamusia mówi do mnie: „Patrzcie, ona jest chora na płuca – Niemcy się bardzo bali choroby płuc – ona jest chora na płuca”. I oni od razu kazali nam do tego wagonu wchodzić. Tak że matka mówiła... [Udało się] znowu dzięki temu, że mamusia znała język niemiecki.
I wywieźli nas… Jest taka stacja w okolicy Piotrkowa. Z Piotrkowa mam bardzo miłe wspomnienia, dlatego że ludzie wyszli na peron i wrzucali nam chleb i pomidory, bo to bydlęce wagony były, do okna. Tak że zawsze z wdzięcznością o tych piotrkowianach myślę, bo jednak też się przecież narażali, no ale tak nam serce okazali. I taka stacja Rozprza. To gdzieś tam na trasie do Częstochowy, ale jeszcze trochę [bliżej Piotrkowa]. Tam nas wyładowali i znowu siedzimy i siedzimy. Wreszcie jakieś podwody przyjechały i zawieźli nas piętnaście kilometrów od stacji na taką wieś. Tam nas wyładowali i zaczął się „handel niewolników”, wie pani, dosłownie. Ci chłopi chodzili i wybierali sobie. Jak jakiś chłopak był taki roślejszy czy kobieta taka. A mamusia mizerna, ja przy niej też taka sierota i nas nikt nie wybierał. Wreszcie na siłę nas dali do takiej gospodyni.
Rzeczywiście tam była bieda. Oni mieli biedę, ale jakoś się tam, wie pani... I to było tak, oficjalnie tam ich było mało osób, a okazuje się, że tam a to jakaś córka z robót uciekła, a to ktoś tam się chował. Tak że tam była pełna chałupa ludzi. No i jeszcze te dwie gęby do żywienia, które były. No więc pamiętam, że codziennie była zalewajka, ale to była pyszna zalewajka, ale to było dobre. To tak jak mamusia, która gotowała żurek w czasie okupacji. Też ten żurek, pamiętam, był fantastyczny i ta zalewajka. Takiej dobrej zalewajki w życiu więcej nie jadłam. Wie pani, głodna, kawałka chleba nie było, a mnie kazali paść krowy. No to poszłam paść krowy. Mamusia chodziła ze mną. Mamusia w czółenkach, ja w sandałkach. Te sandałki zaczęły mi z nóg spadać. A te krowy się pasły na rżysku, biegały jak głupie, bo nie miały co jeść. Boże ty mój kochany. A myśmy z mamusią zbierały jeżyny, bo można było chociaż trochę tymi jeżynami ten głód oszukać. Mama mówi do mnie: „Wiesz co, to jest niemożliwe. Przecież my tutaj zginiemy”. A jeszcze tam jakiś był pobór na okopy i ta gospodyni mówi do mamy, żeby poszła na okopy, bo tam dostanie jeść. No i mamusia poszła na okopy. A w ogóle to nas nie wpuścili do domu, tylko przy stodole taka szopa była, tam nam rzucili snopek słomy i myśmy tam spały. Ale dopóki tam spałyśmy, to było wszystko w porządku. Później – to już był chyba październik, wrzesień może – już się zrobiło tak chłodno i na okopy. I ta mówi do mamy: „Pani pójdzie na okopy”. Mamusia mówi: „Przecież ja nie mam siły”. – „Nic nas nie obchodzi. Z każdego domu ktoś musi iść”. I mamusia poszła na okopy w tych czółenkach na obcasach. Ale znowu mamusię uratowało to, że znała niemiecki. Tam był taki wachman, oni do tych robót, do tego pilnowania [wybierali] takich starych, i mama zaczęła z nim rozmawiać. I mówi, że właściwie to więcej z nim rozmawiała niż tam tą łopatą [machała]. I on później mamie dał koc. Boże, jaka była nienawiść, że mama nic nie robiła i koc dostała. Wie pani, bo to o wszystko ludzie mieli do siebie pretensje. I już miałyśmy koc, już miałyśmy się czym przykryć. Ale jak mamusia poszła tam na te okopy, to gospodyni mnie łaskawie wzięła do domu i ja spałam na podłodze. I proszę sobie wyobrazić, ja tam dostałam wszy. Okazuje się, że te jej córki, ja byłam przerażona kiedyś, bo w niedzielę przyszli do nich chłopaki, a one sobie te wszy tam… Ja mówię: „Mamusiu, czy ty wiesz, co ja widziałam?”. Mama mówi, że widać taka kultura tutaj jest. Tak że wie pani, jak ja miałam te wszy, to mamusia mówi: „Słuchaj, musimy stąd uciekać”. A że nie miałyśmy... I tak zaczęłyśmy kombinować. Ja mówię: „ Mamusiu, przecież ty miałaś jakiegoś kuzyna w Częstochowie. Tam był z Poznańskiego wysiedlony”. Mama mówi: „Tak, wiesz. Pamiętałam, że [mieszkał] na ulicy Kopernika”. No więc ja mówię: „Co mamy do stracenia, jedziemy do tej Częstochowy”.

  • Czy można było się tak swobodnie przemieszczać?

Nie, nie, nie, ale wie pani, [jechaliśmy] na gapę. Jakoś tam ci polscy kolejarze zamykali oczy. Pamiętam, jak gdzieś tam na jakiejś stacji, to ja wtedy myślałam, że moja mama zwariowała, dosłownie. Na jakiejś stacji taki patrol niemiecki szedł i tak patrzył, i mówi: „Ci Polacy z tym brudnymi rękami. Jaka to kultura”. A moja mama skoczyła, a ja myślę: „Co się tej mojej matce stało?”. Jak zaczęła krzyczeć, mówi: „Co? Kultura? To wyście z nas to zrobili, byliśmy kulturalnym narodem. To wyście doprowadzili do takiej nędzy”. Zwymyślała tego Niemca aż strach. I on nie wiedział, z kim ma do czynienia, bo mamusia mówiła płynnie po niemiecku, no bo przecież no jednak... I proszę sobie wyobrazić, że on zabrał mamę. Ja myślę sobie: „O Jezu kochany, to teraz koniec”. A on zabrał mamę do bufetu i kupił jedzenie, i zaprowadził do toalety, żeby umyła sobie ręce i przyniosła mi. Ja mówię: „Mamusiu, myślałam, że ty już poszłaś na śmierć”. A mama mówi: „Wiesz co, mnie było wszystko jedno. Jeszcze jak ten szwab śmiał tak ubliżać narodowi polskiemu, jaka to kultura – mówi – to ja mu wygarnęłam wszystko”. No i dzięki temu znowu miałyśmy troszeczkę do zjedzenia, to znaczy jeden posiłek, i do tej Częstochowy jakoś dojechałyśmy.
Nie pamiętam już jak tam było, bo to z przygodami, tylko pamiętam, że znalazłyśmy tę ulicę Kopernika. Ba, ale który numer. Szłyśmy od domu do domu i sprawdzałyśmy, czy tutaj taki pan mieszka. I okazuje się, że trafiliśmy na niego. Oczywiście to były łzy wzruszenia i co tam tylko... No i on mówi: „To zostajecie u nas”. Ale ta jego żona wcale nie była tak zachwycona, bo co tam dużo mówić, dodatkowe dwie gęby do jedzenia, a rąk do roboty nie ma, bo myśmy były już naprawdę na ostatnich nogach. No ale to już był październik, listopad, grudzień, a w styczniu, piętnastego, było wyzwolenie. Te trzy miesiące byłyśmy tam.

  • Czy pani wiedziała, że Powstanie upadło?

Tak, tak.

  • Skąd się pani dowiedziała?

Proszę pani, przecież Niemcy bardzo triumfalnie i głośno obwieszczali wszystkim, tak. Z tym że myśmy tamtych transportów powstańczych nie widziały, dlatego że oni jechali tą trasą tutaj na Poznań. Tak że cały czas byłyśmy niespokojne, co się dzieje z siostrą i tatą.

  • Właśnie, czy od wybuchu Powstania miała pani jakiś kontakt z ojcem albo z siostrą?

Nie, nie. Dlatego że siostra była na Powiślu, a tata był na Starym Mieście, w Zgrupowaniu „Róg” był.

  • Czy jeszcze przed Powstaniem pani wiedziała, w jakim ojciec jest zgrupowaniu?

Nie, nie, ja się dopiero potem dowiedziałam, jak tatuś wrócił. Z tym że ponieważ mama i tata pochodzili z Poznańskiego, mieliśmy wujka w Poznaniu i siostra jak jechała pociągiem, wyrzuciła karteczkę z adresem wujka. I napisała tylko: „Jadę do niewoli. Tata jest ze mną. Żyjemy”. No i to było wszystko, ale już był znak życia.

  • Taka wiadomość do pani dotarła.

Już na Boże Narodzenie miałyśmy taki prezent, no więc to było dla nas bardzo dużo. Ale oni nie wiedzieli, czy my żyjemy przecież. Bo tak się mówiło, że tam SS na Mokotowie szalało. No i właściwie to kontaktu żadnego nie mieliśmy, dopiero później, jak jakoś to się uregulowało, to znowu przez tego wujka w Poznaniu nawiązaliśmy kontakt. Jak tam Sowieci przyszli, to też było...

  • Jak pani zapamiętała ten dzień, kiedy wkroczyli do Częstochowy Sowieci?

Proszę pani, tam w ogóle był straszny bałagan. Dlatego że tam był jakiś obóz z Żydami i tych Żydów wypuścili. I taki rejwach był. Mama mówi: „Słuchaj, wiesz co, myśmy ich [Sowietów] widzieli w trzydziestym dziewiątym roku. Ja wolę im się nie pchać na oczy”. Ale miałyśmy ten dach nad głową u wujka, a tutaj już jak się ruszyło, to oni od razu się zabierali tam w Poznańskie, żeby pilnować tamtego swojego. No więc myśmy zostały. Nawet nam zostawili tam pościel dla jednej osoby, to we dwie spałyśmy z mamusią, jakieś tam meble, to co oni mogli kupić, ale już miałyśmy bezpieczny dach na głową. Ale znowu jeść to nie było co. Mamusia znowu do tej biednej kuchni chodziła po zupę. A ja powiedziałam: „Mamusiu, ja wolę nie jeść, a nie pójdę”. Taka byłam ambitna. I rzeczywiście... A moja mama też była bardzo ambitna, ale co miała zrobić.

  • Kiedy pojechała pani pierwszy raz do Warszawy?

Więc proszę posłuchać, jeszcze tam na Śląsku były jakieś obozy cudzoziemców. Francuzów trzymali, Włochów, Hiszpanów. Nie wiem, skąd oni takie mieli... Jak to wyzwolili, to do Częstochowy, potem z Częstochowy ich rozsyłali. Ponieważ to było dwupokojowe mieszkanie, duże, a myśmy z mamusią były tylko dwie, więc nam taką dużą grupę tych cudzoziemców wpakowali. I mamusia mówi tak: „Słuchaj, ja ciebie tutaj nie mogę zostawić z tymi... Wiesz co, ja dam sobie radę. Jedź ty do Warszawy i zobacz, co tam się dzieje”. To ja przyjechałam, oczywiście też z przesiadkami, Bóg wie jakimi przygodami.

  • Tam panią chroniła mama, ale w drogę taką małą dziewczynę...

Wie pani, ale tutaj chodziło o to, że tu jest dom, może coś tam [zostało], tak się zdawało. To było 15 lutego, to właściwie bardzo prędko, osiemnastego czy tam którego, Warszawa była wyzwolona. I mamusia prosiła taką panią, która tam jechała do Warszawy, żeby się mną opiekowała. No, rzeczywiście bardzo się opiekowała. Ale w Warszawie pamiętam, że przeszłyśmy na Powiśle i tam w elektrowni nocowałyśmy, to znaczy na jakiejś tam ławce czy krześle przesiedziałyśmy. Ale ona potem mówi: „Słuchaj, ty idź swoją drogą, a ja pójdę swoją drogą”. I ja stamtąd [szłam] na piechotę, bo przecież jak, szłam na Mokotów.

  • Jak ta Warszawa wyglądała, jakie było pani pierwsze wrażenie?

To było straszne, to była jedna wielka rozpacz, to było morze gruzów. Więc pamiętam, że szłam jakoś do ulicy Czerwonego Krzyża, to pamiętam.

  • Ludzie też tam chodzili?

Gdzieniegdzie ludzie chodzili, to wszystko jak błędne chodziło. I potem jak ja się przedostałam dalej, to nie wiem. Z tym że wiem, że na placu Zbawiciela wstąpiłam do kościoła Zbawiciela i tam on był cały właściwie zniszczony. Dach zniszczony, tylko w głównym ołtarzu tam jest taka kula. I tę kulę zapamiętałam, że ta kula tam była. Ale wie pani, ja byłam tak zaszokowana, że to naprawdę było trudno rejestrować te wszystkie wrażenia. No i dotarłam do nas. I proszę sobie wyobrazić, dom stał. Myślę sobie: „No to dobrze, dom stoi”. Weszłam na podwórko... Jedno, jedyne mieszkanie, które było zniszczone granatem czy czymś, proszę pani, ściana była wyłupana. Ja nawet nie weszłam do tego mieszkania.

  • To było właśnie pani mieszkanie, tak?

To było nasze mieszkanie, jedno, jedyne. No więc tam lokatorzy, którzy mieszkali, którzy zdążyli przyjechać, to oczywiście każdy biedę klepał. Majątku rodzice nie mieli, ale jednak mamusia była dobrą gospodynią. Więc zdjęcia, ktoś mówi: „A wie pani, zdjęcia były, to ja wziąłem, bo tak liczyłem, że ktoś przyjedzie”. Dobre i to, że te zdjęcia, ale kompletnie niczego z tego mieszkania nie przywiozłam, tylko te zdjęcia. Wie pani i tak mi było przykro. Myślę sobie: „Ludzie, jeżeli już tutaj jesteście, jeśli tak się zasiedzieliście, no to przecież do tego…” I tak mówię, trzy razy byliśmy okradzeni w czasie wojny przez rodaków. No więc wróciłam do Częstochowy... Aha, i właśnie wtedy spotkałam tego pana Wdowickiego na ulicy.

  • Proszę nam to opowiedzieć.

Taka byłam zdziwiona, bo myślę sobie: „Co, on nie przystąpił do Powstania?”. Nie pytałam się jego, bo wreszcie… A on ucałował mi rękę i mówi: „Dziecko, ty sobie z tego nie zdajesz sprawy, co robiłaś. Należy ci się Krzyż”. Tak że taki wysoki wyraz uznania mnie spotkał, jeden jedyny raz.

  • Czy pani była harcerką?

Nie, bo przed wojną to ja bym najwyżej była zuchem, a potem już... To znaczy mnie proponowano, żebym do Szarych Szeregów się zapisała, ale tata mówi: „Słuchaj, pilnuj jednego, no bo wreszcie nie można się na drobne rozmieniać”. No i później klepałyśmy biedę z mamusią.

  • Wróciła pani do Częstochowy, tak?

Wróciłam do Częstochowy, ale potem już ci Francuzi czy kto tam, to już wyjechali. Miałam taką koleżankę, tam na parterze i jej matka mówi: „Proszę pani, przecież…” Aha, jeszcze nam takie małżeństwo starsze z Warszawy dokwaterowali. Mamusia mówi: „Oczywiście, przecież jak z Warszawy”. Też miałyśmy potem z nimi sto pociech, dlatego że oni uważali, że jak mama jest młodsza, a ja jestem tego, to będziemy tam obsługiwać. I miałyśmy pokój z kuchnią, ten lepszy pokój sobie zostawiłyśmy. I sąsiadka mówi do mojej mamusi: „Proszę pani, przecież pani ma pokój. Pani może – a już się rozpoczęła nauka w szkołach – tutaj do mnie zgłosił się ktoś, czy nie wynajęłabym pokoju”. Ja mówię, znowu boska opieka. Przyszło dwóch chłopaków z matką, bardzo taka kulturalna pani. Zorientowała się, że jest bieda, i mówi tak: „Proszę pani, ja bym miała prośbę...”. To znaczy już z mamusią się umówiła, że oni będą mieszkali, bo tacy kulturalni chłopcy. Mówi: „Ja bym miała prośbę. Czy mogłaby pani gotować dla moich synów posiłki. Ja prześlę tyle, że wystarczy dla pani i dla córki”. Dla nas to było w ogóle objawienie, bo wie pani, naprawdę, naprawdę to zdumiewające, jak pan Bóg nam pomagał.

  • Kiedy panie wróciłyście do Warszawy?

Proszę pani, do Warszawy wróciłyśmy w czterdziestym szóstym roku. Tatuś wrócił z obozu w czterdziestym... Myśmy wróciły w czterdziestym ósmym, tata wrócił w czterdziestym szóstym i od razu przyjechał do Warszawy. Tutaj już miał tych swoich znajomych, więc już załatwiał i miał mieszkanie. Z tym że z początku – to było na ulicy Odyńca, to było dwupokojowe mieszkanie – z początku w jednym pokoju jeszcze mieszkał taki robotnik, który tam pracował, a później on się wyprowadził, tak że tutaj... No ale wie pani, znowu była bieda. Dlatego że mój tata był bardzo prawy, on nie umiał kręcić. Jak wracał z niewoli, to na granicy pytali go się, jakim cudem on się tam znalazł. To powiedział, że brał udział w Powstaniu, chociaż już wiedział, jakie są tutaj restrykcje. Ale tam ojciec bardzo się opiekował chłopakami ze swojej kompanii. Ojciec był szefem 101 kompanii Zgrupowania „Róg”, Batalion „Bończa”, i u tego słynnego „Szczerby”, u porucznika „Szczerby”. Porucznik „Szczerba” (teraz właśnie książki takie do mnie dotarły) nie mógł się nachwalić mojego taty. On wystąpił o Złoty Krzyż Zasługi z Liśćmi Dębowymi, ale okazało się, że tata był podoficerem, a takie odznaczenie przypada tylko oficerom. Tak że on nie chciał już nawet Krzyża Walecznych. Zresztą Krzyżem Walecznych po raz trzeci ojciec byłby odznaczony. Ale [„Szczerba”] nie miał słów uznania dla taty.

  • Czy jakieś represje pani rodzinę spotkały za to, że pani ojciec brał udział w Powstaniu?

Więc proszę pani represje tego rodzaju, że jak zdałam maturę, starałam się o przyjęcie na studia, oczywiście była odmowa. Więc poszłam do pracy i później już... A tata długo nie mógł dostać pracy. Wreszcie znowu gdzieś się na jakąś budowę zaangażował, ale od razu pracował jako pracownik umysłowy, z tym że był na etacie fizycznego. No i tak się wykazał jako ten [pracownik], że z awansu społecznego dali mu angaż na umysłowego. Wie pani, takie bzdury, no ale tak było.

  • A pani siostra wróciła do domu?

A moja siostra nie wróciła. Dlatego że one tam były, wie pani, zorganizowane. Ona była w obozie Oberlangen i tam komendantka, pani „Jaga” (jakie ona miała nazwisko, wypadło mi z głowy) bardzo dbała. One tam pozdawały maturę i niektóre tam poznały tych z 2 Korpusu, powychodziły za mąż. Przyjaciółka mojej siostry trafiła do RAF-u. Ale moja siostra jak się tylko dowiedziała, gdzie jest tata, to pojechała do tatusia, żeby się z nim spotkać, wreszcie [spotkać] kogoś bliskiego. I tutaj mam zdjęcie, jak akaczka z „akaczorem”, tylko słabe to zdjęcie jest.

  • Proszę, żeby pani to nam pokazała do kamery.

Tak że to jest taka pamiątka. I przez to ona nie... Bo tak to też by do tego lotnictwa poszła. A później poznała tam szwagra. Dlatego że szwagier walczył na Żoliborzu u „Żaglowca”, tak że on jeździł po obozach i szukał swojej siostry.

  • Pani siostra została na Zachodzie, tak?

Tak, moja siostra została na Zachodzie. No i później była w Szkocji, biedę klepała. Przeniosła się do Londynu. I okazało się, że ta szkoła rękodzielnicza, do której chodziła, trochę jej się przydała. Dostała się do jakiejś tam pracowni krawieckiej, potem już indywidualnie, bo miała rzeczywiście takie pomysły. No i pobrali się, ale tam w Anglii wcale im nie było słodko. Król Jerzy powiedział, że sfinansuje podróż i da każdemu po dziesięć dolarów i żeby wybrali sobie kraj, jaki chcą. Ale już wtedy miałyśmy z nią kontakt listowny. I Danusia pisze: „Postanowiliśmy jechać do Australii”. Boże, moja mama ręce załamała, mówi: „No to teraz koniec. To już jej więcej nie zobaczę”. Ale potem coś tam okazuje się, bo „akaczorzy” byli bardzo zżyci ze sobą, i ktoś [wyjechał] do Kalifornii. Tak że oni w pięćdziesiątym pierwszym roku pojechali do Los Angeles. Już tam się zakorzenili, troje dzieci mają.
  • Czy siostra mogła przyjechać, odwiedzić rodzinę w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych?

Zaraz, w sześćdziesiątym pierwszym roku ja tam pojechałam, tak zupełnie na wariata. Siostra mówi: „Słuchaj, tutaj jedna matka była, więc wystąp o ten [paszport, wizę]”. Przysłali mi takie zaproszenie. Boże, co ja miałam w tej ambasadzie amerykańskiej, jak chodziłam, z paszportem co ja miałam. Wreszcie mówię; „Słuchajcie ludzie, mnie nie zależy, żeby tam pojechać. Po prostu nie widziałam siostry tyle czasu. To jest moja jedyna siostra. Powiedzcie mi, że nie dostanę, nie będę sobie głowy zawracała, bo przecież ja muszę się zawodowo tutaj jakoś ustawić, muszę wiedzieć, co robić”. I taka byłam zniecierpliwiona. Poszłam na rozmowę do ambasadora. On mi zadaje głupie pytania, czy ja chcę pojechać tam uprawiać prostytucję. Ja mówię: „Słucham? Proszę pana, może poprosimy tłumacza, bo zdaje się, że panu uje polskich słów”. No jemu się zrobiło głupio…

  • I dostała pani i paszport, i wizę?

I proszę sobie wyobrazić, dziewięć miesięcy to trwało i ja już właściwie machnęłam ręką na to wszystko. I dostaję zawiadomienie, że jest paszport i jest ta promesa wizy. I wtedy oczywiście to już siostra jakoś... Bo ja przecież nie miałam pieniędzy, jakoś tam na „Batorego”... Z tym moim starszym synem pojechałam, na „Batorego” mi uskładała i pojechałam. No, to była radość nie z tej ziemi. Byłam tam ponad rok. Moja siostra chorowała w międzyczasie na kręgosłup, tak że napracowałam się tam, nie powiem. Ona miała dwoje dzieci, więc ja miałam trójkę dzieci, żeby się nimi opiekować, no ale… I później siostra była tutaj, gdzieś chyba pod koniec lat sześćdziesiątych pierwszy raz.

  • Nie było takich restrykcji, że dla członka Armii Krajowej nie ma polskiego...

Ona jakoś nie... Zresztą tutaj przyjeżdżały te jej koleżanki też. A to czarterowe jakieś były wycieczki. Tam poznałam [panią], właściwie ona była pielęgniarką, sanitariuszką w oddziale mojego taty.

  • W oddziale taty ona była, tak?

Nie, nie, nie, to znaczy przyjaciółka mojej siostry. I proszę sobie wyobrazić, poznałam ją tam, bardzo serdeczna dziewczyna. Ona miała już troje dzieci. I oni byli chorzy na Polskę. Ona była akaczką, a on był pilotem z 313 Dywizjonu i przylatywał ze zrzutami nad Warszawę. Tak że wie pani, to znowu jak z powieści cały układ, ale to już w razie czego, to ona…

  • Proszę pani, jeszcze wrócę do Powstania. Pani była zamknięta w tym domu. Czy odbywały się jakieś religijne obrzędy?

Tak, tak. Tam przez całą okupację... Mój tata zmajstrował tam taką kapliczkę (jak byłam kilka lat temu, to ona jeszcze stała) i przy tej kapliczce takie były spotkania. Oczywiście to się dosyć głośno śpiewało, i te litanie, i pieśni. A później po cichutku, ale też się modliliśmy.

  • W czasie Powstania?

Tak.

  • Czy pani wtedy słyszała, co się zdarzyło w klasztorze Jezuitów?

Tak. Słyszeliście od razu, jak to się zdarzyło, tak?
Tak, dlatego że, wie pani, taki brat był, on jeszcze nie był wyświęcony, przyszedł do nas i opowiedział nam. A myśmy w ogóle na Rakowiecką do jezuitów chodzili przed wojną i całą okupację chodziliśmy tam. Rzeczywiście tamten ojciec Kosibowicz to był nawiedzony bardzo, to był cudowny kaznodzieja. I wie pani, ja to co ja tam wiedziałam. Myśmy tam chodzili patrzeć, straszyłyśmy się relikwiami świętego Andrzeja, bo on tam w tej trumnie leżał, ale moi rodzice mówili, że…

  • Ale przyszedł zakonnik, żeby opowiedzieć o tym, co się stało, tak?

Tak, opowiedział. Z tym że ze szczegółami to dopiero później się dowiedzieliśmy. Właśnie ten ojciec Kosibowicz mówił, że mamy dwóch wrogów. Mówił: „I ten ze wschodu, i ten z zachodu. Nie wiadomo, który gorszy”.

  • Czy pani wiedziała, co się dzieje w innych dzielnicach w czasie Powstania?

Proszę pani, właściwe to niewiele wiedzieliśmy, z tym że czasem uciekali ludzie, na przykład z Puławskiej. Pamiętam, przyszła taka pani i ona mówiła, że tam „ukraińcy” chodzą. Mówi: „Co tam się dzieje, to opowiedzieć trudno”. Dlatego że tam i gwałcili, i mordowali w okropny sposób, tak że ona ledwie uciekła stamtąd. Ale tak to był taki kordon jakiś, że nie docierały żadne wiadomości.

  • Telefony nie działały, nie można było zadzwonić.

Ależ nie, oczywiście, wtedy telefonów nie było tak dużo jak teraz.

  • Proszę pani, co pani teraz sądzi o decyzji wybuchu Powstania?

Proszę pani, do znudzenia powtarzają, że to było bez sensu. To było jedyne wyjście, dlatego że Niemcy i tak by wymordowali Polaków. To był ich plan. I nie w taki sposób, to w inny, to by nas wyniszczyli tak jak w getcie. A tak to chociaż ci ludzie przez... Zależy, bo my [byliśmy] na Mokotowie, znaczy na tym bliskim Mokotowie, a na dalszym oni się czuli jednak wolni jakiś czas.

  • A pani? Czy pani też podzielała takie uczucie, że jest wolna Polska?

Proszę pani, no co ja mogłam, jak już drugiego byli Niemcy. I to był cały czas strach, to był cały czas strach, bo tylko z tymi pistoletami chodzili i nad głową machali.

  • Czy pani jeszcze by chciała coś powiedzieć o Powstaniu, o co nie zapytałam?

Nie, no, bo wie pani, tak jak powiedziałam, ja się nie nawojowałam. Z tym że później, po Powstaniu jak tatuś wrócił, pamiętam, jak chodziliśmy 1 sierpnia na cmentarz, no to też były takie represje, że tylko tak sobie machali ręką z daleka. Ci, pozdrawiali się, ale bali się do siebie przecież podejść.

  • Ale 1 sierpnia chodziła pani na cmentarz.

Tak, co roku, co roku chodziłam. I wie pani co. Nie wiem, czy przez te siedemdziesiąt lat może trzy razy nie byłam, bo tak jakoś mi się złożyło. No tak, nie byłam, jak byłam w Stanach Zjednoczonych, bo jak tam jechałam, to jechałam na rok. A byłam tam trzy razy. Raz byłam trzy miesiące, a trzy razy byłam po roku.

  • Czyli od momentu, kiedy pani wróciła do Warszawy, 1 sierpnia na cmentarzu oddawało się hołd.

Ależ oczywiście, bo tam była szansa spotkać kogoś z tych żywych.

  • Czy ojciec opowiadał, co się działo na Starówce?

Wie pani, mój tata to nie lubił opowiadać. Mówił, że tam były takie, ale poza tym tak, tata był szefem kompanii 101. Tak że on miał dużo takiej, że tak powiem, biurowej pracy. Ale tak ładnie w tym „Tryptyku warszawskim” „Szczerba” o nim pisze. Bo na przykład już jak przeszli kanałami do Śródmieścia, to porucznik „Bończa” i ten porucznik „Szczerba”, oni się załamali zupełnie. I „Szczerba” pisze właśnie, że w ogóle na dwa dni to przekazał dowództwo mojemu ojcu, bo nie był w stanie pozbierać się w ogóle z nerwami. A poza tym to oni troszeczkę pili, no ale to byli ułani.

Warszawa, 8 lipca 2014 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Maria Teresa Kaczmarek-Uziębło Stopień: cywil Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter