Marian Gostyński „Kos”

Archiwum Historii Mówionej

Moje nazwisko Marian Gostyński. Urodziłem się 1 stycznia 1929 roku w Warszawie. Moja przynależność do organizacji to była 22. kompania szturmowa WSOP „Narew”, później należała do zgrupowania „Kryska”, w Powstaniu. Poza tym byłem również w Powstaniu w „Oazie” na Sadybie, gdzie byłem łącznikiem, strzelec – łącznik, pseudonim „Kos”.

  • Proszę powiedzieć, jak pan wspomina dzieciństwo. Gdzie pan mieszkał, gdzie pan chodził do szkoły?

Mieszkałem w Warszawie, do szkoły chodziłem na ulicę Czerniakowską, do wielkiego gmachu, gdzie były aż cztery szkoły. Było nas siedmioro rodzeństwa, czterech braci i trzy siostry.

  • Czym zajmowali się pana rodzice, przecież to było trudno utrzymać taką dużą rodzinę?

Trudno było utrzymać. Mój ojciec był wysokiej klasy rzemieślnikiem – stolarzem meblowym, potrafił przeprowadzać renowację dawnych starych mebli, tworzyć nowe. Miał swego czasu pracownię, pracowników i właściwie zajmował się tymi sprawami. Robił również posadzki i to posadzki bardzo dekoracyjne, dwukolorowe. Między innymi po tamtej wojnie robił posadzki w Zamku Królewskim i po II wojnie w pałacyku w Łazienkach. Różne perypetie życia przechodził.

  • Gdzie ten warsztat się znajdował?

Warsztat znajdował się w Warszawie, od ulicy Iwickiej sięgał aż do Sieleckiej, to znaczy nie warsztat tylko ogród, w którym był warsztat, pracownia i mieszkanie.

  • Tata jak miał na imię?

Franciszek. Mama Klara. Ale po jakimś czasie konkurencje przemysłowe sprawiły, że coraz mniej miał pracy. Musiał zrezygnować z pracowni i właściwie przeszedł już do pracy na zamówienia, ale już szukając sam pracy, ponieważ nie mógł się zmieścić w podatkach, w tych wszystkich kłopotach.

  • Pana faktyczna data urodzenia jest inna.

Tak, urodziłem się w 1928 roku na początku grudnia. Moda w tym czasie była taka, że w metryce kościelnej przepisano na 1 stycznia roku 1929.

  • Jak pan zapamiętał wybuch wojny, wrzesień 1939 rok?

Bardzo to przeżyłem, miałem prawie już jedenaście lat. W efekcie szalenie odebrałem to wszystko, tak że pamięć moja jest jak żyletka do tej pory. Przeżyłem wszystko od początku do końca, przygotowania do wojny, bo już w szkole nas uczono, jak mamy się zachowywać, rozdawano nam maski tamponowe przeciwgazowe. Nastrój był niesamowity. Jeszcze przedtem, będąc w pierwszej klasie, bardzo przeżyłem śmierć Piłsudskiego. Pamiętam, jak nas prowadzono do Belwederu, gdzie leżał zmarły, cała klasa defilowała jak gdyby przed jego trumną. Pamiętam do dzisiaj kantaty na jego śmierć, której uczyliśmy się i śpiewaliśmy później w szkole. Pamiętam całe uroczystości z tym związane, nastrój niesamowity, flagi krepą obłożone jak gdyby. Do 1939 roku jakoś dobrnąłem, zdałem do klasy piątej i wybuchła wojna. Pamiętam, że nawet z kolegami kopałem rowy strzeleckie. To był róg Chełmskiej i Czerniakowskiej. Rowy strzeleckie w zygzak i tam ustawione było działo, barykada. Pamiętam jaszcze pociski złociste, mosiężne i żołnierzy, którzy to wszystko ustawiali. Obok stał ciężki karabin maszynowy, żołnierze za nim siedzący i wszystko było przygotowane do walki. Zaczęło się niesamowitym nalotem samolotów, z tym że ludność jeszcze nie dowierzała, że to są niemieckie, tylko wylegli wszyscy z domów, patrzyli w niebo i sądzili, że to polskie samoloty lecą, czy jakieś tam. Ale samoloty zaczęły zrzucać bomby, zaczął się makabryczny popłoch i rozpoczęła się wojna. Było tak, że kiedy Niemcy już podeszli pod Warszawę, zaczęli ostrzeliwać z dział, pociski padały gęsto. Pamiętam, że taki pocisk uderzył niedaleko naszego domu i odłamek trafił mnie w nogę. Staliśmy w bramie z tłumem ludzi, bo wszyscy sądzili, że brama solidnie zbudowana, dom wysoki, to nic się nie stanie, a akurat mnie, chłopca, trafiło w nogę. Nawet nie wiedziałem, że byłem ranny, dopiero, jak biegliśmy do domu, to zauważono, że cały chodnik we krwi jest. To z mojej nogi tak krew leciała. I to długie miesiące goiło się, nie chciało się zagoić. Po schronach siedzieliśmy, co większe schrony przenosiliśmy się całą rodziną z tobołami do schronów, żeby przetrwać, bo co i raz bomba uderzyła... tu schron zawalony, tu poginęli ludzie. To straszne czasy były. Pamiętam balony zaporowe wiszące, które na noc wznosiły się z linami, z siatkami przeciw samolotom. To nie zdawało egzaminu. Natomiast pamiętam, jak artyleria polska niesamowicie ostrzeliwała niebo świetlnymi pociskami i ciężkimi, burzącymi. Pamiętam strącane niemieckie samoloty. To wszystko przeżywałem nieprawdopodobnie. Skończyło się oczywiście tragicznie, siedzieliśmy w schronie jak gdyby na pierwszej linii, bo Niemcy atakując… Bo myśmy przenieśli się do dziadka, który miał domek, bo nasze mieszkanie było rozbite bombą, obok która upadła, częściowo je rozbiła i w schronie wielkim, w nowo budującym się domu siedzieliśmy. Setki ludzi tam było. Nary pobudowali i na narach wszyscy z dziećmi, starcy, wszystko to spało, siedziało i czekało, kiedy na głowę spadnie. Doszło do tego, że o nasz dom, o siedzących w schronie walczono. Niemcy opanowali ten dom, ustawili na górze działo przeciwpancerne i karabin maszynowy, a Polacy z kolei strzelali do nich z dołu. Rozbili Niemców na górze, rozbili karabin maszynowy, pozabijali Niemców, a oni z kolei rozbili polskie działo, karabin maszynowy, pozabijali Polaków. Tak to wyglądało. I kiedy już słyszeliśmy szwabskie głosy i tupotanie po schodach, wyszła istota, która znała niemiecki i oznajmiła, że tu są ludzie cywilni z dziećmi i tak dalej. Sprawdzili i tak się to skończyło. Przeżyłem nieprawdopodobnie (jak wszyscy) idących do niewoli polskich żołnierzy. Pamiętam szli jak ranni, poobwiązywane głowy, ręce na temblakach, odarci z pasów nawet, mdleli niektórzy, płakali pędzeni przez Niemców, szli do niewoli. Później widziałem pozabijanych naszych żołnierzy chowanych doraźnie w ogródku w głębi podwórza. Tam kilkunastu chowano, zakopywano. Takie rzeczy przeżyłem, które… całe życie w człowieku siedzą. Miałem przygodę z kolegą jako chłopiec, po wielkim bombardowaniu wyskoczyliśmy na ulicę wraz z innymi zobaczyć, gdzie palą się domy, gdzie płoną, gdzie są zburzone i nagle widzimy, że poza domami nad łąkami samolot niemiecki lecący i na spadochronach lądują, nazywano ich…, nie szpiedzy tylko…, w każdym bądź razie Niemcy, którzy lądowali i między Polakami później rozrabiali. Widzieliśmy jednego, który biegł w kierunku zabudowań. Oczywiście ludność rzuciła się za nimi, policja, wojsko, żeby ich wyłapać, ale oni się rozbiegli, jeden z nich, jak zauważyliśmy, biegł w kierunku zabudowań. Był budujący się garaż olbrzymi, piętrowy i on schował się tam między pomieszczenia garażowe, przeskoczył siatkę. Myśmy to dwaj widzieli biegnący na przedzie, a za nami grupa ludzi, i kiedy zobaczyliśmy, że oni tam wskoczyli, zaczęliśmy krzyczeć do policji, do żołnierzy, że: „Tu, tu się schowali!” i bezmyślnie obaj biegliśmy naprzód. On oczywiście był uzbrojony. Później, jak pomyślałem, co robiłem ja i drugi chłopiec, [Niemiec] mógł nas zastrzelić przecież. Tak się nie stało. Natomiast jak dobiegli ludzie, żołnierze i policja, to on oczywiście wyskoczył stamtąd, przeskoczył przez różne płoty na Chełmską ulicę i przez płot w zabudowania i zaczął uciekać. Na którymś płocie go dopadli żołnierze, oczywiście go zlikwidowali, zabrali. Takie sceny były. To pamiętam jak dzisiaj. Później przyszła okupacja potworna. Moi starsi bracia… Najstarsza była siostra, później brat jeden, drugi, później znowu siostra, kolejna siostra, ja i najmłodszy brat, o sześć lat ode mnie młodszy. Z siedmioro rodzeństwa żyje do dzisiaj troje. Znaczy siostra średnia wiekiem, dzisiaj już staruszka…

  • Starsi bracia też brali udział w obronie Warszawy?

Dwaj starsi bracia mało brali, oczywiście… Oni nawet powędrowali, bo był apel, żeby młodzi ludzie od szesnastego roku życia na wschód uciekali, bo tam będzie organizowana obrona i tak dalej, więc oni nawet posłuchali tego i obaj wyruszyli. Po tygodniu wrócili zmęczeni niesamowicie, przeżyli rzeczy straszne. Ludność, która wędrowała, Niemcy ich atakowali, strzelali do ludności. Nie było mowy o żadnej organizacji wojskowej, po prostu zawędrowali kawał drogi i wrócili dosłownie spuchnięci ze zmęczenia, poobcierane nogi, głodni. Tak to wyglądało.

  • Jak mieli na imię?

Starszy był Czesław. Młodszy od niego Henryk. Henryk później zginął rozstrzelany, przed Powstaniem w zasadzie.

  • Jak pan pamięta lata okupacji?

Lata okupacji były przykre dosyć. Pierwszy rok okupacji był bardzo ciężki, była dezorganizacja zupełna, drożyzna, ciężka zima, mrozy, głód, pracy. Tak to było. Jakoś przeżyliśmy to. Pamiętam, że nawet trudno było o opał, ludzie cieli drzewa na przykład przy Belwederskiej, rosły wielkie topole, inne drzewa, to wycinano to, cięto na mniejsze i bezprawnie właściwie na sankach drzewo wozili, żeby mieć czym palić w domu. Takie były niesamowite historie. Oczywiście wszystko później było na kartki, jedzenie… Pierwsze lata żeśmy przeżyli ciężko. Później trochę ojciec pracował, trochę jakoś…, a myśmy się uczyli dalej. Podjąłem naukę w szkole, siostry też, starsi bracia w gimnazjum, bo jeden skończył drugą klasę gimnazjum, jak wojna wybuchła, a Henryk pierwszą chyba.

  • Jak doszło do aresztowania pana brata?

Doszło tak, że to był rok już 1944, 4 kwietnia, wtorek Wielkiego Tygodnia. O dwunastej w nocy łomotanie do drzwi, wpadł gestapowiec z bronią jeden, drugi, trzeci, mieszkanie do góry nogami [wywrócili] i od razu do Henryka. On miał wtedy już dwadzieścia lat, skończył małą maturę. Mało tego, obaj bracia chodzili do jedynej możliwej szkoły, to była Techniczna Szkoła Budownictwa Lądowego i Wodnego Budowy Dróg i Mostów, dawna Wawelberga jak gdyby, na Politechnice, ale to była średnia szkoła. Właściwie na kompletach nie robili dużej matury, tylko poszli [dalej] i na poziomie liceum tę szkołę techniczną skończyli. Obaj dostali dyplomy i wtedy Henryka aresztowano. A zanim go aresztowano, nie chciał na grogach pracować, tylko poszedł do fabryki Bruhn-Werke. To była fabryka w okolicy Belwederskiej i bocznej ulicy, produkowała części do czołgów, do samolotów. Henryk mając nadzieję, że tam i będzie robił (przynajmniej poważnie o tym myślał), poszedł do fabryki i tam pracował. Później siostra też, Halina, która jeszcze żyje, też tam pracowała. Mieli legitymację, łapanki ich nie dotyczyły, nie wywozili. Tylko najmłodszą siostrę złapano, siedziała na Pawiaku. Mieli ją wywieźć, a ponieważ pracowała w Instytucie Kolei, podlegała Niemcom, to pracowała jako kreślarka i udało się ją wybronić. Była zdolną kreślarką, pracowała, robiła przy projektach, wobec tego ją wybroniono i z Pawiaka wyciągnięto. Tak że takie losy mniej więcej były mojej rodziny. Najstarsza siostra pracowała w mieście, często w domu już nie nocowała. I jak się okazało, starsi bracia i najstarsza siostra należeli do organizacji. Było tak, że Henryk czasami dawał mi gazetkę konspiracyjną do przeczytania. Zauważyłem, że przynosił do domu paczki, a ponieważ koledzy często odwiedzali nasz dom, koledzy braci, sióstr, koleżanki, tak że pełno młodzieży było. Pamiętam, „Wacuś” (to pseudonim jego prawdopodobnie), wysoki młodzieniec, przyjaźnił się z moim bratem Henrykiem i obaj [działali], on przynosił paczuszki, a brat je wynosił. Zaobserwowałem to. Kiedyś, jak nie było nikogo w domu, przyniósł paczuszkę, która była rozerwana i przepakowywali i zerknąłem, że to są mapki wojskowe niemieckie. Przepakowali w inną paczkę. Kiedyś brat był chory i nie mógł tej paczki odnieść, wobec tego prosił, żebym ja to zrobił. Podał mi adres, podał, jak mam się zachować, jak mam zareagować, gdyby Niemcy tramwaj opanowali czy coś, żebym podrzucił dyskretnie, żeby nie widzieli, pozbył się i tak dalej. Później roznosiłem i gazetki i paczuszki, gdzie on nie mógł akurat. Obaj pracowali prawdopodobnie nad projektami dróg, mostów, czasami im pomagałem w tuszu wyciągać projekty, po nocach siedzieli, nawet w czasie bombardowań nie schodzili do schronów. To były ciężkie lata. Dwa lata ciężkiej harówy. Pokończyli szkołę, skończyli i Henryka wtedy aresztowano.

  • Gestapo przyszło tylko po niego?

Po niego tylko. Innych nie brali pod uwagę, ani brata, ani ojca, ani mnie czy siostry, tylko jego. Wypytali go o różne szczegóły, zaaresztowali, wyprowadzili i powiedzieli, że przesłuchają i wróci. Oczywiście jak zwykle kłamali. Siedział trzy tygodnie na Pawiaku, przesłuchiwano go na Alei Szucha w gestapo. Później się dowiedzieliśmy (już po wojnie) akurat przypadkowo od takiego, co siedział na Pawiaku i znał Henryka i opowiadał, że jak wracał przywieziony z Alei Szucha zmaltretowany zupełnie, leżał z zamkniętymi oczami, spuchnięty, posiniaczony i tylko paciorki różańca przesuwał w palcach. Trzy tygodnie był. Posłaliśmy mu chyba dwie paczki, świąteczną i później jeszcze, a kiedy chcieliśmy trzecią mu dostarczyć, to powiedziano, że ist weg i na tym się skończyło. Ukazały się plakaty, że został na liście wymieniony jako zakładnik, a ponieważ był atak na Niemców z podziemia, wobec tego następny plakat, że został zgładzony. Pięćdziesiąt osób, on trzydziesty trzeci na liście. Staraliśmy się jakoś go ratować, rodzice dowiedzieli się o człowieku, który ma kontakt z gestapo podobno i za pieniądze, którymi opłacał gestapowca, mógł przesunąć go na wyjazd do Niemiec do obozu, czy do fabryki amunicji, czy broni do pracy. Ten człowiek tak otumanił ludzi i wyciągał pieniądze, że pamiętam, mama ostatnie zasoby, jakie mieliśmy dała mu, żeby brata ratować. Nazywał się Gorgol i był kolejarzem, a mieszkał na Siekierkach. Przysięgał, że mówi prawdę, że gestapowiec to jest jego dawny przyjaciel i tak dalej, że pomaga w ten sposób. Oczywiście skończyło się to niczym, brat zginął, tylko najstarszy brat, który do końca był w Powstaniu w Batalionie „Odwet”, jak i Henryk, tylko ten brat nie uwierzył w to, że Henryk jest na zachodzie w Kassel, w fabryce broni, że tam pracuje. Oczywiście to była nieprawda, a Henryk zginął. Henryk natomiast zaprojektował dla Batalionu „Odwet” odznakę batalionu.

  • Czy pan i rodzina dowiedzieliście się, gdzie brat został rozstrzelany, w który miejscu?

W tym czasie już na ulicach nie rozstrzeliwano, ponieważ były ataki z podziemia i odbijanie prowadzących na rozstrzelanie. Niemcy już się bali takich sytuacji, wobec tego prawdopodobnie był rozstrzelany w gruzach getta, były olbrzymie gruzy po getcie, rok temu spalonego. Później po wojnie, jak odgruzowywano te połacie ziemi, to wydobywano szczątki ludzi rozstrzelanych. Prawdopodobnie te szczątki leżą na Woli na cmentarzu bezimiennie… Tak że nie wiadomo konkretnie gdzie, w którym miejscu. Owszem, jest jego nazwisko w kwaterze na Powązkach przy Batalionie „Odwet”. Tam jest grób dowódcy Batalionu „Odwet”, który później umarł i tablica pamiątkowa żołnierzy, którzy zginęli z tego batalionu i jest wymieniony Henryk Gostyński. Miał dwadzieścia lat i cztery miesiące, jak zginął.

  • Jaki miał pseudonim?

Pseudonim „Grey”. „Grey” na zasadzie książki Meissnera o pilotach polskich… „Szkoła Orląt” Meissnera. Mistrz, as lotnictwa, który przygotowywał do walk powietrznych uczniów lotnictwa, żołnierzy przyszłych, nazywał się Grey i pseudonim przyjął „Grey”. A najstarszy brat miał pseudonim„Kryza”. Przeżył Powstanie, dostał się do niewoli, przeszedł kilka obozów w Niemczech. Wylądował w Hamburgu i w innych obozach, wyzwolony przez Anglików, na wyspie Sylt osiedli, tam ich umundurowali w marynarskie stroje dziwne, w inne mundury, a to byli żandarmami. Po roku chyba wrócił do kraju.

  • Pana kontakty z konspiracją to były przez braci, tak?

Nie, jak Henryk zginął, to dostałem szału dosłownie, bo bardzo go kochałem, to był mój mistrz, naśladowałem go, on był świetnym malarzem, malował, rysował, malował obrazy i komponował portrety. Naśladowałem go jak gdyby we wszystkim. Dużo mnie nauczył, szalenie był zdolny, uważano go za asa, w szkole nazywano go małym geniuszem, w gimnazjum tak samo. W efekcie powiedziałem, że muszę się pomścić. Miałem kolegę mieszkającego po drugiej stronie ulicy, w moim wieku tak samo, Edward Kalinowski, później pseudonim „Gołąb” i spotkaliśmy mojego przyjaciela, kolegę, z którym do szkoły chodziłem od pierwszej klasy. Myśmy spytali go, czy nie ma kontaktu z podziemiem, on powiedział, że ma i właśnie szuka chętnych, to uściskałem go i powiedziałem, że nas jest dwóch, wiec dokooptujemy. Mamy radio, duży odbiornik z 1939 roku zakopany w beczce z trocinami, odkopiemy i przyniesiemy w podarunku organizacji. I tak się stało. Wykopaliśmy z beczki aparat, wprawdzie trochę nadgnił, płótna, ale to przecież fraszka, później zreperowali, lampa była chyba spalona i w szmatach. Od razu nas przyjęto. Przed dowódcą kompanii, plutonu i kaprala złożyliśmy przysięgę i od tego momentu zaczęliśmy być strzelcami uczącymi się wszystkiego. Uczono nas jak obsługiwać broń od najmniejszych pistoletów do karabinów ciężkiej broni maszynowej, pistoletów maszynowych, granatów różnego typu i tak dalej. Tak że do Powstania właściwie byliśmy wyszkoleni już w obsługiwaniu podstawową bronią jako żołnierze. Mało, cały czas ćwiczyliśmy musztrę tak zwaną z kapralem. A spotykaliśmy się w dziwnym miejscu. Nasz kapral, pseudonim „Ogórek” był ogrodnikiem u sióstr Szarytek na Czerniakowie, niedaleko Placu Bernardyńskiego, gdzie kościół Bonifacego do dzisiaj stoi, jak gdyby naprzeciw drogi prowadzącej na Siekierki. To były siostry Szarytki, miały połać ziemi, ogród, pola, poletka, dom, kaplicę, zabudowania gospodarcze i szkołę dla dziewcząt. To była szkoła pedagogiczna. To był numer chyba Czerniakowska 53/55 i tam był ogrodnik, który był później kapralem. Ale przedtem mój brat Henryk służył do mszy u sióstr Szarytek, bo najpierw służył z drugim bratem w Czerniakowie u Bernardynów w kościele, a później na Chełmskiej i u sióstr Szarytek. Do 1938 roku służył u sióstr Szarytek do mszy, ale ponieważ już wyrósł, był młodzieńcem z wąsikiem i przystojniakiem dosyć i dziewczęta się w nim podkochiwały, wobec tego siostry podziękowały mu, powiedziały, żeby młodszego brata przyprowadził. On mnie przyprowadził i służyłem do mszy. Później wciągnąłem kolegę Tadeusza Wilczyńskiego, pseudonim „Łopata”, i on tam służył do mszy razem ze mną. Później tak się złożyło, że przestałem tam służyć, kończyłem szkołę, szóstą klasę i poszedłem na komplety do Batorego. Chodziłem do Batorego, a Tadeusz Wilczyński tam pracował służąc do mszy przy ogrodniku między innymi jako pomocnik ogrodnika. Jeszcze pracował tam starszy z braci Makowieckich, który był później naszym sekcyjnym w sekcji drużyny, w której byliśmy u kaprala „Ogórka”. Obaj tam pracowali z nim i należeli do organizacji, którą organizowali „Jaszczur”, Józef Kędzierski, wtedy był jeszcze sierżantem, ale już był dowódcą kompanii i jego brat Edward Kędzierski, pseudonim „Gad”, który był plutonowym. Byliśmy w 3. plutonie. Pamiętam, że ciągle mieliśmy zbiórki, to było u wylotu na Siekierki, tam były łąki, pola aż do Siekierek, jeziora, w stronę Siekierek droga prowadziła, most był drewniany, i w zasadzie mało ludzi chodziło. Tam były tylko poletka i domy badylarzy w tym zaułku całym. Tam właśnie odbywały się nasze spotkania konspiracyjne. Mnóstwo ludzi tam przychodziło, bo i inne oddziały też miały, w sąsiednich domach nawet. Pamiętam moment, kiedy dwa dni przed Powstaniem był alarm, tak jakby do Powstania, byliśmy skoszarowani na noc, wieczorem przyszliśmy i nawet w inspektach, cieplarniach byliśmy skoszarowani. Przeszła reszta drużyn, kilka drużyn było, jeszcze z innych kompanii ludzie, mnóstwo ludzi, mało tego, pamiętam, że dowódca, właśnie „Kryska” chyba, był tam, w płaszczu, wysoki, zajechał wóz pełen czegoś, plandeką przykryty i żeśmy przez całą noc siedzieli, czekali. Wyobrażaliśmy sobie, że ten wóz jest pełen broni, amunicji. W nocy samoloty latały, artyleria niemiecka strzelała, reflektory po niebie łaziły i cała noc była burzliwa, pełna niesamowitych przeżyć. Nie spaliśmy oczywiście całą noc, czekaliśmy do rana i okazało się, że nad ranem przyszedł rozkaz, żebyśmy się pomału ulatniali i wracali z powrotem do domów i po jednym, po dwóch, różnymi drogami dziesiątki ludzi się porozchodziło. Z tym że nawet braciom nie powiedziałem, że należę do organizacji, nikomu. Mamie tylko, jak szedłem na pierwszy alarm, powiedziałem, że idę. Wziąłem rzeczy do wymiany, w chlebak coś do jedzenia i odszedłem. Przyszedł Czesław (brat) i usłyszał, że idę, więc nie chciał mnie puścić, bo nie wiedział co to za organizacja, myślał, że do AL-u należę, twierdziłem, że nie, że jest alarm, musze pójść i poszedłem. Okazuje się, że on też poszedł później. Czesław w zasadzie nie mieszkał w domu, tylko mieszkał u swojej dziewczyny często na Żoliborzu, czy u znajomych na Żoliborzu, bo ona wynajmowała pokój, dziewczyna, która u sióstr Szarytek uczyła się w szkole, później śpiewała w chórze. Pamiętam, jak służyłem do mszy, śpiewała „Ave Maria”, inne pieśni. Spotykałem się z nim w umówionym miejscu i kontakt mieliśmy. Jak już Powstanie się zbliżało, to on wrócił do domu. W zasadzie dwa dni później, o jedenastej godzinie już byliśmy skoszarowani do Powstania. On już wcześniej poszedł, o szóstej rano już go nie było. Najstarsza siostra nie wróciła do domu. Były u nas ciotki, przed bombardowaniami nocnymi przyszły do nas się schronić, ale ojciec je wyprowadził w pierwsze dni Powstania, żeby wróciły do siebie i nie wrócił sam. Została tylko mama z dziesięcioletnim braciszkiem i dwie siostry.

  • Jak pan zapamiętał 1 sierpnia 1944?

Niesamowity. Było tak że nasza drużyna była tam... [w] 22. kompanii, była drużyna 21. kompanii, w której odkryłem, że jest mój bliski kuzyn Tadeusz Głuszyński i drużyna sanitariuszek też z tego zgrupowania jak gdyby. Przybiegł plutonowy „Gad” i wydał rozkazy w imieniu dowództwa, że mamy chwilowo zostać w odwodzie, bo okazuje się, że nie dowieźli broni. Zostawił nam dwa karabiny z 1939 roku, mauzery, amunicję w patronach i do tego granaty siekańce z 1939 roku. Dostaliśmy opaski oczywiście wszyscy, założyliśmy. W pierwsze dni Powstania opaskę zakładaliśmy na lewą rękę wszyscy. W efekcie zaczęło się Powstanie. Jak piąta godzina wybuchła, dosłownie alarm, i po alarmie strzelanina niesamowita, bo zaatakowano koszary, a nasz plutonowy się ulotnił z tymi, co mieli broń i poszli na pierwsza linię i okazało się, że to jest po drugiej stronie koszar. Tak się zaczęło. Z nami była 10. kompania częściowo uzbrojona, mnóstwo ludzi, przeszło stu ludzi albo więcej i kompania szykowała się do wymarszu. Nam kazano stać na warcie i czekać na rozkazy, więc czekaliśmy. Łącznik miał na rowerze mieć kontakt z kompanią, oczywiście jej nie miał, bo już odcinki, gdzie bliżej koszar, stacji pomp, naszej dawnej szkoły, to już byli Niemcy i tam walki trwały w tym czasie. Pociski świetlne i inne leciały w naszym kierunku, gwizdały, z drugiej strony też już był atak, w całej Warszawie. Samoloty pierwsze zaczęły lecieć, to nie były na razie bombowce, tylko szturmowe samoloty niemieckie, tak zwane Focke-Wulfy. Każdy miał przywieszoną bombę pod kadłubem, tak że niesamowity to był obraz, bo bomba była niewiele mniejsza jak sam samolocik i leciały nisko, już bombardować odcinki, gdzie powstańcy rozpoczęli. To był pierwszy dzień. Tak przenocowaliśmy, trzy drużyny, następnego dnia zaczęli wycofywać się poranieni powstańcy z ataku, więc kilku mniej rannych z dziesiątkami, a później setkami powstańców i młodzieży, wszystko się wycofywało w stronę Sadyby, Wilanowa, a my dalej twardo staliśmy na warcie czekając na rozkazy. Łącznik próbował nawiązać [kontakt], nie mógł, później się dowiedzieliśmy od rannych, co się wydarzyło. Wobec tego zostaliśmy po drugiej stronie koszar, nie wiemy, co z sobą robić. Przywieźli rannego podoficera powstańczego w mundurze pilota, czy… W każdym bądź razie wyglądał jakby był pilotem, ranny był niesamowicie, bo w kość krzyżową i sparaliżowane miał nogi. Sanitariuszki nasze od razu go opatrywały, dezynfekowały ranę, czymś smarowały, przysypywały, bandażowały, ale to nie pomagało. Po trzech dniach wyglądało na to, że gangrena go zaczyna brać, bo czerwone się wszystko zrobiło, sczerniało, rana niesamowita, nogi sparaliżowane, tylko umysł działał. Pamiętam, że miał gorączkę i był niesamowity. On zaczął nas straszyć, bo żeśmy oblegli go drużyną całą z kapralem, a on mówi: „Chłopaki, oszukano nas!” Pierwsze dni Powstania odebraliśmy fatalnie zupełnie. „Oszukano nas, powiedziano, że jest broń, że jest wszystkiego dostatek, że jesteśmy w stanie Niemcom się przeciwstawić, a tu okazuje się, że broni nie ma. Nawet jedna trzecia oddziałów nie dostała broni i wszyscy wyrzucili, co mieli, granaty, postrzelali amunicją, jaką mieli i musieli się wycofać, poranieni, pozabijani. I tak to wygląda? – mówi – Uciekajcie do lasu do Kabat, do Lasów Chojnowskich, bo inaczej to was Niemcy tu załatwią, bo przecież wypady będą robić z koszar, albo będą zza Wisły tutaj się ładować, bo w końcu muszą gdzieś uciekać przed Rosjanami.” Więc blady strach niby padł na wszystkich, ale myśmy mu nie dowierzali, ranny, przerażony. Proszę sobie wyobrazić bohaterstwo jednej z sanitariuszek. Piękna niewiasta, młoda dziewczyna, pamiętam, może się zakochała w nim, bo przystojny był ranny, serdecznie się nim zajmowała, postanowiła, że go przewiezie przez Niemców do szpitala na róg Rozbrat, Czerniakowskiej. Wykombinowaliśmy od badylarzy wóz, konika dały siostry chyba, słomą wymościliśmy niewielki wóz, jakby pół-koszyk, i na słomę, oczywiście on przebrany już w ubranie cywilne, ona założyła opaskę Czerwonego Krzyża, biały kitel, siostry szpitalnej czepek, przeżegnała się bidula, konika zacięła i pojechała z nim. Co się okazuje, później się dowiedziałem już od „Kryski”, że to był jednak od „Kryski” człowiek, który został ranny i przeżył. Niemcy ich przepuścili jakimś cudem, wprawdzie ich maglowali niesamowicie, ale przepuścili i ona go dowiozła do szpitala, wyleczyli go i przeżył. Tak że to się szczęśliwie skończyło, ale bohaterstwo jej było nieprawdopodobne zupełnie.

  • Zna pan nazwiska…?

Nie, nie znam i nie doszukałem się. Pytałem, gdzie tylko możliwe, nie doszukałem się, bo on z innego oddziału był, nie z naszej kompanii, tylko tam było kilka oddziałów i zlepek różnych oddziałów, później jeszcze doszły oddziały „Radosława”. Ponieważ tak się działo, postanowiliśmy przedrzeć się do naszych kompanii, więc najstarszy przejął karabin i granaty, 2. drużyna 21. kompanii drugi karabin i granaty. Doszło do tego, że siostry dołączyły chyba do 10. kompanii, bo nas nie chcieli przyjąć, bo tam było co najmniej dwie trzecie bez broni, tylko jedna trzecia miała broń i to był zlepek ludzi przygotowanych dopiero, że dostaną broń, będą walczyć i wyruszyliśmy po to, żeby jakimiś drogami obejść i dostać się. Doszliśmy do ulicy 29 listopada jak gdyby, ale tam już był ostrzał, ponieważ stacja pomp, była wieża z karabinem maszynowym i Niemcy byli na stacji pomp. Później Szwoleżerów późniejsza, czyli Agrykola jak gdyby – to samo, szkoła nasza olbrzymia – to samo. Tam byli Niemcy, więc kombinowaliśmy, może uda nam się kanałami przejść, ale powiedziano nam: „Nie, nie róbcie tego, bo wyleziecie na Niemców, bo nie wiadomo, gdzie są powstańcy, czy Niemcy nie opanowali już aż do Solca czy Łazienkowskiej tego terenu i tędy chyba nie.” Doszliśmy do wniosku, że albo nad Wisłą uda nam się przejść, ale z kolei nas pouczono, że na moście są Niemcy, tak że też chyba nie da rady tamtędy. Wróciliśmy do Nowosieleckiej do sióstr Nazaretanek. Tam był niemiecki rozbity bunkier, rozwalony, popękany, odłupany, tam Niemcy zginęli i poszliśmy do sióstr Nazaretanek dowiedzieć się, czy tu nie ma rannych powstańców. Byli, siostry trzymały rannych w piwnicy i doglądały, podkarmiały trochę. Mnóstwo rannych, młodych, starszych i przypadkowych ludzi starych, poranionych. Obraz przykry, bo okazało się, że tam nie było lekarza, który by prawidłowo się zajął, tylko siostry, które potrafiły coś robić, sanitariuszki opatrywały. Jakiś ranny prosił mnie, żebym dał znać rodzinie na ulicy Iwickiej (od Chełmskiej mieszkali) jeśli tam będę, bo on nie ma jak, a jest ciężko ranny i nie wie czy przeżyje. Może uda im się przyjść, czy zabrać go. Spisał mi adres. Myśleliśmy, że ranni mają jakąś broń, oczywiście żaden nie miał, bo zabrali ci, co nie byli ranni. Wracając spotkaliśmy kompanię 10. idącą w sposób, powiedziałbym, niefachowy jeszcze, jeszcze nie mieli wprawy, szli hurmem, po obu stronach ulicy, część miała broń oczywiście, a część bez broni. Jak doszli do nas pytając, czy można dalej iść, więc przekazaliśmy im wszystkie dane, że tu nie można, tam nie można, można tylko próbować przedostać się (co my też chcieliśmy) w stronę Śródmieścia… w stronę sejmu, Łazienek, tak kombinować, może tam się uda prędzej. Nasz najstarszy kolega z karabinem i granatami przystał do nich, a nas już nie chcieli przyjąć i zostaliśmy na lodzie. Pierwsze dni Powstania były bardzo przykre.

  • kontynuacja 2007-01-22

Rozwój wydarzeń w toku walk w pierwszy dzień i następny spowodował rozdzielenie nas, drużyny kaprala „Ogórka” 22. kompanii szturmowej i drużyny z 21. kompanii szturmowej tego samego zgrupowania i chyba drużyny sanitariuszek, bo ich było sporo. Zostaliśmy po drugiej stronie koszar. Tam się rozegrała cała sprawa. Nasze kompanie przesunęły się w stronę Rozbrat, w stronę Łazienkowskiej, Solca. My zostaliśmy na Sielcach, w stronę Czerniakowa, czyli u wylotu drogi prowadzącej na Siekierki. Pierwsza rzecz – mieliśmy chęć przedostania się do tych kompanii z powrotem. Ale wypadki były nieprawdopodobne. Po nieudanym ataku na koszary wycofywało się mnóstwo ludzi. Mężczyzn przeważnie młodych, starszych. Wszystko zdenerwowane, w popłochu, setki dosłownie idące w kierunku Sadyby. Na Czerniaków, Sadybę. Chcieli się dostać gdzieś do Kabat czy w ogóle uciec, bo co kto miał, wyrzucił. Granaty, butelki z benzyną czy wystrzelał naboje w pistolecie. Właściwie nie było czym walczyć. Pierwsi ranni też byli, na noszach niesieni w kierunku Sadyby. Przyniesiono nam rannego. Ranny w kręgosłup, sparaliżowany. Zajęto się nim. On nas wprowadził w taki mały popłoch. Sanitariuszka przewiozła go w stronę Rozbrat. O dziwo, jak się później dowiedziałem, Niemcy ich przepuścili. Chociaż wszyscy wątpili w to, czy ich przepuszczą. Walki [trwały] naokoło, słychać było wybuchy, strzelaninę. Świszczały kule z jednej, z drugiej strony. Na Sadybie okazało się, że rozpoczęła się walka. Komendant Sadyby, tych oddziałów miał podobny pseudonim, jak się później okazało, jak nasz dowódca 22. kompanii, a więc „Jaszczur”. Po kilkugodzinnej walce, siły niemieckie były przeważające i ci z Sadyby przeszli z powrotem w konspirację. Pozrzucali opaski, pochowali broń. Między ludźmi się pochowali. Wśród rodzin, wśród znajomych. Gdzie kto mógł. Część przedostała się polami na Mokotów i w stronę Kabat chcieli się dostać. Chociaż część prawdopodobnie zginęła, bo Niemcy już byli po drugiej stronie jeziora na Sadybie, odnogi Jeziora Czerniakowskiego. Sanitariuszki gdzieś się ulotniły, nie wiem czy dołączyły do jakiejś kompanii, w którym kierunku poszły. Natomiast zostały nasze dwie drużyny. Drużyna w 21. kompanii, w której był mój bliski kuzyn Tadeusz Głuszyński. Brat jego Jerzy Głuszyński był w mojej kompanii 22. Tylko on był już po tamtej stronie. Nawet miał Stena i do końca z tym Stenem walczył na Przyczółku Czerniakowskim. A Tadeusz ze swoją drużyną poszli w kierunku Wilanowa i Kabat. Na Sadybie ich Niemcy przycisnęli, bo w tym czasie i w Wilanowie i na Sadybie działali. Oni chcąc nocą przedostać się na tamtą stronę i bocznymi drogami iść jednak w [innym] kierunku, żeby ominąć niemieckie oddziały, weszli do jeziora chcąc przepłynąć jezioro i starać się dalej polami, łąkami przedostawać. To im się nie udało. Niemcy zaczęli strzelać do nich jak byli w jeziorze. Zabili któregoś, poranili. Mój kuzyn w szuwary się schował (tak jak później słyszałem) i do nocy siedzieli w jeziorze. Noce już były chłodne, pozaziębiali się. Wyszedł nocą, wrócił na Sielce, bo mieszkał przy Zakrzewskiej chyba i rozchorował się. Wspominam to, dlatego żeby wytworzyć sytuację. Później dowiedziałem się od jego kolegi, że próbował przedostać się inną drogą, przez Łazienki, tamtędy, żeby się dostać na drugą stronę w kierunku Łazienkowskiej. Podejrzewał, że tam operują te kompanie, bo dokładnie nie wiedzieliśmy nawet. I zginął. Gdzieś, w którymś momencie zginął. Natomiast my musieliśmy się rozproszyć, dlatego że Niemcy zaczęli działać. Z koszar wyjechała kolumna cała. Czołgi pojechały w kierunku Sadyby, ale stanęły przed Placem Bernardyńskim i zaczęły ostrzeliwać. Pochowaliśmy się jak przedtem w cieplarni, gdzie tylko możliwe. Natomiast kapral tej drużyny był ogrodnikiem u sióstr Szarytek. Ujawnił się, że jest ogrodnikiem i tam „przytulił” się w gmachu. I ci pomocnicy, dwaj koledzy – nasz sekcyjny Makowiecki i mój kolega Wilczyński, który też pomagał w tym ogrodnictwie – ta trójka tam z siostrami siedziała na wszelki wypadek. Nawet jak Niemcy by wpadli to oni mieli papiery, że tu pracują u sióstr. Natomiast reszta – byliśmy załatwieni. Pamiętam tylko sekcję naszą. Znałem wszystkich blisko i pamiętam ich nazwiska. Przypomniałem sobie ich pseudonimy. Od Tadeusza Wilczyńskiego, jeszcze żyjącego, dowiedziałem się resztę. W efekcie tylko te sekcje pamiętałem. Konspiracja polegała na tym, że tylko znaliśmy się z pseudonimów, a nie z nazwisk. Tak samo dowódcy nasi, tak samo nasza kompania. Wiedzieliśmy, że to tylko 22. szturmowa. Później dopiero człowiek wiedział jak to wygląda dalej. Rozproszyliśmy się. Postanowiliśmy wrócić do domu chwilowo i stamtąd próbować działać dalej. Pierwsze dni były przykre bardzo, bo Niemcy robili wypady. Buszowali po całych Sielcach. Mieszkaliśmy na rogu Czerskiej i Chełmskiej, trzy bloki były podobne i duży blok z tyłu, nieskończony, gdzie były olbrzymie schrony. Setki ludzi w tych schronach siedziała. Pamiętam, że skonstruowałem sobie lunetę (jeszcze przedtem) z dwóch soczewek wypukłych, jednej wklęsłej. Była to luneta na zasadzie takiej siedemnastowiecznej. Na jedno oko, ale świetnie przybliżała. Widziałem na dużą odległość. Obserwowałem Niemców jak wyruszali w naszym kierunku. Zostałem tylko bliżej z kolegą, który mieszkał naprzeciwko domu. Umówiliśmy się, że będziemy próbować przedostać się. Wyruszyliśmy w kierunku Belwederskiej na razie nie wiedząc jak to wygląda tam. Myśleliśmy, że może uda nam się na Dolną dostać czy na Puławską czy na Dworkową. Jakoś w tym kierunku, żeby obejść i później dołem przedostawać się koło Łazienek. Człowiek nie wiedział gdzie są Niemcy, gdzie są nasi. Kiedy minęliśmy ulicę (a cała Chełmska była jak martwa, wyludniona zupełnie, żywego ducha, bo wszyscy siedzieli w schronach, czekali tylko kiedy Niemcy wpadną i zaczną wyciągać ludzi, bo tak było i część nawet rozstrzeliwali) przeszliśmy Iwicką, później Sielecką i jak doszliśmy do ulicy Stępińskiej, to seria z karabinu maszynowego w naszą stronę. Cofnęliśmy się. Jak przestali strzelać, to pierwszy Edzio przeskoczył, tylko iskry szły z bruku, a później ja. O dziwo, udało nam się. Następna ulica to była Górska. Wszystkie były pod obstrzałem. Okazało się, że tam są Niemcy, gdzieś u wylotu dalej i te ulice są pod ostrzałem. Dopadliśmy domu jakiegoś niedaleko Belwederskiej. Nagle słyszymy jadący czołg i strzelaninę. Więc – do bramy, do wnętrza podwórza. Gdzieś tam żeśmy się schowali. Ale widzimy, że ten dom jest pusty zupełnie, że ludność pouciekała z tych domów. Więc tu Niemcy widocznie zaglądali i coś dziwnego czynili już. Doszliśmy do wniosku, że jeżeli tu przyjdą i opanują ten dom, to po nas. Żeśmy się za szopy schowali na podwórzu. Czekamy, co dalej. Strzelanina, słychać wrzaski czołg przejechał, strzelał. Zawrócił i to się oddaliło. Widzimy, że tędy drogi nie ma, więc tą samą drogą wróciliśmy. Strzelali do nas znowu. Udało nam się do Sieleckiej, Iwickiej dojść a tam już nie było ostrzału. Wróciliśmy. Kombinujemy co dalej. Doszliśmy do wniosku, że przedrzemy się na Mokotów. Tamtędy może będzie łatwiej dostać się do... Czy tam ewentualnie zaciągnąć się na Mokotowie do jakiejś kompanii. To był chyba szósty, ósmy dzień, kiedy zrobiliśmy taki wypad. Nie mówiąc nic rodzinie ulotniłem się. Oni siedzieli w schronie. Mama, braciszek i dwie siostry.

  • Pan już opowiadał, jak próbował się dostać bliżej, na Czerniaków. A później jakiś pluton państwo spotkali i oni zabrali tylko tych, którzy mieli broń?

W efekcie tak było. Ale to pierwszego dnia Powstania myśmy to przeżyli. Spotkaliśmy dwóch powstańców w wieku dojrzalszym, którzy „w bardzo ważnej sprawie” (jak nam powiedzieli) muszą się przedostać do Lasów Kabackich. Widocznie łącznicy wysłani przez dowództwo. Podjęliśmy się ich przeprowadzić, bo nie znali tej dzielnicy. Przeprowadziliśmy ich. Zupełnie puste było całe dojście do Placu Bernardyńskiego, żywego ducha. Wszyscy badylarze, którzy mieszkali po prawej stronie Czerniakowskiej koło sióstr Szarytek, z jednej i z drugiej strony ulotnili się. Domy stały puste, okiennice zasłonięte. Czasami pies jakiś szczekał, biegał po terenie. Doszliśmy do Placu Bernardyńskiego i mówimy im, że jak pamiętamy to na Sadybie są Niemcy. Nawet przed Powstaniem na jakiś czas zainstalowali tam działo przeciwlotnicze koło muru cmentarnego na Sadybie. Byłem świadkiem z kolegą (bo tam chodziliśmy na komplety „Batorego” i tam były lekcje akurat w jednym domu na Podhalańskiej), żeśmy obserwowali jak montowali to działo przeciwlotnicze. Pod murem były usytuowane reflektory potężne. Sądziłem, że to działo do dzisiaj tam jest. Ale pierwsze dni Powstania tam walki były, więc nie wiadomo czy Niemcy zostali czy nie. Mówimy im o tym. Pamiętam, że im zaproponowaliśmy, że nie pójdziemy Powsińską, bo możemy się natknąć na czołg, na Niemców czy na oddział jakiś, tylko Bernardyńską za kościołem. Tak ich żeśmy prowadzili. Kiedy byliśmy gdzieś w połowie, tak żeby im powiedzieć, że wyjdą za cmentarzem (a na Sadybie muszą tak kombinować, żeby nie wpaść w ręce Niemców jeśli tam są. Później drogą, polami do Wilanowa i stamtąd do Kabat), spotkały nas dwie kobiety czy my idąc spotkaliśmy dwie kobiety, które zatrzymały się i mówią: „Panowie mamy coś dla was.” Koszyk niosła jedna. Odsłoniła koszyk a tam są cztery granaty. Dwie filipinki i dwie sidolówki. Tamci złapali po filipince a nam sidolówki zostały. Mamy sidolówkę, każdy w kieszeni. Ich podprowadziliśmy i wróciliśmy. Co najprzedziwniejsze, przeżyliśmy rzecz tragiczną. Właśnie w tym dniu, kiedy minęliśmy Plac Bernardyński i już zmierzaliśmy w stronę szosy prowadzącej na Siekierki (ale jeszcze tam nie doszliśmy, gdzieś w połowie) nagle usłyszeliśmy z tyłu jadący czołg, prujący z karabinu maszynowego, a później strzelający w stronę Sielc. Naprzeciw nam zza lekkiego zakrętu Czerniakowskiej cała kolumna Niemców wyjechała. Pancerny wóz, budy pełne Niemców na motorach. I olbrzymia kolumna – samochody, wozy pancerne i motory w stronę Siekierek, tej drogi. Zaczęli skręcać. Jeden motor się zatrzymał. Skręcił w bok, żeby kolumnę przepuszczać i z karabinu Niemiec zaczął do nas strzelać. Nie mogliśmy się cofnąć, bo czołg za chwilę wyjedzie. Powsińska łukiem trochę zakręcała na Plac Bernardyński, Czerniakowska z kolei łukiem szła do dalszego ciągu Czerniakowskiej. A oni już skręcali, cała kolumna potworna na Siekierki. A ten do nas strzelał. Cały czas [strzały]. Koło uszu, koło głowy. Te pociski lecą. A my, co naciśniemy jakąś furtkę tych badylarzy, żeby się dostać do wnętrza i gdzieś za dom, na pola, to wszystko zatarasowane. Zamknięte na głucho. Siatki zakończone drutami kolczastymi. Na bramach są zbite butelki broniące wejścia. Bramy drewniane wprawdzie, ale drzwi, antaby różne, pozamykane wszystko. Doszło do tego, że szukając drogi wyjścia biegliśmy w kierunku tych strzelających do nas. To było niesamowite! On z tych kilkuset metrów strzelał cały czas do nas. Dopiero któraś brama naparta puściła. Z radością wskoczyliśmy do wnętrza. Co się okazuje. Tu siatka od strony Czerniakowskiej, tu siatki prowadzące do budynku a przed budynkiem olbrzymia zapora, zbudowany parkan wysokości ponad dwa i pół metra, prawie do trzech metrów. Z bierwion i z drewna. Zbudowana cała zapora. Nie można przejść. Przez siatki on dalej do nas strzela. Żeśmy postanowili przeskoczyć to. Jakoś próbować. Cofnęliśmy się, rozpędziliśmy. Jeden, drugi się odbił i końcami dłoni złapaliśmy za górę tego płotu. Płot był bardzo wysoki. Strach był jakiś, że nas zastrzelą w końcu. Poza tym jeszcze ten czołg się przybliżał strzelający. Dosłownie tak, palce oparliśmy, podciągając się, przełażąc przez tę zaporę i skacząc w dół. To nam się udało. Wtedy już byliśmy osłonięci. Biegiem do tego domu. Jakaś furtka była za domem, więc okrążyliśmy dom i w pola. Przez parkany na pole i w kartofliska. Kartoflisko już było wysokie dosyć i po żołniersku żeśmy się czołgali w tych kartofliskach patrząc, co dalej. On przestał strzelać. Na szczęście żaden za nami nie pobiegł. Czołg pilnował całej kolumny i pojechali na Siekierki. Aż do Wisły zajęli tereny. A my wróciliśmy mając w kieszeni po sidolówce. Taka przygoda była w tych pierwszych dniach. Później wyruszyliśmy na Mokotów. Było tak, że postanowiliśmy już nie iść ulicą, tylko u wylotu Iwickiej, po drugiej stronie, była posesja wielka, gdzie był przytułek jeszcze za cara zbudowany dla starców, gdzie siostry zakonne opiekowały się tymi staruchami. Gotowały im, tam mieszkali chorzy, starzy. Ale to było gmaszysko olbrzymie. Za tym gmachem w stronę kościoła św. Kazimierza, dalej, było wejście do parku. Tam był taki park. Nieduży, ale piękny, porośnięty starymi drzewami wysokimi, różnymi. Kasztany, topole, lipy. Woda była. Myśmy postanowili tamtędy przedostać się na szosę, ulicę Sobieskiego. Przekroczyć ją i pobiec do skarpy prowadzącej na Mokotów. Tak żeśmy zrobili. Jakimś cudem. Ponieważ myśmy się wybrali już pod wieczór, była szarówka już, jakoś udało nam się przebiec przez szosę wilanowską (niedaleko już Belwederskiej to było, w stronę Wilanowa) i tam do skarpy. Drzewa jeszcze były, nie wycięli ludzie. Rosły jeszcze drzewa olbrzymie, wysokie topole nadwiślańskie. Dostaliśmy się na skarpę. Tam, drapiąc się po tej skarpie żeśmy znaleźli się na górze i pomaszerowaliśmy w stronę Puławskiej, tych bocznych ulic. Jakoś tam żeśmy dobrnęli. Pamiętam, że na drugi dzień rano dopiero, idąc po terenach, gdzie udało nam się wyjść – zadrzewione, połacie pustych terenów i nagle – kompania ćwicząca. Zobaczyliśmy mnóstwo żołnierzy maszerujących, ćwiczących. Bez broni, natomiast w kombinezonach wszyscy byli. Mieli szaro-granatowe kombinezony, ubrani jak wojsko zupełnie. Dusza urosła. A my mamy opaski. Od razu założyliśmy swoje opaski i idziemy. Oni maszerują. Poznaliśmy kolegę przy tej kompanii. On z kucharzem współpracował. Młodszy chyba od niego ten kolega. Powiada: „Słuchajcie. Przystąpcie do nas.” Mówimy: „Chętnie. Tylko jak to załatwić?” Poszliśmy do porucznika tej kompanii i przedstawiamy mu sprawę, że straciliśmy łączność z naszą rodzimą kompanią i czy moglibyśmy tu się jakoś włączyć. Mówi: „Chętnie. Nawet uje nam jeszcze ludzi.” Tak przynajmniej powiedział. „Idźcie do dowództwa...” – chyba na ulicy Wiśniowej w jakiejś willi czy domu było to dowództwo – „...i tam was zarejestrują i przydzielą.” Tak zrobiliśmy. Poszliśmy, dostaliśmy się do dowództwa w jakiś sposób. Przedstawiliśmy sytuację. Ale jak nas wysłuchali, że dowódcą kompanii był „Jaszczur”, że plutonowym był „Gad” a kapralem „Ogórek” to tak popatrzył jeden na drugiego i mówi: „Coś tu nie tak...” On myślał o „Jaszczurze” z Sadyby, który też był „Jaszczurem”. Wyglądało na to, że my coś kręcimy. My przysięgamy, że tak było! Znamy tylko z pseudonimów. Mówią: „No tak. Tylko że my już zamknęliśmy listę ochotników. Mamy nadmiar ludzi. Nie mamy broni, nie mamy amunicji na tyle, żeby wszyscy mogli walczyć. Jest w odwodzie trzy czwarte ludzi. Wprawdzie zorganizowanych już, ale więcej już nie przyjmujemy. Żywności nie ma na tyle, żeby zapewnić wszystkim.” Cały nasz trud poszedł na marne. Rozżaleni wróciliśmy do jego kolegi, Edwarda, do tej kompanii. Powiedzieliśmy, że niestety nie przyjmują już nowych i nie wiemy co z sobą zrobić. Przenocowaliśmy tam, a ponieważ powstańcy na Mokotowie rozbili jakąś wytwórnię sztucznego miodu, całe kompanie objadały się tym sztucznym miodem. Mieli w kostkach półkilogramowych chyba miód sztuczny. Myśmy trochę tego sztucznego miodu dostali. Każdy wziął po parę paczek. Postanowiliśmy wrócić z powrotem, kombinować, inną drogą się przedostać. Tą, co usiłowaliśmy, była nie do przekroczenia, bo tam bój był, od tej strony. Sztukasy bombardowały, walki trwały, domy się paliły, strzelanina. A tu był taki zakątek na zapleczu, gdzie te kompanie ćwiczyły, maszerowały, wdrażały się do walki. Tą samą drogą chcieliśmy wrócić. To było po południu. Doszliśmy do skarpy, ale przy skarpie w dwóch wykopanych dołach strzelniczych siedzą powstańcy z bronią skierowaną w kierunku południowym. Przed nimi była, jak gdyby stróżówka, trochę rozwalona chałupka. Rogatka była dalej, a tu była przy rogatce taka stróżówka od strony skarpy. Myśmy stanęli obaj pod tą niby rogatką, mniejszą. Oni tam siedzą. Pytamy czy jest ostrzał, czy można zejść na dół. Oni nie radzą, bo: „Tu cały czas ostrzeliwują.” Siedzą dwaj. Jeden tu, trochę dalej drugi. Przed samą skarpą, zejściem w dół. Stojąc tam zauważyłem, że za murem, jakieś sto metrów od nas mur był, odrzewiona posesja za murem, widać – na szczycie coś się przesuwa powoli. Zaniepokojony mówię: „Edziu, zobacz, co to może być.” Nie zdążyłem spytać tych powstańców, kiedy nagle przed nami – dramat zupełny. Okazało się, że to był granatnik umiejscowiony na jakiejś platformie. Przesuwał się pod murem i strzelili do nas, stojących pod tym murem. Przysięgam. [...] Ogłuszeni, zupełnie tak jakby człowiek rozum stracił. Huk, pusto w głowie, wata w mózgu. Zerknąłem tylko na Edwarda, a jemu na szyi tętnice łomocą. Okazało się, że on to samo widział u mnie. Myśmy w takim odruchu skoczyli do środka, ale będąc ciągle na linii ostrzału. Mimo tak bliskiego wybuchu tego granatu nam się nic nie stało. Żeśmy się sprawdzili. Ani nogi, ani ręce, ani głowa – nic nie poranieni jesteśmy. Naprzeciw, w kierunku tych, co strzelają, Niemców, z boku duże gmaszysko rozwalone było. Rupieciarnia jakaś. I otwarte drzwi do tej rupieciarni. Myśmy przeskoczyli, żeby z tej linii ostrzału [zejść]. Tam się schowaliśmy. W międzyczasie idzie od strony ulic porucznik jakiś sprawdzać tych na warcie. Słyszał wybuchy i idzie zobaczyć, czy się nic nie stało. Umundurowany w polski mundur. Podszedł bliżej. Ci, po tym wybuchu wyskoczyli z tych dołów i też się schowali tu, gdzie my. Przerażeni, że następne pociski w nich będą uderzać. On przyszedł, zobaczył, że ich nie ma, w tych dołach nie siedzą strzelniczych. Zaczął ich ćwiczyć. Zawołał i pod tą rogatką, pod tym budyneczkiem zaczął ich ćwiczyć. „Padnij! Powstań!” zrugał od ostatnich. My krzyczymy: „Panie poruczniku! Tu strzelają z tyłu z granatnika! Niech pan tam nie stoi, bo za chwilę strzelą!” Nie słuchał zupełnie. Oczywiście rąbnęli w to samo miejsce z granatnika. Ci akurat leżeli dwaj a ten porucznik stal nad nimi i ich ćwiczył. I jego poraniło. Poraniło mu dwie nogi. Dobrze, że nie głowę i co innego. Dopiero zrozumiał, że robi głupstwo. Ci wrócili do szańców swoich a on, kulejąc, pomogliśmy zaprowadzić go w głąb, do ulicy. Na rogu... (zapomniałem jak ta ulica się nazywała) dzisiaj tam jest park, tereny zielone, zapędził nas do kopania rowu przeciwczołgowego. Tak się stało. Wzięliśmy łopaty i zaczęliśmy kopać rów przeciwczołgowy. Parę godzin żeśmy ten rów kopali z ludźmi i na tym się skończyło. Później wzięliśmy swoje rzeczy, przeczekaliśmy do nocy i nocą ze skarpy wróciliśmy z powrotem na Sielce. Przynajmniej rodzinie pomogłem tym, że sztuczny miód im dostarczyłem. Mogli trochę podjadać.

  • Później pan do „Kryski” się dostał?

Nie, nie dostałem się. „Kryska” był moją rodzimą kompanią. Cały czas czułem się żołnierzem „Kryski”. Nawet będąc w „Oazie”. 12 (chyba) sierpnia Czerniakowską do Chełmskiej doszedł szpital z chorymi i rannymi. Setki ludzi, jedni drugich prowadzili, o kulach, poharatani, chorzy. Starcy, młodzież i ranni. Pomogliśmy im dostać się do przytułku, z ruska nazywanego, prijut. Tam, u tych sióstr zakonnych ten szpital się ulokował. Z lekarzami, siostrami, pielęgniarkami. Później dołączył chyba jakiś drugi. Jak gdyby w dwóch kolumnach do tego szpitala. Moje siostry się włączyły, opiekowały się tymi chorymi, rannymi. Nocą, któregoś dnia, nadleciały alianckie samoloty i zaczęły zrzucać na spadochronach broń. Zrzuty różnego rodzaju. Ale wiatr zniósł większość w stronę Czerniakowskiej a tam Niemcy już przygotowani z wozami, kolumna cała podjechała i te zrzuty, wszystko zabrali na wozy. Na naszą część, właściwie nad ranem spadły tylko dwa spadochrony z tymi pojemnikami. Zabezpieczyła ludność gdzie to spadło. Później powstańcy z Mokotowa przyszli i zabrali. Pamiętam, że przez tę lunetę obserwowałem jak Niemcy z tymi zrzutami wozami wracali do koszar. Niesamowite wrażenie. Dopiero chyba 14 sierpnia z Mokotowa powstańcy przeszli na Sielce. Ale nie nasz teren tylko w okolicy ulicy Grottgera, Belwederskiej i tam, gdzie była fabryka Bruhn-Werke, na tych uliczkach. Tam wyparli Niemców i tam walki trwały. Ale cały czas była walka, ostrzał i też nie można było tam nawet podejść. Dopiero gdzieś 18 zawrzała sprawa na Sadybie i Sielcach. Powstańcy przyszli już z Sadyby, czyli z Kabat, Lasów Chojnowskich część przedostała się. Ci, którzy w konspiracji zostali na Sadybie pod wodzą „Jaszczura” z powrotem powstali, zawiązali tam „Oazę”. Tam żeśmy od razu doskoczyli i już 19 czy 20 sierpnia dołączyliśmy do oddziałów „Oazy”. Zorganizowano z nas kompanię. To miała być kompania, która będzie uzupełnieniem. Tak się stało. Część starszych, którzy mieli pistolety ze sobą, jakieś granaty, byli włączani do kompanii na Chełmskiej czy do tych, co na Sadybie przeciwko Niemcom byli i walczyli. Bo za jeziorem byli Niemcy i cały czas tam trwała wymiana ognia. Efekt był taki, że z części tej kompanii, to chyba był pluton, w którym byłem, uczyniono oddział łączności. Nas zorganizowano. Ponieważ to było parę kilometrów od fortu na Sadybie do ulicy Chełmskiej, gdzie była pierwsza linia w stosunku do tych, co od strony koszar atakowali, parę kilometrów, utworzono taką sztafetę łączności. Po dwóch strzelców, łączników co dwieście metrów mniej więcej. Taka sztafeta. Meldunki szły od fortu do ulicy Chełmskiej. Przez dwa dni, dzień i noc, żeśmy brali udział w roznoszeniu meldunków. Gęsto te meldunki szły. Jeden niósł meldunek a drugi czekał na ewentualny drugi, albo w drugą stronę jak przyszedł. To była bardzo szybka sprawa. Biegiem wszystko się załatwiało. Fakt jest, że byliśmy głodni cały czas. Ale ci badylarze na Placu Bernardyńskim, na przykład mieli pomidory w tych inspektach, w cieplarniach, już przebrane przez ludność, ale jeszcze trochę było. Tam żeśmy się przekradali trochę. Te pomidory do chlebaka i żeśmy zajadali pomidory. Chociaż tyle. Pamiętam, że raz czy dwa razy zupę nam doniesiono. Wśród tej sztafety dwóch niosło zupę i po kubku zupy pomidorowej żeśmy zjedli. Tak, że cały czas byliśmy głodni. Nasz porucznik, [był] bardzo sympatyczny i bardzo ludzki człowiek, opiekował się nami serdecznie i zawsze nas zastawał na posterunku. Ile razy szedł sprawdzić, to myśmy w jednym miejscu się meldowali, że jesteśmy na posterunku. Widząc nasze zaangażowanie obu nas przydzielił na Chełmską do kompanii. To była kompania, chyba to był sierżant podchorąży „Andrzej Biały”. Do tych oddziałów nas przydzielono na stałe, żebyśmy w jednym miejscu byli na zawołanie. Nosiliśmy meldunki dzień i noc. Któregoś dnia trzech nas wyruszyło po kartofle, żeby mieć co jeść. Wzięliśmy jakieś motyki, worki i poszliśmy ukopać kartofli trochę. Znaleźliśmy się w parku na Chełmskiej, żeby nas drzewa osłaniały przed ewentualnym ostrzałem od Sobieskiego. Tam, wychodząc z tego parku, było wielkie pole i kartoflisko. Kiedy już znaleźliśmy się na odsłoniętym terenie przy kartoflisku, nagle posypały się strzały. Okazuje się, że siedzieli na drzewach, dalej, snajperzy i zaczęli strzelać do nas. Wycofaliśmy się na tyle, żeby chociaż drzewa trochę nas osłaniały w tym parku. Okazuje się, że oni tak celnie strzelali, że tylko gwizdały nam kule cały czas po głowie dosłownie, po plecach. Wpadliśmy na jakąś łachę piachu z kępkami trawy. Odsłonięci zupełnie. Kawał trzeba było przebiec, żeby uciec stamtąd. Leżymy i te kule coraz bliżej. Jedna uderzyła rzeczywiście bardzo blisko. Dosłownie przed moją głową. Osypało mi piachem oczy. Zerwałem się jak [zając]... i biegiem, padając, biegnąc zakosami wyrwałem się. Tamci za mną. Tak żeśmy bez kartofli wrócili z powrotem. Któregoś dnia nadleciały samoloty. Zbombardowały część Sielc. Na Iwickiej domy porozwalali, na Czerskiej dom rozwalili, zbombardowali do dna, gdzie siedzieli ludzie setkami. Pozabijali część ludzi. Poranili mnóstwo. Obok dom, obok naszego na rogu Czerskiej, bomby zapalające upadły. Oblały dom środkiem palnym. I na zewnątrz. Żeśmy gasili obsypując piachem. Mnóstwo ludzi rannych wyciągało się z tych piwnic, schronów. Kompania była rozlokowana róg Czerniakowskiej i Chełmskiej oraz przy ulicy Grochalskiej, następnej, małej ulicy, która nie istnieje dzisiaj. Tam był sklep duży, spożywczy. Odkryli raz w piwnicy tego domu, że są w beczce śledzie. Śledzie powstańcy wyciągnęli i każdy po parę śledzi dostał, żeby miał co jeść. Słone to oczywiście było. Część nawet rodzinie podrzuciłem. Nocą. Znaliśmy hasło, odzew. Tak że każdy niosąc meldunki znał.

  • Pan był na Sadybie aż do momentu upadku Sadyby?

Tak. Którejś nocy niosłem meldunek Polkowską ulicą do Teresińskiej. Tam Jedwabnicza dochodziła, a dalej Teresińska, która aż do Czerniakowskiej dochodziła. Dzisiaj nie dochodzi, jest skrócona. Tam była następna placówka łączników. [Jak niosłem] meldunek, nagle pocisk uderzył przede mną i poranił mi szyję w jednym i w drugim miejscu. Odłamki, widocznie muru, głowę mi poraniły. Tak powierzchownie już. Ale to były dwie rany na szyi. Taki zakrwawiony wróciłem. W punkcie opatrunkowym zrobili mi opatrunki. Okazało się, że człowiek był brudny, od wapna zakurzony i wdały mi się nawet ropnie. Przecinali te ropnie, musieli całą głowę zabandażować, bo jeszcze były ranki. I taki zabandażowany już byłem. Kiedyś od szpitala szedłem ulicą Jedwabniczą i tam uderzył pocisk. Podmuch tego pocisku rzucił mnie na stertę belek i niesamowicie potłukł. Potłukłem głowę, potłukłem biodro całe, kręgosłup. Tak, że ledwo łażąc wróciłem. Ale nawet nie mówiłem nikomu i starałem się nie dać znać po sobie, żeby mnie nie wyeliminowali z akcji. Parę dni przed Sadybą zbombardowaną, nocą, po przyniesionych meldunkach dostaliśmy rozkaz pilnowania wziętych do niewoli Niemców. Zamknięci w pralni, w piwnicy siedzieli. My przed pralnią żeśmy ich pilnowali. Sami trochę, jeden po drugim posypiali. W pewnym momencie słyszymy potworne wycie „krów” czy „szaf”. Rakiety spadły na dziedziniec przed domem naszym, w róg domu. Siła wybuchu potworna! Nie do wiary zupełnie. Wszyscy ogłuszeni. Rzucało nas o beton. Mnie znowu o ścianę i beton. Znowu biodro mi całe potrzaskało. Z tego podmuchu otworzyły się drzwi tej pralni, z hukiem. Okna wprawdzie były workami z piaskiem zasłonięte, ale podmuch sprawił, że te drzwi się otworzyły. Niemcy wyskoczyli krzycząc: Mein Gott! Mein Gott! Przerażeni byli bardziej jak my. Dosłownie. Ich z powrotem żeśmy do tego wnętrza wprowadzili, zamknęli drzwi. Z góry nadbiegli powstańcy i wnieśli na noszach ranną sanitariuszkę. Dwie sanitariuszki szły od strony szpitala, wracały i znalazły się tu, gdzie te rakiety upadły. W najbardziej przykrym miejscu. Rzuciło je o jakieś belki, gruzy, sterty cegieł. Jedną poraniło tylko w nogi, a drugą fatalnie, bo i w głowę i bok cały, miała ranę głęboką, nawet pośladek wyrwany, nogi. Cała była poraniona. Głowa najtragiczniej. Zanim znieśli karbidówkę to resztki świec żeśmy palili. Trzymali. A sanitariusz z innymi, pielęgniarką jakąś, ją opatrywali. To, co mieli, zatamowali trochę krew, przyłożyli opatrunki. Na nosze. No i kto teraz zaniesie? Żeśmy obaj i dwóch innych, we czterech wzięli te nosze. Było trzysta, czterysta metrów do szpitala. Nocą, w czasie ostrzału, żeśmy nieśli ją. Okazuje się, że człowiek leżący, bezwładny jest wyjątkowo ciężki. My, omijając te wszystkie gruzy na jezdni, na chodnikach jak tylko słyszeliśmy, że „szafa” atakuje, wycie tej „szafy”, to kładliśmy ją i sami gdzie można było kładliśmy się, żeby przeczekać. Pociski leciały, rwały się na Iwicką, na inne rejony. Zanieśliśmy ją do tego prijutu, do tego szpitala powstańczego. Tam sodoma dosłownie. Na schodach prowadzących na parter, później na piętra pełno leżących rannych, siedzących. Przejść nie można było. Jeden jęk z tego szpitala dochodził. Jakimś trudem utorowaliśmy drogę, żeby ją wnieść do środka. Żądamy, żeby szybko ją opatrzyli, bo jest ciężko ranna. W szpitalu nie chciano jej nawet opatrzyć, ponieważ na stole operacyjnym jakieś osoby były operowane. W tym pomieszczeniu, gdzie rannych przyjmowano też leżeli i czekali na opatrzenie. Któryś z nami będąc, zdenerwowany, wyciągnął Visa i powiada: „Jak nie weźmiecie jej na stół, to zastrzelę!” – tak do lekarza. Lekarz mówi: „Proszę pana, przecież nie jesteśmy w stanie przerobić tego, bo tylu rannych jest i trzeba wszystkich opatrzyć.” Jakoś wymógł na nim, że ją wzięli na stół i opatrzyli. Ale lekarz pokiwał głową i mówi: „Nie rokuję tu nic dobrego.” Ale pozakładał opatrunki. Ona była nieprzytomna już. A jeszcze przed tym, zanim straciła przytomność, prosiła żeby jej tylko włosów nie obcinać. Takie to było przykre i takie niesamowite zupełnie. Rano nam dalej sześć „krów”, pocisków dołożono. W to samo miejsce dosłownie. Tak, że niewypały nawet leżały dwa na ulicy. Rano dowódca oddział wyciągnął z tego domu, bo wszyscy byli pomęczeni, udręczeni, głodni. Przeniósł oddział. A przed tym wszystkich na ulicy ustawił. Dwóm powstańcom kazał odprowadzić tych Niemców na punkt zborny, gdzieś na Mokotów. Nie wiem, czy ich doprowadzili czy nie. Sami, opłotkami, bocznymi przejściami, zajęliśmy dom za ulicą Teresińską. Taka willa czy dom, z ogrodem. Puściuteńki. Otworzyli ten dom. Całą kompania zaległa. Pamiętam, że nawet wysłano mnie i powstańca po zupę do tego szpitala, bo tam czasami zupę dawano powstańcom. Wzięliśmy ze sobą kocioł, i pomaszerowaliśmy tam. Kiedy odczekaliśmy, nalano zupę pomidorową, jak zwykle, ten kociołek był spory. Za uszy trzymało się i tak żeśmy tę zupę nieśli. Przejściami bocznymi żeśmy doszli do Jedwabniczej. Tam, idąc po takich łączkach, staraliśmy się dojść do tej [willi]. Wtedy zaczął snajper do nas strzelać. Parę razy gwizdnęły kule i nagle słyszymy stukot. Przestrzelili nam kocioł z zupą. Poniżej tak, że zupa zaczęła się ulewać trochę. Postawiliśmy ten kocioł, patrzymy – jest dziura w kotle. Ponieważ to daleka odległość dosyć była, gdzie on siedział na drzewie i strzelał, więc pocisk nie miał już siły przebić na wylot, tylko w zupie został. Ale trochę się ulało tylko. Donieśliśmy zupę. Tak byliśmy zmęczeni, że nawet nie chciało się jeść tego wszystkiego. Później trochę zjadłem tej zupy i ten kolega, co ze mną był. Nagle przywieziono zza Wisły, (część oddziałów z Grochowa się przedostało, połączyło) ciężki karabin maszynowy z 1939 roku. Gdzieś był ukryty. Olbrzymi taki, na nogach trzech. Sprowadzili jakiegoś speca, jak go nazwali. Trochę pod gazem był. Ale zaczął uczyć jak się obchodzić, bo nikt nie umiał w całym oddziale. Kołem żeśmy otoczyli, w wielkim pomieszczeniu i on ten karabin rozkładał na części, wymieniał lufę, nauczał jak się wyjmuje lufę. [Ten karabin] miał taką okładzinę z wodą, chłodnicę. Potężny taki. Lufy długie. I amunicja była, ileś taśm amunicji. Tak że nawet chciał wypróbować przez okno, ale dowódca mu zabronił. Doszedł karabin maszynowy ciężki. Później rozkaz otrzymany, że kompania ma się wycofać prawdopodobnie w kierunku Grottgera i okolic, a może na Mokotów, nie wiem. Musieliśmy się pożegnać z kompanią. Ale jeszcze zanim się pożegnaliśmy z nimi to pomogliśmy zakopywać czasowo w ogrodzie trotyl, plastik i inne środki wybuchowe. Dużo tego było. Dół wykopali i myśmy lekko papą przysłonili i lekko zasypywali ziemią. Pożegnaliśmy się z kompanią. Oni poszli w swoją drogę, a my wróciliśmy do naszej kompanii. Okazało się, że w międzyczasie nasz porucznik został zabity czy ciężko ranny. Zastąpił go inny dowódca. Młodszy, nerwowy, krzykliwy dosyć. Dalej żeśmy nosili meldunki i przebywali również na Sadybie. Nawet nas poprowadzono raz na wymianę z żołnierzami zmęczonymi przy jeziorze. Ale wybrali dwóch, co mieli jakąś broń przy sobie. Ponieważ byliśmy bez broni, nie chcieli się pozbywać broni, żeby iść na odpoczynek, więc znowu wróciliśmy jak niepyszni. Którejś nocy poprowadzono nas na Iwicką do kompanii jakiejś. Też na uzupełnienie. Pamiętam jak nawet nocowaliśmy na schodach, w pomieszczeniach. Właściwie też nie chcieli wymienić broni i jak niepyszni znowu wróciliśmy do... To była ciężka sprawa. Część później była dozbrojona i brała udział. Ale ja po tych potłuczeniach niesamowitych dostałem gorączki. To już był koniec sierpnia, 30 sierpnia, byłem wtedy na posterunku na barykadzie przy Placu Bernardyńskim, jak nadleciało pięć Sztukasów. Wprawdzie później „Baszta” podaje, że dziewięć ich było, ale to nieprawda, bo byłem świadkiem. Pięć Sztukasów nurkowało nad nami, dosłownie, wyrzucając po trzy bomby. Później po dwie, po jednej. I z broni pokładowej cały ten szpital, te bomby spadły na szpital. Wprawdzie nie rozbiły całego gmachu, ale uszkodziły. A na drugi dzień cztery, chyba, Sztukasy nadleciały i rozbiły szpital. Poraniły ludzi. Dramat się tam rozegrał. Byliśmy świadkami jak poranieni cali, jak duchy wszyscy tym wapnem na biało obsypani, pokrwawieni, uciekali w stronę Sadyby. Był tam ranny powstaniec, raniony w obie nogi, którym się moje siostry, między innymi zajmowały. Dały mu na wszelki wypadek adres, gdzie są, gdzie mieszkają. On, jak już waliło się wszystko, na szczotkach dwóch do zamiatania, zakonnice mu dały, wyskoczył, te nogi obie miał przestrzelone, więc ledwo czołgając się na tych szczotkach dobrnął do Czerskiej i tam zemdlał. Ludzie mu pomogli, do piwnicy go wzięli. Siostry poznały, że to on. Zaopiekowały się nim. Później cały nasz oddział ten nowy dowódca zorganizował i przeniósł na Sadybę. Stamtąd zrobili wypad, nie wiem dlaczego, w stronę Siekierek. Tam był taki most drewniany. A na Siekierkach przecież byli Niemcy. To było dziwne posunięcie. Ja już nie poszedłem, ponieważ nie mogłem biegać, nie mogłem już chodzić. Miałem gorączkę, głowę pałającą, potłuczoną, poranioną. Na nogach ledwo się trzymałem. Wszedłem do ziemianki, gdzie było pełno ludzi. To była ziemianka na warzywa, na kartofle, na inne rzeczy. U tych badylarzy, tam na słomie usnąłem, nieprzytomny. Kiedy rano obudziłem się, to był już 1 września, Sztukasy nadleciały na Sadybę i na Sielce. Zaczęło się bombardowanie straszliwe całej Sadyby, fortu na Sadybie oraz Sielc. Kiedy wyczołgałem się z tej ziemianki, wraz z ludźmi patrzyłem na potworny słup dymu, ognia, huku na Sadybie i na Sielcach. Myślałem, że moja rodzina już nie żyje, zniszczona. Kiedy tak stałem – patrzę, a moi uciekli i idą w kierunku Czerniakowa. Moja rodzina, sąsiedzi z domu, z piwnic pouciekali. Część domów się zawaliła. Siostry prowadziły tego ranionego w obie nogi powstańca. Doszli wszyscy do tej ziemianki. Tam spotkaliśmy się. Na szczęście nawet płaszcz mój niosły ze sobą, żeby nikt nie ukradł. Miałem przynajmniej co założyć na siebie, bo już zimne noce były, wrzesień się zaczął. W tej ziemiance żeśmy utknęli. Nieprzytomny spałem, w gorączce. A oni tak siedzieli. Pełno ludzi w tej ziemiance. Tak noc żeśmy przebyli. Rano nadjechali Niemcy. Strzelanina, czołgi, strzelanie z karabinów maszynowych, wrzaski Niemców. Zbliżają się w naszą stronę. Opanowali Czerniaków i zbliżali się na wysokości tej drogi na Siekierki. My niedaleko, siedzimy w tej ziemiance. Czas wychodzić, bo granaty rzucali wszędzie. Jakiś starszy pan, trzęsąc się, na kijek [założył] białą chusteczkę zawiesił. Machał tą chusteczką na schodkach tej ziemianki i zaczął wychodzić. Kiedy tak po kolei, kobiety, dzieci, moja rodzina i ja wyszliśmy, naprzeciw nas leżą przy karabinach maszynowych Niemcy. Opadli nas od razu. Czołg na Czerniakowskiej ulicy strzela nad nami. Wrzask, huk, dziesiątki ludzi. Później setki ściągane naokoło z domów, szop. Pamiętam, że rodzina jakoś do tego tłumu dołączyła. Mnie złapał za kark, za zabandażowaną poniżej głowę: Bandit! Pod drzewo – Schmeiser – i chciał mnie zastrzelić. Miałem taką pustkę w głowie, rozgorączkowany, że nie nawet zareagowałem specjalnie na to. Natomiast widzę przerażenie w oczach rodziny. Jedna z moich sióstr, trochę starsza ode mnie, najmłodsza siostra z sióstr, jak pantera skoczyła do niego. Z krzykiem niesamowitym. Złapała za lufę Schmeiser’a i za jego rękę w dół i zaczęła krzyczeć po niemiecku: Er ist kein Bandit! Er ist mein Bruder! Er ist krank! Niemiec tak zgłupiał, że nie był w stanie się wydostać z tego uścisku. A ona w tej nerwicy tak mocno, spazmatycznie go chwyciła i do dołu tego Schmeissera, że on nie był w stanie nic poradzić! Kręcił się w kółko razem z nią. Przerażeni wszyscy patrzyli, że on za chwilę i ją zabije i mnie. On wreszcie jakoś ją kopnął nogą i odepchnął tak, że upadła. A mnie złapał za kark i z tej złości, z tych nerwów zaczął kopać znowu podkutymi buciorami. W taki sposób, że czułem, że mi albo uszkodził nogę, albo coś połamał. Byłem tak skopany! Wepchnął [mnie] w tłum. Później mi pomogli trochę iść. Wypędzili nas na ulicę, a tam setki ludzi pędzonych i pełno pozabijanych, leżących. Czołg podjechał, obniżył lufę, żeby nas nastraszyć i słyszałem śmiech tych czołgistów w środku, jak się zaśmiewali, że ludzie przerażeni, dzieci osłaniały kobiety i cofali się. Tak tłum ludzi pędzili. Naprzeciwko stali esesowcy z workami złota. Rabowali wszystkich idących. Po kolei. Każdego obmacywał, każdą kobietę. Wyciągał kolczyki, bransoletki, zegarki, co tylko było możliwe, łańcuszki złote i do worka. Widziałem jednego, jak już worek zapełnił. Zacisnął go, na plecy, miał przewieszony. Wyciągnął drugi i w drugi ładował. Dalej stali następni. I tak, co jakaś partia wyszła pędzona, to rabowali. Pędzili w stronę Czerniakowa. Tam widziałem taką makabrę, gdzie zastrzelili obok innych dziewczynę w ciąży, takiej zaawansowanej. Mało tego, rozebrali ją tak, że to dziecko zastrzelone w niej i ona. Wołała o pomstę do nieba, dosłownie! To straszny widok był! Tak nas pędzono na fort Dąbrowskiego. Jak nas doprowadzono już do Podhalańskiej, to tam na ulicach setki, tysiące ludzi spędzonych z całej Sadyby, okolic, wszystkich domów między Wilanowem... Wszystko na ten fort spędzili. Zagnali nas do wnętrza. Fort był zbombardowany. Pełno papierów, rolek papieru, nie wiem dlaczego. Rozrzucone naokoło, nadpalone. Cała część główna zbombardowana gdzie zginęło dowództwo całe i mnóstwo ludzi pracujących przy dowództwie, dowódców oddziałów. A wokoło, na tych budynkach, ziemią obsypana góra, trawą obrośnięte, stały karabiny maszynowe skierowane na ten tłum ludzi. Dochodziły tłumy, rannych dowozili. Żeśmy na tym forcie siedzieli i czekali, co dalej będzie. Później przyszedł rozkaz, żeby kobiety z dziećmi formowały kolumnę i wyruszyły. Tak się stało. Wyruszyły z tego fortu. Pożegnałem się z rodziną. Zostałem z mężczyznami. Później ranni wyjechali. Na jakieś wozy ich poukładali i wyjechali. Zostali sami mężczyźni. Jak to zwykle w tamtych czasach niektórzy w popłoch wpadali mówiąc, że teraz będą nas rozstrzeliwać czy dziesiątkować. Noc zapadła, zimno się zrobiło. Leżeliśmy na tej trawie podpalonej. Czekaliśmy co dalej. O jakiejś godzinie w nocy kazano nam formować kolumnę. Był ze mną nasz kapral. Też zagarnięty jako cywil. I trochę żołnierzy. Mało tego, dowódca był, wyższy rangą, który miał głowę rozbitą. Trzymał dziecko na ręku i też jako cywil dostał się do niewoli. Nadleciały Sztukasy. Pamiętam, że Niemcy strzelali z rakiet, żeby nie bombardowali. Dawali znać. A kolumna później wyruszyła. Z jednej, drugiej strony, co parę kroków szedł esesowiec uzbrojony po zęby, z erkaemem, taśmami, granatami, w butach. Tak nas wiedli. Wiedli nas drogą okrężną w stronę Mokotowa, Woli później. Ale najpierw zawiedli nas na Pole Mokotowskie. Pamiętam moment taki, gdzie idąc, żeśmy starali się wymijać, tak mobilizowałem się wewnętrznie, że wbrew samopoczuciu jakie miałem, straszne, przemogłem ból nóg, potłuczenia, gorączki, mijałem innych, żeby móc dogonić rodzinę. Tak sobie uzmysłowiłem, że może ich dogonię w końcu. Dołączył do mnie wujek z domu mojej koleżanki. Sympatii nawet mojej, Ninki. Ona z mamą wyruszyła, a jej wujek, starszy człowiek, szedł ze mną. I ten kapral. Z kapralem nawet dzieliłem się chlebem. Od rodziny trochę dostałem w chlebak. On mi dał kawałek słoniny uwędzonej. Tak żeśmy się pożywiali w drodze. Dopadliśmy ich, kobiety i całe tysiące ludzi na Polu Mokotowskim. Na trawie to wszystko leżało. Jeden płacz, jeden krzyk, jedna skarga do nieba. Dzieci płakały nowonarodzone. Kobiety nie miały nawet pieluszek, żeby te dzieci jakoś ogarnąć. Pamiętam, że kobiety z głowy chusteczki zdejmowały i darowały tym dziewczynom. Niesamowity obraz tego był. A myśmy tak chodzili w tym tłumie i krzyczeli. Imiona moich sióstr krzyczałem i tej Ninki. Krzyczeliśmy: „Halina! Sabina! Janka!” Chodziliśmy tak długi czas. I żeśmy doszukali się. One zareagowały. Ten wujek zemdlał. Ledwo go docucili, był chory na serce. Ja też padłem półżywy. Tak żeśmy świtu doczekali na tym polu. Później wszyscy powstali. Dopędzili nas do Dworca Zachodniego. Tam nas wsadzili w pociągi do Pruszkowa. Jak dojechaliśmy do Pruszkowa, to zaczęli segregować wszystkich. Dziewczyny zawiązały mi chusteczkę na tę głowę obandażowaną. Wzięły mnie między siebie i tak z nimi szedłem. Natomiast tam [była] segregacja. Starsze kobiety, mężczyzn – na jedną stronę, młodzież na drugą. Wyciągnęli za głowę dosłownie tego wujka Ninki i do tych mężczyzn, których przeznaczyli do obozów koncentracyjnych. Mnie nie wyciągnęli. Szedłem z grupą młodzieży – przeznaczeni do pracy. Natomiast wyciągnęli moją mamę z bratem dziesięcioletnim do grupy z boku. Pamiętam rozpacz mojej mamy. Dramat niesamowity wszystkich innych płaczących, krzyczących do swoich rodzin. Przeprowadzili nas przez ileś torów do pociągu, żeby wywieźć do Niemiec.

  • Pan został wywieziony na roboty?

Tak.

  • A mama z tym najmłodszym?

Mama zrobiła inaczej. Dzieliło nas co najmniej sześć torów. Na każdym torze stali Niemcy z pistoletami maszynowymi i pilnowali. Nasza mama, w pewnym momencie (widzieliśmy jak płakała, biegała) odłączyła się od grupy, w którą ją wcisnęli i z tym małym bratem przez te tory zaczęła biec do nas. Stoją Niemcy i czujemy, że ją zastrzelą. To przerażenie nasze nie miało granic. Niemiec się jeden odwrócił, później drugi się odwrócił. Ona dobiegła do nas przez te sześć torów i nie zastrzelili jej. Razem później nas wepchnęli do pociągu i wyjechaliśmy do Niemiec. Zawieźli nas do Halle an der Saale. Tam był nalot samolotów amerykańskich. Niesamowite. Pociąg stanął w lesie. Niemcy pryskali na boki i chowali się. A my w tych wagonach bydlęcych zamknięci. Tylko przez kratki i szpary można było widzieć, co się dzieje.

  • Był pan aż do wyzwolenia na terenie Niemiec?

Pracowałem, tyrałem na torach kolejowych a rodzina w innych miejscach. Efekt był taki, że nas rozdzielono w Halle znów. Część została w Halle do pracy w fabrykach i innych miejscach, obozach, a ogłosili, że część wróci na Dolny Śląsk do Breslau, czyli do Wrocławia i Niederschlesien. Tak się stało. Myśmy zostali. Natomiast matka Ninki ją odciągnęła i została w Halle. Do dzisiaj nie wiem, co się z nimi stało. Myśmy pojechali do Breslau Burgweide. Tam obóz potworny, dziesiątki tysięcy ludzi, tam nas trzymali w obozie. Raz dziennie dostawaliśmy jakąś zupkę cebulową cuchnącą, makabryczną. Zgniłe kartofle w niej były. Robiono nam zdjęcia. Wyrobiono Arbeitskarte, przygotowywano do pracy. Była mykwa tak zwana, czyli [kierowano nas] pod prysznice. Kobiety osobno, mężczyzn osobno. Ubrania – odwszalnia. W tych barakach, w których byliśmy, to czy byliśmy w brudnych czy w czystych, to wszy chodziły po podłodze. Wszystkie robactwo jakie tylko możliwe. Tak, że wszyscy tam nabyli je. Wszy, i pchły i pluskwy. Wszystko, co możliwe było. Nagle ogłoszono, w kręgu takim, że kolejarzy i rodziny kolejarzy...Moja siostra właśnie pracowała na kolei, w Instytucie Kolejnictwa jako kreślarka, ta która mnie uratowała przed śmiercią, natychmiast zorganizowała tak żeśmy dołączyli do grupy tych, co mieli pracować na torach kolejowych i przy kolei. Zorganizowali transport, wsadzili do pociągu i wywieźli nas od Wrocławia siedemdziesiąt kilometrów do miasta Militsch, do dzisiaj nazywa się Milicz tylko już po polsku pisane. W Miliczu na Dolnym Śląsku zorganizowali baraki. Budowali od razu prycze piętrowe do spania. Mnie zagnali, żebym pomagał szwabowi bunkier przeciwlotniczy budować na dworcu. Ledwo na nogach się trzymałem. Głodny, bo trzy dni żeśmy prawie nic nie jedli. Z tą gorączką musiałem nosić wodę, rozrabiać beton. A on budował bunkier. Ten bunkier już prawie zbudował, jeszcze trzeba było kończyć. Kiedy skończyłem już pracę u niego i wróciłem to już prycze pobudowane były. Już gotowali pożywienie jakieś. Obok baraku była kuchnia i część do mycia się. To nie były prysznice. Jakieś pomieszczenia, gdzie można było się myć. Na swoją pryczę jak się położyłem to nie mogli mnie dobudzić, żebym coś zjadł. Tak byłem zmęczony i skonany po tym wszystkim. Zaczęła się praca na torach kolejowych. O szóstej rano już się zaczynała praca. Musieliśmy tak wstać, żeby zdążyć. Odcinek dziesięć kilometrów. Tory naprawialiśmy w jednym kierunku i w drugim. Od jakiejś stacji do Oels, to była Oleśnica.

  • Tam był pan, aż weszli Rosjanie?

Do wyzwolenia przez wojska radzieckie. Dramatyczne wyzwolenie. Całe miasto ewakuowali Niemcy. Myśmy byli świadkiem, z baraku patrząc na to, jak cale miasto z krzykiem, płaczem było ewakuowane. Pociągi, wszystko co możliwe... Z wózeczkami na samochody i ewakuowali miasto. Zostało tylko SS, gestapo i dowództwo tej kolei. Widzieliśmy jak rozpalili ognisko przed dworcem, na dziedzińcu dworcowym, wyciągali dokumenty swoje i w ogień, i w ogień rzucali. Palili. W końcu ten Oberinspektor kolei przyszedł i powiedział, że musimy jechać do następnego miasta i tam mamy dalej pracować na kolei. Czyli [iść] za ludnością, za wojskiem. Przygotowaliśmy się do tego wyruszenia. Kiedy już opuszczaliśmy baraki zajechało SS przed dworzec, wpędzili nas do baraku, otoczyli i koniec. Siedzimy w tym baraku po ciemku. Jakiś mąż zaufania i kobieta znająca niemiecki usiłowali porozumieć się z nimi mówiąc, że nam kazano jechać do Trachenberg. Czyli przez całe miasto musieliśmy przejechać, las, aż w kierunku Trachenbergu (Żmigród to się dzisiaj nazywa). Kiedy usiłowali przez drzwi krzyczeć i mówić o tym, puścił serię z peemu po drzwiach. Dobrze, że nie zabił nikogo. Śnieg padał, mróz niesamowity, zawieja i tylko pół nieba gore od wschodu. Słychać artylerię. Front się zbliża. W takim nastroju wypędzili nas w końcu na dziedziniec. Tam taki wąwóz był zadrzewiony, głęboki, prowadzący do drogi idącej ze wsi, spod wiaduktu. Tam były domki kolejarzy niemieckich. Nad ten wąwóz nas ustawili. Karabin maszynowy przed nami, trzech przy karabinie, koniec, rozstrzelają nas. A tu front słychać, armaty, działa – front zbliża się. Pamiętam, jak chowaliśmy się jedni za drugich, żeby bliżej tego wąwozu, żeby stoczyć się tam po śniegu i uciec ewentualnie, po ciemku. Ale i tak by nas przecież zabili. Kiedy już był moment taki, że tylko przyjdzie i da znać, żeby strzelać, to nie wytrzymała nerwowo ta, która zna niemiecki i ten mąż zaufania i zaczęli krzyczeć: „Nam kazano na Trachenberg! My na kolei pracujemy! Potrzebni jesteśmy!” W końcu przyszedł oficer jakiś z dworca z innymi esesmanami, wysłuchał tego, poszwargotali między sobą. Machnęli łapą i powiedzieli: „Jechać!” I myśmy pojechali z tą grupą, kilkadziesiąt osób przez miasto całe, ktoś mdlał po drodze na serce. Zawieja była niesamowita, mroźno. Dojechaliśmy do kościoła ewangelickiego w mieście i tam żeśmy na odpoczynek wstąpili do tego kościoła. Puste miasto, żywego ducha. Dopiero jak znaleźliśmy się na drodze prowadzącej na Trachenberg, do najbliższej wsi i później na Trachenberg, to całe tabuny wojska niemieckiego wycofywały się. Tą drogą ze wsi maszerowali w zawieję. Musieliśmy na bok schodzić, żeby ich przepuścić. Oni myśleli, że to mieszkańcy, Niemcy. Po ciemku nie widać tylko ten śnieg padał. Odblask tylko od śniegu był. Ciemno. I huk ze wschodu nieprawdopodobny. Tak doszliśmy do mostu na rzece Barycz. Na moście stali Niemcy, wartownicy. Z nami był Polak, który zakochał się w mojej siostrze. Przyłączył się do naszej grupy jak ewakuowali miasto. On pracował jako piekarz w piekarni. Ponieważ Niemiec pojechał na front i została tylko jego żona, prowadziła tę piekarnię, a on był tam głównym piekarzem z innymi. Dołączył do naszej grupy. Znał niemiecki na tyle, że mogli go wziąć za Niemca. Kiedy minęliśmy most, doszliśmy do wsi, ci Niemcy nas obserwowali, okazało się, że we wsi sodoma i gomora. Zatory niesamowite na tej drodze, gdzie wieś się zaczynała. Samochody i wojsko i ludność cywilna niemiecka. Jeden krzyk, płacz i dramat. Widząc, co się dzieje ten Bronisław, co do nas przyłączył mówi: „Słuchajcie! Wracamy, bo tu zginiemy! Przecież najadą Ruscy czołgami i wytłuką wszystkich.” W pięć osób żeśmy się odłączyli od wszystkich innych. Oni tam zostali, między ten tłum wtłoczeni i ani do przodu ani do tyłu, ani gdzie się schować. Wszystkie domy pełne Niemców, te wiejskie. Droga zatłoczona. A my z powrotem wracamy na most. Niemcy oczywiście nas zatrzymali. On po niemiecku mu powiedział, że tu nie ma gdzie przenocować, pełno ludzi. Wrócimy, żeby gdzieś przenocować, a jutro rano dalej pójdziemy. Tak na wariata tych wartowników zmylił i nas przepuścili nie sprawdzając, kim jesteśmy. Wracając co raz spotykaliśmy cale oddziały niemieckie cofające się. Wróciliśmy jak ten przysłowiowy więzień do więzienia wracający. Wróciliśmy do dworca, później do naszego baraku. Zamknęliśmy się w tym baraku i usnęliśmy snem kamiennym. Ze zmęczenia, z przeżycia, z makabry. Obudziło nas piekło strzelaniny potwornej. Barak chodził. Dosłownie robiło wrażenie, że za chwilę się rozleci, bo nad nami pociski z czołgu, z armat rosyjskich leciały. Pociski się rozrywały. Słyszymy jak czołgi wyjeżdżają spod wiaduktu i suną drogą w stronę miasta. Okno jedno wychodziło w tamtym kierunku, więc ciemno było na tyle, że nie można było rozróżnić czy to Niemcy czy Rosjanie. W pewnym momencie widzimy tak, jakby to Niemcy byli, to robiło takie wrażenie. Przerażenie nasze nie miało dna. Pochowaliśmy się pod te prycze i czekamy. Ale przemogła ciekawość. Do okien we dwóch i spod rolety patrzymy na tę drogę. Kiedy trochę się jaśniej zrobiło, przedświt taki, patrzymy, a na czołgach jakieś płachty czerwone powiewają i ci żołnierze to nie Niemcy! A więc Ruscy! Nagle jeden czołg, a jeden za drugim jechał, takie wielki, mniejsze i te słynne ruskie, stanął przed domkami, wysypała się część żołnierzy z czołgu, bo siedzieli na czołgu też. Rozleźli się po tych domkach kolejarzy, po terenie i ściągnęli paru Niemców z Volkssturme, tych starców, których zmobilizowali do obrony Reichu. Ustawili ich pod płotem, a ci z czołu bach, bach, bach! Wszystkich rozstrzelali. Jeden się wyrwał stamtąd, zaczął uciekać, to go rozstrzelali na środku jezdni. Później te czołgi po nim jechały. Ci Niemcy leżą. Przedtem jeszcze krzyk było słychać tych Niemców. No, i jadą. My zaniepokojeni co dalej. Na razie żaden czołg nie zajeżdża na dworzec. A my widzimy dworzec, dziedziniec przed dworcem z baraku. Nagle jeden z czołgów jedzie w kierunku dworca. Stanął, wysypali się żołnierze ruscy i za drzewami się kryjąc z pepeszami idą w kierunku dworca. Kiedy doszli do drzew na dziedziniec zobaczyli barak w głębi, te drzewa z tym wąwozem, a część na dworzec się kieruje, bardzo bojaźliwie, ale idą. Wtedy mówimy: „To co? Musimy wychodzić.” Na szczęście nasza mama znała rosyjski bardzo dobrze. W czasie rewolucji była nawet w Rosji, w Kijowie. Później z rodziną przedostali się do Mińska i tam ich polskie wojsko uratowało z tej makabry. Wychodzimy. Drzwi z piskiem się otworzyły. Widzimy jak ci Ruscy zza drzewa się schowali, przygotowani do strzału. A my wyszliśmy na schodki. Schodzimy po tych śliskich schodach w drewniakach (w drewniakach byliśmy, do pracy tak chodziliśmy). Zaczynamy krzyczeć do nich. Mama, siostry, ja krzyczymy: Zdrastwujtie towariszczi! – do nich. My Poliaki! Zaczęło się. Oni tak, niepewnie, ale wyszli zza tych drzew. Wybiegliśmy naprzeciw. Otoczyli nas. No szto? Wy otkuda? I zaczyna się taka rozmowa. Mama po rusku im tłumaczy, że pracowaliśmy. Z Warszawy przywiezieni tu do pracy. Pracowaliśmy na torach kolejowych. Porządkowe prace wykonywały niewiasty w mieście i gdzie tylko możliwe. A mieszkaliśmy w tych barakach tutaj. Widzą po nas, że tu mamy „P”. Wszyscy Polacy mieli literę „P”. Fioletowa na żółtym tle.

  • Tak doszło do pana wyzwolenia?

Do wyzwolenia.

  • Czy jakby pan miał znowu piętnaście lat to poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?

W tamtych warunkach z całą pewnością. Tyle, że moja dusza była ciągle z „Kryską”, z tym zgrupowaniem i po wojnie, już kiedy można było, to przypomniałem się, znalazłem dowódców i zostałem przy „Krysce”.
Warszawa, 19 stycznia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Marian Gostyński Pseudonim: „Kos” Stopień: łącznik, strzelec Formacja: Zgrupowanie „Kryska”, Batalion „Oaza” Dzielnica: Czerniaków, Sadyba Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter