Maria Uśpieńska „Marylka”

Archiwum Historii Mówionej
  • Rozmawiamy z panią Marią Uśpieńską, która podczas Powstania pracowała w szpitalu powstańczym Zgrupowania „Kryska” na ulicy Zagórnej. Proszę powiedzieć, jakie były początki, czy od razu wprowadzono panią do tego zgrupowania podczas Powstania, czy już wcześniej miała pani okazję być w jakiejś konspiracyjnej jednostce?

 

Byłam w „Szarych Szeregach”, w XIV Błękitnej Drużynie Harcerskiej i tam przechodziłam różne szkolenia.

  • Przy której szkole była usytuowana ta drużyna?


To nie było przy szkole. Znałyśmy tylko zastępową i drużynową. To były małe kilkuosobowe grupki. To były zwykłe koleżanki z klasy ze szkoły podstawowej czy potem w gimnazjum. W każdym razie takie osoby, które się już znało trochę, wiedziało się o ich domu o ich sytuacji i o tym, jakie mają przekonania.

  • Rodzice nie mieli żadnych zastrzeżeń do przynależności do takiej organizacji?


Nie. Myśmy wszyscy byli w konspiracji.

  • Nawet nastolatki.


Tak. Ja byłam od marca 1943 roku, a w 1944 już było Powstanie. Na Powstanie zabrała mnie moja starsza siostra Michalina, która była właśnie w „Krysce” i wiedziała, że jestem szalona, więc pewnie będą ze mną kłopoty, jeśli zostanę sama i zabrała mnie, i uratowała mi życie, ponieważ ja miałam przydział na Wolę, jak się okazało po Powstaniu.

  • Zacznijmy od „Szarych Szeregów”, czegoś was tam nauczono?


Tak, przede wszystkim uczono nas, żeby nie gadać za dużo, żeby być jednak spokojnym i opanowanym. Uczono nas punktualności, która była wtedy niezwykle ważna. A z takich spraw przydatnych bezpośrednio to był kurs sanitarny, były szkolenia łączności, były wyjazdy poza Warszawę, żeby się też w terenie umieć się troszkę orientować i przed samym Powstaniem było penetrowanie dzielnicy. Chodziłyśmy we dwie...

  • Pod względem topografii?


Tak. Liczyło się bramy, przejścia, podwórka, jakie są usytuowania i to później zastępowa dalej przekazywała.

  • Tego rodzaju wiedza musiała się przydać.


Myślę, że przydała się, chociaż myśmy chodziły po Powiślu, a potem [byłam] na Czerniakowie.


  • Gdzie pani wtedy mieszkała?


Mieszkałam już na ulicy Pańskiej 27 w dawnym getto, już getto było zwężone. W ogóle jestem z Poznania i 8 grudnia 1939 roku Niemcy nas wysiedlili z całą rodziną.

  • Wysiedlono was do Warszawy?


Nie. Wysiedlili nas do Koniecpola pod Częstochowę. To było wówczas maleńkie miasteczko, 2500 mieszkańców w tym połowa była Żydów, a transport wysiedleńców też liczył coś około półtora tysiąca ludzi, więc było bardzo ciężko. Moi rodzice, mając już zaprawę z I wojny światowej i internowania w Rosji, nie pozwolili nam się nigdzie rozłączyć i zostaliśmy w tym miasteczku.

  • Jak liczna była rodzina?


Rodzina – ojciec, mama, brat i dwie siostry.

  • Jak długo tam pozostaliście?


Myśmy tam pozostali niedługo, ponieważ była przewidziana łapanka młodzieży do robót w Niemczech. Ojciec się o tym dowiedział i wtedy w ciągu jednego dnia zdecydowaliśmy, że ruszamy do Warszawy, gdzie są krewni. Oczywiście nie mieliśmy żadnych wiadomości, czy oni żyją, czy oni są, ale ponieważ rodzina ze strony mamy była dosyć liczna, więc liczyliśmy, że u kogoś się zatrzymamy, ktoś pewnie przeżył. Zatrzymaliśmy się na ulicy Górnośląskiej 41 u profesora Lalewicza, który był mężem siostry mojej mamy, czyli szwagier mojej mamy. Mieszkaliśmy tam do czasu, gdy Niemcy zrobili dzielnicę niemiecką wokół budynku Sejmu. Wszystkich Polaków powysiedlali stamtąd, dając pozwolenia na osiedlenie się na terenach, które już zwolnili z getta. I 1942 roku już po śmierci mojego ojca [przenieśliśmy się].

  • Jak tata zmarł?


Tata zmarł na zawał serca, wtedy nie umiano tego leczyć, chorował dziewiętnaście miesięcy. Zmarł w Szpitalu Ujazdowskim, którego już nie ma. Wtedy byłyśmy my dwie, mama i brat starszy ode mnie o dwa lata, który został rozstrzelany w 1943 roku w październiku. […] Brat został rozstrzelany 28 października pod Mińskiem Mazowieckim w gminie Dąbrowa, był oczywiście w „Szarych Szeregach” i pojechali szukać broni. Był to rodzaj takiego napadu, ale dla nich skończył się tragicznie, bo obaj chłopcy i jeszcze ktoś z miejscowych zostali rozstrzelani na miejscu. Niemcy ich otoczyli i tak to się skończyło.

  • Jak wyglądała godzina „W”?


Godzina „W” była właściwie dwukrotna, dlatego że pierwszy alarm został potem odwołany. Podczas pierwszego alarmu moja starsza siostra, która już nie żyje, pracowała w RGO. Ona przybiegła przed południem, byłam w domu i powiedziała: „Idziemy”. Plecaki miałyśmy z grubsza przygotowane. Chociaż to [było] lato, [założyłam] buty sznurowane.

  • Przydały się.


Cały czas, tak. Poszłyśmy. Zakwaterowałyśmy się na ulicy Szarej 14 u rodziny wuja, bo wuj zginął w Katyniu. Jeszcze w 1939 roku jako wojskowy dostał się do niewoli, a potem myśmy oczywiście po wojnie się dowiedzieli, że zginął w Katyniu. Wtedy nie wiedzieliśmy, jaki jest jego los. Była jego żona i córki i one nas przenocowały.
Siostra rano wyszła zorientować się o jakiś kontakt, jak sytuacja wygląda i po jakimś czasie powiedziała: „Wracamy do domu”. Wróciłyśmy na ulicę Pańską, dosyć sfrustrowane, przynajmniej ja, że co to będzie? Jak to jest? Natomiast drugi alarm był już alarmem ostatecznym. To był już 1 sierpnia i od godzin południowych, gdzieś od dwunastej, byłyśmy na Czerniakowskiej. Wtedy byłyśmy w lokalu naprzeciw domu zarobkowego starców, tam w pierwszych dniach był punkt sanitarny. Dopiero stamtąd przez podwórza był przeniesiony szpital na Zagórną. To tak jakoś było w kwartale, jakoś blisko było.

  • To nie był szpital, tylko taki punkt.

 

Tam był najpierw punkt, dlatego że nie było nikogo z władz i nie było przystosowania. Były łóżka różnych starców zapluskwione i jakaś słoma, w ogóle bardzo prymitywne warunki. Dzisiaj nawet trudno porównać, jakiś dosyć mocno zaniedbany dom opieki społecznej to może byłoby coś z górnej półki [w stosunku do] tamtego. Byłyśmy naprzeciw tego w mieszkaniu Hali i Basi Troczyńskich, które też były sanitariuszkami. Przed godziną „W”, przed piątą przeszłyśmy stopniowo, bo tam nas było pięć czy osiem osób czekających z tych dziewczyn. Przeszłyśmy na drugą stronę do tego domu starców. Oni byli trochę przerażeni, przepłoszeni, że się takie dziewczyny tutaj znajdują, ale ktoś z dorosłych osób (jakaś kierowniczka) powiedział, o co chodzi, i że wszystko jest w porządku, że wszystko jest uzgodnione. To był punkt już wcześniej wyznaczony na tę powstańczą sytuację.

  • W co byłyście zaopatrzone jako początkujące sanitariuszki?


W nic nie byłyśmy zaopatrzone. Każda miała tylko pakiet i bandaże przy sobie, a tam dopiero po chyba dwóch dniach doszły osoby, które potem były już... Była komendantka Krystyna Godlewska, lekarz pediatra (już nie żyje oczywiście ładnych parę lat, wtedy kończyła studia medyczne), była Elżbieta Boratyńska – chirurg, też już nie żyje, i był cały zespół osób, które razem z nimi przyszły. Potem jeszcze w czasie Powstania doszli dwaj lekarze, którzy zresztą uciekli, i znowu byliśmy sami. Dziewczyny były bardzo zorganizowane, bardzo dzielne, dużo się robiło.
Pierwszy ranny był już w czasie godziny „W”. Moja siostra pobiegła na drugą stronę ulicy, bo w bramie zaczęli powstańcy wołać sanitariuszkę, ale chłopaka nie udało się uratować, miał płuca przestrzelone, wykrwawił się, w ogóle nie było szans. Potem znowu przeskoczyła na tę stronę. Jeszcze nie było żadnej barykady, Niemcy strzelali, skąd chcieli.


  • Gdzie byli usytuowani Niemcy?


Ze wszystkich stron, przecież to była dzielnica niemiecka w zasadzie... Gimnazjum imienia Batorego było zajęte, szkoła była zajęta, Rozbrat był zajęty, Sejm, z góry Frascati, wszędzie byli Niemcy. Nie było tak, że Niemcy gdzieś tam sobie byli, Niemcy byli wszędzie w Warszawie. I po ulicach łazili ciągle, i po posterunkach, i mieli swoje bunkry, i tak dalej. Cały plac Szucha był odgrodzony i bunkry betonowe z małymi prześwitami…

  • Ulica Zagórna była miejscem postoju?


Zagórna to była szkoła podstawowa, duży budynek, najwyższy w okolicy. Nie wiem, czy ona była od razu przeznaczona [na szpital], jak to wyglądało od strony dowództwa i [innych] spraw. […] Była taka sytuacja, jak byliśmy jeszcze w domu zarobkowym, że Niemcy podeszli, przechodzili Czerniakowską, czyli nie mogło być jeszcze barykady od strony Czerniakowa, bo w stronę Rozbratu od połowy Rozbratu, Śniegocka, Solec przy Łazienkowskiej i tak dalej, były w naszych rękach, od tej strony była granica, potem to się wszystko cofało, zacieśniało.
W następnych dniach było już sporo rannych i kazano nam być bardzo cicho, myśmy byli wszyscy stłoczeni w takim podpiwniczeniu w zasadzie, był nawet kapłan wtedy. On przyszedł do tych rannych i udzielił nam absolutorium na wypadek śmierci. Była taka dosyć przejmująca sytuacja. Myśmy słyszeli glosy Niemców i podkute buty, jak oni idą, wszystko było słychać, bo oni szli po prostu ulicą, a myśmy byli w podpiwniczeniu przy ulicy, okna nieduże bez żadnych specjalnych zasłon, nie było jeszcze wtedy porobionych żadnych umocnień, osłon, żeby nie było słychać. Potem już była barykada, więc drugi raz oni się tak nie zapuścili, ale wtedy jakoś nie wiem, wycofali się czy poszli gdzie indziej, w każdym razie to się skończyło dla nas spokojnie, nikt nie wszedł do tego budynku.
Była jeszcze taka sytuacja, że od frontu... Nie pamiętam, czy w ogóle była brama od frontu, wejście jakieś frontowe. Natomiast była brama wjazdowa i furtka przy tej bramie wjazdowej. W zasadzie cała komunikacja odbywała się tylko przez tę furtkę. Przy furtce zawsze była warta i zawsze było wiadomo, że tylko tędy można wejść.

  • Czyli wasz punkt był strzeżony przez jakichś powstańców, tak?


Tak. Nie wiem kto. [...] Oczywiście był strzeżony od momentu, jak byli ranni, bo swoich kolegów przecież nie zostawiliby w ten sposób, więc im więcej było rannych, tym bardziej się to jakoś koordynowało.

  • Jak wyglądał dzień powszedni?


Każdy dzień był inny, chociaż wszystkie były podobne, bo na początku było jeszcze w miarę spokojnie, więc można było wyjść z budynku. Na przykład był ogród za domem, więc można było popatrzeć w niebo, zobaczyć roślinki jakieś, takie pierwsze dni. Ale służba była właściwie ciągle, bez ustanku...

  • To nie były określone godziny?

 

Pewnie były, ale kto te godziny przestrzegał, po prostu był taki nawał zajęć, pracy, wszystkiego, że kto był wolny, to cokolwiek było trzeba, to pomagał, to robił. Na pewno komendantka i główne sanitariuszki miały jakieś swoje określone strefy czy zajęcia, ale od mojej strony, od tego najniższego poziomu to było zupełnie jasne, że jak trzeba basen podać, to się idzie tam; jak trzeba rannemu pomóc przejść, to się idzie tam; jak trzeba nakarmić, to tu; jak muchy odgonić (straszne muchy były), to się wachlowało; jak tam jeszcze coś zrobić… Jednym słowem wszystko – bandaże przeprać, bandaże zwinąć. Wtedy się nauczyłam na udzie zwijać bandaże, żeby było szybciej. Zaopatrzenie już wtedy było i my żeśmy chodziły po zaopatrzenie.

  • Dokąd?


Do szpitala na rogu Książęcej, potem powstały tam przekopy najrozmaitsze: przejścia przez bramę, przez podwórka, przez kamienice były różne przebicia. Myślę, że były też i gdzieś bliżej zmagazynowane materiały [opatrunkowe], ale ja nie wiem, ani kto, kiedy przyniósł, ani ile, ani jak. Jak to było, to nie wiem. Wiem, że pierwsza operacja amputacji ręki była robiona piłą ogrodniczą przy lampie naftowej i to był Romek Sulima. [...] Utrzymywał z nami później kontakt, też już nie żyje oczywiście. I Elżbieta – chirurg, jeszcze studentka, zrobiła tę operację i nie było nawet zakażenia.

  • Jakie były środki antyseptyczne?


Nie wiem.

  • Opatrzność Boska, tak?


Na ogół tak. Było bardzo trudno, bardzo było mało [leków]. Wiem, że na początku września zaczynało ować różnych rzeczy, stale czegoś owało. Powiedzmy, że jak były jakieś nagłe sytuacje, siostra zabrała mnie, byłyśmy nocą w Śródmieściu. Przechodziłyśmy z Czerniakowa na Śródmieście po lekarstwa i przyniosłyśmy. Ponieważ ona pracowała też w patronacie dla więźniów (takich zwykłych kryminalistów w czasie wojny) i patronat mieścił się przy Marszałkowskiej w pobliżu [ulicy] księdza Skorupki, nie pamiętam dokładnie, ale orientacyjnie wiem, że to w tamtym rejonie było, i myśmy tam wtedy nabrały dwa plecaki tych różnych leków. To było związane też z tym, że cukrzyk jakiś u nas dostał śpiączki i nie było żadnych leków umożliwiających mu powrót, i to była ta decydująca kropla, że poszłyśmy tam.

  • Jak ta droga wyglądała? Książęcą chyba się nie dało przejść?


Dosyć urozmaicona była. Najpierw [szłyśmy] różnymi przekopami do rogu Książęcej i Rozbrat. W tej chwili tam jest budyneczek (weterynarz), wtedy to był dom mieszkalny, większy posterunek był w tym budynku. Tam chłopcy na bieżąco informowali, którędy można przejść, ponieważ za każdym razem, z godziny na godzinę, sytuacja się zmieniała. Teren szpitala Świętego Łazarza był zajęty przez Niemców. Plac Trzech Krzyży był w naszych rękach, ale ta część od strony „głuchoniemych” i Alej Ujazdowskich, i nie można było akurat wtedy przechodzić górą lewą stroną Książęcej, a na tej skarpie, na której w tej chwili jest trawka, były warsztaty różnych rzemieślników. To dosyć długo po wojnie jeszcze było, cała ta szkarpa była zabudowana klitkami, w których oni tam tworzyli różne rzeczy. Tamtędy też nie można było przejść, ponieważ Niemcy to ostrzeliwali. Była przystawiona drabina do muru szpitala Świętego Łazarza. Wszędzie na ulicy było pełno szkła, należało po cichutku podejść do drabiny, ktoś przytrzymywał, ktoś drugi wchodził i skakał na dół. I tam kucając tuż pod murem przez ten teren szpitala Świętego Łazarza przemknąć i znowu drabina od strony Świętego Łazarza i teraz już i drabina po stronie Książęcej. Najgorzej było wejść na sam mur, bo na drabinie to ktoś jeszcze osłaniał, ale teraz na samej górze… Jedni po drugich nie mogli przechodzić, trzeba było odczekać, aż druga osoba przeskoczy przez jezdnię i dostanie się do placu Trzech Krzyży, więc to trwało. Przy tym murze też już trupy leżały, bo nie wszystkim się udało przeskoczyć, a nie było wtedy jak ściągnąć. Nie wiem, potem może chłopcy ściągnęli. W każdym razie tak żeśmy się przedostały na plac Trzech Krzyży, potem przez Instytut Głuchoniemych, tam było bardzo pusto, biegały jakieś szczury po salach pod wieczór. Potem już szłyśmy naszymi ulicami, całe Śródmieście już tylko było hasło, kto idzie, i dalej i się przechodziło.

  • To świadczy o bardzo dobrej organizacji tej komunikacji, że te drabiny były popodstawiane, że wiedzieli, gdzie można się przedostać.


To musiało być, żeby była jakaś komunikacja. Przez Książęcą była jedyna komunikacja ze Śródmieściem, bo Górnośląska była zajęta przez Niemców i dopiero gdzieś tam dalej, to musiałoby być, więc to był jedyny taki przelot.

  • Jak funkcjonował wasz szpitalik bez wody i elektryczności?


Woda była w piwnicy. Jak było z elektrycznością, nie wiem. Potem była chyba elektryczność, ale w ogóle nie można było używać, bo Niemcy natychmiast by strzelali. Nie przypominam sobie, żeby jakąkolwiek elektryczność gdzieś było widać, po zmroku wszystko było ciemno. Latarka [była] co najwyżej. Nawet jak papierosa ktoś zapalił, to już trzeba było... Musiało być ciemno, bo natychmiast by nas zmacali, zobaczyli. Przy lampie były dyżury. Chłopcy sobie wymyślili „bar pod nogą”, bo wszyscy akurat ranni w nogę mieszkali w tej sali, a oni tam mieli lampę naftową wieczorem, dlatego że to była taka piwnica, gdzie nie było żadnych okien. Na Zagórnej też myśmy byli w zasadzie w przyziemiu w najniższych [pomieszczeniach], nie można było mówić o jakichś tam piętrach.

W sali gimnastycznej na pierwszym piętrze 15 sierpnia była msza święta dla zgrupowania. Odprawiał tę mszę świętą ksiądz Stanek.

  • Miała pani okazję poznać księdza Stanka?


Tak, on był parę razy u nas. Wtedy jeszcze było spokojnie, niektórzy już mieli mundury, bo cały czas się szyło spódniczki, spodnie, furażerki… Wiatrówki z grubej szarej baji, jak to się nazywało, tramwajarskie uniformy były szyte z tego normalnie, to był bardzo trwały materiał, nosiłam jeszcze dobrych parę lat po wojnie.

Woda była, potem przy Zagórnej trzeba było częściowo chodzić do pompy, która była na podwórzu szkolnym, czyli od tyłu, od Zagórnej, ale tam był obstrzał z Górnośląskiej, więc na tyle było to istotne, że jak strzelali, to liście z drzew leciały, więc można było się wtedy zorientować, że już należy przestać tę wodę pompować, ale pompowaliśmy oczywiście i tak było.


  • Czy docierały do was informacje, co dzieje się w innych rejonach Warszawy?


W innych rejonach to chyba nie.

  • Wasze dowództwo to byli wyłącznie lekarze i personel medyczny?


Na miejscu tak. Z tym że był w czasie Powstania raz taki rodzaj kontroli chyba, były takie dwie panie. Jedna chyba jeszcze żyje, taka pani Ewa, drugą znałam prywatnie z Poznania, zdziwiłam się, że jest wysoko w konspiracji pani Ewa Korzepolska, mieszkała na tej samej ulicy, gdzie my mieszkałyśmy przed wojną, na Sumaczu, taka bliska sąsiadka. Wtedy w czasie Powstania zobaczyłam ją, jak przyszła jako rodzaj takiego zwierzchnictwa. Jak to wyglądało od góry, to tego nie wiem, na pewno meldunki były jakieś o stanie szpitala, o rannych, o liczbach, o różnych sytuacjach czy zagrożeniach, to wszystko musiało być, ale to była sprawa komendy Krystyny Godlewskiej i jej pomagających sanitariuszek czy lekarek. Było dużo personelu. Na początku myśmy byli w kilkanaście osób w tym punkcie, a potem drugiego czy trzeciego dnia Powstania doszła komendantka, bo one gdzieś nie mogły się przebić na Czerniaków. My z Szarej też byśmy nie doszły, gdyby to było za pierwszym alarmem. W „dziennikarce” byli Niemcy, na Szarej przy rogu Łazienek wszędzie byli Niemcy.

  • Czy byliście świadkami jakichś akcji powstańczych w waszej okolicy?


Jak budowali barykadę to też, a poza tym było trudno powiedzieć „akcja” – walki szły ciągle i ze wszystkich stron...

  • Bo wy mieliście ciągły dopływ rannych.


Tak. Ale to szło od strony Łazienkowskiej, tam była pierwsza linia, potem już Przemysłowa, Fabryczna czy odwrotnie. Nie pamiętam kolejności tych ulic, ale z tamtej strony szedł atak główny. Tutaj Niemcy mieli całą szkarpę opanowaną, to nie musieli się specjalnie tutaj w dół zapuszczać. Natomiast z tamtej strony tak i z Powiśla z drugiej strony od mostu Poniatowskiego. Jak „Krybara” zdusili, to już zaczynało się coraz wężej, coraz bliżej.
Były kontakty przez porucznika, nie pamiętam, jak się nazywał, jakie miał pseudo – dosyć barwna postać – w każdym razie odwiedzał rannych i miał lornetkę i tą lornetką szpanował niesamowicie. Już na Zagórnej w jakimś momencie powiedział, że są czołgi na Wale Miedzeszyńskim, że już Rosjanie są blisko i my musimy być niedługo wyzwoleni. Zawsze u niego był hura-optymizm. Mówię: „No to pokaż mi te czołgi”. I dał mi tą lornetkę i rzeczywiście widziałam pojazdy po tamtej stronie Wisły, jak jechały sznurem. No ale to mógł być zwiad. Nie pamiętam, jaki to był czas, na pewno już wrzesień, ale na tym się skończyło. Chyba 16 września opanowali nas Niemcy, szli od Fabrycznej...

  • Wracając jeszcze do personelu, szukając informacji o „Krysce”, wyczytałam, że wśród personelu szpitalnego na Zagórnej była pani Małgorzata Lorentowicz (późniejsza bardzo znana aktorka) czy pani się z nią spotkała?


Jeśli się spotkałam to na zasadzie twarzy a nie z nazwiska, bo myśmy się nie znały z nazwisk... Z nazwisk to ja znałam te dziewczyny, z którymi po Powstaniu miałam kontakt, i swoją siostrę.

  • Ona była później żoną aktora Janczara.


Nie wróciłam po Powstaniu do Warszawy. Mieszkałam w Poznaniu przez sześć lat i dopiero jak została przeprowadzona reforma studiów w latach pięćdziesiątych i zlikwidowano wydział malarstwa w Poznaniu, to przeniosłam się najpierw do Sopotu, potem do Warszawy i od tego czasu jestem w Warszawie. Ja tych ludzi mogę pamiętać z twarzy i to niektórych, tych z którymi się bliżej czy bardziej zetknęłam.

Zaczęłam mówić, że po dwóch dniach przyszła komendantka z całą grupą sióstr. Potem jeszcze doszła druga grupa, chyba to ta pielęgniarka nazywała się „Iskra” albo „Tosia”, to była położna, to były dziewczyny wykwalifikowane przynajmniej częściowo i one, nie wiem z jakiego powodu, właśnie u nas zostały zainstalowane. Nawet na początku patrzyliśmy tak trochę z boku, co to jest, jak to jest, bo weszły całą grupą. Rzeczywiście dużo pomagały, dużo pracowały. Dla wszystkich było dużo pracy.

  • Już w połowie września wkroczyli Niemcy.


Tak, gdzieś 16 czy 18 września, tak że my zawsze mamy w trzecią niedzielę wrzenia na Solcu swoją mszę świętą w kościele Trójcy Świętej.

  • Jak to wyglądało?


Mieliśmy wielką Łaskę Bożą, wielką opiekę. Przede wszystkim przyszedł Wehrmacht, byli między nimi Ślązacy, byli żołnierze, którzy jak zobaczyli tornister wojskowy leżący gdzieś na podłodze, potrafili kopnąć pod pryczę. W czasie tego wejścia nikomu z nas nie stało się [nic]. I z chorych też. To był jedyny taki szpital na Czerniakowie, gdzie nikomu nic się nie stało.
Była jeszcze sytuacja taka, o której myśleliśmy z przerażeniem, ale po wojnie dowiedzieliśmy się, że dziewczyna była uratowana. Otóż była dziewczyna, która była przy swoim konającym narzeczonym, żołnierzu. On umarł. Ona była w szoku. Jak oni weszli, to ona była przy tym zmarłym. Oczywiście [była] z opaską, nie dała sobie nic [zdjąć]. My [zanim weszli Niemcy] zdejmowaliśmy opaski od chłopców i paliliśmy [wszystko]. Co się dało, to się niszczyło, żeby ich ochronić. [Niemcy] ją wyprowadzili i padły strzały. Myśmy byli przekonani, że ją rozstrzelali. Tymczasem oni strzelili w górę a ją popchnęli na drugą stronę do Idźkowskiego, bo po drugiej stronie jeszcze byli nasi. Po wojnie ona mówiła o tym, bo niektórzy się z nią widzieli, że taka była sytuacja. Naprawdę była to ewidentna ochrona Boża w tym wszystkim.

  • I wychodziliście wszyscy?

 

Oni nas otoczyli ze wszystkich stron od Czerniakowskiej, od podwórza Zagórnej i obstrzał był wtedy niesamowity. W ogóle nie dało się oddychać, bez przerwy były grzmoty, karabiny maszynowe, wszystko, co było możliwe, było wtedy w ruchu. Była taka Anna spośród którejś kompanii, ona często do nas przychodziła, bardzo odważna dziewczyna i ona zdecydowała: „Słuchajcie, nie możemy się tak dać zabić. Ja pójdę z białą flagą. Poddajemy się!”. I rzeczywiście wyskoczyła z białą flagą, jakiś kawałek prześcieradła na kiju i ten ostrzał powoli ucichł i oni zaczęli wchodzić. To było straszne po tych dniach, kiedy człowiek miał poczucie, że jest wolny w swoim kraju. Kazali nam się zabierać. Komendantka Krysia Godlewska z nimi pertraktowała, dobrze znała niemiecki. No to mamy rannych, tych, którzy mogą iść, możemy wyprowadzać. Co kto miał, czy w piżamach, czy w slipkach, w czymkolwiek, to jakieś koce na siebie, kij w rękę czy co tam było, czy na siostrze się oparł i jakoś tam się szykował taki orszak.

Ale co z ciężej rannymi? Można było rozmontować prycze, bo to były też takie jakieś... Niemcy kwaterowali w tej szkole na Zagórnej, trochę przed Powstaniem oni się stamtąd wycofali, ale mieli tam swoje drewniane prycze, takie które można było stosunkowo łatwo rozmontować, i one służyły jako nosze. Tych, których się dało, [wynosiło się] na noszach dopóki było tych sióstr tyle, że dały radę nieść tych rannych. Ale zostało jeszcze całe mnóstwo bardzo ciężko rannych. I wtedy zdecydowały się trzy siostry zostać razem z nimi. Nie pamiętam, jak to było, ale wiem, że to nie było tak wszystko od razu. Oni weszli w dzień, być może, że te pertraktacje szły jakoś tak do nocy, bo pamiętam noc, kiedy oni wszystkie siostry, które dyżurowały przy rannych, zapędzili na drugie piętro na górę i tam pod strażą trzymali. Na dole zostali sami ciężko ranni, w ogóle ranni i zaczął się jeden wielki jęk: „Siostro, kaczkę! Siostro, pić! Siostro to, a tamto…”. Nikogo nie było, chodzili tylko ci Niemcy. Wtedy zostałam na dole, siostra moja już była ranna. Zostałam, na jakimś łóżku się przytuliłam, miałam obandażowaną nogę, bo pokaleczoną miałam przez takie wyjście w ostatnich dniach z jakimś meldunkiem na Okrąg i z powrotem. Myślę sobie, trzeba wstać. Kuśtykając, udając oczywiście, że ledwo idę, na migi do Niemca pokazuję, że tu trzeba pić, a tu tamto. I tak chodziłam między tymi rannymi wtedy. Była taka szkolna ubikacja, gdzie trzeba było wejść, żeby nabrać wody, tak że on mnie nie widział. Jak weszłam do tej ubikacji, to już mnie stamtąd wyciągnął. Tylko mogę tu chodzić, gdzie on mnie widzi. Ja mu pokazuję, że trzeba wylać – nie tylko tu [ma mnie widzieć]. Tak było do rana.


Nie pamiętam dokładnie, ale był potem ten moment wymarszu. Mówiło się o tym, że przyjadą ciężarówki i zabiorą rannych. Nic takiego nie było. Szliśmy przez Czerniakowską do Agrykoli. I na Agrykoli przy alei Szucha był postój przy gestapo (tam gdzie teraz jest plac Na Rozdrożu), był wyburzony jeszcze kawałek, to myśmy akurat tam siedzieli na piachu przed domem, ranni leżeli obok na jezdni, ci którzy siedzieli, to razem z nami. Niemcy zaczęli przychodzić z ich głównego budynku z Szucha i patrzeć, bo my oczywiście [wychodziliśmy] jako cywilny szpital. Niestety wszyscy młodzi na ogół, ale cywile. Zaczęli sobie wybierać. Wybrali chłopaka, który był w oficerkach – Mariana Zgrozę, żyje jeszcze, [mieszka] w Łodzi. Zabrali go na drugą stronę. Jeszcze kogoś i jeszcze kogoś i myśmy siedzieli wtedy na tym piachu i modlili się, i zastanawiali się, co w ogóle będzie. Przyjechały ciężarówki, zabrali ciężej rannych i powieźli (potem się okazało) do szpitala Dzieciątka Jezus, a stamtąd potem do Krakowa. W Krakowie myśmy się spotkali z niektórymi.
Nie wiem, jak ten rozdział wyglądał, może nie zmieścili się wszyscy na ciężarówki, w każdym razie parę było takich sytuacji, że dalej nieśliśmy nosze. Szliśmy od placu Unii do Rakowieckiej przez Rakowiecką (jakimi ulicami dalej nie wiem) do Dworca Zachodniego. Po drodze to już szliśmy takim szerokim traktem poza miasto. Szliśmy czwórkami, Niemcy po bokach oczywiście z karabinami do strzału. W pewnym momencie nastąpiła tragiczna sytuacja. Niemiec chciał, żeby jeden z chłopców przy noszach jeszcze poniósł, a on pokazuje na brzuch, że jest po postrzale brzucha, no to on go zastrzelił na miejscu. Nie było już mowy o tym, żeby cokolwiek ktoś tam następny podszedł i wziął te nosze dalej zamiast tamtego. Szereg się bardziej zwarł, skuliliśmy się trochę. Oczywiście, jak szliśmy przez Czerniaków wszystko osmalone, trupy po drodze, straszny zapach, wszędzie gruzy, porozpruwane domy, mieszkania najrozmaitsze, różne sytuacje, w różnych miejscach ludzie popaleni.
Jeszcze jak szliśmy do Agrykoli – to taki prywatny bardziej wątek – moja siostra niosła nogę na bandażach (ponieważ miała róże w kolanie, ja miałam tylko kolano zabandażowane) i miałam od swojej cioci mały dziecinny pierścionek na ręku z niebieskim oczkiem. Niemiec to zobaczył i zaczął mnie tak odsuwać od [szeregu], zwalniał kroku nie pozwolił mi iść szybciej, tylko zaczął mi pokazywać na to. A ja idiotka myślałam, że uda się to jakoś wybronić. Obejrzała się jedna z sanitariuszek i mojej siostrze mówi: „Słuchaj, on ją tam zatrzymuje”. Moja siostra się zatrzymała i mówi: „O co chodzi?”. A ten niechętnie, że ja rozmawiam, mówi: „Dawaj mu to w tej chwili i wracaj!”. Ściągnęłam ten pierścionek ze złością, dałam mu i myślę, że będę mogła wrócić, nie. Mam iść tak samo jak on. Wtedy skóra na mnie ścierpła, byliśmy przy jakimś parku, tak że można było od razu zostać za drzewami bez żadnych problemów. Ale widocznie chciał jeszcze kogoś innego obłupić, bo w pewnym momencie pozwolił mi tak stopniowo dojść do tego szeregu.


Myśmy obie były ranne, ja byłam okaleczona, ona była ranna. Jechałyśmy do Pruszkowa kolejką i jak się te drzwi automatycznie otwierały, ludzie po drodze nam wrzucali chleb, pomidory całymi koszami. Podest kolejki i oczywiście nie było tych ludzi dużo, bo na peronach też byli Niemcy, ale zawsze jakaś tam babina czy ktoś tam zdeterminowany się znalazł, kto zdążył rzucić i zmykał.

Dojechaliśmy do Pruszkowa i w Pruszkowie nastąpiła selekcja. Osoby zdrowe zostały zabrane na jakiś blok i te wszystkie siostry zostały potem wywiezione do Niemiec na roboty. Natomiast ja i moja siostra byłyśmy razem z rannymi na takim bloku dla chorych (oczywiście na betonie) i tam była komisja lekarska. I znowu Opatrzność Boża, w tej komisji lekarskiej był lekarz, również Polak, nasz znajomy, który opiekował się moim ojcem i mieszkał u nas na Górnośląskiej, zanim ojciec umarł, przychodził na nocne dyżury, żeby być przy tacie, pan Tadeusz Miakisz z Poznania, już nie żyje. On był w tej komisji lekarskiej i „Myszka” go zauważyła, jak przechodził przez całą tę halę i taki obchód robił z Niemcem...

  • Gdyby go nie było, to byłoby jakieś zagrożenie dla was?


Oczywiście. I ona go zauważyła jakoś tak, że zauważyli się nawzajem. Nie wiem, czy zdążyli cokolwiek powiedzieć do siebie, czy nie, w każdym razie stawałyśmy na komisji, on był w tej komisji. Przedtem chyba wezwał moją siostrę, zmienił jej opatrunek, dzięki temu uratował jej nogę, bo już była ropa w bardzo silnym stopniu i być może, że wtedy jej powiedział, jak mamy się zachowywać przy komisji. Moja siostra była zawsze bardzo milcząca. Na tej komisji on tak pokierował, że już Niemiec nam nie otwierał naszych bandaży, bo rozdzieliliby nas, mnie by na pewno wysłali do Niemiec. Natomiast skierowali nas do Podkowy Leśnej do filii szpitala Wolskiego. […] Mam zresztą stamtąd jeszcze zaświadczenie polsko-niemieckie. Problem polegał na tym, że wprawdzie siostra moja kwalifikowała się do szpitala jak najbardziej z tą różą w kolanie, natomiast ja z takim skaleczeniem nie. Wobec tego nie przysługiwało mi łóżko ani jedzenie, a żyć powietrzem było trochę trudno. Dostałam nagle wysokiej gorączki – stan zapalny ślepej kiszki. Wobec tego już miałam zupkę swoją niedzieloną z moją siostrą i połowę siennika. Wszy nas gryzły. Gestapo przyjeżdżało, wybierało chłopców i zabierało. Wojsko niemieckie czy tylko gestapo – nie wiem, w każdym razie mundurowi.


  • To był jeszcze wrzesień czy już październik?


Wrzesień. Druga część września. Ponieważ niedaleko mieszkał też jeden z naszych rannych powstańców Janek Imrod (też już nie żyje), jego brat Andrzej, który znając bardzo dobrze [teren], wyskoczyli z pociągu, znając doskonale trasą i wiedząc, gdzie zwolni i tak dalej, i doszli do domu. Jak dowiedzieli się, że tutaj jest szpital, to zaczęli szukać kolegów. Natrafili na nas i Janek zaproponował, żebym się przeniosła do tej rodziny, że jakoś może będzie lepiej. Byłam tam jeden dzień, ale był tak straszny tłok osób uciekających z Warszawy, znajomych i krewnych, i tak dalej, że stwierdziłam, że nie będę, ponieważ już stracę kontakt z siostrą, a to było bardziej niebezpieczne, i wróciłam.
Koniec września, może przed kapitulacją zaczęto likwidować szpital. Trzeba się było jakoś orientować, a że z siostrą troszkę lepiej, trzeba się ruszyć. Zimno, nie mamy odzieży, jesteśmy w letnim ubraniu, ranki są chłodne, nie można tak zostać, jej się może ta rana wygoić w ciągu miesiąca czy dwóch, ale co dalej? Trzeba szukać rodziny. Mieliśmy rodzinę w Krakowie ze strony mojego ojca i stwierdziłyśmy, że trzeba pojechać tam. Poszłam postarać się o przepustkę, dostałyśmy przepustkę na wyjazd i dojechałyśmy do Krakowa. Tam siostra znowu została oddana do szpitala, była leczona, ja mieszkałam u krewnych.
W zasadzie tak się to zakończyło. W Krakowie odnalazłam jeszcze różne osoby od nas ze szpitala, siostry i rannych. Rannych przewieziono ze szpitala Dzieciątka Jezus na Prądnik do szpitala w Krakowie. To był szpital pod niemiecką bardzo ścisłą kontrolą, ale na przepustkę można ich było odwiedzać.
Tam została przeprowadzona taka spektakularna akcja wykradzenia Tadeusza Mrówczyńskiego, który zmarł teraz w tym roku 6 stycznia, mieszkał na Wiśniowej. Tadeusz był prawie od pierwszego dnia ciężko ranny w nogę gdzieś przy Szwoleżerów. Przynieśli go do nas koledzy i był u nas w szpitalu do końca. Potem został umieszczony w szpitalu Dzieciątka Jezus. Towarzyszyła mu jedna z pielęgniarek od nas, jego przyszła żona Basia i właśnie w Krakowie w szpitalu na Prądniku kapelan zgodził się dać im ślub. Ten ślub oczywiście odbył się tajnie. Mnie wyprosili na korytarz. Była tylko moja siostra jako świadek. Tadeusz leżał, Basia stała obok łóżka, ksiądz powiązał im ręce stułą i był ślub. Teraz nie powinni się rozstać. Ze szpitala Dzieciątka Jezus przyjechała również na Prądnik Elżbieta nasza chirurg, razem ze swoim mężem Ernestem, który nie pamiętam, czy był lekarzem czy nie, ale byli razem. I oni zorganizowali akcję wykradzenia Tadeusza i Basi ze szpitala. Zostało to zorganizowane bardzo sprawnie. Nie wiem, dokąd oni zostali wysłani, czy do Łodzi czy... Nie wiem gdzie, w każdym razie znikli z Krakowa. Potem były represje nie mogliśmy wchodzić do szpitala, no to Elżbietę tam ciągali, ale to było tak zrobione, że nikomu w rezultacie potem już żadnych represji wielkich Niemcy nie zastosowali. Tadeusz był znanym architektem, był jakiś czas tutaj nawet prezesem Związku Architektów. Napisał książkę, ale nie zdążył jej rozprowadzić. Tuż przed śmiercią mówił o tym, że pisze książkę z całego swojego działalności i być może, że warta byłaby... On był harcerzem, potem był żołnierzem, był cały czas w akcji, więc mógł – leżał jako chory, ale był jednak w dalszym ciągu jako akowiec do końca.

  • Jak dalej potoczyły się pani losy? Wróciłyście z Krakowa?

 

Ponieważ pochodzę z Poznania, w Poznaniu był dom i mieszkanie, więc jak ruszył front, to wzięłyśmy przepustki rosyjsko-polskie, żeby do Poznania pojechać w 1945 roku na Wielkanoc. W międzyczasie jeszcze w Krakowie były dosyć takie jeszcze trudne chwile, bo myśmy wyszły we dwie z najstarszą siostrą, a mama ze średnią siostrą była w Śródmieściu. Wtedy jak szłyśmy po lekarstwa nocą, to przeskoczyłyśmy przez Aleje Jerozolimskie takim pseudo-tunelem i doszłyśmy do domu, jeszcze dom nie był spalony. Widziałyśmy się z mamą, siostra była wtedy w szpitalu, pracowała w sekretariacie jako maszynistka na Mariańskiej. To był jedyny raz, że widziałyśmy się w Powstaniu. One wyszły ze Śródmieścia po kapitulacji. Mama, siostra i jeszcze jacyś młodzi wyszli w kierunku, nie umiem powiedzieć jakim, ale z opaskami Czerwonego Krzyża, bo to już było po kapitulacji, więc Niemcy częściowo to honorowali. Spotkały na swojej drodze idącego z przeciwka jakiegoś lekarza. Wtedy ludzie sobie bardzo pomagali. Zatrzymał [ich] i mówi: „Dokąd pani tych młodych prowadzi?”. A ona powiedziała, gdzie. „Niech pani tam nie idzie! Proszę iść – tu i tu, do tych i do tych – wagonów, powołać się na – tego i tego – bo tam panią od razu gdzieś wywiozą” – do Oświęcimia czy gdzieś, już nie pamiętam. „Niech pani tych młodych tam nie prowadzi!”. No i mama tak zrobiła oczywiście. I dzięki temu znalazła się chyba w Milanówku, w każdym razie gdzieś tu pod Warszawą. To jest Opatrzność Boża, [mama] spotkała dozorczynię z naszego domu na Pańskiej, tak gdzieś w tłumie przechodząc. Ludzie się kotłowali wtedy. „A, pani żyje, córka żyje”. – „Tak, ale nie wiem, co z dziewczynkami”. – „Nie wie pani? To ja pani powiem. Ja spałam na podłodze tu na stacji klejowej w tej poczekalni i podłogę mieliśmy wyłożoną listami osób, które o przepustkę się starały i zobaczyłam nazwisko, one pojechały do Krakowa”. Moja mama, która już miała wykupiony bilet do Częstochowy do swojego brata wsiada do pociągu z moją siostrą i jadą w straszliwym tłoku, cały czas stojąc, w pierwszym przedsionku koło ubikacji. Dojeżdżając do Krakowa, mama mówi do Zosi: „Jak my teraz wysiądziemy, przecież nie mamy biletu, zaraz nas Niemcy zgarną”. Wiadomo było, że przecież jest kontrola niemiecka na peronie. I słyszy głos męski: „Niech pani wyciągnie rękę do tyłu, ja mam dwa bilety do Krakowa, dam pani, bo ja wysiadam w Płaszowie”.

  • To był Anioł Stróż.


Kolejarz jakiś. I dzięki temu one wylądowały w Krakowie i mogliśmy się wszyscy spotkać. A w Krakowie była łapanka na ludzi z Warszawy i wtedy nie popisał się mój stryj, u którego mieszkałam. Najpierw mieszkałam, bo potem jak już była ta łapanka, to mieliśmy wynajęty maleńki pokoik na ulicy Filipa. Niemcy pytali, gdzie są ludzie warszawscy, [stryj] zamiast powiedzieć, że już ich tu nie ma, nie wiem, gdzie są, to podał nasz adres na Filipa. Natomiast na Filipa był przytomny gospodarz domu, który w bramie się zaparł przed Niemcami, którzy tam kolbami i tak dalej, że: „Tu nie ma żadnych ludzi z Warszawy. Chcecie, to wam otworzę, ale nie ma, po co będziecie tu chodzić?”. Niemcy byli wygodni. „No mówię wam, nie ma nikogo z Warszawy. Co, przecież moglibyście mnie zastrzelić, jakbym kłamał”. – Ja wohl! – „Nie ma!”. Rano nas uprzedził, że byli Niemcy, więc myśmy wszyscy w dwie godziny opuścili ten lokal, no i dokąd jechać? Znowu do naszych krewnych, do Wieliczki. Nie mogłyśmy w tej Wieliczce wszystkie cztery (same kobiety) zostać, bo już by widzieli, że ktoś przybył i tak dalej, więc dalej ja i najstarsza siostra [pojechałyśmy] do Dziekanowic, nawet dalej, do jakiejś głuchej wsi, gdzie znowu krewni naszych krewnych byli nauczycielami w szkole podstawowej. Jest zima, mróz i Niemcy są już w odwrocie. Szosy zawalone wojskiem, barykady takie porobione, żeby czołgi nie mogły się tam przedostać, oni w te pułapki wpadają, korki się robią... Myśmy doszły do tej wsi, zimno niesamowicie, ja zachorowałam. W klasie na ławce, okryta dywanem spałam i znowu dostałam gorączki. Żadnych lekarstw, siostra gdzieś tam się wybrała, nie wiem dokąd, żeby coś zorganizować. Zdecydowałyśmy, że jak front tak ruszył, to trzeba jednak do Wieliczki wracać, bo za chwilę się zacznie wyzwolenie Wieliczki i pogubimy się z mamą i z Zosią.
Idziemy. W jakichś cienkich paletkach, które nam w Krakowie na jesieni dano, z plecakami na plecach, poboczem drogi, środkiem Niemcy. Jedyna satysfakcja tej drogi to to, że oni ledwo szli, powłóczyli nogami, nieśli te swoje karabiny z trudem, niektórzy porzucali sprzęt w rowach. Robi się zmrok, godzina policyjna, doszłyśmy do jakiejś umówionej placówki po drodze [przez] znajomych czy krewnych, też jakaś szkoła czy dom przyszkolny. Pukamy – nie chcą otworzyć. W końcu ktoś tam się zdecydował podejść do drzwi, bo Niemcy jakby pukali, to by kolbami walili. „O co chodzi?”. Więc mówimy, skąd jesteśmy, kto jesteśmy. Wpuścili nas i przy świeczce zaczynają mówić: „A bo my tu mamy masło, bo my wiemy, że jest kocioł tu, kocioł tam, że są otoczeni i tak dalej”. Chłopak, który zaciemniał okno, może po tym jak patrzył, kto to puka, nie do końca zaciemnił i żołnierze z drogi zobaczyli kawałeczek światła. A że byli w takim stanie, w jakim byli, więc zaczęli łupać, że muszą tu wejść, bo chcą się ogrzać, bo oni chcą się napić. W końcu trzeba było ich wpuścić, bo grozili, że zaczną strzelać w te drzwi. Wpuścili ich, ale chłopak był sprytny, jak oni tak chwilkę posiedzieli, pytają się, czy my nie wiemy, gdzie są Rosjanie. „Tak! Oczywiście! Wiemy! Oni są tu, oni są tu, oni są tu. Wy jesteście okrążeni! Za chwilę, jeżeli nie pójdziecie zaraz do przodu, to po was nic tu nie zostanie, bo ruscy są tuż, tuż”. In Wiglisch. Zabrali prędko, co mieli, na siebie i prędko znikli.
Myśmy do Wieliczki doszły, trzy dni była walka o Wieliczkę, ci ludzie byli bardzo przepłoszeni. Dla nas to w ogóle już było nic, jakieś kulki słychać, nie ma znaczenia. Potem wróciłyśmy do Krakowa jak już Kraków był wyzwolony i to mi zostało, że jak leciały samoloty, to ja na ulicy pod mur. Jak szłam chodnikiem, to musiałam się bardzo pilnować, bo to było bardzo widoczne, że nagle ktoś uskakuje w bok. Dla takich ludzi, którzy nie byli w Warszawie, czy nie zetknęli się z gwałtownym bombardowaniem, no to nie było takiego odruchu. Tam zaczęłam pracować w RGO, siostra Zosia też, a mama z najstarszą siostrą, jak się front ruszył, pojechały do Poznania do domu. I to już jest osobna epopeja.


  • Ale potem wylądowała pani w Warszawie. To jest pewnie kwestia zamążpójścia?


Nie. To jest kwestia zmiany w [edukacji]. W Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych była nieustająca reforma, są reformy szkolnictwa i wtedy trafiłam… Zlikwidowano wydział malarstwa, więc się przeniosłam do Sopotu za koleżankami, a potem tam mi zupełnie klimat nie służył w związku z moimi płucami i przeniosłam się do Warszawy, gdzie też parę osób z Poznania się przeniosło. Tutaj skończyłam [studia] i potem już zostałam. Ale w zasadzie było tak, że w czasie wojny tęskniłam do Poznania, ponieważ to było moje dzieciństwo i była cała otoczka tego, dom rodzinny wszystko bardzo pięknie, natomiast w Poznaniu tęskniłam do Warszawy. Nie mogłam się wyzwolić z tego, koniecznie chciałam być w Warszawie. Gdybym wiedziała, że ta Warszawa będzie tak szła jak w tej chwili, to być może nie zrobiłabym tego kroku, ale być może też bym żałowała. Jednak te wszystkie papierki, medale, legitymacje to jest nieważne, to jest, ale...

  • Ale to był niezwykle ważny fragment pani życia.


Ale tamto decydowało o całej mojej postawie życiowej. I to zostało i dlatego… No cóż…

  • Są w tym wartości.


Wartości są w tym, co było. Niestety tych wartości niedocenia sporo młodego pokolenia – nie wszyscy oczywiście, na przykład moi wnukowie, owszem, chwalą się, że babcia jest porucznik, że ma taki czy inny medal, ale przy okazji. Natomiast nie ma zainteresowania tym etosem. Nie ma podtrzymywania tych wartości.

  • Powinni to przekazywać rodzice, dzieci, pani, bo to samo nie przychodzi.


Powinni, ale syn historyk i w zasadzie do momentu żeniaczki miał jednoznaczne stanowisko wspólne ze mną. Natomiast teraz to jakoś ewaluowało i to jest... Jest patriotą oczywiście, jest wierzącym także, ale to nie jest już to. Już swoim dzieciom tego [nie przekazuje].



Warszawa 24 czerwca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Maria Uśpieńska Pseudonim: „Marylka” Stopień: sanitariuszka Formacja: Zgrupowanie „Kryska” Dzielnica: Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter