Marian Adolf Podgóreczny ,,Żbik”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Marian Podgóreczny, urodzony 2 lutego 1927 roku w Zaostrowieczu, powiat Nieśwież, województwo nowogródzkie.

  • Jak wyglądało pana życie przed wojną?


Przed wojną chodziłem do szkoły powszechnej. Moi rodzice byli nauczycielami. Ojciec był kierownikiem siedmioklasowej szkoły podstawowej w Zaostrowieczu, a nam sprowadzało się życie do nauki w szkole i zabaw po lekcjach i po odrobieniu lekcji. Należałem do drużyny harcerskiej, w której też sporo się udzielałem. W trzydziestym dziewiątym roku zostałem zastępowym, mając dwanaście lat.

  • A jaka atmosfera panowała w szkole?


W szkole panowała dobra atmosfera, można powiedzieć. Uczniowie składali się w większości z ludności białoruskiej, Polaków było mniej, ale też sporo. Najmniej było Żydów, chociaż [jeszcze mniej] było […] Tatarów. Współżycie z nimi było bardzo dobre. Niewątpliwie rolę w tym odgrywał ojciec, który był tolerancyjny wobec ludności narodowości białoruskiej, żydowskiej i tatarskiej. Miał pełne zaufanie miejscowej ludności, zwracała się do niego z wszelkimi bolączkami. Zresztą był wybrany na przewodniczącego rady gminy w Zaostrowieczu, udzielał się społecznie – był komendantem strzelców, prezesem ogniska Związku Nauczycielstwa Polskiego. Życie było spokojne, nie było żadnych sensacji.

  • Miał pan rodzeństwo?


Tak, mam młodszego brata, Jerzego, który jest obecnie lekarzem.

  • Jak zapamiętał pan wybuch wojny?


Najpierw ojciec został zmobilizowany do wojska, w sierpniu 1939 roku, był porucznikiem rezerwy. Udał się do swojej jednostki w Słonimie, do 79. pułku piechoty. W czasie wojny dostał się do armii generała Kleeberga, armia Polesie.

A wracając do nas… Mieliśmy dwie wojny w zasadzie. Pierwsza wojna wybuchła 1 września 1939 roku, była od nas odległa. Tylko radiowe komunikaty były przerażające: „Uwaga, uwaga, nadchodzi…”. Ciągle powtarzano szyfrem jakieś informacje dla wojska. Baliśmy się o ojca przede wszystkim, że będzie musiał iść na front, chociaż zazdrościliśmy jemu.

  • A wejście Sowietów?


A druga wojna to była właśnie 17 [września 1939]. O świcie obudziły nas strzały na granicy, [na stanicy KOP-u w Helenowie], bo granica z [ZSRR] była odległa o cztery, pięć kilometrów. Dwa kraje, dwa państwa rozdzielała rzeka Moroczanka, Rzeczpospolita Polską i Związek Radziecki. Sowieci napadli na strażnicę KOP-u, Korpusu Ochrony Pogranicza [w Helenowie]. Ci się bronili, ale zostali wzięci [w części] po godzinie, może po dwóch godzinach, do niewoli. [Pozostali dołączyli do swojej kompanii w Chotomowie]. Tam było tylko kilku, w strażnicy była drużyna wojska, tak że jeden erkaem mieli, więc niedługo trwała obrona.

  • Pamięta pan pierwsze spotkanie z żołnierzami sowieckimi?


Jeszcze dodam. Razem z kolegami uciekliśmy z domu i chcieliśmy wstąpić do wojska, do KOP-u, bo posterunek policji się ewakuował, a była w pobliżu kompania KOP-u w Chomince odległej o kilometr i też szykowała się do ewakuacji. Zgłosiliśmy się do kapitana Kledzika z prośbą o przyjęcie nas, dwunastoletnich smarkaczy. Oczywiście powiedział, że musimy jeszcze podrosnąć, i odprawił nas do domu. Na tym skończyła się nasza pierwsza przygoda wojenna.

Rosjanie nie przyszli od razu, siedemnastego, dopiero przyszli po kilku dniach. Ci, którzy ich witali, chociaż niedużo było komunistów w tej miejscowości, ale wybudowano bramę powitalną i przyjechali „kałmucy”, znaczy wojska sowieckie, bajcy się nazywali, w długich, spiczastych czapkach. Ubrani [byli] bardzo niechlujnie, w jakieś tam buty sznurowane, karabiny na sznurkach były, tak że wrażenia dobrego na nas nie wywarli. Myśmy się obawiali, że zaczną nas wszystkich wyżynać, bo z literatury, którą nam udostępniono przed wojną, to jak najgorsze rzeczy wynikały z tego. O dziwo, po wkroczeniu nikogo nie zabito, nikogo nie zamordowano. Pierwsze dni były spokojne.

 

  • Jak dalej toczyła się sytuacja?


Do pierwszych wywózek jeszcze było normalnie. Zrobiono ze szkoły… Bo w międzyczasie z inicjatywy ojca została wybudowana nowa szkoła, w której już niestety nigdy nie miał możliwości uczyć, i w tej szkole zrobiono tak zwaną dziesięciolatkę, czyli gimnazjum według naszego nazewnictwa. Cofnięto nas z siódmej klasy, bo ja przeszedłem do siódmej, do klasy piątej, o dwie klasy wstecz. W ogóle ja miałem iść po ukończeniu szóstej klasy do korpusu kadeckiego, do szkoły kadeckiej we Lwowie. Mój [wujek, brat mamy pułkownik Bolesław Dziubiński], był dowódcą 3. pułku artylerii ciężkiej w Wilnie, tak zwanego P.A.C-u, i obiecał, że mi to załatwi, ale w związku z wybuchem wojny wszystko się pokręciło i zostaliśmy w szkole.

Nauka przebiegała normalnie, oczywiście już nie w języku polskim, nawet nie pamiętam, czy w rosyjskim, czy w białoruskim. Chyba białoruskim, bo lekcje rosyjskiego były specjalne. Zaczęło się od tego, że na 11 listopada myśmy portrety Stalina zdjęli z klas i była awantura. Ale tylko wewnętrzna. Widocznie nowy dyrektor szkoły Łazuk, tak zwany wastocznik, który był sprowadzony z tamtej strony granicy, nie zawiadomił przypuszczalnie policji czy milicji, bo obawiał się o własną skórę. Gdyby to wyszło na zewnątrz, to by on musiał również odpowiadać. Ale matka domyśliła się, że to my jesteśmy [za to odpowiedzialni], i powiedziała, że nie ma sensu robienie takich historii, bo tylko mogą być poważne następstwa tego.


Obok wioski Zaostrowiecze przed wojną, w tym czasie, [gdy] powstawała Gdynia, powstało [też] miasteczko Zaostrowiecze, nawet Melchior Wańkowicz w swojej książce nazwał ją nową Gdynią i pośrodku [osady, gdzie] wykarczowano las [pozostawiono samotną sosnę] i na tym miejscu ustawiono, rozpoczęto budowę miasteczka. Pozostawiono w środku ogrodzoną sosnę na pamiątkę, że tu kiedyś był las. Obok sosny był maszt, na którym 11 listopada, 3 maja zawsze wywieszano flagi państwowe. Rosjanie też wywiesili czerwoną flagę, więc myśmy te flagi [ściągali], ścinając sznury, flaga opadała i sensacja była, że partyzanci to zrobili, chociaż jeszcze partyzantów [tam żadnych nie było].

  • W tym czasie z czego pana rodzina się utrzymywała?


Ojciec był w wojsku, w armii generała Kleeberga, po Kockiem dostał się do niewoli i po ostatniej zwycięskiej bitwie, w walce o Wolę Gułowską, po śmierci dowódcy tego batalionu majora Bartuli, objął dowództwo batalionu i po tej zwycięskiej walce poszli do niewoli 5 października 1939 roku. [Matka nadal uczyła, aż do przyjścia Niemców].

  • Kiedy bardziej zaangażował się pan w życie konspiracyjne?


Przed wojną byłem zastępowym drużyny harcerskiej i tego zastępu nie rozwiązałem. Drużyna harcerska nie miała zbiórek, myśmy też nie mieli zbiórek, ale w dalszym ciągu dobre uczynki wykonywaliśmy, rąbaliśmy drzewa dla starszych kobiet, które nie mogły sobie same poradzić. No i zbieraliśmy się, u mnie w domu przeważnie, i radziliśmy, co robić dalej, jak walczyć z okupantem.

Sowieci zaczęli wywozić osadników, rodziny policjantów, całe rodziny. Pierwsza wywózka była w lutym 1940 roku, więc wkrótce po zajęciu tamtych terenów przez Sowietów. Akurat byłem u państwa Trybuchowskich, też nauczycielki, która mieszkała w [chutorze w Wielkich Ostrowczycach], ponieważ dzień wcześniej coś jej zawoziłem, nie pamiętam co. Ponieważ była już późna godzina, nie chciała, żebym wracał do domu, nocowałem tam u nich. Przed piątą rano obudził nas stuk, kołatanie do drzwi, wyważono drzwi i weszli bojcy z długimi bagnetami i kazali się w ciągu piętnastu czy pół godziny ubrać i zabrać z sobą tylko to, co trzeba, i wyjechać, wyjść na dwór. Skorzystałem z zamieszania, zapiąłem narty i pojechałem do domu. A ich rodzinę dowieziono do miasteczka, tam wszystkich, których aresztowano w tym dniu, wepchnięto do tej nowej szkoły i rano wywieziono do stacji kolejowej, stamtąd na Sybir. Pani Trybuchowska w tym pośpiechu zabrała nocnik ze sobą i okazało się, że w czasie podróży uratował ich, bo można było tam po wymyciu jakąś strawę przegotować. Niby było to śmieszne, a okazało się przydatne.

Oczywiście to nasze harcerstwo – można nazwać, to była [niebezpieczna] zabawa, a nie walka z okupantem.

  • Kiedy pan wstąpił konkretnie do konspiracji?

 

Już jak Niemcy przyszli, to myśmy nie rozwiązali tego zastępu, a wręcz przeciwnie, zorganizowaliśmy się już w tajną drużynę harcerską, nie wiedząc w ogóle, że istnieje jakaś organizacja dorosłych. Zresztą w tym czasie też żadna organizacja dorosłych nie istniała. Polegało to na tym, że mieliśmy „organizować” broń, zbierać broń i też pisaliśmy ulotki, najpierw z okazji 11 listopada, później 3 maja. Ulotki rysowaliśmy drukowanymi literami i wywieszaliśmy na mieszkaniach, domach kolaborantów, żeby nie padło podejrzenie [na] nas.

  • Ile osób należało do tego tajnego harcerstwa?


Mieliśmy trzy zastępy. Zastępowym drużyny w Zaostrowieczu był Alfred Dawidowski, w Helenowie Wacław Skóratowicz i w Uznodze Alfred Biernacki, razem około dwudziestu ludzi. Ale to też jeszcze nie była taka poważna organizacja, bośmy sobie najpierw wyobrażali, że… Postanowiliśmy najpierw rozbroić posterunek policji [białoruskiej]. W tym celu w całej okolicy, w całej gminie zginęły pompki rowerowe. Myśmy naostrzyli te szpikulce od pompek i postanowiliśmy najpierw zabić tym wartownika, tym szpikulcem, a później rozbroić cały posterunek. Jak wszyscy harcerze pójdą za naszym przykładem, w całej Polsce, to wyzwolimy Polskę, władze oddamy starszym, a sami pójdziemy do szkoły. Oczywiście to były mrzonki, to był czterdziesty pierwszy rok, [okres] po wkroczeniu Niemców.

 

Aha, w tym czasie nie poszedłem do szkoły, bo szkoła była tylko białoruska, już nie było tam polskich nauczycieli. I pracowałem przymusowo w tartaku, pamiętam, już jako robotnik, czternastoletni chłopak. Pracowaliśmy bardzo ciężko przy przenoszeniu belek, dwanaście godzin dziennie, jeśli nie więcej, w sobotę (to oczywiście), ale w niedzielę i święta również. Tam też robiliśmy mały sabotaż – przecinaliśmy kłody, które szły do cięcia, [wbiliśmy] gwoździe długie, tak że piły później wylatywały. Tartak pracował na Niemców. Wykonywano bele pod tory kolejowe.

 

  • A czy w czasie wejścia Niemców pojawiły się jakieś represje ogólne, czy zmieniła się sytuacja?

 

Tak, po wejściu Niemców, prawdę mówiąc, jak dowiedzieliśmy się, że Niemcy napadli na Rosję, ucieszyliśmy się, bo [pod okupacją sowiecką] panował [coraz większy] terror. Obawialiśmy się, [że] kiedy [Sowieci] nas wywiozą, bo też byliśmy już w kolejce, [jak] wszystkie [polskie] rodziny nauczycielskie, tak że wydawało nam się, że to będzie lżejsza okupacja. Niestety w pierwszych dniach aresztowano najpierw komunistów i rozstrzelano w pobliskim lesie [woronińskim], później przyjechała grupa niemieckiego wojska, ściągnięto wszystkich Żydów na środek rynku i [publicznie] zamordowano, zastrzelono.

  • Jak duża była to grupa Żydów?


W Zaostrowieczu była niewielka grupa Żydów, na tysiąc mieszkańców mogło być koło setki. Wszystkich nie rozstrzelano, bo nie wszyscy byli w domach. Pozostałych przy życiu wywieziono do Klecka, do getta. Kleck to była miejscowość w odległości dwudziestu czterech kilometrów od nas, miasto w większości zamieszkiwane przez Żydów, przez społeczeństwo żydowskie. Później to getto też zlikwidowano, [Żydzi sami podpalili domy by ułatwić ucieczkę, jednak większość została bestialsko wymordowana].

 

  • Kiedy udało się panu skontaktować z Armią Krajową?

 

Ponieważ nasze wywieszanie ulotek na domach i inne historie wydawały się niebezpieczne dla ludzi dojrzałych, a organizacja podziemna na terenie Zaostrowiecza powstała gdzieś [na przełomie lat] czterdzieści [jeden], czterdzieści [dwa]. Jeden kolega, który pracował ze mną [w tartaku], Eugeniusz Skubski, który należał do [ZWZ AK], ale też widocznie dopiero [ją] organizował, zorientowano się, że ja jestem w to zaangażowany, i powiedział mi, że jest taka organizacja, i zaproponował mi wstąpienie – Związek Walki Zbrojnej. [Zaprzysiężony do ZWZ zostałem 2 lutego 1942 roku].

  • Kiedy to było?


To było w czterdziestym drugim roku. Niemcy wkroczyli w czterdziestym pierwszym, jeszcze rok żeśmy sami tam buszowali, a później w czterdziestym drugim [Eugeniusz Skubski „Grot”] to mnie zaproponował. Wtedy ja mu ujawniłem, że mam dwudziestu ludzi, organizację od trzydziestego dziewiątego roku, najpierw był zastęp, później była drużyna i przybocznym był Staszek Myślicki „Niedźwiedź”. On postanowił, że tylko ja wstąpię do Związku Walki Zbrojnej i mój przyboczny Stanisław Myślicki. Zostaliśmy zaprzysiężeni u mnie w domu, najpierw ja, później Staszek. Później Staszek został „spalony”, bo przenosił amunicję do Helenowa, do zastępu Skóratowicza i zastępca komendanta posterunku go nakrył, usiłował aresztować, ale on uciekł. To było w pobliżu lasu, [w miejscowości Dębniak], tam była kaplica i cmentarz nasz, katolicki, w odległości około półtora kilometra od Zaostrowiecza i uciekł, przechowując się w Helenowie i Uznodze jakiś czas. Wstąpił [następnie] do partyzantki sowieckiej, ponieważ nie miał innego wyjścia.

  • Co należało do pana zadań?


Głównie należało przenoszenie bibuły, tak że ja miałem kontakt w sumie ze wszystkimi, którzy należeli do organizacji [podziemnej]. Miałem kontakt między komendantem rejonu, bo pod Kleckiem, w majątku Kurlandii znajdowała się komenda powiatowa, komenda obwodu Związku Walki Zbrojnej [następnie AK]. Dowódcą był też cichociemny [porucznik] „Stanley” Stanisław Winter. Od niego dostawałem bibułę, przewoziłem do komendanta komórki w Zaostrowieczu, komendantem był podporucznik rezerwy „Pocisk”, Czesław Skubski, brat tego, który mnie zaprzysiągł. W zasadzie ja znałem wszystkich, którzy należeli do organizacji. Natomiast u nas jeśli chodzi o strukturę konspiracyjną harcerstwa, to mnie tylko znał Staszek Myślicki, później [gdy] poszedł do partyzantki sowieckiej, to miałem kontakt bezpośredni z zastępowym Skuratowiczem, Biernackim i Dawidowskim, natomiast nie znałem innych harcerzy, tych, których oni zaprzysięgali. Tylko oni zaprzysięgali nie tą rotą, którą zaprzysięgaliśmy do Związku Walki Zbrojnej, ale myśmy sami ułożyli przysięgę. Też [ostrzegaliśmy], że jeśli ktoś zdradzi, to w męczarniach zginie.

  • Czy brał pan udział w akcjach zbrojnych?


Nie, tam nie było żadnych akcji zbrojnych u nas. Natomiast piłowaliśmy słupy telegraficzne, zrywając łączność. To były tego rodzaju akcje… No i raz przenosiłem też amunicję do oddziału, który [do] jednorazowej [akcji] został powołany na czele z dowódcą Zdzisławem Nurkiewiczem. Też mój kolega szkolny, który później mieszkał w Nieświeżu i należał do Kedywu [IV Odcinek „Wachlarza”]. Mieli przeprowadzać jakąś akcję i w związku z tym przekazałem jemu [granaty i] amunicję, znaczy dosyć sporo amunicji, która mu była potrzebna. To była tylko jedna taka akcja. Później odprowadziłem [Zdzicha] do Uznogi, (bo amunicję dostarczyłem w Horce), a on jeszcze miał się przemieścić do Uznogi, tam przekazałem go koledze Skuratowiczowi. I tam dalej wykonywał akcje. Tak więc akcji zbrojnych nie było, natomiast udało się nam ukraść, jeszcze [zanim] Staszek Myślicki nie poszedł do partyzantki, [karabin] w tartaku… Tam przyjeżdżali Niemcy z organizacji Todta, zabierali drzewo; deski, bele z tartaku. Jak ułożyli na sztaple desek, a nie w kozły [broń], udało mi się ściągnąć jeden karabin pod [sztaple] z desek, a Staszek w tym czasie wyciągnął [go stamtąd] i przeniósł daleko w inne [miejsce]. Później jak wrócili Niemcy, bo poszli po zaprowiantowanie, wrócili do tartaku, wszyscy byli z karabinami, a jeden nie miał karabinu (taki był rudy) i strasznie się denerwował, nie znalazł tego karabinu. Wtedy dowódca oddziału zebrał wszystkich robotników i powiedział, że jak się nie znajdzie karabin, to wszystkich nas rozstrzelają. Jeśli tak, już miałem zamiar wystąpić, że to ja zrobiłem, ale dyrektor tartaku, [Białorusin Sasinowicz], powiedział: „Przy tartaku jest młyn i przecież widzieliście, ile tu ludzi się kręciło, to na pewno oni to zrobili”. A tych ludzi już oczywiście nie było, bo młyn do jakiejś godziny pracował, myśmy pracowali dłużej. Okazało się, że nikogo nie rozstrzelano, ja nie musiałem wystąpić i „pochwalić się”, że to ja zrobiłem, no i na tym się skończyło. Zaraz po skończonej pracy ten Gienek Skubski, który też pracował w tartaku, skoczył do mnie, że to ja zrobiłem. Domyślił się. Ja mówię: „Ależ skąd!”. Musiałem [jednak] się przyznać. Ale [pierwszy] karabin mieliśmy już jeden.

  • Do kiedy pan przebywał na tych terenach?


Na tych terenach przebywałem konkretnie do 10 maja 1944 roku. Na ten dzień została ogłoszona mobilizacja ochotników z naszej [kompani] konspiracyjnej. Miał powstać oddział partyzantki. Oczywiście z naszej drużyny zgłosili się wszyscy ochotnicy, ale mogli pójść tylko ci, którzy mieli broń. Myśmy mieli już dziesięć karabinów w tym czasie, więc mogło nas pójść tylko dziesięciu. Z organizacji starszych tylko trzech się zgłosiło. Tak się złożyło, że w tej sytuacji komendant rejonu, który nie mógł pójść w tym czasie do oddziału, mianował mnie dowódcą tego oddziału, więc mając siedemnaście lat, smarkacz, zostałem dowódcą, nie mając pojęcia o dowodzeniu. Nie mogłem tak prosto pójść do lasu, bo by rodzina odpowiadała, [została poddana represjom]. Wymyśliliśmy więc taki sposób, że z tych dziesięciu, którzy mają karabiny, a ci się znajdowali spoza Zaostrowiecza, więc represje im nie groziły, bo mieliśmy rozpuścić pogłoskę, że ich zmobilizowali do partyzantki sowieckiej, co było praktykowane. [Wydzielili spięciu, którzy mają] przejść przed las, tam gdzie Niemcy jeździli po odbiór drzewa i konwojowali wozaków, w odległości [stu] metrów oddać do salwy [w górę] i wycofać się na punkt zborny w Helenowie. Ja miałem w tym czasie dojść do nich i po upozorowanej walce mieli rozpuścić pogłoski, że ja zostałem zabity. Tymczasem przyszedł „Niedźwiedź” do tej miejscowości, gdzie mieliśmy punkt zborny, i uprzedził partyzantów sowieckich, że Niemcy odbierają w tym i w tym dniu drzewo. Ja nie wiedząc o tym, bo nie zdążył mnie poinformować, normalnie wyszedłem, […] odkręciłam mamie pedał od roweru, żeby mnie nie goniła, bo i taka obawa była. Co prawda powiedziałem półżartem, półserio, że idę jutro do lasu. Mama w to nie uwierzyła, ale gotowa była, jakby się dowiedziała, że tam strzelanina mogła być czy coś, to mogła pobiec za mną, pojechać rowerem po mnie. Wszystko było możliwe. Ale nie pojechała. Ja natomiast udałem się w to miejsce. Jak już dochodziłem do lasu, rozległy się [strzały]. Szedłem ścieżką, ale równolegle do tej, gdzie Niemcy prowadzili wozaków. Nagle tam, gdzie dochodzili ci wozacy z Niemcami, rozległa się seria strzałów, z karabinów maszynowych rąbano. Najpierw myślałem, że to moi chłopcy, ale mieli być sto metrów dalej w bok, na lewym skrzydle. Okazało się, że to partyzanci sowieccy zrobili zasadzkę na Niemców. Mnie się udało dojść do Helenowa. Byłem ostrzelany co prawda przez cekaem rosyjski, ale udało mi się przedostać na punkt zborny. Tam już wcześniej moi chłopcy byli na miejscu, dopiero się niektórzy dowiedzieli, że ja byłem ich drużynowym, i tak się rozpoczęła nasza tułaczka partyzancka. Z tym że rozpuściliśmy pogłoskę, że mnie schwytali Sowieci, że rozstrzelali, nos ucięli, uszy poobrzynali, bo oni też tak robili. Ale ta informacja dotarła do matki, więc ta rozpaczała, napisałem [więc] karteczkę i przez mieszkańców Helenowa dostarczyli matce, że jestem cały i zdrów, że nos mam cały też, że żyję.
Zadaniem naszym było przejść do punktu zbornego w rejon Klecka, w odległości dwudziestu czterech kilometrów od miejscowości Helenowo. Pierwszą marszrutą była Horka, do żołnierza z konspiracji, plutonowego Donata Czerniawskiego, taki wysoki drągal. Żeśmy [byli] już w pełni uzbrojeni, znaczy mieliśmy tylko karabiny, nie mieliśmy ani jednego automatu, ani jednego karabinu maszynowego, tak że w zasadzie siła zbrojna żadna. Musieliśmy lawirować między partyzantami sowieckimi a Niemcami i policją białoruską. Ale przewodników mieliśmy dobrych. Znaczy ci, którzy tam mieszkali, harcerze w Uznodze i Helenowie, mieli doskonałe rozeznanie terenu. Żeśmy poszli, w ciągu jednej nocy przeprawiliśmy się do Horki i tutaj nazajutrz normalnie przenocowaliśmy. Nazajutrz była niedziela, jeszcze widzieliśmy, jak matka szła do kościoła [w Płaskowiczach], nie mogłem się z nią skontaktować, byliśmy ukryci w stodole, widzieliśmy przez szparę w stodole, jak matka szła z młodszym bratem [Jerzym] do kościoła. Niestety w tym dniu, wieczorem, przyszedł goniec, łącznik z Klecka, informując, że rozkaz wymarszu [ochotników] zostaje cofnięty. Ja byłem już spalony, [do domu wracać nie mogłem, gdyż mnie „zamordowano”. „Niedźwiedź” też, bo on zdezerterował z partyzantki sowieckiej, tak że on już też nie miał powrotu. Zastanawialiśmy się, co robić, ale po kilku… Przede wszystkim trzeba było z powrotem broń zmagazynować w konspiracyjnym magazynie. Magazyn był u córki nauczyciela, która też była naszą harcerką, zaprzysiężoną w [Kołkach], Janka Czarnyszewicz i żeśmy tam wieczorem doszli. Część karabinów tam żeśmy zostawili i pomaszerowaliśmy dalej. Po kilku dniach, czy po tygodniu właściwie, została dokonana demobilizacja. Każdy wrócił do domu. [Inni] nie byli spaleni, bo mogli wrócić śmiało, natomiast myśmy dostali od [porucznika Czesława Skubińskiego pseudonim] „Pocisk”, komendanta tej placówki w Zaostrowieczu skierowanie do komendanta rejonu, kapitana „Stanleya” w majątku Kurlandia. Po kilku dniach tam dotarliśmy i od niego dostaliśmy skierowanie do oddziału, który znajdował się w Puszczy Nalibockiej, odległość [ponad] sto dwadzieścia kilometrów od [Kurlandii].

  • Jak panowie się tam dostali?


Dostaliśmy się w cywilnych oczywiście ubraniach. Nie mieliśmy broni. Broń zostawiliśmy tam, a krótką broń zostawiliśmy u „Stanleya”. Dostaliśmy się najpierw do Stołpców, pieszo przez Nieśwież. Jeszcze tam przenocowaliśmy, mieliśmy kontakt, nie pamiętam nazwiska u kogo. A stamtąd przedostaliśmy się pieszo do Stołpców, też mieliśmy kontakt, do kwatermistrza [Aleksandra] Kozła [pseudonim Bohun]. Tam kilka dni byliśmy. I jak zebrała się większa grupa osób, między innymi „Wir” [Amtoni] Burdziełowski, [Kajetan Komorowski], chyba sześć, siedem osób. Poszliśmy pieszo przez puszczę do miejsca postoju naszego zgrupowania. Prowadziła nas „Wera” [Weronika] Mozolówna, która nie pierwszy raz już prowadziła i udawało się jej ominąć placówki i niemieckie, i sowieckie, tak że dotarliśmy bez żadnych przygód do oddziału. Natomiast jak już dochodziliśmy do tego miejsca postoju, słyszeliśmy okrzyk: „Stój, kto idzie?”. Kazano [nam] położyć się, a [gdy] chcieliśmy się rzucić pędem, [boć] to nasi, wojsko polskie, ale niestety musieliśmy leżeć [dobrą] godzinę, zanim skontaktowano się z dowódcą i była zmiana warty. Poszliśmy ze zmianą warty do dowódcy. Porucznika „Góry” nie zastaliśmy, a zastaliśmy jego zastępcę, też cichociemnego, porucznika „Kulę”, [o] nazwisku Franciszek Rybka. Przyjęto nas oczywiście z otwartymi rękami, bo ja miałem pismo polecające od kapitana „Stanleya”, porucznik „Dolina” był przyjacielem „Stanleya”, też był cichociemnym, [to też później] spytał mnie „Dolina”, [czy to ja] byłem dowódcą tego oddziału kilkudniowego… No, właściwie to [dłużej, bo] 10 maja myśmy wyszli, uciekliśmy z domu, a tam dotarliśmy 4 czerwca [1944 roku], to trochę czasu [upłynęło]. Porucznik „Dolina”, [gdy powrócił z wywiadu], spytał, czy chcemy być w piechocie, czy w kawalerii. Oczywiście powiedziałem, że w kawalerii. Jak już tam doszliśmy do dowódcy tej kawalerii, którym był chorąży „Noc”, Zdzisław Nurkiewicz, [ojciec] mojego kolegi z ławy szkolnej, [któremu dostarczyłem amunicji w Horce] to spytał, czy umiemy jeździć konno. „Niedźwiedź”, [to] znaczy Staszek Myślicki umiał, ja siedziałem tylko na ośle kiedyś, ale też powiedziałem, że od urodzenia jeżdżę konno, no i zostaliśmy przydzieleni do 3. szwadronu, który się dopiero organizował, którego dowódcą był wspaniały człowiek, […] wachmistrz podchorąży Narcyz Kulikowski, pseudonim „Sum”. Potężne chłopisko, przyjazne dla wszystkich, opiekował się nami jak ojciec. Z przydziałem do I plutonu plutonowego Czesława Juchniewicza, pseudonim „Płaz”, do pierwszej sekcji, której dowódcą był kapral Witold Bryczkowski. Historia tego oddziału jest rzeczywiście pasjonująca. Oddział ten powstał 3 czerwca 1943 roku i pierwszą walką, jaką stoczył, to było wyzwolenie, walka o Iwieniec, to było powiatowe [wówczas] miasteczko, silnie ufortyfikowane, uzbrojone, gdzie stacjonowała [ponad setka] policjantów białoruskich, […] kompania […] Luftwaffe […] [i trzydziestoosobowy] posterunek żandarmerii niemieckiej. Atak nastąpił od wewnątrz i od zewnątrz. Odział, który powstał kilkanaście dni wcześniej, zaatakował z zewnątrz, a powstańcy, którzy przedostali się do środka, do miasta Iwieńca, mieszkańcy Iwieńca zakonspirowani, jak również zakonspirowani w policji żołnierze […] skierowani [tam wcześniej, uderzyli od wewnątrz].

  • Przejdźmy może do dziejów tego oddziału w momencie, w którym pan już tam jest. Mógłby pan powiedzieć, jak wtedy wyglądało życie i co należało do działań oddziału?


To tylko w skrócie powiem. Historia tego oddziału sprowadzała się do tego, że oddział współpracował bardzo krótko z partyzantką sowiecką, ale już [pojawiały się] pierwsze sygnały tego, że Sowieci chcą nas zlikwidować, ten oddział polski zlikwidować. Nastąpiło [to] w czasie wielkiej pacyfikacji Puszczy Nalibockiej, w której brało udział pięć dywizji, między innymi jedna dywizja pancerna, lotnictwo. Oddział został zdziesiątkowany, wszystkie konie zostały w bagnach potopione, tak że dowódca, którym [w tej pacyfikacji] został, „Dolina”, porucznik Adolf Pilch, pseudonim początkowo „Góra”, później „Dolina”, musiał odbudować ten odział od nowa. Była początkowo współpraca z partyzantką sowiecką, ale pewnego dnia zaproszono [na odprawę] oficerów, aresztowano [ich, a] tysiąc, [może półtora] żołnierzy, partyzantów sowieckich, weszło do obozu, bo oni byli codziennymi gośćmi i nikt się nie spodziewał, że to nastąpi. I nastąpiło rozbrojenie polskiego oddziału. Tylko nie dał się rozbroić dowódca kawalerii, który już wcześniej uprzedzał [nowego] dowódcę, [majora Wacława Pałkę] – bo jeszcze muszę cofnąć się, [jak wspomniałem] dowódcą został podporucznik „Góra”. On nie chciał być tym dowódcą, mówił, że nigdy nie dowodził [na ćwiczeniach] nawet kompanią, a co dopiero takim oddziałem, więc zgodnie z jego prośbą mianowano dowódcą majora Wacława. Wacław Pełka nim został, zresztą był [dowódcą] tylko dwadzieścia dwa dni. I mimo że dowódca kawalerii, który zorientował się, że partyzanci sowieccy chcą napaść na nasz obóz, uprzedzał majora o tym, niestety nie pomogło to [też] i oprócz kawalerii obóz został zajęty przez partyzantów sowieckich. [Nie dał się więc rozbroić tylko szwadron kawalerii] – czterdziestu dwóch partyzantów pod dowództwem chorążego „Noc”, [który] później zmieniał pseudonim na „Nieczaj”, Zdzisława Nurkiewicza, do którego dotarł później [porucznik „Góra’] Adolf Pilch, obejmując dowództwo. Walki trwały codziennie, czterdziestu dwóch ludzi nie mogło się [skutecznie] bronić, trzaskający mróz, czterdziestostopniowy, okrążani byli stale. Kawaleria z jednej wioski się przedarła do drugiej, znowu byli otoczeni, [i tak w kółko, więc ich] dni były policzone. W zasadzie nie było wyjścia, a nie można było przedrzeć się na inne tereny, bo nasi byli uwięzieni, pojmani do niewoli i uciekali stamtąd. Trzeba było stworzyć dla nich [bazę], gdzie mogli się udać, mogli się schronić. A ponadto narażone były na zemstę sowieckich partyzantów rodziny Polaków. I [gdy] już wydało się, że sytuacja jest bez wyjścia, dowódca oddziału otrzymuje na kartce papieru list od żandarmerii niemieckiej. Niemcy z kolei obawiali się, że [rozpoczęli] Polacy, partyzanci polscy, nie mając amunicji, uderzą na nich i znowu rozwalą Iwieniec, [i całą ich żandarmerię wybił w pień], jak swego czasu [uczynił to] Kacper Miłaszewski. Żeby ten odział nie napadał na nich [komendant żandarmerii w Iwieńcu], zaproponował że oni gwarantują ze swojej strony neutralność, a nawet są gotowi odsprzedać amunicję i broń. (To ten wtręt, żeby było wiadomo). Ja wstąpiłem [do oddziału porucznika „Góry”] w tym czasie, gdy już istniało zawieszenie broni z posterunkiem żandarmerii policji. [Zarówno Niemcy, partyzanci sowieccy i okoliczna ludność partyzantów porucznika „Góry” nazywała Legionistami].

  • Jak duży był stan żołnierzy?


Zgrupowanie Stołpecko-Nalibockie składało się z piechoty i z kawalerii. W [I batalionie] pułku piechoty były trzy kompanie piechoty, świetnie uzbrojone, bo w krótkim czasie Adolf Pilch zreorganizował oddziały, nie tylko przywrócił [je] do stanu poprzedniego, ale rozwinął oddział partyzancki. Trzy pełne kompanie piechoty i pełny [27] pułk [ułanów imienia króla Stefana Batorego], który wtedy nazywał się dywizjonem. Tak samo jak w skład przedwojennego pułku [ułanów] wchodziły w [skład tego „dywizjonu”] cztery pełne liniowe szwadrony kawalerii, szwadron cekaemów, pluton łączności, kwatermistrzostwo, duszpasterstwo, żandarmeria i tabory, [szpital polowy. Dowódcą batalionu piechoty był porucznik „Dźwig” Witold Pełczyński, dowódcą dywizjonu kawalerii był chorąży „Noc”, następnie „Nieczaj” Zdzisław Nurkiewicz].

  • Amunicję sprzedawali Niemcy, a broń skąd brano?


Zdobywano, znaczy niewiele od Niemców żeśmy dostali tej broni. Była zdobywana w walce z partyzantką sowiecką. Bo jak się okazało po tej napaści na to zgrupowanie, dowódcy, oficerowie, którzy zostali aresztowani, wzięci do niewoli, zostali wysłani samolotem przez linię frontu do Moskwy i osadzeni na Łubiance w więzieniu.

  • A jeśli chodzi o duszpasterstwo, to jakich wyznań byli?


[Duszpasterstwo było] tylko katolickie.[Kapelanem był ksiądz Hilary Pracz-Praczyński].

  • A czy wśród oddziałów byli wyłącznie Polacy czy też ludzie z innych narodowości?


Raczej byli głównie Polacy, tylko Polacy w zasadzie, i w większości katolicy, było mało [żołnierzy] prawosławnych.

  • Jak toczą się dzieje tego oddziału i pana w momencie, w którym pan w czerwcu 1944 roku dołącza do zgrupowania?


W tym czasie już było po [zawieszeniu broni z żandarmerią niemiecką]. Były kilkakrotne próby wyrwania się z tego terenu i przeprowadzenia się na inny teren, tylko to musiało być dokonane łącznie z rodzinami tych żołnierzy, bo inaczej wiadomo było, że rodziny zostaną przez Niemców [lub sowietów] rozstrzelane. Dlatego [gdy w większości rozbrojeni „legioniści” zdołali wyrwać się z sowieckiej niewoli], pomoc naszemu zgrupowaniu udał się major Kalenkiewicz, też cichociemny, który próbował przedrzeć się [ze swym oddziałem „Bagatelka”] do nas, żeby razem, wspólnymi siłami [wyrwać] się [z pułapki] przez niemieckie pozycje. Niestety oddział Kalenkiewicza został rozbity najpierw przez Niemców, a później przez sowieckich partyzantów. Tak że odział ten pod nazwą „Bagatelka” przestał istnieć, a sam major Kalenkiewicz został się ciężko ranny, amputowano mu nawet rękę. Najlepiej świadczy to o tym, że nie można było się wydostać z puszczy, [ani też] dostać się [do niej] z zewnątrz do Puszczy Nalibockiej. W tym czasie już była w toku akcja „Ostra brama” i według pierwotnych planów mieliśmy iść na Wilno, w związku z czym już przygotowaliśmy się do wymarszu ze zgrupowania, krwawego zerwania tego zawieszenia broni z Niemcami, lokalnego zawieszenia, taktycznego i okresowego. To było wiadomo. Przecież każdy z nas palił się do walki z Niemcami, z tym prawdziwym wrogiem. Już zebrano odpowiednie podwody, bo łącznie z naszym oddziałem miały już wyjść z tego terenu również rodziny, zapasy żywności porobiono.

  • Gdzie wtedy stacjonowało wojsko? W jakich warunkach?


Wojsko stacjonowało we wsiach: Derewna, [Zamostne]. W pobliżu Iwieńca, gdzieś w odległości kilku kilometrów od Iwieńca. Kwatery były w domach, w chatach wiejskich.

  • A jak ludność przyjmowała żołnierzy?


Ludność była bardzo z nami związana. Bez pomocy ludności nie moglibyśmy w ogóle istnieć na tych terenach. Do Sowietów miała pretensje, bo partyzanci sowieccy przede wszystkim rabowali. Nie mieli innych środków zaopatrzenia i rabowali miejscową ludność. Buty to nieraz chowano w piecu pod kaflami. Gospodarstwo nie miało ani jednej krowy w okolicach będących pod zasięgiem partyzantki sowieckiej, ani jednej owcy, ani jednego konia.

  • Jak w takim razie udało się panu zdobyć konia?


Ograbiane tereny były głównie na terenie samej Puszczy Nalibockiej, a po tej pacyfikacji Niemcy spalili teren na odległość dziesięciu kilometrów wokół puszczy – dookoła puszczy był dziesięciokilometrowy pas ziemi spalonej. W konie zaopatrywano się później w tak zwanych Liegenschaftach, czyli w majątkach [pod administracją] niemiecką, które miały swoje stajnie. Tam zdobywano konie i […] kupowano też od ludzi, którzy nie zostali ograbieni, [a] zdobyczne z partyzantki sowieckiej.

  • Gdzie zatem skierowano oddział? Bo rozumiem, że na Wilno państwo nie poszli, więc jak się potoczyły dalej losy?


I w tym czasie, ponieważ front ruszył nagle, zostaliśmy odcięci od Wilna. Już na tej trasie, którą byśmy szli, nie było wolnych terenów, [te] tereny mogły być zajęte przez wojska sowieckie. Dlatego skierowaliśmy się, dowódca „Dolina”… (Przepraszam, mylę, bo porucznik Adolf Pilch miał pseudonim „Góra”, który zamienił w czasie Powstania Warszawskiego na pseudonim „Dolina”, stąd powtarzam raz jeden, raz drugi pseudonim). Ponieważ tam nie można było dojść, a nie otrzymaliśmy konkretnych rozkazów, gdzie iść, „Dolina” postanowił iść na zachód. W międzyczasie, nie zawiadamiając nas, żandarmeria z Iwieńca, która zaproponowała nam zawieszenie broni, ewakuowała się, obawiając się, że my ich zaatakujemy. Zresztą oni cały czas byli przekonani, że prędzej czy później to zerwanie z Niemcami nastąpi z naszej strony. Zresztą dowódca planował ponowne rozbrojenie żandarmerii iwienieckiej. Ale oni wcześniej wyjechali, ewakuowali się na zachód. Porucznik „Góra” postanowił zlikwidować jeszcze placówki niemieckie w Rakowie i w Borku. Tam, w przeddzień wymarszu, skierował jeden pluton [szwadronu] ciężkich karabinów maszynowych, który tam dotarł i rzeczywiście, wraz ze stacjonującą tam kompanią piechoty rozbrojono… Tam było tylko pięciu żandarmów, jeden zwiał, a czterech przekonano, żeby szli razem z nimi i obiecali, że ich nie rozstrzelają. I rozbrojony jeszcze w Borku też […] posterunek policji białoruskiej. Nie pamiętam, czy byli tam Niemcy.

  • Mógłby pan krótko powiedzieć o samej drodze do okolic Warszawy?


Wyruszyliśmy w drogę, kolumna rozciągała się chyba na trzy kilometry. Maszerując, unikaliśmy głównych traktatów. Szliśmy lasami, polnymi drogami z dala od Niemców [i szos], którymi przewalały się rozbite armie niemieckie, bo front był tuż za nami. Jeszcze bezpośrednio po przejściu Niemna, mostem nad Niemnem, razem z tym moim kolegą, z którym wstąpiliśmy do partyzantki, poinformowano nas, że w sąsiednim gospodarstwie, obok którego przechodziliśmy, jest dwóch partyzantów sowieckich. Udaliśmy się tam, żeby zorientować się tam, czy jest ich więcej, czy nie, ostrzec nasz oddział – myśmy byli na szpicy w tym czasie. Okazało się, że rzeczywiście [było tam] dwóch sowieckich partyzantów, zauważyli nas i chcieli otworzyć ogień, ale zanim sięgnęli po broń, myśmy mieli karabiny już gotowe do strzału, tylko odchyliliśmy skrzydełko bezpiecznika i zabiliśmy tych dwóch partyzantów sowieckich. To była chyba ostatnia walka z partyzantami sowieckimi [na terenie Puszczy Nalibockiej].

  • A czy w tym czasie drogi dochodziło to potyczek między Polakami a Niemcami?


Tak. Pierwsza potyczką była pod Połoneczką. Przechodziliśmy przez... Mieliśmy zająć kwatery w Połoneczce, okazało się, że tam były wojska RONA, niemieckie i Russkiej Oswobotitielnoj Narodnoj Armii. Oni zaatakowali nas z karabinów maszynowych. Na szpicy był 2. szwadron. Ciężko ranny został wtedy dowódca szwadronu, wachmistrz Niedźwiedzki, pseudonim „Szary”, później pseudonim „Lawina”. I chyba koło dziesięciu ciężko rannych zostało, dwóch naszych żołnierzy zginęło. Ale w kontruderzeniu zdobyliśmy tę miejscowość, odrzuciliśmy nieprzyjaciela i zakwaterowaliśmy tam, dookoła wioski ustawiając ubezpieczenia. Później oni nie ponawiali ataku, [nadciągał tuż za nami front]. Widocznie poczuli się zwyciężeni i nie atakowali nas więcej. Dopiero po przejściu wpław Bugu… Tam piechurów żeśmy przenosili na koniach, wracaliśmy kilka razy i [w ten sposób] sforsowaliśmy Bug, zakwaterowując się w Dzieżbach. Tam oficjalnie po mszy polowej [15 lipca 1944 roku], na placu alarmowym, porucznik Pilch ogłosił, że zrywamy walkę z partyzantką sowiecką, do której zostaliśmy przez nich zmuszeni. Właściwie partyzanci sowieccy z Niemcami też nie prowadzili walk, bo prowadzili walkę z nami, po zdradzieckiej napaści na nas… […]
Zaraz po przejściu Bugu, nazajutrz po mszy świętej polowej Adolf Pilch, dowódca zgrupowania, ogłosił, że zakończyliśmy walkę z partyzantką sowiecką, do której zostaliśmy zmuszeni w wyniku zdradliwej napaści na nasz oddział, i rozpoczynamy walkę tylko z Niemcami. Oczywiście był niebywały entuzjazm, czapki w górę wyrzucaliśmy, wykrzykiwaliśmy: „Niech żyje »Dolina«” i tak dalej, tak że coś niesamowitego.

  • W którym miejscu oddział przekroczył Wisłę?


Jeszcze dokończę. Potem dowódca pułku kawalerii chorąży Zdzisław „Nieczaj” wyciągnął z ukrycia nasz sztandar pułkowy, 27. pułku piechoty i wręczył dowódcy 3. szwadronu, Narcyzowi Kulikowskiemu. Ten z kolei wywołał mnie z szeregu i sztandar mnie wręczył. Zostałem chorążym – [sztandarowym] pułku i jednocześnie zostałem przeniesiony z pierwszej sekcji do pocztu dowódcy 3. szwadronu jako jego łącznik. Tak że po tej pierwszej potyczce z partyzantką sowiecką zostałem w jakiś sposób wyróżniony.
Ruszyliśmy w drogę w kierunku Warszawy. Też szliśmy drogami polnymi... Aha, jeszcze w tych Dzieżbach [była] pierwsza potyczka [z Niemcami], bo akurat podjechał samochód (już po ogłoszeniu wznowienia walk z Niemcami), [który] nadział się na nasze ubezpieczenie i został zlikwidowany, znaczy zlikwidowana została załoga samochodu, Hauptman, który wiózł ważne dokumenty i który się dostał w nasze ręce, i żołnierz kierowca. Jednocześnie przyjęliśmy od majątku pod zarządem niemieckim stado bydła, które miało trafić do Wermachtu.
Dalszy marsz w kierunku Warszawy. Porucznik „Góra” zastanawiał się, czy przejść przez Wisłę pod Warszawą, czy na przyczółku [magnuszewskim]. Ale tam już byli Rosjanie, tak że jedyny kierunek, który był, to na Nowy Dwór. I 26 lipca – lipca, tak, bo 29 czerwca żeśmy wymaszerowali [z Puszczy Nalibockiej], a pod Warszawę dotarliśmy 26 lipca. Wyszliśmy z polnych dróg [od Nieporętu], korzystając z wyłomu w przewalających się kolumnach wojsk niemieckich na szosie Brześć – Warszawa, wdarliśmy się w tę lukę i maszerowaliśmy prosto do Nowego Dworu, zatrzymując się dopiero przed mostem na Wiśle. Zatrzymał nas Niemiec, [żandarm regulujący ruchem], pytał, co to za jednostka. Porucznik „Kula” – Franciszek Rybka, który doskonale znał niemiecki, odpowiedział, że to jest frontowa jednostka, która walczy po stronie niemieckiej przeciwko Sowietom. Nie bardzo w to wierzyli, bo przede wszystkim ludność Nowego Dworu oszalała na nasz widok. Wszyscy krzyczeli, zbiegali się do nas, chcieli ściskać, [całować], chociaż na próżno mówiliśmy, żeby uciekali stąd, bo może być za chwilę gorąco. Ale ludzie byli tak ucieszeni naszym widokiem, że trudno było im wyperswadować, że jest tu niebezpiecznie. A rzeczywiście w każdej chwili Niemcy mogli nas zaatakować, bo zajechały przed most opancerzone transportery, przybył nawet dowódca twierdzy modlińskiej [pułkownik von Biber] na rozmowy z naszymi przedstawicielami i żądał dokumentów, żeby udowodnić, że tak rzeczywiście było. A tymczasem z tyłu napierały [jednostki niemieckie], postój już trwał chyba z pół godziny, godzinę, a te rozbite jednostki napierały [na] nas, bo chciały [również jak najszybciej] przedostać się na drugi brzeg Wisły. Akurat w międzyczasie do tego komendanta twierdzy modlińskiej, pułkownika von Bibera, doszedł oficer, major Valdan von Jaster, o ile sobie przypominam jego nazwisko, i zameldował, że prosił komendanta twierdzy modlińskiej, żeby zwolnił przejście przez most, bo napierają jednostki niemieckie, które nie mogą się przedostać. Akurat w tym oficerze jeden z naszych podoficerów, chorąży „Warta” [Stefan Andrzejewski], rozpoznał swojego dowódcę z [lat] I wojny światowej, z 1917 roku, na froncie francuskim, zameldował mu się i powiedział, że to jest jednostka, która walczy po stronie niemieckiej tak samo jak on walczył kiedyś przeciwko armii francuskiej razem z tym majorem. Major zaczął go wypytywać o nazwiska dowódców i innych, bo jego nie przypominał sobie osobiście, ten bezbłędnie odpowiadał i okazało się, że o mały włos się nie uściskali. Rozmowa zaczęła zupełnie innym torem przebiegać. [A przede wszystkim] komendant [Modlina] nie miał wielkiego pola manewru, bo do tyłu nie można było się wycofać. Mógł albo przepuścić nas przez most, albo otworzyć do nas ogień. Wybrał to pierwsze. Wyznaczył postój w Dziekanowie Polskim i nawet obiecał dać nam tak zwane [reflegnung], czyli zaopatrzenie w żywność i broń, i amunicję, [a nawet paszę dla koni]. Rzeczywiście przeszliśmy przez most bez jednego strzału. Przechodząc na drugi [brzeg Wisły] Narcyz, dowódca szwadronu, spojrzał pogardliwie na Niemca, który do nas kiwał, i splunął mu pod nogi. Nie było rozkazu nie pluć, był rozkaz nie strzelania tylko, dopóki nie przejdziemy mostu. Tak że wiara ryknęła śmiechem, naprężenie minęło, chociaż myśmy chcieli, znaczy szeregowi żołnierze chcieli, żeby tam doszło do walki, bo myśmy rwali się do bitwy. To oczywiście byłby pogrom wtedy, całe szczęście, że nie doszło.
Nawiązaliśmy kontakt, to znaczy oddział nawiązał kontakt z dowództwem Armii Krajowej poprzez [kapitana] „Szymona” [Józefa Krzyczkowskiego, komendanta VIII Rejonu]. Dowództwo Armii Krajowej zaproponowało, właściwie zażądało, przejęcie broni od Niemców. Tak że tym razem nie było wyższej konieczności, tym razem nawet było niebezpieczeństwo. Niemcy mogli się dowiedzieć w międzyczasie w tym rozgardiaszu, cośmy zrobili na terenie wschodnim z posterunkami policji, żandarmerii w Rakowie i w Borkowie, w Dzierzbach i Połoneczce. Rzeczywiście wykonaliśmy to zadanie, pobraliśmy broń, przy czym jeden żołnierz zginął, bo wzięli go za partyzanta polskiego, a nie wiedzieli wszyscy, że komendant twierdzy nam zezwolił.

  • Gdzie skierowano oddział?


Skierowano do Puszczy Kampinoskiej pod Warszawą. Tak że 29 [lipca] opuściliśmy kwatery w Dziekanowie i całe zgrupowanie ruszyło, przekroczyło szosę Warszawa – Brześć (Warszawa – Modlin nawet) i przeszliśmy do Puszczy Kampinoskiej, wyzwalając w ciągu kilku dni cały rozległy teren spod okupacji niemieckiej. Głównie to kawaleria [tego] dokonała. [Przez teren puszczy] przebiegała granica z West Preußen (z Wschodnimi Prusami) Puszczę Kampinoską. [Wyzwolenie Kampinosu] zakończyliśmy tą walką […] pod Aleksandrowem, gdzie zlikwidowaliśmy całą kompanię niemiecką w dniu 31 lipca, w przeddzień wybuchu Powstania Warszawskiego. [Cała Puszcza Kampinoska – dwadzieścia cztery wioski –została wyzwolona na cały okres Powstania Warszawskiego spod niemieckiej okupacji].

  • I tam w Puszczy Kampinoskiej zastał pana wybuch Powstania?


Tak, już będąc na terenie Puszczy Kampinoskiej, zajęliśmy Wiersze, rozkwaterowaliśmy się po wsiach Wiersze, Kiścinne, Krogulec, Roztoka. Wystawiliśmy przed Aleksandrowem punkt ubezpieczeniowy. Ja zostałem oddelegowany do dowódcy pułku, wtedy jeszcze dowódcy dywizjonu, chorążego „Nieczaja”, do utrzymywania łączności z dowództwem szwadronu.

Nad ranem dowódca dywizjonu [chorąży „Noc”] otrzymał od „Doliny”, od porucznika [wtedy] jeszcze „Góry”, meldunek, że na terenie Aleksandrowa znajduje się kilku Niemców, żeby ich zlikwidować. Wezwał dziesięciu ochotników, ja się zgłosiłem wśród nich (zgłosiło się oczywiście jeszcze więcej, ale kto się spóźnił, to już nie miał prawa stawania w ordynku), żeśmy pogalopowali do Aleksandrowa. Nasza szpica dojechała do samego Aleksandrowa i [zobaczyliśmy] Niemca [stojącego na warcie] przed jednym z pierwszych budynków, ale myśmy nie zrobili na nim żadnego wrażenia. Patrzymy dalej, a tam pełno Niemców. Nie dziesięciu ich było, nie kilku, ale [mrowisko]. Wszyscy zawrócili, pojechali dalej, a ja zostawiłem konia w pewnej odległości [od Aleksandrowa], przywiązałem do drzewa i podkradłem się rowem przydrożnym, żeby zorientować się, ilu ich tam jest dokładnie i w jakich [miejscach] są rozmieszczeni. Trwało to z pół godziny, [może więcej]. Wycofywałem się z powrotem i widzę, że tym rowem idzie dowódca dywizjonu. On zauważył konia, zorientował się, że ja tam wcześniej poszedłem, no i pyta się, jak są rozlokowani Niemcy. Wyjaśniłem, powiedział: „Dobrze, to ty tu stój, masz dobre pole ostrzału, a my już rozwinęliśmy tam całą tyralierę, tak że możemy atakować”. No i rzeczywiście cała kawaleria spieszona była po lewej stronie, na lewym skrzydle, [a dalej 1 kompania porucznika „Dana”]. Ja byłem pierwszy na prawym skrzydle, przed nami Niemcy. I Niemiec musiał coś zauważyć, bo zdjął karabin, musiałem go sprzątnąć. I w tej chwili, gdy strzeliłem do niego, rozległa się na całej linii tyraliera, [chłopcy] ruszyli do ataku. To było polowanie na Niemców. Z okna jeszcze kilku Niemców wyskoczyło, ja miałem tak zwaną dziesięciozaradkę – dziesięciostrzałowy [pół] automat. [Wcześniej z Niedźwiedziem] od rosyjskich żołnierzy zdobyliśmy pepesze, ja pepeszę i on pepeszę i [dwa] pistolety, ale dowódca sekcji zamienił mi [pepeszę], bo powiedział, że wypada, żeby [to] dowódca sekcji miał pepeszę, a nie szeregowy. Dał mi „dziesięciozaradkę” i ta „zaradka” mi się zacięła, ale w końcu nic się nie stało. To było polowanie, tak że [zanim] zacięła się ta „dziesięciozaradka” (dziesięciostrzałowy rosyjski karabin tak się nazywał), to jeszcze dwóch położyłem, [trzeci] wyskoczył i cisnąłem [za spust], chciałem go zabić, ale [karabin się zaciął] i powiedziałem: Hände hoch! On podniósł ręce i oddał karabin. Tak że pięciu wzięliśmy do niewoli, reszta została skoszona. Nie było ani jednego rannego z naszej strony. Tak że to było pierwsze uderzenie i ostatnie wyzwalanie Puszczy Kampinoskiej. Wyzwoliliśmy dwadzieścia cztery wsie.

 

  • Co się stało z tymi Niemcami?

 

[Wziętych do niewoli] odprowadziłem – też [to było dla mnie] wyróżnieniem dowódca, kazał mi odprowadzić pięciu jeńców do dowódcy pułku, czyli do porucznika „Góry”, który kwaterował w Wierszach. Mogłem poprowadzić ich najkrótszą drogą, ale specjalnie poprowadziłem tamtędy, gdzie były nasze kwatery, by chłopcy zobaczyli, że Niemców prowadzę. Byli [to] pierwsi niemieccy jeńcy wzięci do niewoli. „Patrzcie, kogo »Żbik« prowadzi – wołali – pięciu Niemców”. Rozebrano ich wszystkich z mundurów i z butów, bo to był jedyny sposób zaopatrywania się. Ja buty też dostałem, ale ten jeden z jeńców ściągnął z zabitego Niemca. Jeszcze miałem taką historię ciekawą, ale wrócę do tego za chwilę, z dowódcą szwadronu i z tymi butami. Odprowadziłem tych jeńców do Wiersz, tam był już dowódca pułku, dowódca dywizjonu kawalerii. [Chorąży wychwalał mnie co to ze mnie za gieroj. Wcześniej kazał wymienić u Niemca moje dziurawe buty. W pewnym momencie, wychwalając mnie przy poruczniku „Górze”, spojrzał na moje buty i ryknął śmiechem –„Teraz już wiem, czemu on taki gieroj!” Niemców zwolniono, zawieszając im na szyjach kartony z napisem: „Poszli] przez Modlin, Poznań, nach Berlin” i [poszli] w kalesonach


Przedtem, jeszcze zanim pojechaliśmy konno do tego Aleksandrowa, myśmy byli po [deszczu, zmoczeni] – całą noc lał deszcz, jak żeśmy dochodzili z Dziekanowa do Puszczy Kampinoskiej. Buty były przemoknięte, nie mogłem ściągnąć butów, a spałem na słomie koło dowódcy dywizjonu. On nie mógł zasnąć i mówi, „Co ty, holender, nie możesz zdjąć butów? Dawaj mi tu nogę”. Stanął do mnie okrakiem z tyłu, wziął nogę między nogi, „A teraz mnie kopnij”. Kopnąłem go, poszedł jeden but, drugi. „Tylko nie gadaj, żeś kopnął w dupę dowódcę dywizjonu”. Oczywiście wszystkim się chwaliłem, że kopnąłem dowódcę dywizjonu w tyłek, i wszyscy się z tego śmiali.

  • Jak wyglądały kolejne dni?


Kolejne dni były bardzo ciekawe, bo były akcje, a myśmy się palili na [te] akcje, na walkę z Niemcami. Pierwszego dnia Powstania Warszawskiego piechota przeprowadziła atak na lotnisko bielańskie, ale nie nasza piechota, tylko ta piechota, którą [zmobilizował] w międzyczasie kapitan „Szymon”, komendant VIII Rejonu w Warszawie. Zmobilizował swój jeden batalion składający się z dwóch kompanii, ale bardzo słabo uzbrojony, i z tymi dwoma kompaniami zaatakował o godzinie „W” lotnisko bielańskie. Tam poniósł duże straty i musiał się wycofać. Kapitan „Szymon” miał do wyboru, albo wykonać rozkaz, punktualnie o godzinie „W” tymi siłami, którymi dysponował (a miał bardzo słabo uzbrojonych ludzi), i tego dokonał, albo poczekać jeszcze kilka godzin i ściągnąć cały nasz oddział. Sądzę, że gdyby wybrał to drugie rozwiązanie, to atak na lotnisko bielańskie mógł się okazać skuteczny. Niestety jednak nie mógł też nie wykonać rozkazu. Miał rozkaz i wykonał rozkaz [w tym ataku], miał poważne straty.

Następnego dnia [cała] piechota ponowiła atak i też niestety bez skutku. Natomiast kawaleria miała za zadanie ubezpieczyć atak piechoty na lotnisko na szosie Modlin – Warszawa. Nasz szwadron pod Pieńkowem zrobił zasadzkę. Oczywiście konie zostawiliśmy w lesie, a sami obstawiliśmy szosę karabinami maszynowymi, lekkimi karabinami maszynowymi i erkaemami. Na jednym skrzydle był erkaem kaprala [Stanisława] Piszczka [pseudonim „Pogon”] (tego, z którym pan rozmawiał, ze Szczecina), drugi kaem kaprala „Osy” [Stanisława Borysewicza. Gdy] pierwsze samochody się pokazały, to przede wszystkim te erkaemy otworzyły ogień i zlikwidowały samochody, zabijając [ich] załogę […]. Najpierw były pierwsze trzy samochody, a tak w ciągu dnia to kilkanaście żeśmy ich rozwalili. Zginął tam z sekcji Piszczka ułan Kazik Miron. Ranni zostali też z jego sekcji Miecznikowski i jeszcze jeden ułan, [mój imiennik], którego nazywaliśmy „Warszawiakiem”. Tak do godziny prawie dziesiątej, jedenastej żeśmy osłaniali walki na lotnisku bielańskim, aż […] nadjechał jeden czołg [lub] opancerzony transporter i musieliśmy się wycofywać, bo tam większa kolumna Niemców zatrzymała się przed nami i [zauważyliśmy], że tyraliera [oderwało się od] kolumny samochodów, usiłowała odciąć nas od lasu odległego gdzieś z kilometr od naszej pozycji. Ciało Mirona musieliśmy zostawić na przedpolu, przykryte snopkami, dopiero nazajutrz żeśmy [je] ściągnęli do kwatery i pochowali na cmentarzu polowym, [w] pierwszej mogile, w Roztoce. Założyliśmy cmentarz partyzancki. Udało nam się dotrzeć do lasu, do koni, zanim tyraliera nadciągnęła. Najgorzej było wydostać się ze swoich pozycji erkaemom, bo to ciężka broń, i „Osy”, i Piszczka, który miał pseudonim „Pogoń”.
Dotarliśmy do swoich kwater i cała noc minęła spokojnie, dopiero nazajutrz, 3 sierpnia, rano Niemcy zaatakowali od strony Truskawki i tam walczyła [nasza] piechota. Przyszedł rozkaz od dowódcy. „Niedźwiedź”, który został łącznikiem porucznika „Góry”, przekazał rozkaz dla Narcyza, dla dowódcy szwadronu, żeby okrążającym skrzydłem uderzyć na Niemców, którzy napadli na piechotę pod Truskawką [od tyłu]. Szwadron w ciągu kilku minut był na koniach, pogalopowaliśmy tam. Konie zostawiliśmy w odwodzie, do walki pieszej rozkaz padł i żeśmy uderzyli od tyłu i cała niemiecka kompania, która zaatakowała piechotę, została z dwóch stron wyrżnięta. [o ile] pamiętam, zginęło [około] siedemdziesięciu Niemców, naszych dziesięciu z piechoty, od nas, z kawalerii nikt.


To takie trzy dni były. Myśleliśmy, że to tak codziennie będzie się coś działo, ale było kilka dni spokojnych później, tak że nie mieliśmy okazji do walki. No i co tam było ciekawego? Nic. Później dopiero była następna walka pod Brzozówką. Największa walka była pod Pociechą. To już była frontowa, pozycyjna walka, pięciodniowa, zakończona atakiem „Doliny”, który na czele siedemdziesięciu czterech żołnierzy [uzbrojonych wyłącznie w broń maszynową], uderzył na Truskaw, oskrzydlając ich od tyłu. Wszyscy partyzanci byli uzbrojeni w broń maszynową.

  • Pan też brał udział w tej walce?


W tej walce nie. Brałem udział w walce pod Pociechą, w ciągu pięciodniowej walki. Tam była artyleria, konia pode mną pocisk artyleryjski rozwalił, musiałem go dobić. Konia nazywałem Apollo. Pozycyjna walka była dosyć ciężka. Tam mieliśmy takie momenty dosyć groźne. Pozycja pod Pociechą była obsadzona przez Powstańców porucznika Jerzego Strzałkowskiego. A nasz 3. szwadron wzmacniał „Jerzyków” od strony Pociechy. Pociecha była odległa o trzy kilometry od Truskawia.

  • Pamięta pan, który to był dzień Powstania?


To już było chyba 1, 2 lub 3 września.

  • Jak wyglądały kolejne dni?

 

Tam były pozycyjne, codzienne walki, codziennie ataki żołnierzy RONA na nasze pozycje, szczególnie pozycje na zalesionym wzgórzu, które myśmy bronili. Ja utrzymywałem łączność pomiędzy tymi pozycjami poszczególnych plutonów, [między] plutonem „Wira” Burdziełowskiego, plutonem „Osy”, plutonem „Kaszuba” Brunona Dawidowskiego […]. Pozycje były ostrzeliwane artylerią, która znajdowała się w Truskawiu, i [Surakowie], to był bardzo nękający ogień. Jeden z pocisków padł między dowódcą plutonu „Jerzyków”, obsadzony przez gniazdo karabinu maszynowego pod dowództwem podchorążego „Barona”. Zniesione zostało [wtedy] całe gniazdo karabinu maszynowego, a cała załoga zabita, łącznie z podchorążym „Baronem”. Ciężko ranny został porucznik „Zych”, zastępca porucznika Strzałkowskiego, i to w momencie, gdy nie wytrzymali nerwowo chłopcy od „Jerzyka” i rzucili się do ucieczki. Była taka wstrząsająca historia, że musiałem – i to w chwili, gdy już nacierało na nas, tyraliera „ukraińców” szła na nas, na nasze wzgórze – musiałem mierzyć w uciekających i zawołać: „Jeśli nie zawrócicie, to będę do was strzelał”. I to mówiłem całkiem poważnie. Opamiętali się, wrócili, zabrali rannego porucznika „Zycha” i odprowadzili ich z powrotem. Akurat w tym momencie zacina się nasz erkaem kaprala „Osy”. Strzelamy z karabinów, ale ci są coraz bliżej. Na szczęście udało mu się wyciągnąć nabój, który zablokował lufę, poszła seria jedna, druga. Erkaemy strzelały bez przerwy, tak że odparliśmy ten atak.

  • To były walki w ciągu dnia, tak?


To były w ciągu dnia walki. Tam przez pięć dni były nieustanne ataki, powtarzające się ataki, nieskuteczne. Wszystkie żeśmy odpierali. Ponieważ ten erkaem znowu się zaciął, musiałem – a tylko ja jeden miałem konia na tym wzgórzu, (koń nie został [jeszcze] trafiony [pociskiem]) – pogalopowałem do drugiej linii, gdzie był dowódca szwadronu, [z prośbą] o wzmocnienie tego oddziału. Dowódca szwadronu wzmocnił ten oddział plutonem wachmistrza „Wira” Antoniego Burdziełowskiego. Mogliśmy być spokojni o to wzgórze. Tam żeśmy walczyli przez pierwsze trzy dni, trzeciego dnia nas zluzował 2. szwadron. Przenocowaliśmy w domu i nad ranem jemy śniadanie, akurat się golił dowódca szwadronu, tyłem odwrócony w stronę Leszna, patrzy przez lusterko i mówi: „»Żbik«, zobacz do tyłu, co tam się dzieje?”. Ja się oglądam, a tam tyraliera Niemców idzie na nas, od Leszna. To było 1 września. Dowódca garnizonu w Lesznie… Tam była cukrownia, stamtąd też dużo chłopaków przyszło do naszego szwadronu i ten III pluton wyłącznie składał się z chłopców z Leszna i z miejscowych żołnierzy konspiracyjnych. Ten dowódca garnizonu w Lesznie postanowił uczcić dzień wybuchu wojny 1 września i zlikwidować całe zgrupowanie Grupy „Kampinos”. Na czele kompanii wojska wybrał się przeciwko całemu naszemu zgrupowaniu. Szli prosto na nasz szwadron. Dowódca powiedział, żebym zaalarmował pierwszy, drugi, trzeci pluton. Pobiegłem, zarządziłem alarm zgodnie z rozkazem dowódcy, w pierwszym, drugim i trzecim [plutonie]. W mgnieniu oka żeśmy wyszli na ściernisko, bo snopy były już poukładane w stogi nawet. Żeśmy spokojnie zajęli miejsce i czekamy, aż podejdą bliżej, żeby nie pudłować. Dopuściliśmy ich tak do dwudziestu, trzydziestu metrów i otworzyliśmy [nagle] ogień na całej linii. Też był to pogrom nie z tej ziemi. To był trzeci dzień walki [pod Pociechą]. Przyjechaliśmy na odpoczynek, ale myśmy odpoczywali w ten [właśnie] sposób, walcząc. Dla nas to nie była jakaś duża praca.
Tej samej nocy jeszcze pojechaliśmy zluzować 2. Szwadron [na Pociechę] i właśnie wtedy szwadron został spieszony, tylko na koniach został dowódca i ja jako jego łącznik. Wtedy pocisk wpadł pomiędzy jego konia a mojego Apollo, jego Cygankę, mojego Apollo. Z tym że jego [klacz] tylko drasnął, mnie wyrzuciło z siodła, ale nie przygniotło. Później [stwierdziłem, że] konserwę [ze zrzutów] miałem przeciętą na pół w chlebaku, ale nic mi się nie stało, mundur miałem poprzecinany, derka pod siodłem też poprzecinana, ale ponieważ […] cały brzuch konia był rozwalony, musiałem go dobić. To straszne było przeżycie.

  • Jak dalej we wrześniu toczyły się walki?


Walki były codzienne, jeśli nie nasz szwadron [walczył], to wszystkie inne. „Niedźwiedź” na przykład wybierał się w przebraniu żandarma niemieckiego z innymi kolegami motocyklami na szosę, zatrzymywali samochody, [wołali]: Hände hoch! Najpierw legitymowali jako żandarmeria, potem mówili: „Ręce do góry”, broń odbierali i z samochodami [wracali] do Wiersz. Po jednym takim wypadzie ściągnięto objazdowe kino niemieckie, które wśród jednostek wojskowych wyświetlało filmy. Nam też wyświetlano jakiś tam film, ale najciekawsza to była kronika filmowa, gdzie Niemcy idą butnie na wschód, gromią wojska sowieckie. Ale ten, który pilnował Niemca, [operującego] kamerą, [kazał puścić film] od tyłu. Pokazywał, więc [Niemców, którzy zamiast] idą do przodu, [maszerowali do tyłu]. Ryczeliśmy nie z tej ziemi – fajne uczucie było. Jedna z akcji [została] przeprowadzona, wypad na odległy około czterdziestu, pięćdziesięciu kilometrów tartak nad Wisłą (wyleciało mi z głowy, jak to się nazywało). Tam Niemcy robili podkłady na most przez Wisłę, jakieś tam belki czy nie belki – [podkładu] na polowy most na Wiśle. Akcja była udana, garnizon tartaku niemiecki został rozbity, [tartak i belki spalone], no i zadanie wykonane. Tak było do 29 września 1944 roku.

  • Czy w tym czasie było wiadomo, co dzieje się w samej Warszawie, jak przebiegają walki?


Tak. Tam żeśmy do Warszawy [przekazywali] przede wszystkim broń, którą żeśmy przejęli od Niemców [i z zrzutów]. Nasze zgrupowanie miało [świetne] uzbrojenie. Mówiłem, z jakiej ilości się składało czy nie?

  • Nie. Nie mówił pan.


Zgrupowanie, tylko to, które przyszło zza Niemna, składało się z pułku piechoty, kawalerii. I piechota cała niemal przeszła do Warszawy, brała udział w dwukrotnych atakach na Dworzec Gdański i tam została zmasakrowana, ponad trzystu naszych żołnierzy padło, prawie cała piechota. Prowadził ten atak major „Okoń”, który został zresztą mianowany dowódcą Grupy „Kampinos”. W pierwszej bitwie kapitan „Szymon”, który był komendantem VIII Rejonu, został w ataku na lotnisku bielańskim został ranny i dowódcą całości, całej Grupy „Kampinos” (nazywała się Pułk „Palmiry-Młociny”), został porucznik „Dolina”, który zmienił pseudonim „Góra” na pseudonim „Dolina”. To było do powrotu z Warszawy majora „Okonia”, który przeprowadzał te dwa ataki [na Dworzec Gdański]. Po powrocie objął dowództwo nad Grupą „Kampinos”.

Major „Okoń” nie chciał przeprowadzać ataku na Truskaw, żeby zakończyć tę pięciodniową, frontową w zasadzie, walkę z niemieckimi oddziałami, ale w końcu udało się go przekonać i „Dolina” poprowadził atak na [Truskaw], o czym mówiłem, okrążając od tyłu na czele tych siedemdziesięciu kilku żołnierzy, okrążając Truskaw, a „Okoń” poprowadził atak 3. szwadronu, czyli nas, spieszonych [na Suroków], na miejscowość równoległą do Truskawia, odległą gdzieś o pięć kilometrów […]. Dowódca szwadronu radził, żeby też marszem okrężnym dosiąść koni, objechać dookoła tę wieś, gdzie stacjonował inny batalion piechoty niemieckiej, też RONA, ale „Okoń” się nie zgodził, kategorycznie powiedział, że będziemy atakowali na wprost. No i rzeczywiście poszliśmy tam, noc była jasna, gdyby Niemcy tam rzeczywiście byli, to byłaby masakra z naszej strony. Tymczasem ten batalion [RONA] przemieścił się do Truskawia, tak że „Dolina” miał atakować [ich] jeden batalion, a okazało się, że atakował dwa bataliony, [gdy my] zastaliśmy tylko puste okopy. [Natomiast uzbrojenie naszego zgrupowania przed wybuchem Powstania równało się mniej więcej połowie uzbrojenia całej powstańczej Warszawy] – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].

  • A kiedy to było?


Te pięciodniowe walki to był trzydziesty pierwszy [sierpnia], pierwszy drugi i trzeci [września]. […]
Tekst dopisany na życzenie rozmówcy, nieobecny w nagraniu wideo: [Porucznik „Góra” zaatakował Truskaw w nocy z drugiego na trzeciego września 1944 roku rozbrajając doszczętnie dwa bataliony RONA, niszcząc baterię artylerii. Do warownego obozu w Wierszach przetransportowano jedno działo 75 mm, pięć ckemów, trzynaście erkaemów, dwa ciężkie moździerze, szesnaście pistoletów maszynowych, czterdzieści osiem karabinów, dziesięć tysięcy sztuk amunicji, radiostację z akumulatorem, jedenaście koni, sześć wozów z żywością i umundurowaniem. Kilka dział, wśród nich działo 105 mm, zniszczono. Wysadzono w powietrze około trzydziestu wozów z amunicją . Własowcy wywieźli z pola walki dwieście pięćdziesiąt ciał swoich żołnierzy, naszych dziesięciu poległo].

 

  • Czy w czasie Powstania Warszawskiego w pana otoczeniu istniało życie religijne?

 

Tak, odbywały się regularnie msze, bo to była normalna republika partyzancka, [obecnie zwana Niepodległa Rzeczpospolita Kampinoska], więc tam ubezpieczenia codziennie toczyły walki na peryferiach, na obrzeżach puszczy, a tutaj toczyło się normalne życie. W niedziele były polowe msze święte na placu alarmowym, partyzanci szli do spowiedzi, do komunii. Nieraz przed bitwą nawet bez spowiedzi komunię dostawali.

 

  • Jak było z jedzeniem?

 

Z jedzeniem… ha, też [niezwykła] historia. Zdobywaliśmy je w niemieckich majątkach. Jeden z takich… Nasz szwadron pojechał tym razem nie na akcję, tylko po zarekwirowanie stada bydła do jednego z Liegenschaftów, nie pamiętam dokładnie, jak to się nazywało, chyba Zaborówek albo Pilaszków, chyba Zaborówek. Tam był posterunek policji i rozkaz był, żeby nie atakować tego posterunku, tylko obstawić go. Dostałem od dowódcy szwadronu rozkaz, żeby z sekcją chyba Piszczka, z erkaemem pójść, zająć pozycję od strony posterunku żandarmerii i później [ją] ściągnąć po przeprowadzonej akcji. Po ustawieniu Staszka Piszczka na tej pozycji szedłem koło pałacyku i jeden z parobków, który mnie zauważył, mówi, że tam jest Hauptmann w pałacu. Więc pomyślałem sobie, że dobrze będzie wziąć tego Hauptmanna do niewoli [by], pochwalić się dowódcy szwadronu. Pobiegłem szybko od kuchni, wszedłem i pytam się, gdzie jest Hauptmann, mówią, że w salonie. Wbiegam do salonu, oczywiście z bronią gotową do strzału. Wbiegam do salonu, [ale] jego już nie było, a tam w międzyczasie gdzieś padł strzał, na zewnątrz. [W salonie] go nie było, ale mundur wisiał na krześle. Właścicielka majątku […] zagadywała mnie, a ja pytam się: „Gdzie jest Hauptmann?”. Stół był zastawiony frykasami, nie wiem, czy rzucić się najpierw na to jedzenie, czy najpierw Hauptmanna wziąć, [więc] pytam się, gdzie Hauptmann. W końcu ona powiedziała, że na górze, wskazała mi pierwsze piętro. Wbiegam po schodach na górę, jedne drzwi otwarte, tam go nie było. Drugie drzwi zaryglowane, tam musiał być. Stukam, żeby otworzył, później [wołam]: Hände hoch, Herr Hauptmann, a on nic nie odpowiada. Widzę, że go nie wezmę sam, więc zbiegam po chłopców, żeby ściągnąć pomoc. Już dobiegam do schodów i w tym momencie wlatuje [do salonu] Józek Mioduszewski i kapral „Osa” [Stanisław Borusewicz], dwaj z automatami. Pytają się, gdzie jest Hauptmann. Ona pokazuje na górę, a ja już wiem, że oni będą strzelali do mnie. Runąłem w dół, a oni dwie serie po mnie. Ja udawałem, że… Najpierw czuję, że nogi, palce całe, ruszam, jestem cały – nie zabili. Chwilę poleżałem, żeby wrażenie było większe, nagle zerwałem się: „Jak strzelacie, patałachy”. „Zabiliśmy »Żbika«” – powiedzieli. Ale nie zabili. Tak że i takie sytuacje się zdarzały. I zamieniliśmy się w kowboi i to stado bydła przyprowadziliśmy do [obozu]. Oczywiście przedtem ściągnąłem sekcję Staszka Piszczka, ale jeden jednak zginął w tej akcji. Ten jeden strzał to był właśnie do tego naszego ułana, Parzuch się nazywał. Potem mieliśmy pogrzeb, mogiły się powiększały.

Konie dostawaliśmy albo zdobyczne, albo po poległych kolegach. [Ja po zabitym „Apollu” otrzymałem „Sivka” Janka Łapy, który zginął pod Pociechą] – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].

  • Sopot, 1 grudnia 2012 roku. Kontynuacja rozmowy z panem Marianem Podgórecznym. Chciał pan jeszcze dodać kilka słów na temat wcześniejszych dni.


Tak, chciałem uzupełnić moją wcześniejszą wypowiedź na temat udziału w walkach partyzanckich. Wracając do represji, które nastąpiły po wkroczeniu wojsk niemieckich na terytorium Nowogródczyzny, chcę przypomnieć, że w pierwszych dniach po wkroczeniu wojsk sowieckich do naszego domu przybyli z Torunia siostra matki razem z jej mężem, czyli szwagrem mojej mamy, wujkiem Piotrem Pasieczyńskim, [porucznikiem w stanie spoczynku], który ukrywał się przez cały okres okupacji sowieckiej u nas na strychu, właściwie na pierwszym piętrze, i dopiero po wkroczeniu Niemców został aresztowany [i rozstrzelany na cmentarzu w Baranowicach]. […] Chciałbym uzupełnić jeszcze historię harcerzy z mojej drużyny, którzy pozostali w Zaostrowieczu.

  • Przepraszam, bo mamy jeszcze sporo pana historii do opowiedzenia. Czy możemy na tym się skupić?


Tak, tylko chodzi o to, że po moim odejściu z Zaostrowiecza i wstąpieniu do partyzantki nastąpiła druga mobilizacja [żołnierzy AK] i oni wszyscy udali się na punkt zborny, [gdzie] już były wojska sowieckie, które ich otoczyły, wzięły do niewoli. Wśród nich był też mój brat [Jerzy], któremu udało się zbiec. Naszych żołnierzy usiłowano zmobilizować do armii sowieckiej, ale oni na to się nie zgodzili, zrobili strajk, rozmawiali wyłącznie po polsku, udając, że rosyjskiego w ogóle nie znają. Wracając już do oddziału, do naszego zgrupowania. Jeszcze w tym samym czasie, gdy był atak porucznika „Doliny” na Truskaw… Nie powiedziałem o tym, jak się nazywała miejscowość, którą atakował nasz 3. szwadron pod Pociechą – to był [Sieraków]. Tam major „Okoń” prowadził nasz szwadron wprost na okopy nieprzyjaciela, z tym że okazało się, że ten batalion niemiecki został przerzucony do Truskawia, który to oddział zaatakował porucznik „Dolina”. Następnego dnia ułani, będąc zazdrośni o sukces „Doliny”, zaatakowali miejscowość Marianów, też w walce pieszej. Na koniach dojechali do tej miejscowości, będąc spieszeni, otoczyli wioskę, zaatakowali, z tyłu, też doszczętnie znosząc całą jednostkę „kozaków”, którzy [walczyli] po stronie niemieckiej.

  • A czy pod koniec września wiadomo było, że Powstanie upada?


Tak, wiadomo było. Tam walczyli nasi żołnierze z piechoty na pozycjach w Żoliborzu, a konkretnie bronili tak zwanej Poniatówki. To było gimnazjum imienia księcia Józefa Poniatowskiego. Tam zresztą odpierali ataki Niemców do końca Powstania. Tam prawie do końca przerzucaliśmy broń, amunicję. Żołnierze, którzy tam przychodzili, dźwigali na sobie około pięćdziesięciu kilogramów materiałów, które [Powstańcom] donoszono.

  • Czy pamięta pan, jakiego typu to była broń?


W ramach otrzymywania [pomocy] przejmowaliśmy zrzuty z samolotów angielskich, które nadlatywały nad puszczę. Była to broń maszynowa. Karabinów żeśmy nie donosili, tylko broń maszynową, [także] piaty. Piaty były cenną rzeczą, to była broń przeciwpancerna, chyba lepsza od pancerfaustów, od przeciwpancernej broni niemieckiej. Jeśli udało się wrócić naszym żołnierzom, wiedzieliśmy, jaka jest sytuacja w Warszawie. Zresztą od strony, gdzie mieścił się nasz szpital, [czyli] od [Lasek], widać było łuny nad Warszawą.

  • Jakie warunki panowały w szpitalu?


Jeden szpital polowy był w Krogulcu. Jak mówiłem, zajmowaliśmy kwatery w Wierszach, gdzie była główna kwatera, dowództwo [całości], w Kiścinnym, gdzie myśmy stacjonowali, w Roztoce [jeden szwadron] i [też] w Krogulcu [drugi szwadron], jeszcze w Brzozówce, bliżej Pociechy [kwaterowała piechota]. Warunki panowały bardzo dobre, bo tam panował spokój. Dopiero tuż przed odejściem z puszczy Wiersze zostały zbombardowane przez Luftwaffe, został wysadzony w powietrze magazyn broni i główna kwatera, ale na szczęście cały sztab był poza [budynkiem], [oficerowie] zdążyli wyskoczyć z domu przed nalotem. [Straty były niewielkie].

  • Mówił pan o zrzutów. Ile zrzutów udało się przejąć?

 

Chyba z sześć, siedem zrzutów. Byłem przy odbieraniu pierwszego zrzutu. Na umówione hasło… Myśmy mieli łączność radiową z [Warszawą] przez Londyn, nie mieliśmy bezpośredniej łączności [z dowództwem Powstania]. Jak [nadana była] jakaś melodia, nie wiem, jaka, ale to był sygnał, że nastąpi zrzut o określonym czasie. [Wtedy] rozpalaliśmy ogniska w formie krzyża i gdy nadlatywały samoloty, zrzucały na ten teren zasobniki na spadochronach. Spadochrony były jedwabne, zielone, z nich zresztą szyliśmy koszule, takie nie mundury a bluzy wojskowe. Jeden zasobnik się rozbił, to tam była nie tylko broń, ale też różne wiktuały, konserwy, przybory apteczne, medykamenty, [opatrunki osobiste]. Tak że całe te zasoby, które później ściągnęliśmy do naszego miejsca zakwaterowania, były przekazywane do Warszawy.

  • Mówił pan o tych zielonych bluzach. Czy wszystkim żołnierzom udało się takie bluzy uszyć?


No nie. Na pewno starczyło wszystkim tym, którzy nie mieli, jeśli chodzi o umundurowanie. Bo całe zgrupowanie [z] Puszczy Nalibockiej jak jeden mąż było umundurowane w przedwojenne mundury, z polówkami – normalne wojsko przedwojenne – byliśmy umundurowani jak przed wojną. Mundury szyto. Mieliśmy swoich krawców, swoich szewców, swoich rusznikarzy, tak że to było całe, normalne wojsko w czasie Powstania, w Puszczy Kampinoskiej.

  • Mówił pan o kontakcie z Warszawą przez Londyn. Gdzie była stacja nadawcza?


Stacja nadawcza mieściła się w Wierszach. Dowódcą stacji był major „Kurs”, też cichociemny, kolega „Doliny” […] z Anglii.

  • Proszę powiedzieć, jakie stosunki panowały wśród żołnierzy.


Bardzo dobre, serdeczne, przyjacielskie, w myśl hasła jeden za wszystkich, wszyscy za jednego – to było przestrzegane automatycznie, odruchowo. Jeśli ktoś został ranny, każdy żołnierz czuł się w obowiązku nie zostawiać go na polu walki, tylko ściągać do puszczy, jeśli walki trwały poza puszczą, i przekazać go do lazaretu, do szpitala polowego. Drugi szpital znajdował się tam, gdzie znajduje się zakład dla ociemniałych [w Laskach] pod Warszawą. Tam też leżał ciężko ranny kapitan „Szymon”, który został ranny w pierwszej walce o lotnisko bielańskie. [Kapelanem był tam ksiądz Stefan Wyszyński „Radwan II” późniejszy Prymas Polski].

  • Czy zdarzały się przypadki niesubordynacji?


Był jeden wypadek niesubordynacji, w wyniku której zginął jeden żołnierz. Był sąd polowy, kara śmierci, [winny] został rozstrzelany. Nie będę [wymieniał] nazwiska.

  • Czy mógłby pan opowiedzieć, jak to wyglądało, czego dotyczyła sprawa, co takiego zrobił?


Był nietrzeźwy na posterunku i nie wykonał rozkazu. Miał bronić pozycji, opuścił ją bez rozkazu, nie zawiadamiając czujki, która była wysunięta naprzód, w wyniku tego zginął nasz kolega. To był jedyny taki wypadek w Puszczy Kampinoskiej.

  • Czy pozostali żołnierze wiedzieli, że odbędzie się sąd, jaki jest przebieg i decyzja?


Tak, musieli wiedzieć, bo jednocześnie było to przestrogą dla innych. To był jedyny taki wypadek, który miał miejsce w Puszczy Kampinoskiej.

  • Czy ta egzekucja odbiła się jakimś echem w rozmowach żołnierzy, w dyskusjach?


Uznaliśmy, że to jest słuszny wyrok, w tym sensie, że żołnierz, który dopuścił do tego, że jego podwładny zginął, zasługiwał na taką karę.

  • Czy widział pan egzekucję?


Nie. Tam nie widziałem, dopiero widziałem w lasach kieleckich, gdzie dołączyliśmy do 25. pułku. Jeszcze będę później mówił na ten temat.

  • Mówił pan, że był nietrzeźwy. Czy alkohol często pojawiał się wśród żołnierzy?

 

Nie. Nie widziałem żołnierza, który byłby w stanie wskazującym na spożycie alkoholu. Chociaż odbywały się tam zabawy, bo na terenie samego obozu partyzanckiego toczyło się normalne życie, jak w czasach pokoju. Walki trwały albo niemal codziennie na pozycjach ubezpieczających nasz obóz warowny, albo w czasie wypadów. Wypady były bardzo częste i wtedy były walki. A normalnie to spaliśmy w stodołach na słomie albo na sianie, mieliśmy kuchnie polowe, były normalne obiady, zresztą przede wszystkim z wołowiny. Być [może] z powodu jednostajnego odżywiania się zachorowaliśmy na biegunkę. Cały oddział, od dowódcy zgrupowania po szeregowego żołnierza, wszyscy chorowaliśmy na biegunkę i było to dosyć uciążliwe, szczególnie w czasie walki. Były wypadki, że nieraz żołnierze przykucali w czasie ataku na Niemców i załatwiali swoje potrzeby. Wyglądało to nieraz komicznie i było powodem do wielu kpin z tych żołnierzy, którzy nie wytrzymali.

 

  • Mówił pan o zabawach, które się odbywały. Jaką one miały formę?


Koledzy grali na harmoniach, było wielu [takich] kolegów. Między innymi jeden z kolegów, który dołączył do nas z Warszawy, miał pseudonim „Tango” (Ryszard Kiedyk), grał na harmonii, którą przywiózł [ze sobą], bo dotarł z Warszawy w pierwszych dniach Powstania, przygrywał do tańca, a dziewczyny, dziewczęta, dziewczynki, jak je nazywaliśmy, przychodziły do nas z okolicznych wiosek, bardzo chętnie zresztą. Było bardzo miło, wesoło, normalnie jak w czasach pokojowych.

  • Czy zdarzały się jakieś miłości?


Tak, nawet były chrzciny. Zastępca dowódcy zgrupowania porucznika „Dolina” „Wyrwa” (w tej chwili nie pamiętam nazwiska) ożenił się i jego żona urodziła dziecko, której chrzest dał oczywiście nasz kapelan, a imię otrzymała Wierszynka, od miejscowości Wiersze – [stolicy partyzanckiej republiki]. Staszek Myśliwicki „Niedźwiedź”, mój kolega, który wstąpił ze mną do tego oddziału (przyboczny w drużynie harcerskiej), miał też swoją dziewczynę. Kwaterował w stodole, gdzie też przebywał dowódca pułku, bo był jego łącznikiem. Tak że zdarzały się [miłostki], ale jakie później były losy tych miłostek, to nie wiem. Raczej nie słyszałem, by był [jakiś] trwały związek. [No przecież był dowódca kawalerii puszczańskiej chorąży, a następnie rotmistrz „Nieczaj” Zdzisław Nurkiewicz, związał się z ułanem Urszulą].

  • A odnośnie wspólnych zabaw, czy śpiewaliście razem piosenki?


Oczywiście.

  • Jakie były najbardziej popularne?


U nas to ułańskie przede wszystkim: „Przybyli ułani pod okienko…”, „Do naszego wojska chłopców zaciągają…”, „Szwadron na koń, ułańska trąbka gra, daj usta, ściśnij dłoń, na koń, na koń, na koń…”, tak że tego rodzaju. No i później, ale to już w lasach kieleckich dotarła do nas pieśń „Rozszumiały się wierzby płaczące”, te powstańcze pieśni.

  • Przychodzi moment, kiedy trzeba będzie się wycofywać z Kampinosu. Jak się pan o tym dowiedział?


O tym dowiedzieliśmy się od tych, którzy wracali z Warszawy, z Powstania Warszawskiego. Tam nasi odpierali ataki. Na Żoliborzu walki były coraz cięższe, trudniejsze i wiadomo było, że Powstanie Warszawskie upadnie. Zresztą nasza piechota walczyła tam do ostatniego dnia, odpierała ataki niemieckie. Była koncepcja… Nasz dowódca „Dolina” i inni oficerowie proponowali, żeby wychodząc z Puszczy Kampinoskiej rozdrobnić oddział na mniejsze pododdziały, nie brać ze sobą taborów, tylko cały ekwipunek władować na konie juczne i w ten sposób przedzierać się do lasów kieleckich. Jednak dowódca zgrupowania, który został wyznaczony po atakach na Dworzec Gdański, a był nim major „Okoń”, zdecydował, że będziemy się wycofywali na południe Polski w zwartej kolumnie. No i 27 [września] gdy już – pod Pociechą głównie, bo stamtąd szedł pierwszy atak Niemców – czołgi naciskały, w tym czasie między innymi nasz III pluton był na rozpoznaniu i brał udział w walkach, otrzymałem rozkaz ściągnięcia tego plutonu do kwater 3 szwadronu, bo będziemy się wycofywali. Oczywiście pogalopowałem tam i już była tragiczna sytuacja, już nasi musieli się wycofywać, czołgi napierały, było dosyć ciężko. Z tym że teren został wcześniej podminowany i czołgi bardzo ostrożnie się poruszały, kilka czołgów zostało wysadzonych na minach w powietrze. Ściągnąłem III pluton pod dowództwem wachmistrza „Wira” [Antoniego Brudziełowskiego], z którym zresztą przeszedłem ze Stołpców do Puszczy Nalibockiej. Jeszcze tam pozostała piechota [„Jerzyki”, porucznika „Jerzego Strzałkowskiego”, która też powoli ściągała z tych pozycji, no i [całe] zgrupowanie wyruszyło w kierunku Leszna, ale bocznymi, leśnymi drogami. Kolumna rozciągała się na kilka kilometrów.

  • Czyli tabory jednak wzięto.


Tabory jednak wzięto, [wycofaliśmy się w jednej zwartej kolumnie. Tak zdecydował major „Okoń”].

  • I jak przebiegała trasa?


Myśmy, [znaczy nasz 3 szwadron], stanowili straż tylną. Doszliśmy, jeszcze nie przekraczając szosy Leszno – Warszawa, [w okolice] miejscowości […] Kampinos-Leszno, […] mieliśmy się przedrzeć, ale dopiero nazajutrz. Przed tą szosą, jeszcze w Puszczy Kampinoskiej, przenocowaliśmy i następnego dnia ruszyliśmy [dalej]. Przejście przez szosę było bezkrwawe, nie było żadnych potyczek. Dopiero nad [rzeką] Utratą zaatakowali nas Niemcy, ale tylko ostatnią straż, a ostatnią strażą był pułk kawalerii, a nasz szwadron był ostatni i żeśmy mieli osłaniać przeprawę przez Utratę. Tam był taki niewielki mostek, przez który przewalały się kolumny. I już jak przeszliśmy zaatakowały nas czołgi, zdążyliśmy przeskoczyć przez most… Była tam piechota, kompania „Jerzyków”, wycofywała się przed nami i zaległa już po drugiej stronie [Utratu], a myśmy zdążyli przejść [konno] jako ostatni na tamtą stronę [rzeki], gdy czołgi już dochodziły do szosy. Jeszcze dostałem rozkaz spalenia mostu, rzuciłem dwie butelki zapalające, ale już nie widziałem, czy most się spalił, czy nie, w każdym razie ogień błysnął. Cofnęliśmy się, dołączyliśmy do zgrupowania. Zgrupowanie w dalszym ciągu szło dosyć spokojnie, przez całą noc nie mieliśmy żadnych utarczek, dopiero nad ranem zaatakowała nas jakaś jednostka, ale mała jednostka, która bardzo szybko została zlikwidowana. [Jednak] czołgi deptały nam po piętach i dopiero w Baranowie zaatakowały nas solidniej.

  • Jak wyglądała walka kawalerii z czołgami?


Nie szarżowaliśmy oczywiście na czołgi, zresztą, jak do każdej walki – w Puszczy Kampinoskiej nie mieliśmy ani jednej szarży. [Gdy] był kontakt z nieprzyjacielem, padał rozkaz: „Z koni, do walki pieszej”, konie koniowodni odprowadzali do tyłu, a myśmy szli do ataku. Siła bojowa kawalerii była mniejsza niż piechoty, gdyż w sekcji na przykład było [sześciu] ułanów, to w normalnym trybie [dwóch] zostawało przy koniach, a czterech szło do ataku. A w szyku bojowym, alarmowym jeden zostawał przy koniach, jeden trzymał sześć koni, a pięciu szło do ataku.

Uzbrojenie było bardzo dobre. Na sekcję przypadał zawsze jeden karabin maszynowy, ręczny karabin maszynowy, był jeden lub dwa automaty i karabiny, przeważnie niemieckie [mauzery]. O ile jeszcze w Puszczy Nalibockiej mieliśmy sowieckie karabiny typu Mosin, to tutaj mieliśmy już mauzery, przeważnie zdobyczne. Każdy wolał wymienić sobie karabin sowiecki na mauzera, [gdyż na Niemcach zdobyliśmy amunicję].

  • A czy była wystarczająca ilość amunicji?


Amunicja też była zdobyczna. Mieliśmy jeszcze zapasy uzupełnione z Modlina. Jak mówiłem, uzbrojenie i zaopatrzenie w amunicję było [liczbowo] niemalże połową uzbrojenia Warszawy, tak że uzbrojenie było dobre. Miałem przy sobie… po zacięciu tej swojej „dziesiacizaradki”, tego półautomatu, wolałem mieć karabin mauzer, tak że automaty mnie nie interesowały. W pozycyjnej walce to było korzystniejsze, a przed Pociechą to doskonale zdawał egzamin karabin zwykły, [bardziej] niż automat, bo do bezpośredniej bliskości nie dopuszczaliśmy nieprzyjaciela. A szwadron miał oprócz tego dwa [lekkie karabiny maszynowe], maximy, czyli ta samo jak cekaemy, tylko nie na kółkach, a na dwóch nóżkach, [chłodzone wodą]. Jednym dowodził, jak wspominałem już, kapral Stanisław Piszczek, a drugim kapral „Osa” [Stefan Borysewicz], ten, który strzelał do mnie razem z Mioduszewskim, [gdy] byliśmy [po krowy], z bliskiej odległości, z automatu, biorąc mnie za Hauptmanna.

  • Jak dalej przebiegała trasa odwrotu?


Dochodziliśmy powoli [w okolice Żyrardowa. Po drodze, pod Baranowem była utarczka […], czołgi nas ostrzelały trochę, był lekki popłoch, ale jakoś wyszliśmy z tego. Konie zaczęły ponosić, ale jakoś opanowaliśmy [je] dosyć szybko. Oczywiście nie atakowaliśmy, tylko cofaliśmy się, w dalszym ciągu byliśmy jako ostatnia straż, tylna straż. No, ale żeśmy wyszli. Była dosyć duża przerwa pomiędzy piechotą a kawalerią i dopiero po przejściu, oderwaniu się od Baranowa… Tam była tylko forpoczta tych czołgów, jeden czy dwa próbowały nas zaatakować, ale po ostrzelaniu z piata, kilku seriach, niestety spudłowanych, oni byli trochę ostrożniejsi i wstrzymali się z [szarżą] na nas, tak że dalej maszerowaliśmy spokojnie. Dotarliśmy przed tory Jaktorowa nad ranem. Jeszcze pod drodze dowódca kawalerii chorąży „Nieczaj” zniszczył oddział niemiecki, który znajdował się między tymi czołgami, na naszej trasie po prostu, zniszczył samochody, [wybił Nimców] i droga stała otworem. Tam przesunęliśmy się później na czoło kolumny, piechota została w tyle, [właściwie] część piechoty, bo część piechoty szło z nami albo przed nami. To było koło dwa i pół tysiąca żołnierzy, więc […] rzeczywiście masa. Część taborów została zniszczona przy przejściu przez Utratę, ale znaczna część jeszcze szła z nami dalej.
Tuż przed torami… Tam na stacji kolejowej w Jaktorowie był mały, kilkuosobowy posterunek niemiecki. Wzięliśmy ich do niewoli, nie bronili się wcale i przed torami major „Okoń” zarządził postój całodzienny. Oczywiście dowódca naszego zgrupowania porucznik „Dolina” i inni oficerowie namawiali go, żeby maszerować dalej, bo Puszcza Mariańska była niedaleko, kilkanaście kilometrów, tak że mogliśmy spokojnie tam się przedostać, a inna byłaby walka obronna w lesie, w terenie zalesionym, niż na otwartej przestrzeni tuż przed torami. Ale major się uparł, że postój będzie tutaj, i nie pozwolił dyskutować. Kapelan, który usiłował go przekonać, że to nie ma sensu, bo tutaj będzie jatka, [usłyszał od majora]: „Ty mi nie gadaj nic, bo cię rozwalę, klecho”. Takie były niemiłe stosunki z naszym dowódcą zgrupowania.

  • A czy żołnierze byli świadkiem tej kłótni?


Nie, ale inni oficerowi byli świadkami. Zresztą opisuje to też między innymi Podlewski w „Rapsodii Żoliborskiej”.

  • A czy jeżeli dochodziło do takich nieporozumień, to było o tym później wiadomo wśród zwykłych żołnierzy?


Tak, bo jeszcze będąc w Puszczy Kampinoskiej dowiedzieliśmy się, że major „Okoń” chce aresztować czy aresztował „Dolinę”. Wtedy dowódca kawalerii zarządził alarm i dwa szwadrony chyba, między innymi nasz 3. szwadron, pogalopowaliśmy na Wiersze, dowódca kawalerii zażądał widzenia się z „Doliną”. „Dolina” w krótkim czasie wyszedł w mundurze, ale bez pasa, bo normalnie tam chodziliśmy, broń mieliśmy w miejscu zakwaterowania, tak że nie wszyscy nosili broń przy sobie w tamtych czasach, w czasie Powstania, w Kampinosie. Zażądaliśmy od „Okonia”, że chcemy się widzieć z „Doliną”. „Okoń” zawołał „Dolinę”. „Dolina” zbeształ dowódcę kawalerii, mówi: „Co to za maskarada?”. Kazał wracać z powrotem. W każdym razie już [„Okoń”] nie aresztował naszego dowódcy.

  • A jak ogólnie żołnierze reagowali na nieporozumienia w dowództwie?


Byliśmy zdecydowanie… Dowódca dla nas, nasi dowódcy byli [bardzo lubiani], zresztą i ci dowódcy, którzy przyjechali z Warszawy, oprócz tego jednego dowódcy, którego nam narzucono. Chociaż wiedzieliśmy, że to był bardzo odważny dowódca, ci żołnierze, którzy byli pod jego komendami, Powstańcy w Warszawie, bardzo go chwalili, tak że zupełnie nas to zaskoczyło, że tak się odnosił do żołnierzy, którzy przybyli z Puszczy Nalibockiej.

  • A czy po tej wizycie u „Doliny”, jak wtedy zbeształ dowódcę kawalerii, zdarzyły się jeszcze takie przypadki?


Nie, nie. To było jedyny taki przypadek, jedyny incydent. Zresztą major „Okoń” przedstawiał „Dolinę” do odznaczenia orderem Virtutti Militari. Znalazłem teraz ten dokument, mam skserowany, to było po Truskawiu. Co prawda nie napisał, że to było wielkie zwycięstwo, tylko że porucznik „Dolina” wyróżnił się, dokonując skutecznych wypadów na nieprzyjaciela. A to przecież był wyczyn nie z tej ziemi. Atak na Truskaw i rozbicie dwóch batalionów przez siedemdziesięciu ludzi, przy swoich stratach jedenastu albo dwunastu zabitych, a stratach nieprzyjaciela ponad trzystu zabitych. Zdobycie dział, jedno działo żeśmy przeciągnęli, znaczy ci żołnierze, którzy brali udział w bitwie pod Truskawiem, przeciągnęli do Wiersz. Zresztą nawet przydało się pod Jaktorowem. Chyba tam po raz pierwszy otworzyliśmy ogień z tego działa.

  • Jaki był rozwój wypadków pod Jaktorowem?


Pod Jaktorowem po zarządzeniu tego postoju… Jeszcze koło dziesiątej, jedenastej godziny, dotarły do nas pozostałe oddziały, które stanowiły straż tylną albo w wyniku ataku pod Baranowem się rozproszyły, i normalnie odpoczywaliśmy, skorzystaliśmy z tego, że można się zdrzemnąć. Część spała, oczywiście mogliśmy napoić, nakarmić konie. W pewnym momencie, gdzieś chyba koło jedenastej, nadleciał dwukadłubowy samolot i rozpoczęła się walka powietrzna, to znaczy z powietrza atakował nas bronią pokładową. Konie ponosiły, musieliśmy jakoś opanować konie, ale w krótkim czasie żeśmy [przywrócili porządek]. Konie przywiązaliśmy gdzieś do płotów, bo to było przy jakiejś miejscowości (nie pamiętam, jak nazywała się ta miejscowość), a właściwie to były luźno rozrzucone gospodarstwa. Zaczęliśmy strzelać z karabinów do tego samolotu. Nawet ktoś z pistoletu strzelał, [strzelano] dosyć zmasowanym ogniem. W pewnym momencie samolot się zapalił i runął na ziemię. Każdy sobie przypisywał, że: „To ja go zestrzeliłem”, oczywiście, no a po prostu został zestrzelony zmasowanym ogniem piechoty. Był spokój po tym. Mogliśmy się doprowadzić do ładu, uporządkować szeregi.

  • A lotnik zginał?


Tak, zginął. Niedaleko. Ja tam nie biegłem, ale inni mówili, że zarył [w] ziemię, że [nikt] nie zdążył wyskoczyć. Część piechoty, jedna kompania, przedostała się przez tory i już nie wróciła, mimo że rozkaz był, żeby rozlokować się przed torami, poszła dalej, [do niej ten rozkaz nie dotarł].

Gdzieś koło jedenastej, dwunastej, dokładnej godziny nie pamiętam, nadjechał pociąg pancerny i rozpoczęła się kanonada z artylerii ciężkiej na nasze pozycje. [Właściwie] nie pozycje, bo nie mieliśmy żadnych pozycji. Wtedy dopiero przylatuje do nas goniec, łącznik dowódcy pułku kawalerii, bo już wtedy [dywizjon przemianowano na] pułk. Aha, nazwa „pułk” przyjęła się [po] tej bitwie pod Kiścinnem. Wspominałem o tym, że w czasie walk pod Pociechą, myśmy zostali zluzowani przez 2. szwadron i wróciliśmy na kwaterę. Zamiast odpocząć, to Niemcy nas zaatakowali, ten nasz szwadron, a kawaleria odparła ten atak i major „Okoń” napisał list z gratulacjami do dowódcy dywizjonu (wtedy jeszcze się tak nazywał) i zaadresował [jako] „dowódca 27. pułku ułanów”, tak że od tego czasu już byliśmy pułkiem, chociaż stanowiliśmy normalny pełnoetatowy pułk w stanie przedwojennym. [Od dawna] to było chyba jedyne wydarzenie w ruchu partyzanckim w Europie, żeby cały pułk kawalerii [został odtworzony] w partyzantce, składający się z czterech liniowych szwadronów, ale to chyba już wymieniałem poprzednio.

  • Zaczął się atak pancerny…


Otrzymaliśmy rozkaz od dowódcy pułku, żeby zająć pozycję wzdłuż, w takim parowie, gdzie [płynęła] rzeczka, albo [to był] ruch melioracyjny, na którego dnie płynęła [woda]. Tam nasz szwadron się rozlokował, gdzieś na przestrzeni, chyba półtora kilometra. Konie pozostawiliśmy w gospodarstwie, w głębi, z dala od torów i tam chowaliśmy głowy przed odłamkami pocisków. Ci artylerzyści niemieccy dosyć celnie strzelali, bo mieliśmy znaczne straty w ludziach. Zginął między innymi szef szwadronu [Konstanty] Pietrucki, jako pierwszy chyba leżał w wodzie, woda miała zabarwienie czerwone. No ale musieliśmy [tę nawałnicę ognia] przetrzymać.

  • Czyli wtedy nie była podejmowana równorzędna walka z Niemcami?


Piechota tak, piechota próbowała przejść przez tory, ale nie udało się. Tylko część, tak jak mówiłem, wcześniej, jeszcze przed nadjechaniem pociągu to zrobiła. Ponadto nawet tory kolejowe nie zostały podminowane przed zarządzeniem postoju po tej stronie, tak że ten pociąg pancerny przesuwał się bezkarnie po torach kolejowych z jednego miejsca na drugie i ostrzeliwał jak do kaczek, [a na pomoc mu nadjechał drugi pociąg pancerny – było tam piekło] .

  • A czy to przejście części piechoty za tory było spowodowane problemami komunikacyjnymi?


Nie, nie. Normalnie piechota ruszyła do ataku, gdy już pociąg pancerny zaczął atakować. Jedna kompania zdążyła przeskoczyć przed tory [wcześniej]. Później pociąg się przesunął i on ostrzeliwał już tylko w naszą stronę, a nie w stronę żołnierzy, którzy znajdowali się już po tamtej stronie. No ale to była tylko jedna kompania, czyli gdzieś koło stu ludzi, stu żołnierzy, a dwa tysiące ludzi zostało po tej stronie torów. Jednocześnie gdzieś tak po półgodzinnym czy godzinnym może ostrzale artyleryjskim ruszyły do ataku czołgi, między innymi na naszą pozycję. Kilka strzałów piata, nieskutecznych zresztą, powstrzymało atak czołgów i ruszyła do natarcia piechota. Piechotę żeśmy powstrzymali. Pierwszy atak powstrzymaliśmy, ale ataki powtarzały się nieustannie. Otrzymaliśmy rozkaz, nasz 3. szwadron otrzymał rozkaz, że będziemy osłaniali przedarcie się całego zgrupowania poprzez tory kolejowe, czyli zostaliśmy w zasadzie spisani w straty.

  • A był pan wtedy tego świadomy, że taki rozkaz…


Tak, tak, byliśmy świadomi, że musimy walczyć do końca. Rozkaz rozkazem, nie przejmowaliśmy się tym specjalnie, nie mieliśmy czasu po prostu myśleć, bo ataki były nieustanne. Chodziło o to, żeby dotrwać do nocy, wytrzymać ataki, a w nocy będziemy się przedzierali, więc chodziło tylko o to, żeby przetrzymać ten dzień. To, że jesteśmy spisani w straty, to zdawaliśmy sobie sprawę, ale [w głębi duszy] wierzyliśmy, że jednak nam się uda [przeżyć], a każdy z nas osobna wierzył, że jego kula nie dosięgnie.
Ze wszystkich stron były ataki, atakowano nas, tylko od strony Żyrardowa była cisza. W pewnym momencie, gdzieś już była godzina chyba szesnasta, siedemnasta, od strony, gdzie [stały] nasze konie, idzie tyraliera i ktoś krzyknął, że „Dolina” nam idzie z odsieczą. Radość była nie z tej ziemi, ale Narcyz przykłada lornetkę do oczu i nagle krzyczy: „Przestać, przestać [wrzeszczeć]! Ognia!”. Okazało się, że to nie był „Dolina” z pomocą, ale Niemcy atakowali [tym razem] z tej strony. Najpierw z lewej strony i z prawej strony atakowali, a to był już atak z tyłu, od naszych koni. Musieliśmy strzelać do Niemców i do naszych koni. Powstrzymaliśmy atak. Jeszcze jeden. Trochę uciszyło się, znowu czołgi nadjechały, znowu kilka pocisków, a pocisków mieliśmy już coraz mniej, coraz mniej mieliśmy […] już, kul do karabinów […]. Ramię już bolało od tych karabinowych strzałów. Miałem [najpierw] sto naboi, to już chyba miałem osiemdziesiąt wystrzelanych. Staraliśmy się strzelać celnie, ale kto tam wie, czy się trafiło, czy się nie trafiło. I dopiero… jakoś tak przetrzymaliśmy do zmroku. Po zmroku dowódca powiedział, żebym zawiadomił plutony, że atakujemy w kierunku Żyrardowa, […] od tej strony nie było natarcia niemieckiego. Zawiadomiłem dowódcę I [plutonu], plutonowego „Wiernego”, który zresztą był niedaleko, dowódcę II plutonu, pseudonim „Kaszub”, Brunona Dawidowskiego, dowódcę III [plutonu] „Wira” Burdziełowskiego, że idziemy do ataku. Wśród tej strzelaniny nie było słychać [rozkazów]. Aha, jeszcze był taki dosyć śmieszny moment, bo ta strzelanina artyleryjska była bardzo przygnębiająca, chciałem jakoś rozweselić bractwa i wołam do Józka Mioduszewskiego, kolegi, który był niedaleko: „Józek! Józek! – nie słyszał, podchodzi do mnie, [pyta co się stało? Zawołałem] – Co będzie z nami za dwadzieścia lat?”. A nastrój był minorowy, wszyscy myśleliśmy, że w tym rowie padniemy. Wiara buchnęła śmiechem, trochę się sytuacja rozładowała. [Pytanie było tak nierealne]. No, ale idziemy do tego ataku.

  • A czy żołnierze mieli jeszcze siłę po całodziennej walce? Czy mieli siłę do tego ataku, bo cały dzień walczono?


Tak, cały dzień była strzelanina. Tylko bolało [ramię], ale leżeliśmy, do kontrataków tylko jeden raz na małym odcinku przystąpiliśmy, a tak nie było [możliwości], więc też co to za walka, to żadna praca. Strzelanie, normalnie z rowu, do nieprzyjaciela, póki jego nie ma jeszcze w rowie, to nie było tak męczące. Psychiczne [zmęczenie] może było trochę, ale właśnie tego rodzaju dowcipy rozładowywały psychiczne napięcie.
Wyruszamy. To nie było do ataku, tylko przechodzimy z rowu, bo tam w naszym przekonaniu nie było Niemców. Tylko z tej strony nie mieliśmy ognia, przed sobą. Przeszliśmy chyba trzydzieści, czterdzieści kroków, normalnym krokiem, tyralierą szliśmy spokojnie, z tyłu [ogień ucichł]. Aha, to też był taki wzruszający dosyć moment, już gdy okazało się, że to nie „Dolina” naciera, a Niemcy nacierają, zdawaliśmy sobie sprawę, że to już chyba ostatnia nasza walka, i rozległa się pieśń „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród” i, o dziwo, przestali strzelać i Niemcy, a i my, śpiewając, żeśmy nie strzelali. Taka była jakaś wzruszająca chwila. Idziemy w kierunku Żyrardowa szeroką tyralierą i nagle ostra kanonada z karabinów maszynowych z bliskiej odległości. Od pierwszej serii pada nasz dowódca szwadronu. Ja biegłem obok niego i z drugiej strony Józek Mioduszewski, dopadłem do niego: „Panie wachmistrzu, panie wachmistrzu”. Nie odzywał się, dostał serią karabinu maszynowego przez piersi. Zaległa cała tyraliera. Ogień trwa nadal, rzuciliśmy granaty przed siebie, przed nami karabin maszynowy umilkł, ale nikt się nie rusza, ponieważ byłem łącznikiem, ja wydawałem rozkazy w jego imieniu, zawołałem, [więc z rozkazu wachmistrza]: „Cały szwadron do ataku naprzód”. Chłopcy się zerwali i pobiegliśmy. Ten nasz karabin maszynowy naprzeciwko został zniszczony, ale inne karabiny maszynowe grały. Tutaj w czasie naszego kontrnatarcia szwadron się rozparcelował, rozdrobnił, rozproszył na mniejsze grupy, tak że… W międzyczasie został ciężko ranny dowódca I plutonu, ciężko ranny [był też] dowódca II plutonu [i] zastępca dowódcy szwadronu [Czesław] Juchniewicz też został ranny. Wielu padło, Bryczkowski, mój pierwszy dowódca sekcji, w której na początku byłem, został zabity, ciężko ranny było Fred Bernard, któremu niemalże rozerwało nogę. Ale ci, którzy przeżyli, którzy nie byli ranni, biegli naprzód. Dowódca I plutonu, woła: „»Żbik« – nie wiedziałem, że był ranny – nie zostawiaj mnie”. Oczywiście wróciliśmy razem z Józkiem Mioduszewskim, wzięliśmy go pod ramię, miał roztrzaskaną nogę, też chyba serią karabinu maszynowego. Ciągniemy go z sobą… Ale tą pierwszą linię żeśmy przeszli. Tak przez całą noc, do godziny drugiej, przedzieraliśmy się. Tutaj zostaliśmy zaatakowani, więc skręcaliśmy w drugą stronę, bo do kontrnatarcia nie byliśmy zdolni, [wkrótce się] okazało się, że przy mnie został tylko: Józek Mioduszewski, Benek Juchniewicz, Zaremba, Dziedziejko i ranny [„Wierny”], który ciągle klął, żeby go zostawić: „Nie klnij, do jasnej cholery – żartuj– bo nie zostawimy cię”. Już wyszliśmy spoza tego [pola bitwy] chyba gdzieś nad ranem, koło trzeciej w nocy. Ile tam było walk z tymi [szkopami], przedzierania się, uciekania [od jednej] pozycji niemieckiej [do drugiej], trudno było zliczyć, nie pamiętam, ale nareszcie był spokój. Znaleźliśmy się poza zasięgiem tego terenu walk. Zostawiliśmy „Wiernego”, bo już nie mogliśmy [go] ciągnąć dalej, [niewytrzymałby], zostawiliśmy go w stogu siana czy zboża.


W literaturze wojennej stwierdza się, że bitwa pod Jaktorowem trwała jeden dzień w zasadzie, 29 września 1944 roku. W rzeczywistości trwała ona dwa dni, 29 i 30 września, bo nasz szwadron, już spieszony, bo bez koni, na pobojowisku pod Jaktorowem walczył niemal do drugiej, trzeciej w nocy. Dopiero po trzeciej, czwartej w nocy wyrwał się spod tego pola bitwy i oderwał się od nieprzyjaciela, zresztą małymi grupkami. Druga grupka, która znalazła się z dowódcą III plutonu Antkiem „Wirem” Burdziełowskim, poszła wprost na Żyrardów i przenocowała do rana u mieszkańców Żyrardowa. Dopiero nazajutrz poszła dalej śladem porucznika „Doliny”. Trzecia grupa, między innymi z Bronkiem Dawidowskim, dowódcą II plutonu, ciężko rannym, przedarła się z powrotem do Kampinosu. Tutaj koniec opowieści, relacji w związku z bitwą pod Jaktorowem i epopeja kampinoska.

  • A jakie były pana losy?


A myśmy przedzierali się, ta moja, nasza grupka, do której dołączyli po drodze jeszcze inni ułani, część piechoty…

  • Czyli ile to było około osób?


Przy mnie najpierw znalazły się jakby minimum cztery, pięć, sześć osób, a później dołączyła ta grupka i było nas około dwudziestu. Powstał problem, że ktoś musiał dowodzić nami, proponowano, żebym ja objął dowództwo. Ja się nie zgodziłem, zaproponowałem, żeby dowódcą został „Kłos” Mioduszewski Józek, który wprawdzie w ewidencji widniał jako ułan szeregowy, bo nie miał dokumentów innych. On przyszedł do nas z Warszawy, ale w rzeczywistości, jak twierdził, czemu nie można było nie dać wiary, ukończył podchorążówkę w Warszawie i ma stopień kaprala podchorążego. Zaproponowałem, żeby on został dowódcą, i wybraliśmy jego dowódcą, ja zostałem jego zastępcą. Przedarliśmy się następnego dnia przez tory kolejowe. Nie były nawet obsadzone w miejscu, gdzieśmy przechodzili, i szliśmy śladami „Doliny”. Najpierw doszliśmy do Puszczy Mariańskiej, później… Nocami żeśmy oczywiście szli, a w dzień, w ciągu dnia, nocowaliśmy gdzieś ukryci w stodole albo w lesie na murawie czy na mchu. Pewnego dnia, nie pamiętam dokładnej daty, byłem na szpicy przedniej z kolegą Dziedziejko, Zarembą i Juchniewiczem, natomiast w odległości stu, stu pięćdziesięciu metrów za nami szła kolumna tych dwudziestu, dwudziestu pięciu osób pod dowództwem Józka Mioduszewskiego. Była ciemna noc, ale usłyszeliśmy, przechodząc wioskę, właściwie dochodząc do wioski, niemiecką komendę, tak nam się wydawało. Ale to już było na naszej wysokości, myśmy szli szosą, a tutaj obok, na naszej wysokości Niemcy, zdziwiłem się, czemu nie otworzyli ognia, ale pomyślałem sobie, że oni… Bo drogi wszystkie były obstawione przez Niemców, [gdyż] spodziewali się, że będą rozbitkowie maszerowali w kierunku […] lasów kieleckich. Myślę sobie, że oni chcą nas przepuścić i dopiero zaatakować, jak będzie szła [„siła główna”], zorientowali się, że to idzie przednia straż, czujka. Nie otwieramy ognia, idziemy dalej, jak na ścięcie, ale [oni zignorowali] nas. Dopiero [gdy] już wydawało nam się, że Niemców nie ma, że przeszliśmy ich [pozycję], trzeba było ostrzec Józka, żeby oni się nie władowali [w zasadzkę]. Otworzyliśmy ogień w bok, na ślepo, wtedy rzeczywiście huragan ognia [poszedł] po nas i Józek się zorientował, że to zasadzka, wycofał się i poszedł na południe, inną drogą, a myśmy już do [tego] oddziału nie dołączyli. Tak żeśmy maszerowali nocami, bezdrożami, bo nie mieliśmy przecież mapy. Braliśmy przewodników, którzy nas prowadzili czasami [dobrze], czasami nie. Deszcze padały, byliśmy zmoknięci. Chłopcy zaproponowali, żebym wziął podwody, furmanki, na furmance [zachciało się nam] jechać. Nie bardzo się z tym chciałem zgodzić, ale w końcu dałem się przekonać i tą furmanką wjechaliśmy niestety w zasadzkę niemiecką. [Po ostrzelaniu] zeskoczyliśmy z [wozu]. Uciekliśmy, bo to było akurat we wsi, w jakieś ogrodzenia, tam i rozpierzchliśmy się wszyscy w różnych kierunkach. Jednak spotkaliśmy się w lesie. Benek Juchniewicz, Zaremba, tylko Dziedziejki nie było, Dziedziejko zginął.
Dotarliśmy do Pilicy bez większych przygód. Pilicę przekroczyliśmy promem, ale po drugiej stronie nie było Niemców. Zanocowaliśmy w jakiejś gajówce w stodole. Nazajutrz Niemcy przyjechali tam samochodami, ale pytali się, czy są partyzanci. Ten gajowy zapewniał, że nie, a mówił z takim przekonaniem, jakby rzeczywiście nas tam nie było. A my w stodole zagrzebani w sianie byliśmy ukryci. Niemiec jeden wchodził na górę, ale sam bał się na pewno, bo przecież nie poddalibyśmy się, […] więc rozejrzał się i mówi: „Nein, nein, nikogo tu nie ma”. Motocykle odjechały.

  • A jak ludność przyjmowała państwa w okresie wędrówki?


Bardzo serdecznie. Z tym że [był] jeden [taki] wypadek, że [mieszkaniec] nie chciał nas poprowadzić, bo mówił, że bał się. Rozkazaliśmy więc by nas poprowadził, postraszyliśmy go, że inaczej będziemy musieli użyć broni. Ale poprowadził nas dobrze i później nie miał do nas pretensji, bośmy rozmawiali, opowiadali w czasie drogi. Przepraszał nas, że tak się zachował. Aha, nie on nie chciał iść, ale żona kazała mu iść, więc nawet tą bronią to chyba nie pogroziliśmy jemu.

  • Jak się potoczyły dalej pana losy?


Już za Pilicą, też idąc w nocy, usłyszeliśmy szczęk broni w lesie. […] „Czyżby Niemcy odważyliby się w lesie robić zasadzkę?”. Ale uskoczyliśmy w bok. Szła grupa żołnierzy i oni nas pierwsi [rozważyli] i po polsku krzyknęli, zawołali: „Stać. Kto tam?”. Poznałem po głosie „Wira”, dowódcę III plutonu. Miał przy sobie też około piętnastu ludzi, żołnierzy. Rzeczywiście powitanie było bardzo gorące i wzruszające i dalej żeśmy szli już razem. Napotkaliśmy gdzieś już w głębi… 29 września i trzydziestego była bitwa pod Jaktorowem, a myśmy gdzieś koło trzeciego, czwartego… a nie, 8 października dotarliśmy do oddziału partyzanckiego 25. pułku [piechoty AK], do kompanii porucznika „Henryka”, który był poza pułkiem, na dalekim rozpoznaniu. Przyjął nas z otwartymi rękami. Następnego dnia dotarliśmy z tą kompanią do 25. pułku piechoty. Aha, a oczywiście [my] ułani [sami] zamieniliśmy się w piechurów, bo konie nasze zginęły. Całą tę trasę, cały ten odcinek od Jaktorowa do lasów kieleckich żeśmy [maszerowali] pieszo. Aha, w tym… Wyrywając się pod Jaktorowem spod różnych stanowisk niemieckich, pozycji niemieckich, byłem cały czas w biegu. Później jak zostawiliśmy rannego, wszyscy biegliśmy, byłem zziajany i [było mi] tak gorąco, że zrzuciłem kożuszek. Tak że później było [mi] zimno. Na pierwszym postoju, jeszcze wśród tej grupy, w której był Józek Mioduszewski, była jedna dziewczyna, nazywała się „Kama”. W nocy spaliśmy przytuleni do siebie, pomyślałem, że pierwszy raz spałem z dziewczyną.
W tym pułku dostaliśmy przydział do kompanii kapitana „Starego”, który dowodził kompanią cekaemów. Cały pułk w jednym miejscu stacjonował. Pułk miał podobne obozowisko jak my mieliśmy w Kampinosie. To był już okres, gdy Niemcy zbierali siły, żeby zlikwidować to zgrupowanie. Pierwszą walkę mieliśmy pod Ruszenicami. Ale chcieliśmy dołączyć do naszego dowódcy, do „Doliny”, bo wiedzieliśmy, że on przedarł się do lasów kieleckich.

  • A skąd wiedziano?


No bo myśmy szli jego śladami. Pytaliśmy się, czy oddział kawalerii tu szedł. Ludzie mówili, że tak, i tylko o jeden dzień byliśmy opóźnieni. Zresztą „Dolina” miał przy sobie nie tylko szwadron kawalerii ocalały z pogromu pod Jaktorowem, ale i kompanię piechoty. Tak że nie mógł poruszać się szybciej, ale my też – o jeden dzień byliśmy spóźnieni. Tymczasem „Dolina” doszedł do Pilicy, przeprawił kompanię piechoty przez Pilicę i [gdzie ją] rozlokował ją, nie demobilizując, tylko w różnych punktach, rozdrobnił, żeby nie stanowili jednej siły w razie ataków Niemców, żeby nie zlikwidowano wszystkich naraz. A sam powrócił pod Jaktorów z zamiarem przeprawienia się do Puszczy Kampinoskiej, żeby stamtąd zebrać żołnierzy, którzy nie poszli na południe, a wrócili do Puszczy Kampinoskiej, a przede wszystkim wyciągnąć amunicję zmagazynowaną, zakonspirowaną na tamtych terenach. Okazało się, że doszedł tylko do Jaktorowa. Tam już były tak obsadzone Niemcami stanowiska, że o dalszym marszu nie było mowy. Wracając, miał kilka akcji. Zaatakował Niemców, zdobył [przewożoną] w samochodach, w ciężarówkach, amunicję, między innymi też całą ciężarówkę koniaków i różnych frykasów, czekolad i tak dalej i żywności, której nie mógł zabrać ze sobą. Częściowo rozdał ludziom, częściowo, to co można było, zabrał z sobą. Po tej akcji, okazało się, że Niemcy uznali, że tam kilkaset, co najmniej kilkaset, jeśli nie kilka tysięcy żołnierzy przedarło się spod Jaktorowa. Bo oni w ogóle oszacowali nas [w Kampinosie] na dziesięć, piętnaście tysięcy żołnierzy, a to dzięki ruchliwości dowódcy kawalerii, który szwadrony codziennie kierował w inne miejsce, inne postoje. Szpiedzy, którzy donosili Niemcom, że tu jest szwadron kawalerii, tam jest szwadron kawalerii. Tych szwadronów było chyba kilkanaście. W rzeczywistości były cztery plus jeden [cekaemów].

  • Jakie dalej były pana losy?


Po dołączeniu do 25. pułku pierwsza akcja, pierwsza pacyfikacja pułku, była pod Ruszenicami. Tam stoczyliśmy walkę [nasz] pluton, który ubezpieczał właśnie od strony Ruszenic, przyjął pierwszą walkę, odrzuciliśmy nieprzyjaciela, wycofując się zgodnie z rozkazem (po odrzuceniu nieprzyjaciela) na punkt alarmowy, na skraj lasu, gdzie już były inne jednostki tego pułku. Walka trwała cały dzień. W nocy dopiero pułk przerwał pierścień obławy. Prowadził kapitan „Wicher” – [Witold Kucharski], dowódca 1. kompanii. Cale zgrupowanie miało doskonałe rozpoznanie terenu i udało się bez walki przedrzeć, wydostać się z pierścienia [obławy]. Przeszliśmy do innych lasów, gdzie cały dzień […] stacjonowaliśmy w lesie. Tak było dwa razy, dwie pacyfikacje , [druga w Białym Ługu] były, zanim „Dolina” dołączył do 25. pułku piechoty. W jednostce kapitana „Starego” stanowiliśmy pluton pod dowództwem „Wira”.

  • A kiedy „Dolina” dołączył?


Dolina dołączył 14 października [1944 roku]. Dowiedzieliśmy się, ktoś nam powiedział, że kawaleria przyjechała, więc to mógł być tylko „Dolina”. Rzuciliśmy się, zeskoczyliśmy ze sterty siana, gdzieśmy spali, i pobiegliśmy do „Doliny”. Oczywiście było to powitanie bardzo wzruszające. Wszystkich uściskał „Dolina”, ucałował, i powiedział, że wykupi konie i dołączymy do szwadronu kawalerii.

  • A skąd miał na to pieniądze?


Okazało się, że tam dostają jakiś żołd. Dowództwo 25. pułku regularnie otrzymywało należność, znaczy w dolarach albo w niemieckich markach. Zresztą myśmy też mieli żołd przyznany, ale rezygnowaliśmy, bo nam pieniądze nie były w partyzantce potrzebne, a za to w Puszczy Nalibockiej „Dolina” kupował i broń i […] wykupywał konie.

  • A pamięta pan, ile panu żołdu przysługiwało?


Nie pamiętam. Gdzieś to mam zapisane, ale w tej chwili nie pamiętam. Był zróżnicowany. Szeregowcy otrzymywali najmniejszy [żołd], oficerowie i podoficerowie wyższy, oficerowie jeszcze wyższy.

Ale w zasadzie nikt nie miał co z tymi pieniędzmi robić. [Tam, w Puszczy Nalibockiej żywność na zasadzie retorsji rekwirowaliśmy w kołchozach]. Za [tą żywność pobieraną od polskich rolników płaciliśmy, to też] gospodarze chętnie tę rekwizycję wykonywali. Z tym że [otrzymywali] zaświadczenia, że partyzanci [zarekwirowali] tego świniaka czy krowę, żeby Niemcy odliczyli to z tak zwanego kontyngentu. No i Niemcy to honorowali.

 

  • I od momentu powrotu „Doliny”…


Gdy dostaliśmy konie, zostałem dowódcą [3.] sekcji. [W II plutonie „Wira”- Antoniego Burdziełowskiego], byłem najmłodszym, [siedemnastoletnim] dowódcą sekcji w pułku.

  • A jakiego miał pan konia?


O, to już był piąty koń. Pierwszego to miałem Sybiraka, na którym się nauczyłem [jeździć] w [czasie] marszu z Puszczy Nalibockiej pod Warszawę, bo przecież na koniu nie umiałem wcześniej jeździć. Drugim był koń, którego nazwałem Apollo. Ponieważ ten Sybirak to był dosyć niski koń, chyba najobskurniejszy w szwadronie, a ja byłem chorążym [pułku (sztandarowym)], więc miałem sztandar pułku, to [dowódca kawalerii chorąży „Noc”] postanowił [konia] zmienić i dokonał wymiany, już w Kiścinnym, [w Puszczy Kampinoskiej] żeśmy kwaterowali, u gospodarza [z Ław], na dwulatka konia, bułanego, którego nazwałem Apollo. Ten Apollo zginął pode mną [od odłamków artyleryjskich] pod Pociechą i otrzymałem konia po Janku Łapie, który ciężko ranny [w tej pięciodniowej bitwie pod Pociechą], zmarł w szpitalu. Zaopatrywaliśmy się z jednej strony [w zdobyczne] konie, wykupywaliśmy konie, ale często też braliśmy konie po poległych kolegach. […] Po Janku Łapie był siwek, którego nazywałem Siwkiem. Ten Siwek został pod Jaktorowem, nie wiem, czy myśmy go zabili, czy ocalał, bo musieliśmy strzelać do własnych koni, [gdyż Niemcy zajęli ten teren]. Tego czwartego [konia, którego otrzymałem już w lasach kieleckich], nazwaliśmy Katiusza, a Józek […] swojego, nazwał Waniusza. One się bardzo lubiły. Józek dostał przydział do mojej sekcji. Przedtem był moim dowódcą, a tutaj został moim podwładnym. Trochę mi było głupio, ale tak to się zdarzało. U nas [na przykład] dowódcą pułku był chorąży, a dowódcą jednego szwadronu, 4. szwadronu, porucznik [Aleksander Pietrucki], a zastępcą chorążego był podporucznik [„Dąbrowa” Zygmunt Koc]. U nas nie brano [pod uwagę] stopni wojskowych, tylko […] po prostu żołnierze wybierali sami swojego dowódcę, [to znaczy zanim go] proponowali, z reguły tak zatwierdzał [ich] „Dolina”. Tak że tutaj… Trzeba przyznać, że niektórzy dowódcy zawodowi w warunkach partyzanckich, jak major „Okoń”, nie [zdawali egzaminu].

  • Czy mógłby pan teraz, w miarę krótko opowiedzieć drogę od momentu dołączenia „Doliny”?


Jeszcze były trzy pacyfikacje, z których wyszliśmy bez większych strat. W sumie byliśmy dwadzieścia dwa dni w tym zgrupowaniu. Któregoś tam, chyba 24 października (tak, jeszcze w październiku), nie pamiętam, w jakiej miejscowości, [pod Wincentowem] jednak 25. pułk piechoty został rozproszony w czasie jednej z walk, [podczas przerywania się blokady] i rozformowany. W tej akcji tylko nasz [oddział, to jest] szwadron i [kompania] piechoty kampinoskiej, czyli był batalion… W 25. pułku nasze zgrupowanie było nazwane 3. Batalionem „Kampinos”, składających się ze szwadronu kawalerii i z kompanii piechoty. Kompania piechoty została rozwiązana właśnie wtedy, jak został rozwiązany 25. pułk piechoty, który uległ rozproszeniu. Nasz batalion, który był zwarty, nie uległ rozproszeniu, ale mimo to żołnierzy piechoty byli wycieńczeni, wykończeni i „Dolina” piechotę rozwiązał. Została sama kawaleria. Odszedł też dowódca pułku kawalerii, który był wcześniej ciężko ranny i schorowany, tak że już nie miał sił i „Dolina” poradził mu, żeby poszedł na tak zwaną melinę. Zostało nas koło siedemdziesięciu, osiemdziesięciu ułanów. Tryb naszego życia był taki, żeśmy w ciągu dnia nocowali, przeważnie w odludnych osadach, w stodołach, a jeśli nie było stodół, to gospodarze przynosili słomę i na snopach żeśmy robili posłanie ze słomy. Tak żeśmy spali. Do rana… W ciągu dnia żeśmy spali, a wieczorem żeśmy wyruszali, pokonując trasę trzydzieści, czterdzieści, nieraz siedemdziesiąt kilometrów. Tak że gdy Niemcy zorientowali się, że tutaj są ułani, robili obławę, otaczali oddział, to myśmy już byli jakieś siedemdziesiąt kilometrów w innym miejscu. No i tak unikając walk… Bo tam już było olbrzymie nasycenie nieprzyjaciela, Niemcami, ponieważ front już był blisko, coraz trudniej było się wydostawać. Po kilku miesiącach żeśmy zostali okrążeni przez Niemców ze wszystkich stron. Już nie było miejsca, którym można było się przedostać. Wtedy właśnie nastąpiła szarża. Przedostaliśmy się, była księżycowa noc, przed nami czyste pole, bo byliśmy poza lasem. Wydawało się, że jest puste, szliśmy gęsiego, jeden za drugim, koń za koniem. A konie były tak wyszkolone czy samoistnie to odczuwały, że ani kopyto o kamień nawet nie stuknęło głośno. Konie szły cicho, ani nie zarżały. Ale w pewnym momencie słyszymy odgłosy: Halt! Halt! Jakby szczekanie psów. Wtedy od razu „Dolina” powiedział: „Ruszamy”, tak spokojnie i ruszyliśmy wtedy.

  • Ale już na koniach, tak?


Na koniach, tak, do ataku. Cisza, tylko tętent koni. Niemcy nie strzelają, tylko: Halt! Halt! – krzyczą. Przeskoczyliśmy przed nich. Z automatu żeśmy rąbnęli, wtedy już miałem empi, niemiecki pistolet maszynowy. Przeszliśmy, przez tę pozycję. Nie wiem, czy tam kogoś zabiliśmy, czy nie zabiliśmy, strzelaliśmy na oślep. Wtedy oni zaczęli krzyczeć, ręce podnosić do góry, ale nie mieliśmy czasu i [niezrozumiałe]. Tam padł koń chyba pod „Doliną”, już go ktoś inny wziął na konia. Nie! Przeskoczył. Dopiero padł koń, jak już byliśmy pod torami, nawet przeszliśmy tory, bo tyraliera Niemców była przed torami, gdzieś trzysta do pięciuset metrów. Okazało się, że pod „Doliną” padł koń. Jak nasz lekarz „Kleszczyk” stwierdził (lekarz, który leczył i ludzi, i konie), koń dostał zawału serca.

  • W tej wędrówce, wśród żołnierzy był lekarz tak?


Tak, przezywaliśmy go ,,Kleszczyk”.

  • A jak się nazywał?


Miał pseudonim ,,Kleszczyk”, a nazywał się… wyleciało mi w tej chwili z głowy. Aha, jeszcze... Była bitwa pod Przysuchą. Muszę wrócić do tego, bo tam zginął mój przyboczny, „Niedźwiedź”, Staszek. Byliśmy okrążeni w lasach przysuckich. Tam Józek Mioduszewski, który był w mojej sekcji, został lekko ranny w ramię, ale musiał pójść leczyć się na tak zwaną melinę. Kapral „Grzyb”, który był też w mojej sekcji, zginął. Wysyłałem go po amunicję, bo był amunicji. Po prostu jechaliśmy lasem i nigdy nie mieliśmy takiego przypadku, że w lesie (jeszcze był cały 25. pułk sformowany, to było 4 listopada 1944 roku) jedziemy konno jako straż przednia i w pewnym momencie w lesie, który był taki rzadki jak na tym obrazie, widzimy tyralierę Niemców idącą naprzeciw nas. Nasz pluton był przy „Dolinie”. „Dolina” mówi: „Z koni, do walki pieszej” – tak zupełnie spokojnie. Jeszcze ani jeden strzał nie padł, w tym momencie już konie koniowodni odprowadzano do tyłu, Niemcy stoją, zbaranieli na nasz widok! Tak samo jak my zdziwieni byliśmy ich widokiem, bo w lesie nigdy na Niemców nie trafialiśmy, zawsze na otwartej przestrzeni. Tam była taka spalona gajówka, ja dostałem polecenie, żeby swoją sekcją ją zająć, i żeśmy ruszyli do ataku. Dopiero wtedy… Myśmy pierwsi otworzyli ogień, a Niemcy: Halt! Halt! – zaczęli wrzeszczeć, ale nie do nas, tylko do swoich żołnierzy, którzy zaczęli uciekać. Słyszymy: Ein Kompanie, zwei Kompanie! A Józek, który jeszcze był w szeregu, mimo że miał ranę, woła… Nie, ja wołam: „Kompania 1. naprzód!”, inny kolega: „2. kompania naprzód!”, a Józek poczuł się dowódcą batalionu i: „1. batalion naprzód!”. A nasz było sześciu. No i żeśmy skoczyli, ci Niemcy uciekli z tego pogorzeliska gajówki. Na prawym i lewym skrzydle też myśmy zajęli pozycje dogodne. Dopiero wtedy Niemcy się opamiętali. Z pewnej odległości otworzyli ogień. W międzyczasie wszystkie pozostałe kompanie 25. pułku zajęły stanowiska. No i tak walczyliśmy z nimi niemal do wieczora. Po południu ktoś… Aha, jak posłałem drugiego, Kupścia, z mojej sekcji po amunicję, gdy zginął Grzyb… A jeszcze zanim zginął w nocy… Dopiero tam mieliśmy wszy w mundurach, dopiero w lasach kieleckich, bo w Kampinosie i w Puszczy Nalibockiej nie mieliśmy tego robactwa. I żeśmy strzepywali nad płytą, nad piecem wszy, one pryskały, a Grzyb smażył jajecznicę i myśmy nad tą jajecznicą [stali] i mówi: „Weź tą jajecznicę, bo przecież tam wszy będą”. A on mówi: „A nic, jak umierać, to najadłszy się w przódy”. No i niestety zginął. W gardło dostał. Podskoczyłem do niego, ale tylko zacharczał, nic nie powiedział, padł.

  • A tak zwana melina to…


Jeszcze tylko dokończę. W pewnym momencie, jak drugiego posyłałem, Kupścia, po amunicję do taborów, to po przyjściu z amunicją, mówi: „Przyniosłem amunicję. Tam zabili majora »Kursa« i »Niedźwiedzia«”. Mówię: „Coś ty, przejęzyczyłeś się?”. On mówi: „Tak, »Niedźwiedzia«”. Poprosiłem dowódcę plutonu „Wira”, żeby zwolnił mnie, i pobiegłem do tyłu i pytam się: „Gdzie leży »Niedźwiedź« i major [»Kurs«]?”. On mówi: „Majora ściągnęliśmy, a »Niedźwiedź«, o tam”. Pokazuje tam, gdzie strzelał, w kierunku tym. Mówię: „Chyba do mnie nie będziesz strzelał?”. On mówi: „Masz papierosa?”. – „Daj spokój z papierosem”. Pobiegłem do „Niedźwiedzia”, rzeczywiście leżał w jednym miejscu, obok dwóch Niemców leżało, niedaleko. Próbowałem go ściągnąć, ale był ostrzał taki, że nie dałem rady. Musiałem się zasłaniać jego ciałem. Trochę odciągnąłem, ale niestety nie udało się. A przy Niemcu leżała papierośnica. Wziąłem tą papierośnicę, bo ten pytał o papierosa. Biegnąc z powrotem, udało mi się jakoś, nie trafili mnie, rzuciłem mu papierośnicę, a on mówi: „A zapałki? Czemu zapałek mi nie przyniosłeś?”. Poleciałem do „Doliny”, mówię, że: „»Niedźwiedzia« zabili”. On mówi: „Tak, wiem już o tym”. Zdziwiłem się, że nie każe, nie rzuci [nas] do ataku na Niemców, żeby od ciał odciągnąć, ale on powiedział, że nie ma takiej możliwości, że nie może narażać więcej osób. Ciało zostało wśród Niemców, ciało „Niedźwiedzia”.

  • A jak pan się wtedy poczuł, gdy pana kolega tam został?


Strasznie. Ale ludność nasza… Bo Niemcy swoich zebrali, naszych poległych zostawili i ludność pochowała go. Jest teraz, leży tam w partyzanckiej mogile. Byłem oczywiście po wojnie, byliśmy tam z żoną, z Małgosią, na jego grobie.

  • Czym była tak zwana melina?


Meliny to były… Każdy dostawał fałszowaną kenkartę, kto szedł na tak zwaną melinę u zakonspirowanych gospodarzy, którzy byli zakonspirowani, zaprzysiężeni. [Żołnierze] pełnili rolę parobków. Robiono do tych kenkart, tak zwanych dowodów niemieckich, robiono wcześniej zdjęcia. Zdjęcia robiono w jednej marynarce i każdy miał taki sam szal, w tej samej marynarce. Niemcy się nie zorientowali, że to są partyzanci, jedną marynarkę mają. Dopiero ubowcy się zorientowali. Tamci wykryli, że ci wszyscy, którzy już mają takie zdjęcie, to są partyzanci.

  • A ta szarża na Niemców, o której pan opowiadał, to w jakim była okresie?


To już było jak odłączyliśmy od 25. pułku, to już było w grudniu. Już były mrozy.

  • A jak wyglądały święta partyzanckie?


Byliśmy… Później jeszcze zmniejszył się nasz oddział do siedemnastu ludzi, bo większość była wyczerpana, rany niepogojone. Między innymi Józek Mioduszewski, który został ranny, został skierowany na melinę do majątku Kraśnica i tam przebywał w czworakach u pani Dobrowolskiej. Święta mieliśmy spędzić…
A, jeszcze jeden taki był moment, taka historyjka ciekawa. Pewnego dnia nocowaliśmy w dniu, postanowiliśmy odwszanie zrobić generalne i poprosiliśmy gospodynię, żeby w piecu wyprażyła nasze wszy z mundurami, z płaszczami z kożuszkami w piecu. Sami w balii żeśmy się myli. W pewnym momencie ona wbiega: „Rany boskie, panowie! Przytliło się ździebko”. I wyciąga popalone nasze rzeczy. W tym momencie wyskakuje z ubezpieczenia ułan, przylatuje, mówi: „Alarm, Niemcy idą!”. Myśmy szczątki naszego ubioru nadziali szybko na siebie, [złapaliśmy] za karabiny, wyskakujemy. „Dolina” się uśmiał, mówi: „Co to? Wojsko świętej Jadwigi?”. Ale na pozycję wyskakujemy. Okazało się, że to nie byli Niemcy, tylko grupa kobiet w długich spódnicach wracała z pogrzebu, więc alarm był fatalny, na szczęście fałszywy. Tak że nic się nie stało. Musieliśmy zrobić wypad na wieś niemiecką, folksdojczów gdzieś tam poza terenem, żeby zaopatrzyć się w jakieś jedzenie, w jakiś ubiór. Nakazaliśmy sołtysowi, żeby: tyle i tyle płaszczy, tyle i tyle swetrów. No i to zrobił. Mundur na szczęście miałem nienadpalony, tylko trochę z brzegu. Tak że mundur został, a dostałem pod to sweter, bieliznę. Myśmy nie mieli skarpet, tylko onuce. A żeby było cieplej, to jeszcze przed tym gazety żeśmy wstawiali, a później dopiero onuce okręcali. No, ale odwszenie było generalne. Nie mieliśmy wesz już.
Dochodzimy do świąt. Święta mieliśmy spędzić właśnie w majątku Kraśnica, a okazało się, że tam dowódca pułku, który był już zdemobilizowany, miał urządzić święta już po cywilnemu ze swoim sztabem i z łączniczką czy adiutantką swoją,. Spędzić właśnie w majątku pani Bąkowskiej, która miała córkę Ewę, w której zakochał się znowu Józek Mioduszewski, który tam był na melinie. Zresztą jak byliśmy jeszcze w Kampinosie, to każdy z nas marzył, żeby zostać leciutko rannym, żeby być w szpitalu, bo tam siostry były, siostry otaczały nas wspaniałą opieką. Ale jakoś mi się nie udało być rannym, chociaż jak konia rozwaliło pode mną, to miałem w kilku miejscach mundur pocięty. Tam konserwa mnie uratowała i książka, którą pożyczyłem od Marysi Żyjewskiej, która była naszą sanitariuszką. Nie będąc rannymi, mieliśmy jechać do Kraśnicy, ale dowiedzieliśmy się, że tam już jest major i w ostatniej chwili pani Bąkowska na wóz dała zaprowiantowanie, które mieliśmy tam spożyć, i pojechaliśmy do Lubiszewa, [gdzie] grono nauczycielskie szkoły urządziło tam dla nas Wigilię. Tak że nawet nie musieliśmy (już był śnieg) wystawiać ubezpieczenia. Ubezpieczali nas miejscowi nauczyciele, którzy byli żołnierzami konspiracji. Bardzo, bardzo miło, a przedtem jeszcze jeden z ułanów, nasz poeta pułkowy, napisał wiersz na cześć właśnie Ewy, bo w tym dniu były jej imieniny, że: „Każdy staje, ostrogami dzwoni i droga Ewa niech nam żyje”, coś w tym sensie. Tak samo kolęda była ułożona przez niego:
„Wśród nocnej ciszy »Dolina« jedzie,
oddział swój buczny za sobą wiedzie.
Jedzie poprzez lasy, krzaki,
tu są Niemcy, tam »kozaki«,
tu pysk »Mongoła«.
Wtem z lasu padły jakieś trzy strzały.
Już w miejscu stoi oddział nasz cały.
»Kto to strzela, co to strzela?
Kto się ku nam iść ośmiela?«
– woła doktór nasz.
Idziemy dalej, aż tu nurt rzeki,
nie chce nas puścić w świat ten daleki.
Pan Dąbrowa już jest z przodu,
skacze w wodę, szuka brodu,
w tę zimową noc.
Nic nam nie znaczą wszelkie przeszkody,
pójdziem przez lasy, bora i wody.
Z nami jest nasz drogi wódz »Dolina«”.
Nie pamiętam końcówki. (Kiedyś przepływaliśmy brodem przez Pilicę, w mroźną noc, tak że później, jadąc kilkadziesiąt kilometrów dalej, mieliśmy sztywne, zamarznięte spodnie, mundury). Tak że to było dosyć wesołe [spotkanie wigilijne]. Aha, była lampka szampana, oprócz opłatka, wszyscy życzyliśmy [sobie], żeby spotkać się po wojnie, żeby spotkać się przede wszystkim z naszymi rodzinami. Była to bardzo sentymentalna wieczerza. Śpiewaliśmy kolędy. No i skończyła się wigilia, trzeba było wracać, maszerować dalej. Ja oczywiście szampana nie piłem, bo byłem harcerzem, tak że przestrzegałem tego prawa. Jechaliśmy znowu gdzieś tam kilkadziesiąt kilometrów dalej. W pewnym momencie w świetle księżyca ujrzeliśmy kilka postaci, uzbrojonych, z karabinami. Zawołaliśmy: „Stój, stój”, ale zaczęli uciekać. Odruchowo rzuciłem się za nimi i gdzieś mi w pewnym momencie zniknęli. Myślałem, że to są nasi partyzanci, może z innego oddziału. Przypuszczalnie to byli żołnierze albo sowieckiej partyzantki, albo z tego… Gdzieś mi później zniknęli, ale nagle i ja zniknąłem z horyzontu. Zapadłem się w dziurę razem z koniem. Okazało się, że tam były okopy, które Niemcy przygotowali do obrony, gdzieś na trzy metry głębokie. A na dole była woda. Zacząłem wrzeszczeć, a tamci nie wiedzieli, co się ze mną stało. Jak spod ziemi zacząłem wołać, cały oddział przybiegł i z trudem wyciągnęli konia. Na szczęście nie był połamany. Jakoś nic tam się nie stało. Więc i takie przygody były.

  • Przepraszam, ale tak krótko mówiąc, jakie były pana dalsze dzieje?


Siedemnastu nas zostało. W dniu 17 stycznia 1945 roku… Aha, była jeszcze taka śmieszna historia. Byliśmy w stodole zabarykadowani, [to znaczy] schowani, tych siedemnastu ludzi, razem z końmi. Widzieliśmy, jak szosą przewalają się kolumny niemieckie i z tej kolumny odłączył się jeden samochód i do tego gospodarstwa przyjechał. Chcieli jajka, świnie. Jeden z niemieckich żołnierzy usiłował otworzyć drzwi od stodoły i otworzył jakoś. Zobaczył w pewnym momencie wymierzone w niego karabiny, automaty. Z krzykiem wycofał się, ale zawołał coś do tych Niemców. Szybko wsiedli do samochodu i odjechali. Nawet nie próbowali nam nic zrobić. Byśmy ich rozstrzelili, rozwalili lekko, ale ci znowu mogliby przyjechać. Widocznie oni nie chcieli się [już angażować], wiedzieli, że zginą, woleli odjechać.
Już w dniu 17 stycznia byliśmy w miejscowości chyba Brzozówka, przepraszam, w Modrzewiu, bo w Brzozówce był na melinie dowódca pułku. Byliśmy w Modrzewiu i tam żeśmy zaczęli rozbrajać przejeżdżających Niemców. Tak że do wieczora żeśmy koło pięćdziesięciu, sześćdziesięciu rozbroili. Tam jeden samochód ciężarowy żeśmy rozbroili, między innymi z obuwiem, tamże sobie wyfasowałem nowe obuwie. W welonkach buciki, buty, na dole skóra, a tutaj [wyżej] ocieplane, bawełna czy wełna. Do wieczora żeśmy rozbroili siedemdziesięciu, wieczorem dowódca „Dolina” rozwiązał oddział. Pożegnał się z nami wszystkimi serdecznie. Dostaliśmy dokumenty, dokładnie: „Starszy ułan »Żbik« zostaje urlopowany z czynnych szeregów oddziału z dniem 17 stycznia 1945 roku”. Ja dostałem, jego zastępca podporucznik „Dąbrowa” i jeszcze jeden ułan zaświadczenie, że: „Komenda Główna Armii Krajowej przyznała starszemu ułanowi »Żbikowi« Krzyż Walecznych – też podpis „Doliny” – rozkazem takim i takim”.

  • A jak wyglądało to pożegnanie?


Bardzo serdecznie żeśmy się [pożegnali], każdy sobie przysięgał, zapewniał, że spotkamy się na pewno po wojnie, że będziemy w stałym kontakcie, że… To było bardzo wzruszające. Wierzyliśmy zresztą, że się spotkamy.

  • Powiedział pan, że wzruszające. Pojawiły się łzy? Czy żołnierze płakali?


Oczy się pociły, ale nikt nie dawał po sobie poznać, że płacze. Ale było olbrzymie wzruszenie. Przede wszystkim byliśmy zżyci z sobą – taki kawał drogi przejść. Na tym siedmiusetkilometrowym szlaku bitewnym pozostawiliśmy 750 grobów, tak że to było… Mieliśmy za sobą 235 walk stoczonych z dwoma wrogami, z tego 230 zwycięskich.

  • A dlaczego właśnie w tym momencie oddział został rozwiązany?


No bo 17 stycznia już wojska radzieckie, sowieckie wchodziły. Do chwili wkroczenia wojsk sowieckich żeśmy kroczyli. To jeszcze nie był koniec, bo po rozwiązaniu jeszcze mieliśmy przygodę. W kilka dni przed rozwiązaniem oddziału dołączył do oddziału wyleczony już z rany Józek Mioduszewski i postanowiliśmy, że będziemy się ukrywali przez jakiś czas w majątku Kraśnicy, właśnie u pani Dobrowolskiej, tam gdzie on był. Tak że myśmy nie brali skierowań do innych melin, a każdy z nas dostał skierowanie do odpowiedniej meliny, w pierwszym okresie mieliśmy się tam przechowywać.

  • Czyli pan też miał zdjęcie w tej marynarce?


Też tak, wszyscy mieliśmy. Nie wiem, co ja z tą kenkartą później zrobiłem, bo nie zachowała się do dnia dzisiejszego.
Już po pożegnaniu się „Dolina” jeszcze niektórym dał dolary. Ja nie chciałem dolarów, bo powiedziałem, że mam konia, to sprzedam konia, to mi wystarczy, że jemu się przydadzą. „Dolina” postanowił jednak wrócić… Zresztą wszyscy cichociemni mieli rozkaz po zakończeniu działań wojennych wrócić tam, skąd wyszli, czyli do Anglii. Jedziemy do tej Kraśnicy. Zostawiliśmy konie z tyłu, od [strony] dworku. Weszliśmy do środku. Oczywiście Ewa Bąkowska rzuciła się na szyję i jemu, i mnie, z czego byliśmy bardzo zadowoleni. Zaproponowała nam herbatę. Józek zdjął mundur, żeby guzik przyszyła, bo mu się odrywał. Popijamy herbatę i w tym momencie tam był jakiś lekki rumor z frontowych drzwi, ale nie zwracaliśmy uwagi. Po pewnej chwili przychodzi Anna Bąkowska, właścicielka majątku, i mówi: „A tam są Niemcy w stołowym pokoju, dziesięciu Niemców”. A ja pytam się: „Ile?”. – „Dziesięciu”. – „No to co, idziemy na nich?” – mówię do Józka. Chciałem zaimponować Ewie Bąkowskiej, dziewczynie. A on mówi: „Coś ty! Zwariował, chcesz otapetować ściany krwią?”. Mówię: „Jak nie idziesz, to ja idę sam”. Wziąłem automat, wchodzę do salonu, a tam dziesięciu dryblasów, frontowych byków w mundurach, pochylonych nad stołem nad mapą. Nawet nie zwrócili na mnie uwagi, jak powiedziałem: Bitte, Hände hoch, spokojnie”.

  • Wchodzi pan do pokoju, mówi: Bitte, Hände hoch i…


No i niewielkie wrażenie zrobiłem na Niemcach, chociaż powiedziałem grzecznie, ale stanowczo. Jeden Niemiec już sięgał po karabin, na szczęście nie miał automatu, tylko zwykłą broń. To widocznie frontowi żołnierze gdzieś się zagubili w tej zawieruszy wojennej. I w tym momencie wbiega Józek i wrzeszczy: Bitte, Hände hoch – stanowczo już, zdecydowanym głosem. I wtedy już rzeczywiście powoli, acz niechętnie, wszyscy podnieśli ręce do góry. Za Józkiem wbiegł brat Ewy, Stefan. Przez okno gapił się stróż… stróż majątkowy. Otworzyłem okno i poprosiłem, żeby Stefan, brat Ewy, podawał karabiny poprzez okno. Okazało się, że jeszcze na zewnątrz jest trzech Niemców rannych, ale też z karabinami. Więc kazaliśmy jednemu z Niemców wziąć broń od tamtych i przynieść tutaj. Poszedł Niemiec, przyniósł posłusznie, bo powiedzieliśmy, że jeżeli nie przyniosą, to rozwalimy tych wszystkich Niemców. Posłusznie, Ordnung muss sein, przyniósł wszystkie trzy karabiny, naładowane zresztą, nie próbował strzelać do nas. Przekazaliśmy tą broń też temu z podwórka. Bo oni zajechali przez frontowe drzwi, wejście, a my myśmy byli od tyłu i dlatego nie oni nas zaskoczyli, a my ich zaskoczyliśmy. I gdybyśmy uciekli, a nie wzięli ich do niewoli, to tamci Niemcy mogliby – bo musielibyśmy przejechać koło nich – zaalarmować i mogliby nas wykończyć. W każdym razie byłaby niepotrzebna walka. Ja jeszcze Józkowi powiedziałem… Bo Józek nie był przekonany, czy ich rozbroić, czy nie rozbroić, a przecież w osiemnastym roku tacy smarkacze jak my rozbrajali Niemców w Poznaniu, to my też chyba ich możemy rozbroić. Przekonałem go, chociaż niechętnie, ale jak już zobaczył, że ja idę, to on też wskoczył.
No i w ten sposób zostaliśmy urlopowani z czynnych szeregów oddziału, ale przy broni. Mieliśmy oczekiwać wezwania do oddziału z powrotem, i z powrotem do walki, już z nowym wrogiem, który miał nie być wrogiem. No i tak się zaczęło. Dowódca okręgu, pułkownik „Grzegorz”, od którego później – ale to dopiero później – dostałem też taką kartkę, podobną, jaką mi „Dolina” wręczył z Krzyżem Walecznych, stwierdzającą, że z dniem 10 listopada 1944 roku rozkazem numer 6 z Komendy Okręgu zostały mi przyznane krzyż Virtuti Militari, Srebrny Krzyż Virtuti Militari. No, z tego byłem bardzo dumny, ale to dopiero po latach dostałem ten dokument.
Spotkaliśmy się z nową rzeczywistością. Oczywiście tego samego dnia przebraliśmy się w cywilne łachy, w cywilne ubrania, konie zostawiliśmy w stajni dworskiej, te konie nazajutrz… Rosjanie przyszli, ci którzy… Po rozbrojeniu ich wszystkich załadowaliśmy do wozu taborowego i jeszcze chcieliśmy pojechać do „Doliny”, żeby pochwalić się, jacy to my tacy odważni. Ale w branie oni zahaczyli kołem o bramę i zaczęli kląć po niemiecku, myśmy kazali im wyciągnąć ten wóz, i w tym momencie na drodze idącej do majątku rozległy się krzyki: „Stać, stai, stai”, po rosyjsku. I seria karabinów maszynowych. Myśmy z końmi zawrócili do stajni, zawieźć je, sami przebraliśmy się w mundury, spaliśmy. Nad ranem Rosjanie przyszli, pytają się, kto tam. Pani Dobrowolska, u której myśmy się skryli, powiedziała, że parobki wypili mleko, poszli dalej. Ale tak po kilku dniach… Trzeba było się rozejrzeć, przecież nie mogliśmy u pani Dobrowolskiej, która sama miała dziecko jeszcze jedno, Maciusia, a sama była biedna, nie mogliśmy siedzieć, być na jej utrzymaniu. Poszliśmy do Opoczna w pełnym uzbrojeniu, w mundurach jeszcze, bo podobno szło wojsko, [wojsko] polskie było w Opocznie. Józek Mioduszewski pojechał wtedy szukać rodziny, podobno miał, miała być podobno w Radomsku. Ja od razu pojechałem, ale nie na koniu, tylko przygodną furmanką, do Opoczna. Tam spróbowałem spytać się, czy pracę można dostać, i pokazywałem, z dumą to zaświadczenie, że byłem w AK. Oni bardzo niechętnie rozmawiali w tych urzędach, które powstawały, i dowiedziałem się, że wojsko polskie ma przechodzić nieopodal Kraśnicy. Od razu zgłosiłem się na ochotnika, żeby iść na Berlin. Zgłosiłem się do pierwszego napotkanego oficera, ten odesłał mnie do politycznego oficera, pokazałem mu znowu, że mam Krzyż Walecznych przyznany przez Komendę Główną AK, a on był że chętnie, jakiś ludzki był politruk: „Chętnie byśmy was przyjęli, ale nie możemy, nie możemy”. Nawet nie rozbroił, [zostałem,] tak jak stałem, powiedział, że lepiej, żebym broń ukrył i nie chwalił się tym dokumentem.
W tym czasie schowałem broń, znowu przebrałem się w cywilne ubranie i chodziłem po gospodarstwach, czy nie potrzebują pracownika, robotnika do pracy. Mówili, że nie, jakoś tam nie mogłem trafić na nikogo. I w międzyczasie i Józka konia, i mojego konia zabrali Rosjanie. Ale konie wróciły po dwóch dniach z powrotem do stajni. Później zabrali je drugi raz i już nie wróciły. I wracam do Kraśnicy, do pani Dobrowolskiej, okazało się, że panią Dobrowolską wzięli Rosjanie, bo znaleźli broń u niej.

No to pomyślałem sobie, że sprawa jest poważna. Poszedłem zgłosić się, że to moja broń. Od razu mnie aresztowali i do… [Pyta:] Partyzan? Ja mówię: „Tak, partyzant polski”. – „W jakim oddziale byliście?” I w tym momencie wchodzi… Aha, coś tam zacząłem tłumaczyć, że w oddziale 25. pułku piechoty, nie mówiąc już, że w Armii Krajowej. I krótka była gadka: „Pod scienku, rozstrzelać”. Odprowadzają mnie pod tą scienkę, chociaż pod stodołę, i w tym momencie wychodzi administrator majątku i mówi: „Gdzie wy jego bierzecie?”. – „Na rozstrzelanie”. A on mówi… A ja się zastanawiałem teraz, jak to… bo prowadził mnie młody, taki sam szczeniak, facet młody, szczeniak jak i ja. I myślę sobie, że podbiję mu karabin i będę pryskał. Lepiej zginąć w walce, ucieczce niż jak baran pod scienką.

  • A był pan związany?


Pod ścianą. Słucham?

  • Miał pan ręce związane?


Nie. Nie związali mi, nawet nie rewidowali, ani nie miałem broni przy sobie, krótkiej. No i tam była krótka gadka. No i on mówi: „To partyzan zdiesznij, tutejszy”. On rozbroił wszystkich trzynastu Niemców (a Rosjanie tych Niemców zabili wszystkich). [niezrozumiałe]. No i przyprowadzili, i mówi, że to są… i czyta. A ja już po tej historii poprzedniej z AK, z tym podporucznikiem, politrukiem, [w miejscu] „z czynnych szeregów oddziału” dopisałem „BCh” ołówkiem. No i pyta się mnie: Partyzan?Partyzan. – „W jakiej formacji był?” A ja mówię: „Tutaj napisane”, pokazuję temu administratorowi majątku. A on czyta, czyta, ale przecież czyta „Dolina”, zobaczył „BCh”, i nie wie, co powiedzieć, czy przeczytać, czy oni już mogą wiedzieć, że „Dolina” to był… Oni nie wiedzieli, że my z Puszczy Nalibockiej jesteśmy. No, a ja mówię: „Tam BCh”. A on mówi: „Tak, BCh, a co to?”. – A to Christiański Batalion – mówię. „Aaa, to Christiański Batalion. Nu, to nie rozstrielać. To adwidzicie do Opoczna, do milicji”. No i odprowadzili mnie do milicji, do komendy powiatowej milicji w Opocznie.
Komendantem tam był podporucznik Kobryń, a w przededniach rozwiązania, w przededniu rozwiązania oddziału, rozformowania… Bo nie tylko myśmy byli w lesie, tylko były poszczególne jednostki 25. pułku piechoty, a więc „Bończy”… porucznika „Bończy”, porucznika „Wichra”, porucznika „Burzy”, który teraz został generałem … I był rozkaz dowódcy okręgu, ten który mi nadał ten order Virtuti Militari, że partyzanci mają zgłaszać się do militarnych jednostek milicji, straży więziennej, nawet UB, jeśli da się, i do wojska też. Tak że nawet dowódca kompanii „Henryk” został przez jakiś czas komendantem Urzędu Bezpieczeństwa w Końskich, w miejscowości Końskie. Oczywiście to było kilka dni, później go aresztowali, ale był. I ja trafiłem na porucznika Kobrynia, który, jak się okazało, był w Armii Krajowej. Od razu mnie awansował ze starszego ułana na kaprala, no i powiedział, że: „Będziesz tu w komendzie powiatowej pracował”. No i ja, zgodnie z rozkazem, który zresztą „Dolina” też nam przekazywał… Już byliśmy na doświadczeniach na Wschodzie, że żołnierzy konspiracji kierowano do milicji białoruskiej, do organizacji Todta, i innych, do Forstschutzkommando, leśnej straży niemieckiej… Między innymi zaprzysiężony przeze mnie Mojkowski Romek był skierowany do Forstschutzkommando. Spotkaliśmy się z nim już w partyzantce, bo później, bo przejściu na tereny Generalnej Guberni zwiał do partyzantki i spotkałem go w 25. pułku piechoty. No i powiedział: „Będziesz tu, jako kapral, będziesz tu w komendzie powiatowej”. Ja oczywiście ściągnąłem do milicji Józka Mioduszewskiego, który wrócił, Kupścia, „Wichra” Wichurę, Dudaka Jerzego, Romanowskiego, tak że spora gromadka „doliniaków” znalazła się w komendzie powiatowej milicji. Józek został skierowany do Drzewicy, bodajże jako zastępca komendanta posterunku. I któregoś dnia dostaliśmy rozkaz… I tam były nieraz nieporozumienia z komendą wojenną sowiecką, która była w Opocznie, dochodziło do utarczek, niemal do strzelaniny.

  • Z jakich powodów?


Z powodu rabunków. Zdarzały się wypadki rabunku pijanych sowieckich żołnierzy, myśmy zgłaszali to w komendzie wojennej, oni nie reagowali, myśmy aresztowali ich, rozbrajali Sowietów, odprowadzali do komendy, i tam kilka razy zagrozili nam, że jak jeszcze rozbroimy sowieckich żołnierzy, to sami się rozprawią, że tylko zawiadamiać ich można, że oni sami będą robili porządek. Tak że w nocy mieliśmy karabin maszynowy na schodach, gdyby Rosjanie nas atakowali. To były pierwsze dni, więc to było pomieszanie z poplątaniem.

  • I do kiedy pan pracował w milicji?


Dostaliśmy rozkaz, właśnie z komendy, o aresztowaniu byłych partyzantów. Uprzedziłem Józka, który był w Drzewicy, że to z jego terenu, żeby odpowiednio się zachował. Oczywiście on dostał tą listę nazajutrz i pojechał do tych wszystkich, żeby ich aresztować. Oczywiście powiedział, że: „Mam tutaj rozkaz aresztowania, chyba nie chcecie iść do więzienia, idziemy z powrotem do lasu”. Uzgodniliśmy jednak, że część ułanów „doliniaków” zostanie w milicji, żeby utrzymywać łączność, przekazywać sygnały o ewentualnych aresztowaniach, o ewentualnych nakazach aresztowania i tak dalej, no i uprzedzać, gdzie ewentualnie będą robione obławy, jeśli oczywiście w komendzie policji powiedzą. W międzyczasie zmienił się komendant powiatowy. Nie wiem nawet, co się stało, w jaki sposób go odwołano, czy rozszyfrowano go i aresztowano. W każdym razie przyjechał również następny komendant powiatowy, który był również w AK. Oczywiście on się z tym nie ujawniał, ujawnił to tylko jednemu, Jurkowi Dudakowi powiedział, i że ma zamiar wracać do lasu, ale do lasów białostockich, na Podlasiu. No i jeszcze zanim utworzyliśmy oddział partyzancki, planowaliśmy powrót konno, odtworzyć oddział konny i udać się z powrotem do Puszczy Nalibockiej, na tamte tereny, do naszych rodzinnych stron. Oczywiście uważano to za zbyt ryzykowne, ale ten rzucił pomysł… Czarniachowski się nazywał ten drugi komendant powiatowy, porucznik Czarniachowski. Zwierzył się Jurkowi, że on wraca do lasu, i właśnie wraca na Podlasie. Więc pomyślałem, że będzie dobrze, jakby Jurek z nim poszedł i zrobił rozeznanie, jak do lasów na Podlasie jakoś dotrzemy, a jakie są możliwości przedostania się tam, na tamten teren. No i pewnego dnia oni wsiedli na motocykl z przyczepą, wzięli karabin maszynowy i oficjalnie pojechali do Białegostoku i tam już wstąpili do oddziału partyzanckiego. Później Jurek Dudak został ranny, był w szpitalu w Warszawie, w szpitalu Najświętszej Marii Panny, o ile sobie dobrze przypominam, nie wiem, czy jest taki szpital, czy tak się nazywał dokładnie. Odwiedziłem go, jeszcze będąc w milicji, ale nie mogliśmy rozmawiać o szczegółach, bo nie był sam na sali. Chociaż nie był pilnowany i z tego wywnioskowałem, że nie był wzięty do niewoli. I korespondował ze mną, na adres jakiegoś gospodarza żeśmy pisali, usunął kontakt.
W międzyczasie ja zostałem skierowany do szkoły podoficerskiej, którą w ciągu miesiąca skończyłem, a komendantem tej szkoły był kapitan z 25. pułku piechoty przed wojną i szefem sztabu był sierżant, który też był przed wojną. Zameldowałem mu, oczywiście jak nikt nie słyszał, że byłem w 25. pułku piechoty w partyzantce, ale on tak z dystansem, nie był zbyt wylewny. Nie był chyba w konspiracji. No i po ukończeniu tej szkoły… Bo przerwałem kontakt na jakiś czas z Józkiem, bo Józek w lesie dołączył do oddziału pułkownika już „Burzy”, Stanisława Karlińskiego, jako 6. kompania, 6. szwadron, bo był to oddział kawalerii, w dalszym ciągu Józek koni nie zdradził. I skierowałem się po ukończeniu tej szkoły do Łęczycy, już w stopniu sierżanta, i zostałem mianowany komendantem posterunku gdzieś tam… Gieczno, w Giecznie, to niedaleko Ozorkowa, między Ozorkowem a Piątkiem była taka miejscowość. No tam utrzymywałem kontakt, nawiązałem kontakt, bo miałem punkt kontaktowy pod Opocznem u Druchlińskiego w osadzie Felgustów. Nawiązałem z nim kontakt, który był przerwany w czasie tego miesięcznego przeszkolenia w Łodzi po szkole podoficerskiej. Oddział miał na zimę się rozwiązać, na zimę czterdziestego piątego, szóstego roku, i latem wznowić działania. Ja otrzymałem rozkaz pozostania w milicji do wiosny. Wiosną miałem wstąpić do oddziału.

  • A kto wtedy był pana przełożonym?


Józek Mioduszewski, ten który był moim poprzednim przełożonym, ja byłem jego zastępcą. No i tam, będąc komendantem posterunku, chodziłem do kościoła i do spowiedzi. No i to podpadło, więc zdjęto mnie z tego komendanta posterunku, przeniesiono do komendy powiatowej, do Łęczycy. Zostałem skierowany jako starszy referent kryminalnej służby śledczej. Tam nie mieliśmy oczywiście żadnych możliwości kontaktowania się z partyzantką. W ogóle tam, na terenie Łęczycy, w pobliżu Łęczycy, nie było oddziałów partyzanckich, ale w okolicy, gdzie ja byłem komendantem posterunku, znalazł się jeden oddział, dokładnie nie wiem jaki. Gdzieś po miesiącu czasu, jak ja odszedłem stamtąd, został dokonany napad na posterunek milicji i ten komendant, który bronił się – nowy komendant, nie pamiętam jego nazwiska – został zastrzelony, jak i jeszcze jeden referent Urzędu Bezpieczeństwa, którego nazwiska nie pamiętam, ale wydawało mi się, że był porządnym człowiekiem, bo go znałem osobiście.

  • Ale był zastrzelony przez partyzantów?


Przez partyzantów, tak. Z którymi jednak nie nawiązałem kontaktu, bo wtedy kiedy ja byłem, nie było w tej okolicy partyzantów sowieckich. Ja myślałem, że przez księdza nawiążę kontakt.

  • To byli partyzanci polscy czy sowieccy?


Polscy, polscy. Polscy, bo to już było po wojnie. To już była władza sowiecka. No i dopiero w czterdziestym szóstym roku skontaktował się ze mną Józek Mioduszewski, który jednak nie powołał już [oddziału], na zimę rozpuścił swój oddział partyzancki i nowego oddziału już nie powołał. Ustaliliśmy wówczas, że oddział nie zostanie powołany i że on się ujawni. Już pierwsza amnestia była siedemnastego któregoś sierpnia, to tą zignorowaliśmy, druga miała być lada dzień, ale była dopiero w czterdziestym siódmym roku, w lutym, ale już była mowa o tym. On postanowił się zdekonspirować, a ja powiedziałem, że ja w żadnym wypadku nie mogę się zdekonspirować, bo jestem w milicji, to mnie rozwalą, to będą usiłowali, żebym ujawnił wszystko to, co wiem, przede wszystkim żebym swoje kontakty zdradził, więc ja nie mogłem się ujawnić. No i w czterdziestym szóstym roku… już wtedy, w sierpniu jednocześnie chodziłem do gimnazjum dla dorosłych w Łęczycy, które ukończyłem, i wtedy złożyłem podanie, po tej rozmowie z Józkiem, że proszę o zwolnienie mnie z milicji.
W międzyczasie ojciec wrócił z oflagu, odnalazł mnie, i też powiedział, „Nie, ty nie zabawiaj się w milicjanta, tylko zabierz się do nauki i idź na studia”. Po powrocie z oflagu ojca skontaktowali go z Borejszą, który był wydawcą prasy „czytelnikowskiej”, on był w mundurze majora, bo wrócił z Armią Ludową, rozmowa była krótka, czy zna się na wydawnictwie, ojciec powiedział: „Nie”, czy się zna na prasie, ojciec powiedział: „Nie”, czy się zna na kulturze, oświacie, ojciec powiedział: „Tak”, bo był nauczycielem, był działaczem, więc zrobił go dyrektorem delegatury „czytelnikowskiej”. Najpierw w Lublinie, a później w Bydgoszczy. Więc później przyjechałem do Bydgoszczy, zacząłem [naukę], pracując cały czas, właśnie zaangażował mnie w Czytelniku jako inspektora oświaty. Czytelnik wydawał „Ziemię Pomorską”, dziennik, ja chciałem zostać dziennikarzem. Zostałem najpierw praktykantem, później aplikantem, jako praktykant to przynosiłem, podawałem kawę redaktorom, dopiero później aplikantem w dziale miejskim, i jednocześnie kontynuowałem liceum dla dorosłych w Bydgoszczy. Była okazja, żeby przeskoczyć drugą licealną, pierwszą licealną skończyłem, drugą licealną była możliwość przeskoczenia i zdania egzaminów uproszczonej matury w Uniwersytecie Mikołaja Kopernika. Zdałem ten egzamin, dostałem się na studia prawne, które później ukończyłem ze stopniem magistra prawa, i jednocześnie rozpocząłem pracę dziennikarską w „Dzienniku Bałtyckim”, przepraszam, w „Ziemi Pomorskiej”, a później zostałem przeniesiony do Gdańska, do „Dziennika Bałtyckiego”. I jednocześnie pracowałem jako radca prawny, najpierw w wydawnictwie „czytelnikowskim”, które zostało później przeobrażone w RSW Prasę, a później w „Wieczorze Wybrzeża”. No i tak to się toczyło.

  • A czy miał pan później jakieś problemu z Urzędem bądź Służbą Bezpieczeństwa?


Tak. Przede wszystkim, jeszcze tam będąc w milicji w Łęczycy, odrabiałem lekcje u kolegi, w pewnym momencie do domu stuka człowiek, który uciekł z więzienia UB obok. To był… nie Stanisław… Zbigniew Pietrzak. To był żołnierz AK, a ja byłem w mundurze milicyjnym. No i on zdębiał. No i dopiero kolega: „Nie przejmuj się, to były akowiec”, żołnierz Armii Krajowej. No ja pokazałem jemu też, że zostałem urlopowany z czynnych szeregów oddziału, pomogłem mu wyjść z Łęczycy, bo w Łęczycy wtedy byłem. Rzeką Bzurą żeśmy poszli dalej, aż w bezpieczne miejsce, pożegnałem się z nim, mówię, że jeszcze się zobaczymy, ale zobaczyliśmy się dopiero po osiemdziesiątym roku. To była jedna sprawa.
Druga sprawa: pewnego dnia przyjeżdża do mnie Urząd Bezpieczeństwa, bierze, aresztują mnie, [właściwie] nie aresztują, mówią: „Jedziecie z nami”. Przywieźli mnie do, nic nie mówiąc, przez całą drogę, aż do Nidzicy, z Gdańska, już byłem w Gdańsku, z Gdańska do Niedzicy, i nic nie mówią cały czas, kazali mi usiąść. I w pewnym momencie wprowadzają Kupścia, mojego partyzanta, który był u mnie w sekcji, który był u mnie w milicji. Pytają się: „Poznajesz tego pana? – Nie, per „pan”, [właściwie] per „wy” do mnie. – Poznajecie tego pana?”. Zgłupiałem, nie wiedziałem, co mówić. Wiem, że to jest Kupść, ale czy powiedzieć, że znam go, czy nie znam, powiem tak, niedobrze, i tak, niedobrze. Ale intuicyjnie, odruchowo powiedziałem: „Nie, pierwszy raz go widzę”. Okazało się, że trafnie, strzeliłem w dziesiątkę. Zwolnili go i już więcej się z nim nie widziałem do wyzwolenia, do odzyskania niepodległości. Dopiero później zwrócił się do mnie, żeby poświadczyć, że był w partyzantce u mnie, bo starał się o uprawnienia kombatanckie. Tak że dwóch ludzi uratowałem. Później okazało się, że Pietrzak został prezesem Związku Kombatanckiego Żołnierzy Armii Krajowej, był majorem, w stopniu majora. Tak że udało mi się dwóch ludzi uratować.
A później, po wojnie, prowadziłem, pisałem tak zwane reportaże współuczestniczące. [Na przykład] poszedłem do Stoczni Gdańskiej jako robotnik, normalnie zatrudniałem się jako robotnik i później pisałem reportaże jako normalny robotnik, wskazując na wszystkie usterki, i i tak dalej. Tak samo byłem kelnerem w Łebie, tak samo byłem celnikiem, robotnikiem portowym. I pewnego dnia trafiłem na ulotkę organizacji podziemnej, Komunistycznej Partii Polski, która była również ścigana przez organa władzy, przez władzę ludową. Nie ujawniając się, zdobyłem uprawnienia na podstawie tego, że byłem w milicji, czyli byłem w obronie władzy… jak to się nazywało… obrońcy władzy ludowej czy coś w tym stylu.

  • Mówi pan, że przez cały okres PRL-u nie przyznał się do…


Nie, nie, nie. Do działania po wojnie w konspiracji i do wcześniejszych działań na Wschodzie. Ja mówiłem, że ja wszedłem, wstąpiłem dopiero w chwili, gdy oddział ten ruszał na Wschód, a z Sowietami w ogóle nie walczyłem. Ani nie [przyznałem się] do tego, że byłem w konspiracji po oddziale.

  • A do walk w Kampinosie się pan przyznawał?


Tak, tak, do walk w Kampinosie tak. Najpierw, początkowo, twierdziłem w pierwszym okresie, jak jeszcze byłem w Opocznie w milicji, że byłem w BCh, ale później już pisałem, że byłem, bo później to wiadomo już było, że ten oddział to nie był bechowski, tylko że był w Armii Krajowej.
Trafiłem na tą ulotkę, dostałem, i postanowiłem, że może mi się uda zdekonspirować tą stalinowską organizację. Zawiadomiłem o tym cenzurę, no i powiedziałem, że będę starał się dostać kontakt. Wtedy cenzura… po jakimś czasie była cisza, a dopiero gdzieś po dwóch, trzech miesiącach zgłosił się do mnie oficer UB z tą ulotką, którą przekazałem cenzurze. No i pytał się, o to, jak ja dostałem, jak doszedłem do tego. Powiedziałem mu o tym. I on powiedział, że tutaj, na terenie Gdańska takiej organizacji nie ma, że jest w Warszawie. No, chciałem, żeby mi dał kontakt jakiś tam na tą Warszawę, bo chciałem… nawet byłem zdecydowany wstąpić do tej organizacji, ale o tym oczywiście nie mówiłem temu funkcjonariuszowi Urzędu Bezpieczeństwa. Tymczasem okazało się, że oni nie są specjalnie zainteresowani tym, chyba w ogóle nie są zainteresowani tą sprawą, namawiał mnie, żeby zostać konfidentem, żebym udzieli… oczywiście zdecydowanie odmówiłem.

  • Pan prowadził w czasie walk w pułku kawalerii pamiętnik. Czy mógłby pan krótko opowiedzieć o tym?


Pamiętnik pisałem od pierwszych dni mojego wstąpienia do partyzantki. To był taki zeszyt w linię. Pisałem ołówkiem notatki. Kiedyś koledzy dorwali się do tego notatnika i się śmiali, Józek Mioduszewski czyta, mówi: „Idziemy, kropka. Śpimy, kropka. Liście spadają z drzew, kropka”. Ja pisałem skrótami. Ja miałem wtedy sześć klas szkoły powszechnej, więc ani składnie, ani ładnie… Takie notatki codziennie pisałem, ale ten pamiętnik zginął mi pod Jaktorowem, bo był przytłoczony do siodła, do konia, do którego później strzelałem tak jak do Niemców. Odtworzyłem ten pamiętnik w lasach kieleckich i kiedyś „Dolina” zobaczył, że piszę, mówi: „Co ty tam piszesz?”. Mówię: „Takie notatki z naszego życia”. On przejrzał to, mówi: „Rany boskie, co ty tu piszesz. Piszesz wszystkie miejscowości, gdzie jesteśmy, piszesz daty. Przecież gdyby to się dostało, gdyby cię zabili…”. Ja mówię: „Ale mnie nie zabiją”. – „Ale gdyby cię zabili i dostali ten pamiętnik, ten pamiętnik dostałby się w ich łapy, to by następnego dnia – bo chodziliśmy mniej więcej tą samą trasą – to by zrobili zasadzkę na nas”. Więc musiałem to skrzętnie wymazać, ale pozwolił mi dalej pisać, tylko bez miejscowości. „M.P.” musiałem pisać, „miejsce postoju”. No i zaraz po wyjściu, jeszcze będąc w milicji w Opocznie, odtworzyłem ten pamiętnik pierwszy, ten drugi, no i w latach po pięćdziesiątym szóstym roku zacząłem próbować… Bo zbierałem cały czas materiały o naszym oddziale. Chciałem, żeby nieprawda o tym, o naszym oddziale, o historii naszego oddziału została kiedyś ujawniona. Wierzyłem święcie, że to kiedyś wydam, więc napisałem najpierw ten pamiętnik, trochę go przerobiłem jakimś językiem, jako takim, i to było drukowane w odcinkach w „Dzienniku Bałtyckim”, nie, w „Wieczorze Wybrzeża”. I drukarze mi zrobili w ołowiu, w zestawie utrzymali i zrobili mi książkę wydaną po prostu, tylko już z takich – szpaltami, tak jak z gazety, wydrukowali 132 egzemplarze. Po publikacji tej książki miała straszną awanturę cenzura, bo cenzura miała zakaz wymieniania nazw, i „Doliny”, i Adolfa Pilcha, i dowódcy kawalerii, „Nieczaja”, który miał zresztą proces po wojnie, został skazany na karę śmierci, odsiedział dziesięć lat więzienia i został później zwolniony. No, bardzo często żeśmy się spotykali, był moim gościem, i wiadomo, że był obserwowany i że UB prześladowało go.

  • A czy musiał pan wprowadzić jakieś zmiany w związku z tą publikacją?


Nie mogłem napisać oczywiście historii z Puszczy Nalibockiej, dopiero zaczynałem historię od przemarszu, pisałem o tym, że w Dzieżbach po mszy świętej została ogłoszona walka z Niemcami i tylko z Niemcami, no i od tego czasu prowadziłem notatki.

  • Pan był sporo na pierwszej linii ognia.


Tak.

  • Co się myśli albo co się czuje w momencie, kiedy trzeba strzelać do ludzi?


No ja przede wszystkim myślałem, że mnie się kule nie imają. A zresztą, taki Narcyz mówił: „Dla nas, »Żbiku«, kuli jeszcze nie wyprodukowali”. No niestety na niego wyprodukowali. Chyba nie zdawałem sobie sprawy. Oczywiście, że nie powiedziałbym, że człowiek się nie bał, tylko próbowałem być opanowany. Zresztą nie widziałem, żeby ktoś z naszych ludzi się bał albo okazywał bojaźń. Szli do ataku. Zdobywaliśmy hełmy, ale nikt w hełmach nie chodził. U nas każdy, kto zabił nieprzyjaciela, broń nieprzyjaciela była jego bronią. Tak że ja miałem krzyżyki, stawiałem, ile osób zabiłem. Tam trzynaście krzyżyków miałem pewnych. No, w walce, do ataku jak się szło, czy pod Pociechą, czy pod Jaktorowem, to już się nie liczyło, kogo się zabiło. Człowiek tak myślał, że jeżeli Niemców jest dwa razy tyle niż Polaków, jeśli każdy z nas zabije chociaż dwóch Niemców, to nasze zwycięstwo jest oczywiste. Ale to się tak nie liczy, bo ile ludzi w ogóle nie zabiło Niemca. I człowiek został właściwie mordercą. W dobrej sprawie, ale zabijał, musiał zabijać ludzi. Jak się już zabijało w walce, to się nie żałowało ludzi.

Natomiast musiałem rozstrzelać, zabić jednego jeńca wziętego do niewoli. Było to w lasach kieleckich. Spaliśmy na kwaterze, w pewnym momencie patrzę – na słomie leżymy w baraku – ja patrzę, a tu w drzwiach stoi w niemieckim mundurze facet z pełnym uzbrojeniem. Jak tylko zobaczył nas, to momentalnie zatrzasnął drzwi i uciekał, wybiliśmy okno… dwóch, bo dwóch ich było. Jeden był w drzwiach, drugi był za drzwiami. Jednego zabiliśmy, drugi podniósł ręce do góry. To było po tym, jak spaliły się te nasze ubrania. I dowódca powiedział, że musimy go zastrzelić, bo jeśli wróci do siebie – a nie możemy go przecież ciągać ze sobą – to sprowadzi Niemców, Niemcy wieś spalą, bo ukrywanie partyzantów, więc niestety – musisz rozstrzelać. Chciałem powiedzieć: „Ktoś inny, przynajmniej nie ja”. No ale niestety nie mogłem tego powiedzieć – rozkaz jest rozkazem. Uważałem zresztą, że rozkaz jest słuszny, bo nawet gdyby był człowiek niewinny, chociaż wiedzieliśmy, co ci „własowcy” robili…

  • A to był „własowiec”?


„Własowiec”, tak. [Wiedzieliśmy, co] „własowcy” robili w Warszawie – przecież gwałcili, mordowali, dzieci, kobiety mordowali. Powinienem go bez skrupułów zastrzelić, ale jednak miałem… Wielkie to było dla mnie przeżycie. Odprowadziliśmy go, ja go musiałem zastrzelić. A był to jednak dzielny żołnierz, powiedział: Nu, partizan, małodyj człowiek, bij [niezrozumiałe] . W tym momencie mu strzeliłem z pistoletu. Tak, to było fatalne przeżycie. Nie chciałbym tego… Zresztą śni mi się to nieraz po nocach.

 

  • Czy w czasie pobytu pana w Kampinosie miał pan świadomość zbrodni wojennych, które miały miejsce w Warszawie?


Oczywiście. Więc myśmy to zabijanie Niemców traktowali jako zemstę. Braliśmy do niewoli tylko żołnierzy Wehrmachtu. Esesowców, żandarmów [niemieckich] żandarmeria nasza, polska, rozstrzeliwała.

  • Czy miał pan dostęp do prasy powstańczej?

 

Do prasy powstańczej? Nie, tam nie mieliśmy do prasy, chociaż w sztabie chyba była, otrzymywali „bibułę”, ale nie rozpowszechniali, nie było to rozpowszechniane wśród [żołnierzy]. Natomiast własna prasa robiona była z nasłuchów radiowych. W Wierszach stukano na maszynie i tą „bibułę” rozprowadzano. Była też wiadomość, że prasa warszawska opisała nas, ale nie opisała na przykład tego fantastycznego zwycięstwa pod Pociechą i pod Truskawiem, a opisała właśnie o tym, jak tabun krów żeśmy wzięli, tam gdzie mnie chcieli postrzelić. Tak że też tam o naszym oddziale nie było specjalnie dużo informacji w warszawskiej prasie powstańczej.

  • A ta lokalna „bibuła” miała swój tytuł?


Chyba „Biuletyn”, ale nie pamiętam dokładnie.

  • Czy pamięta pan jakieś artykuły albo rozmowy na temat tego, co było w tej gazecie?


No, Powstanie Warszawskie, że się broni, Starówka że się jeszcze broni, natomiast o naszych atakach, naszych chłopców w Warszawie, nie dowiedzieliśmy się z „bibuły”, tylko od tych, którzy tam byli, którzy przyszli z powrotem, między innymi właśnie ten Ryszard Kiedyk.

 

  • A czy w okresie czy to powstańczym, czy tej wędrówki, był pan świadkiem zbrodni wojennych?


Świadkiem zbrodni wojennych byłem jeszcze tam, w mojej rodzinnej miejscowości, jak tych Żydów sprowadzono do… i rozstrzelano. Ale rozstrzeliwali tylko Niemcy, nawet policja białoruska nie brała w tym udziału, chociaż jedna taka śliczna dziewczyna, taka Piasecka, Żydówka, uciekła z tego, z tej masakry, dobiegła nawet kilka kilometrów, ale tam ją dopadł policjant białoruski i zastrzelił, zabił.

  • Jak duża grupa Żydów wtedy została rozstrzelana?


Około trzydziestu.

  • I jak oni to przyjmowali?


Pokornie, powiedziałbym, spokojnie. Kazano im się rozebrać do bielizny najpierw, na środku rynku, tam pod tą sosną, która była rozstrzeliwana. A wtedy… przed tym, zanim to zrobiono, pasłem krowę swoją, którą dostaliśmy od księdza Małeckiego, księdza z Płaskowicz, bo ksiądz nasz, Bartoszek, został rozstrzelany. I tam przechodzili Niemcy, i dla żartu jeden się spytał: Bist du Jude? A ten zaśmiał się i powiedział: „Nie”. Ale człowiek gdyby chciał iść tam razem do tych kolegów, którzy byli tam, przy tym… patrzeć się biernie na to, jak rozstrzeliwują – no nie można było. To było straszne przeżycie.

  • Co dla pana było najtrudniejsze podczas prowadzenia walk partyzanckich?


Najtrudniejsze były obławy. Pierwsza obława, która była w lasach kieleckich w zasadzie, bo w Kampinosie to myśmy się czuli panami. Myśmy nacierali na Niemców, Niemcy [przeprowadzili] tylko to idiotyczne natarcie na Kiścinne z Leszna dowódcy garnizonu niemieckiego w rocznicę wybuchu wojny i walki pod Pociechą – to nie było dla nas żadne przeżycie. To były walki, w których myśmy mieli zdecydowaną przewagę, myśmy Niemców tłukli. Tam Niemcy się bali, nie partyzanci. Natomiast dopiero pod Jaktorowem była taka pierwsza obława. To było przeżycie paskudne, szczególnie ostrzał ciężkiej artylerii z pociągu pancernego. Myśmy pod Pociechą też byli ostrzeliwani z artylerii, ale to była artyleria kaliber sto dwadzieścia milimetrów, więc to nie było takie ciężkie przeżycie, tylko ta bierność to było przygnębiające wrażenie, że nie idziemy do ataku, a chcieliśmy już iść do ataku, bo przecież przestali strzelać, no ale nie było rozkazu ataku. I dopiero dostaliśmy na koniec. Wielka uciecha była, jak nasza artyleria, te nasze moździerze, jednego dnia przyjechały, chyba w czwartym czy piątym dniu walki pod Pociechą przyjechali i przed natarciem – widzieliśmy, że oni się przygotowują do kolejnego natarcia – przed natarciem te haubice rąbnęły, kilka strzałów oddały, no to ulga, że nareszcie i my – oni przeżywają to samo, co i myśmy przeżywali. Ale tylko właściwie artyleria na nas robiła wrażenie, broń karabinowa nie robiła wrażenia.

  • A czy pamięta pan jakiś moment, kiedy się pan naprawdę bał?


Chyba nie. Chyba wtedy jak rozbrajaliśmy tych Niemców, między [momentem], gdy powiedziałem: Bitte, Hände hoch, a ich pierwszym odruchem. I wtedy myślę sobie… I to nie bałem się o siebie, tylko bałem się że mogą… właśnie i Ewa, i pani Bąkowska, że oni mogą ponieść [konsekwencje], mogą ucierpieć na tym. Chyba nie zdawałem sobie sprawy, że ja mogę zginąć.

  • A jaki jest pana…


Przepraszam. Ale też byłem przekonany, że oni się poddadzą, że oni uciekają przecież z frontu, oni są osaczeni ze wszystkich stron, oni nie wiedzą przecież, że tylko nas dwóch jest, że ja jeden, najpierw.

  • A jakie jest pana najtrudniejsze wspomnienie z tego okresu powstańczego, z okresu w Kampinosie?


Ha, jeszcze jedno, zanim to powiem, chyba takiego zdarzenia nie było. Jechaliśmy szwadronem na rozpoznanie, pełnym szwadronem, do miejscowością Rybitwy (w Kampinosie jeszcze będąc). W pewnym momencie zatrzymuje nas kobieta, mówi: „Olaboga, panowie nie jedźta tam, tam są Niemcy! Nie jedźta tam, zawróćta, panowie”. Dowódca się pyta – a jechał z nami dowódca pułku „Nieczaj” – wziąwszy się pod boki, mówi: „A ilu jest tych Niemców?”. – „O rany boskie, będzie ich dziewięciu, a może nawet dziesięciu!”. A nasz cały szwadron, stu chłopa na koniach, a oni tam po świnie przyjechali. Oczywiście żeśmy ich osaczyli, ostrzelali, kilku zabili, reszta się poddała. Tak że był i taki moment.
W Kampinosie nie miałem takiego uczucia. Dopiero po bitwie pod Jaktorowem, jak żeśmy przechodzili przez odcinek gdzieś stukilometrowy chyba jako piechurzy… O! Przy tym jak byliśmy w tej gajówce i Niemcy na siano włazili, to też była obawa, że tu zginiemy, ale kilku Niemców pójdzie. Zawsze jest satysfakcja, że jednak zemścimy się, że jednak tych kilku Niemców, kilku nieprzyjaciół, że będzie o kilku nieprzyjaciół mniej. No i wszystkie już wszystkie pacyfikacje. Było ich chyba z pięć, będąc już w 25. pułku… W ciągu tych dwudziestu dwóch dni mieliśmy pięć. Z jednej pacyfikacji wchodziliśmy w drugą, w trzecią, w czwartą, w piątą i dopiero w piątej ten 25. pułk został w zasadzie rozbity.

  • A najlepsze wspomnienie, zarówno z tego okresu w Kampinosie, jak i z pozostałych?


Najmilsze to było to, jak mnie po tej pierwszej walce w Aleksandrowie, gdy zrobiłem to rozpoznanie, dowódca mnie pochwalił. Miałem oprócz tej pierwszej pochwały dwie pochwały majora „Okonia”, czyli dowódcy zgrupowania, [a także] awans na starszego ułana, a więc też… Co prawda nie nosiliśmy belek, odznaczeń, ale później major „Okoń” kazał nosić odznaczenia, więc z dumą sobie tą jedną belkę naszyłem, tasiemkę. Ponieważ dużo dowódców jednostek, pododdziałów, było podoficerami, to specjalne odznaczenia nadano rozkazami. Był kwadracik na lewym ramieniu, biało-czerwony kwadracik, na nim gwiazdki: dowódca plutonu miał jedną gwiazdkę, dowódca szwadronu dwie gwiazdki, dowódca pułku trzy gwiazdki. Tak że takie odznaczenia były. Bo jak mówiłem, poszczególni dowódcy mieli niższe stopnie niż ich podwładni, no, to wynikało z charakteru służby partyzanckiej.

  • A jaka jest po latach pana ocena Powstania Warszawskiego?


Powstanie Warszawskie gdyby nie zostało wywołane, to by młodzi chłopcy, tacy jak ja, sami poszli do walki, stanęli do walki, wtedy byłaby chyba wielka masakra. Ale dyskusje będą trwały, czy było zasadne, czy było niezasadne. Każdy odczuwał potrzebę walki z najeźdźcą. Już te pięć lat okupacji to było nie do wytrzymania. Myśmy zresztą odczuwali tam u siebie to samo.

  • A poszedłby pan jeszcze raz do lasu?


Gdybym był młodszy, to tak.


Sopot, 22 listopada i 1 grudnia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz
Marian Adolf Podgóreczny Pseudonim: ,,Żbik” Stopień: starszy ułan, strzelec, łącznik Formacja: Grupa „Kampinos”, 27. pułk ułanów Zgrupowania Stołpecko-Nalibockiego AK Dzielnica: Kampinos

Zobacz także

Nasz newsletter