Marian Karol Rozwenc „Kruk”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Marian Karol Rozwenc, pseudonim „Kruk”.

Jak wyglądało pana życie przed wybuchem wojny?

W ostatnim roku zdałem do klasy drugiej gimnazjalnej, potem wybuchła wojna.

Od kiedy mówiono w pana najbliższym otoczeniu o tym, że wojna najprawdopodobniej wybuchnie?

To tak jak u wszystkich chyba – nie było w tym nic specjalnie dziwnego. Było wiadomo wszystkim, że po zaborze Czechosłowacji i Austrii sytuacja jest nieprzyjemna.

Jak wyglądało życie pana i pana rodziny w pierwszych latach okupacji? Przebywał pan wtedy w Warszawie?

Zawsze w Warszawie, gdzie indziej nie mieszkałem, tylko w Warszawie. Tu się urodziłem, tu mieszkałem i tu mieszkam. Jak wyglądało? Nic ciekawego, po prostu zwyczajnie.

Czy było ciężko?

Ciężko, to mało powiedziane, bardzo ciężko było, bardzo trudno było, ale wszystkim było trudno, nie tylko mnie.

Czy trudno było o pożywienie, czy okupanci bardzo wpływali na życie kulturalne, religijne?

Było bardzo trudno. Na szczęście mieliśmy taki domek, maleńki pokój z kuchnią i był ogródek, który trochę ratował sytuację.

Czy zajmował się pan czymś, pana rodzina, czy jakaś praca była możliwa?

Do szkoły już nie mogłem chodzić, choć był taki moment, chyba pół roku, kiedy pozwolono, ale tylko [do zawodowej], nie do ogólnokształcącej. Chodziłem do Elektrycznej Szkoły Instalatorów na Śniadeckich. Zrobiłem małą maturę z jednoczesnym półrocznym stażem praktyki u Szpotańskiego. folksdojcze

To było nauczanie w konspiracji?

Nie. To było jeszcze przed tym. Po tym to już się skończyło, zmieniło się wszystko, bo już była konspiracja. Dokładnie też nie pamiętam, ale w 1942 roku, jak skończyłem osiemnaście lat, przyszedł do mnie kolega i wstąpiłem… Niestety [dokładnie] nie pamiętam. Chciałbym znać datę i dzień. Wiem, że składaliśmy przysięgę na jesieni tego roku przed dowódcą kompanii. Potem to już głównie była praca w konspiracji.

Gdzie pan składał przysięgę?

Tutaj, gdzie myśmy mieszkali.

W mieszkaniu?

Tak, bo są trzy mieszkania na [Łukiskiej] 2, 4 i 6. Raz tu się odbywały spotkania konspiracyjne, raz tu.

Kto jeszcze oprócz pana brał udział w takim zaprzysiężeniu?

Cała nasza grupka.

Kto pana wprowadził do konspiracji?

Kolega, sąsiad, Tadeusz Fabisiak – pseudonim „Jur”, zginął w Powstaniu 6 września, zresztą jest jego nazwisko na Murze Pamięci w muzeum. Drugi kolega też jest [wymieniony] na Murze Pamięci – Edzio Grzechowiak, pseudonim „Grzegorz”, zginął na Fortach Mokotowskich w drugim dniu Powstania.
Myśmy w konspiracji mieli ciężką pracę. To nie była tylko zabawa. Była nauka, były ćwiczenia w lasach podwarszawskich, jeździliśmy na ćwiczenia. Myśmy kończyli szkołę dowódców plutonów. Dawano nam w kość dość solidnie. Chociażby taki przykład – dowódca przynosił pistolet, rozbierał go przy nas, mówi: „Dobrze przyglądajcie się”. Złożył go, po czym zawiązywał oczy: „Proszę teraz rozebrać i złożyć”. To były tego typu zadania, to nie była zabawa, to były ciężkie ćwiczenia. Jak nam mówili – mieliśmy być kadrą, że jak Powstanie wygra, to będzie mobilizacja wszystkich zdolnych, a my będziemy już ci wyszkoleni, będziemy dowódcami plutonów, różnych jednostek, tak jak potrzeba. Stało się inaczej, Powstania niestety nie wygraliśmy.

Pamięta pan swoje pierwsze zadanie, które miał pan wykonać w konspiracji?

Było dużo takich różnych drobnych zadań, ale jedno było bardzo duże. To było w styczniu 1944 roku. Po długim okresie względnego spokoju, u łapanek na ulicach, dowódca mnie wybrał: „Masz zadanie pójść na Żoliborz”. Podał adres, to było na ulicy Felińskiego, dokładnie nie wiem numeru. „Przyniesiesz to, co dostaniesz”. – „W porządku, rozkaz to rozkaz”. Mówię w domu: „Wychodzę”. Mama moja to strasznie odważny człowiek, mówi: „Też idę z tobą!”. – „A nie, chwileczkę! To jest tylko dla mnie zadanie”. – „To ja pójdę za tobą”. W takiej sytuacji mówię: „Dobrze. Razem możemy iść, bo jeszcze nic nie mam”. Wszystkie dokumenty zostawia się w domu, nie wolno nic [mieć przy sobie], żeby podać, skąd jestem. Pojechaliśmy na Żoliborz. Dostałem teczkę, taki ciężar, samo żelastwo było, jakieś granaty, pistolety, nie wiem… Idę z powrotem. Oczywiście mama została, tylko ja szedłem. Potrafiła się zachować w takich sytuacjach, widzę że jest daleko. Idę z tą teczką, już nie razem wtenczas [szliśmy], tylko osobno na przystanek do tramwaju. Czekamy, przyszedł tramwaj, normalnie wsiada do środka. (My zawsze wsiadamy w ostatni pomost, w razie czego to jednym ruchem potrafiliśmy wyskoczyć w każdym biegu). Oczywiście też wsiadłem, nie widziałem, w środku była. Zjeżdżaliśmy wiaduktem Pancera przez most Kierbedzia. Ludzie z ulicy: „Łapanka na moście! Uważajcie!”. A ja z tym wszystkim, okazało się, że to był pierwszy dzień największych łapanek. Takie moje szczęście. Jednym ruchem oczywiście wyskoczyłem, tramwaj zaczął hamować, jeszcze prawdopodobnie parę osób wyskoczyło, od razu w górę tym wiaduktem Pancera. Teraz już go nie ma, bo teraz jest inaczej zrobione, to był taki wjazd w górę. Idę wiaduktem Pancera i myślę tak: mam wujka na Piwnej na Starówce, ale pewno go nie ma w domu. Mój dziadek jest na Królewskiej, na wprost [Ogrodu Saskiego], on oczywiście zawsze jest, ale trzeba przejść koło komendy niemieckiej na placu Piłsudskiego, zwanym wtenczas Hitlera. Trudna sprawa, szczęście, że Warszawę dobrze znałem, to moje miasto. Trzeba było grać, że to jest tak lekkie, jakbym poduszeczkę niósł, ten ciężar; nie wolno było przyspieszyć, bo bym się zdradził, że coś mam na sumieniu, a to ciężka sprawa.
Jakoś tak okrężną drogą (wiedziałem, którymi dostać się) przyszedłem do dziadka i mówię mu: „Muszę to na razie schować gdzieś tutaj”. W jakimś miejscu schowałem. Mówię: „A tu mojej mamy nie ma przypadkiem?”. – „Nie, nie ma”. Czekaliśmy, to było jeszcze przed południem. To był styczeń. Za jakąś godzinę, może dwie – dzwonek. Przyszła moja mama. Domyśliła się prawdopodobnie albo szukała, gdzie mogę być. Mówię: „Jestem tutaj”. – „Widziałam, wszystkich nas zatrzymali, kobiety osobno, mężczyzn osobno. Wiedziałam, że ciebie nie będzie, bo ciebie znam”. – „Ale przecież mogłem być”. – „Nie, wiedziałam, że nie będzie, że sobie dasz radę”. Wobec tego zaczekaliśmy już, jak się zrobiło ciemno. To był styczeń, dość szybko robiło się ciemno, a ciemności to są zawsze naszym sojusznikiem – las i ciemność, a dla Niemców odwrotnie. Jak się dobrze ściemniło, uspokoiło się wszystko. Nie wiedziałem, że były takie ogromne łapanki, dopiero potem się dowiedziałem. Musimy dojechać do domu, przywieźć na Grochów, gdzie był rozkaz.
Idziemy wobec tego, ona mówi: „Już nie Kierbedzia, tylko Poniatowskiego pójdziemy”. Nie wiem dlaczego, ale wydawało mi się, że może łatwiej. Jedziemy, ja znowuż oczywiście [wsiadłem] w ostatni wagon, ale już jest ciemno, to już mam sojusznika. Udało się, przejechałem most. Jak przejechałem most, mówię: „To już teraz jestem u siebie”. Jest ciemno, jestem po swojej stronie. Siedzę w domu, już dotarłem z tym ciężarem, schowałem to od razu. Pamiętam, że w piwnicy węglem przysypało się to wszystko. Czekałem. Miał przyjść na drugi dzień ktoś odebrać to. Rzeczywiście przyszedł, odebrał i zabrał.
To się krótko mówi, ale dzisiaj jak myślę o tym, to mój biały włos się robi jeszcze bardziej biały. Bo to nie chodziło tylko o mnie, jakbym wpadł, to nie chcę o tym myśleć… Mówię o rodzinie, o kolegach, o plutonie. Mogły być straszne następstwa. Ale na szczęście nie było, udało się. Ale tak prawdę mówiąc, to nie wiem, czy drugi raz byłbym w stanie coś takiego zrobić. Trzeba było wszystkie siły z siebie dać, wszystkie, jakie były.

Czy ktoś z pańskiej najbliższej rodziny też uczestniczył w konspiracji?

Trudno mnie powiedzieć, bo wszyscy młodsi, to raczej nie. Brat mój był w konspiracji, razem byliśmy. Brat był młodszy półtora roku ode mnie, też był w tej samej grupie. Do tej pory nie wspomniałem, ale był.

Kiedy pan pierwszy raz usłyszał o tym, że Powstanie wybuchnie?

Nie wiem dokładnie którego lipca, ale może trzydziestego pierwszego przyszedł łącznik i powiedział, gdzie mam się stawić, o której godzinie. Stawiłem się, to było na placu Zbawiciela, dokładnie już też nie pamiętam. To były ostatnie dni lipca, 30 może 31, może 29 lipca. Niestety, nie powiem dokładnie. Tam myśmy byli i nocowaliśmy. Były już łączniczki, sanitariuszki. Jeszcze koledzy. Zaczęło się robić już tak dość dużo tych młodych ludzi.
Jak się okazało 1 sierpnia przed południem przyszła wiadomość-rozkaz: „Stawić się na punkt do natarcia”. Podano godzinę. Dostaliśmy [adres] na Mokotowie, ale dokładnie nie pamiętam, jaka to była ulica, numer… Oczywiście stawiliśmy się, przed godziną [piątą] rozdano broń, powiedzmy broń. Dwa granaty – to każdy dostał, to mieliśmy, ale broń to wyprosiłem. Dali mnie pistolet „szóstkę”, to jest taka damska „szósteczka” do torebeczki, i trzy naboje, z paru metrów to może jeszcze skaleczyć. To było wszystko, z czym się szło na początku.

Jakie były nastroje wśród pana kolegów?

Nastroje były wspaniałe.

Ludzie pragnęli Powstania?

Trudno powiedzieć, to była taka wewnętrzna mobilizacja, której nie można powtórzyć tak normalnie. Wszystkie siły, które były potrzebne: psychiczne, fizyczne, koncentracja, były w człowieku w tym momencie. Na punkt wypadowy poszliśmy na róg Madalińskiego i Kazimierzowskiej, mieliśmy zdobyć budynek, tam się ukrywali Niemcy.

Jak pamięta pan godzinę „W”, kiedy wybuchło Powstanie?

Pamiętam. Zaczęliśmy iść stamtąd wzdłuż murów, przylepieni do kamienic szliśmy na punkt, o którym przed chwilą powiedziałem.

Czy w pierwszych dniach Powstania powstańców nie opuszczała wiara i nadzieja?

Skąd! To był szał optymizmu, to były piękne chwile, jeżeli chodzi od tej strony [emocjonalnej], mimo że krew już się lała.

Czuliście, że wasze siły w porównaniu z okupantem są o wiele mniejsze?

To mnie trudno określić. Z mojego punktu widzenia nie mogę określać ani naszych sił, ani niemieckich.

Jak reagowała ludność cywilna?

Bardzo była przyjazna.

Jak wyglądała komunikacja, przemieszczanie się po powstańczej Warszawie? Czy to było ciężkie, zwłaszcza w późniejszych dniach sierpnia?

Później już byłem ciężko ranny, leżałem, najpierw zanieśli mnie do prywatnego domu na Różanej, nie znam numeru, gdzie było dwoje starszych ludzi. Pobyłem dwie, trzy noce. Na szczęście to była taka ziemia niczyja, jak się dowiedziałem, chodziły nasze patrole i czasami niemieckie. Potem któregoś dnia przyszli po mnie, daty nie pamiętam. Przyszli, wzięli mnie na nosze, stamtąd odebrali od tych staruszków i nieśli. Okazuje się, że nieśli do szpitala elżbietanek na Mokotowie. Zostałem już w tym szpitalu.

Jak to się stało, że został pan ranny?

Jak się stało? Tego nie można powiedzieć, jak to się stało, to są sekundy. Bardzo ciekawe, że nawet w tym momencie się nie bardzo słyszy to wszystko. Takie jest napięcie wewnętrzne, na przykład granatu nie słyszałem, że wybuchł gdzieś blisko mnie (mam odłamki w kolanie od granatu). Tylko zobaczyłem, że coś mnie ręka odskoczyła, i widzę, że krew mocno leci. Zobaczyłem, okazało się, że mam przestrzeloną prawą rękę powyżej przegubu dłoni na wylot, a prawą dłoń mam wyszarpaną takim pociskiem, który był niedozwolony, ale nie dla Niemców oczywiście. On mi rozerwał dłoń w środku. Zobaczyłem to, przełożyłem pistolet (już miałem lepszy trochę, bo już tamten oddałem) i widzę, że muszę się wycofać, żeby chociaż zabandażowali. Nie przypuszczałem, że to jest taka rana. Myślałem, że tylko wystarczy może zakręcić i dalej [pójdę walczyć]. Okazało się, że byłem zbytnim optymistą, bo jeszcze w kolanie [miałem rany], nie wiedziałem, że to nie wszystko. Potem nie mogli mnie butów zdjąć, miałem oficerki i bryczesy. To wszystko rozcinali, bo jak z rannego kolana krew ciekła, potem zastygła, wszystko było polepione, to wiadomo, jak to jest. Tam już zostałem i przeżywałem wszystkie ciężkie chwile.

Wrócił pan jeszcze później do walki?

Nie, nie wróciłem. Mnie się to zagoiło dopiero w grudniu. Kto się panem zajmował, jak wyglądało leczenie w szpitalach polowych, w warunkach, które wtedy panowały w Warszawie?

Z dłonią była najciekawsza rzecz. Co drugi dzień siostry robiły opatrunek, bo nie było bandaży. Był taki czas, że wczoraj był opatrunek, dzisiaj wołam: „Siostro, proszę o zmianę opatrunku”. – „Jak to? Przecież dopiero jutro, co dwa dni”. – „Nie mogę wytrzymać, to musi być dzisiaj. Jestem wytrzymały, ale coś tu się dzieje, nie wiem co, ale to mnie wszystko rozsadza”. Jakoś uprosiłem. „Dobrze, to wyjątkowo, ale zobaczymy co jest”. – „Dobrze, zobaczcie”. Przyszli, zaczęli opatrunek odwijać, jak już była jedna, dwie warstwy To tak coś czarnego strzeliło, że wysoko na suficie, na ścianach… wszystko było oblane. To była jakaś gangrena, nie wiem, ropa czarna pod takim ciśnieniem [wystrzeliła] do sufitu. Powiedziały: „Rzeczywiście, miałeś rację, że trzeba było to zmienić, ale żeby ci uratować życie, to trzeba ci tą dłoń odjąć”. – „Jak trzeba to trzeba, to odejmujcie”. – „Ale teraz zajęci są chirurdzy, ciągle nowi ranni. Nie ma kiedy, musisz zaczekać”. To czekam. Na szczęście czasami dobrze, jak chirurdzy są zajęci, jak nie mają czasu. Okazało się, że mam dłoń. Jakby mieli czas, to by mi odjęli, ale człowiek dwadzieścia lat ma, jest silny, pokonuje czasami rzeczy, które medycyna uważa, że nie powinny być pokonane, dlatego mam dłoń. Co prawda ona nie jest taka sprawna, w trzech palcach mam mrowienie, że nie czuję dokładnie, igłę czy coś mam [włożone], ale jest dłoń, nie narzekam, cieszę się. Tak samo odłamki w prawym kolanie zarosły, nie wyjmowałem nigdzie. A tu to tak wyjmowali mnie odłamki stopniowo z dłoni, że co jakiś czas [było słychać]: „Ooo! Słychać już metal”.– „Pincetą to wyjmę, a tego już nie mogę, bo poszarpię wewnątrz nerwy, będziesz miał…”. Tak do grudnia, już potem w obozie mnie ratowali.

Został pan ranny w sierpniu…

W połowie.

W połowie sierpnia? Pamięta pan, zanim pan został ranny i trafił do szpitala, czy w Warszawie istniało jakieś życie kulturalne?

Nie miałem styczności, nie wiem, trudno powiedzieć, tu akurat nie było takich [spotkań]. Wszyscy byli przyjaźni i ludność cywilna, sanitariuszki, co przynosiły, dbały o to. Mieliśmy ciocię „Mylę”, tak ją nazywaliśmy, taką kompanijną, to była pani koło czterdziestki, dla nas taka niby starsza pani. Taki ciekawy fragment, uważam bardzo charakterystyczny. W szpitalu leżałem, kiedyś ciocia przychodzi. „»Kruczek« – mówi – wstawaj, pomogę ci, zdobyłam wody ciepłej, będziemy się kąpać”. Będziemy. Poszliśmy parę kroków za jakąś zasłonkę. Ciocia mówi: „Rozbieramy się”. Rozebrała mnie do nagusieńka. Elegancko wymyła wszystko ze szczegółami bardzo ładnie, to musiało starczyć na osiem miesięcy, bo aż dopiero w maju mogłem się umyć.
Dlaczego tak mówię? Bo wtenczas nie było wstydu. Ona jeszcze młoda kobieta, miałem dwadzieścia lat. Nie było takiego podejścia, że jakiś wstyd – to człowiek, żołnierz, ona nam pomagała. To było wszystko, to jest takie charakterystyczne.

Miał pan podczas Powstania i później, jak był pan w szpitalu, jakieś wieści o swojej rodzinie?

Nie. Nic nie miałem. Jak już wróciłem (wybiegam naprzód do 1945 roku) to moja mama była gdzieś na Pradze i widziała, co tam się dzieje: „Byłam przekonana, że jeden żywy człowiek nie może stamtąd wyjść, z tego ognia dymu, co tam się dzieje” – ale może, zawsze ludzie wyjdą.

Jak już 1 sierpnia szedł pan do Powstania, to gdzie się wtedy znajdowała pana mama?

W domu, tu na Pradze. Jeszcze taki ciekawy szczegół, że pod koniec sierpnia przyjeżdża ciocia „Myla” i mówi: „»Kruczek«! Kto jeszcze z naszej kompanii jest, z naszego plutonu – pokazała mi – szybko idziemy”. Wychodzimy, stoi furmanka, trochę słomy, jakiś wieśniak, koń. „Siadamy, jedziemy, bo tu się cały szpital zawala”. „Szafy”, „krowy” właściwie myśmy byli już wtenczas nie w pokojach, tylko w piwnicy, ale wszystko już się waliło, przedmuchiwało człowieka na wylot. Wio, pędziliśmy jak szaleni, nie wiedziałem dokąd. Okazuje się, że zawieźli nas na Bałuckiego pod 24. A pod 22 (jak się później dowiedziałem) była komenda Mokotowa, byliśmy obok, ale tego wówczas nie wiedziałem. Tam jeszcze były szyby. „Ludzie, u was jest Powstanie? Tak wygląda? Jeszcze tu cały budynek na Bałuckiego, u nas już nic nie ma, już kupki gruzów tylko” – taki szczegół ciekawy.
Już byłem do końca Powstania. Ostatniego dnia, którego myśmy byli, idziemy do kanałów, przechodzimy do Śródmieścia. Już wtenczas mogłem trochę chodzić, ale ręka oczywiście nie [była sprawna], więc [przewiązali mi] różne paski, krawaty, co się dało. Jeden drugiego trzymał, stoimy przed tym kanałem, posuwamy się pomału, niektórzy schodzą. Nagle przychodzi informacja: „Stop! Nie wchodzimy do kanału. Zostało podpisane porozumienie, jesteśmy kombatantami”. Wracamy z powrotem do budynku. Ułożyli nas na podłodze, cały pokój, jeden obok drugiego leżeliśmy. Czekaliśmy, czy przyjdą Niemcy. Przyszedł jakiś oficer jeszcze z innym. Byłem przekonany, że wyciągnie pistolet i po kolei będzie strzelał. Nic, patrzyłem mu prosto w oczy, byłem w takim stanie, że naprawdę było mi wszystko jedno. Ale nic, popatrzył, coś pomamrotał po niemiecku do swojego kolegi i wyszedł.
Okazało się, że była kapitulacja Mokotowa, wszyscy wychodzimy. Ułożony z rannymi odjechałem jakąś furmanką, nie pamiętam, gdzieś w okolicy Żyrardowa. Trudno mi to określić, nocą się jechało i dzień. Podstawili dla rannych taki zwyczajny pociąg, ale z dachem. Prycze były, weszliśmy, leżałem. Jechaliśmy do obozu do niewoli. Okazało się, że do obozu Altengrabow, Stalag XIA. Jechaliśmy dość długo. Jak byliśmy koło Berlina, to pociąg cały skakał, bo Anglicy robili nocne naloty. W tym obozie byliśmy. Jeszcze mnie robili operację, usypiali nawet, jakiś angielski lekarz podobno coś [badał], jeszcze był jakiś odłamek, okazuje się. Chociaż powiedzieli, że nie. Nie chcieli mnie mocno tej ręki niszczyć. Potem [wysłali mnie] do obozu pracy do [Wegeleben] w górach Harzu, do kampanii cukrowniczej. […]
Jak wyglądało życie, bo to jest dość ciekawe. Pobudka była o godzinie czwartej rano. Jakaś kromka chleba, apel, liczenie, takie różne, zbiórka. Pieszo idziemy do cukrowni, bo to był jakiś kawałek od naszej kwatery. Pięćdziesięciokilowe worki nosimy cały dzień od godziny szóstej rano do szóstej wieczór. Jakaś była przerwa, jakąś polewkę nam dawano, ale już nie pamiętam, dwanaście godzin. Potem o szóstej z powrotem zbiórka, pieszo wracamy na naszą kwaterę. Co jest charakterystyczne. Kąpać się oczywiście nie było gdzie, w jakiejś lodowatej wodzie może rękę można było przemyć, bo to zima, mrozy były ogromne. Wydawało się, że możemy sobie odpocząć po [pracy], ale nie wolno było. Nie wolno było położyć się na prycze, musiały być zasłane kocem. Dopiero gdzieś wpół do dziesiątej był znowuż apel, ciągłe liczenie. Dopiero o dziesiątej wolno się było położyć, a tak parę godzin trzeba było stać albo siedzieć na takim stołku, jeżeli był stołek wolny. Nie wolno było [leżeć], przychodził i sprawdzał, czy łóżko nie jest wygniecione, czy ktoś przypadkiem się nie położył. To jest po to, żeby komuś dowalić już do końca.

Jak leżał pan w szpitalu, czy docierała do pana jakaś prasa powstańcza, czy to w ogóle funkcjonowało wtedy?

Nie, powstańczej prasy nie było. Były najróżniejsze, wiersze sobie mówiliśmy, kolega śpiewał, znał takie ciekawe wierszyki. Inny kolega, [pseudonim „Fregata”] miał wszystkie palce obcięte (nie wiem, jak to pocisk zrobił), on wskakiwał na stół, tańczył, rozweselał wszystkich, pomimo takich ciężkich ran. Zresztą potem szedł pierwszy w kanałach, na Dworkowej wyszedł, wszystkich tam zamordowali, zdaje się jego też, taki wesołek. Staraliśmy się nie raz jakieś kawały mówić, żeby troszeczkę podtrzymać [się na duchu].

Czy pamięta pan zrzuty, zanim pan trafił do szpitala?

Nie, tego tutaj nie było.

Słyszał pan o tym, że zrzuty są organizowane?

Słyszałem chyba z rozmów, że gdzieś są, ale nie byłem świadkiem tego.

Gdzie pan później trafił ze szpitala?

Na Bałuckiego. To były ostatnie dni sierpnia, kiedy tu już były ruiny. Ciotka nas zabrała dosłownie w ostatnim momencie, jeszcze żywych.

Jak pan zapamiętał sam upadek Powstania?

[…] To było straszne. Muszę powiedzieć, że to było przeżycie… Nawet był taki moment, że chciałem, żeby Niemiec strzelił. Nie mogłem się pogodzić wewnętrznie, to było straszne.

Później pan trafił do obozu.

Do pierwszego obozu. Atengrabow, Stalag XI A. Potem w [Wegeleben], w cukrowni to Arbeitskommando.

Czym się pan zajmował?

Nosiłem worki z cukrem, zresztą z brudnym cukrem. Nie było rafinerii, tylko taki brązowy był i cały czas to nosiliśmy. Jak był koniec kampanii, zrobili zbiórkę, część odłożyli jedną i drugą. Nie wiedziałem, po co. Okazuje się, że jedna część została, żeby wszystkie maszyny czyścić, a druga do wagonów. Byłem przydzielony w części do wagonów. Nie wiem, czy lepszy, czy gorszy, w każdym bądź razie tak mnie przypadło. Dali jakąś kromeczkę, zamknęli w bydlęce wagony, tylko trochę słomy brudnej, nie było żadnych prycz. Zamknęli nas, bo kłódki słychać było i tak zostaliśmy. Po jakimś czasie zaczęliśmy jechać. Mrozy były straszne, zimy nie takie jak dzisiaj. Jechaliśmy… trudno mi powiedzieć ile – dwa dni, trzy dni, noce. Wreszcie kiedyś, nie wiem, czy wszyscy dojechali. W moim wagonie (było kilka wagonów) było dziewięćdziesiąt osób. W moim wagonie chyba dojechali, ale nie jestem pewien, trudno powiedzieć.
Dojechaliśmy, jakiś obóz. Wzięli nas, wchodzimy za jakąś bramę, nie wiedzieliśmy, co to jest. To był Moosburg w Bawarii, niedaleko Dachau. Tylko wiem, że już potem, jak ci, co byli w obozie, nas zobaczyli, to podobno nogi im się ugięły, jak myśmy wyglądali. To nie ludzie, jakieś cienie, że to trzymało się na nogach. Jakoś wyprosili u komendanta obozu, żeby nam dał jakieś jedzenie. Tego nie zapomnę, bo to była na talerzyku taka porcja makaronu, klusek okraszona troszeczkę słoniną ze skwarkami. Najlepsze jedzenie, jakie w życiu jadłem. Niesamowite to było. Myśmy tak wyglądali, coś strasznego. Potem zawieźli nas na koniec obozu, był pusty barak, blisko taki las był liściasty, mokry las. Już nas zakwaterowali. Wiem, że leżałem na podłodze, nie było nawet pryczy. Chciałem powiedzieć, że byłem razem z bratem, bo myśmy się jakoś znaleźli. Brat przeżył, co prawda zachorował ciężko na żołądek.

Kiedy pan spotkał brata, w obozie?

Właśnie w obozie. Spotkaliśmy się w Altengrabow. Już się trzymaliśmy wtenczas razem. Razem poszliśmy do pracy w cukrowni, potem razem do Moosburga.

Jak zapamiętał pan dzień zakończenia wojny?

Właśnie, to jest ciekawe. To jest może najciekawsze z całego tego już trzeciego tomu mojego życia. Wspominałem o tym, że miałem trylogię: konspiracja, walki (Powstanie) i obozy. Na kilkanaście dni chyba (dokładnie nie pamiętam) wyprowadzili nas z obozu. Zrobili zbiórkę. Niemcy inaczej się nie odzywali jak Bandit von Warschau, byliśmy Bandit von Warschau – bandyci z Warszawy. Musieli nas uznawać jako kombatantów, ale kopali nas, różne szykany były.
Wyprowadzili nas. To się nam nie podobało, nie było powodów. Siedzimy w baraku, barak został pusty, a nas wyprowadzają. Szliśmy jakiś kilometr. Były takie doły, żwirówki, widocznie żwir brany był do budowy. Apele, liczenie, jak zawsze. Wreszcie w tych żwirówkach nas położyli, było lekko przykryte jakimś brudnym płótnem, to było nasze miejsce pobytu, tak można nazwać. Nie wiem też, ile to trwało. Wiem, że ciągle słyszeliśmy jakieś podniecone głosy niemieckie, tych wachmanów, co nas pilnowali i jeszcze może innych. Nie wszystko wiedzieliśmy, bo byliśmy w dole, potem dopiero się dowiedzieliśmy. Pamiętam, można sprawdzić, bo to była niedziela 29 albo 30 kwietnia. Krzyk się podniósł: „Czołgi jadą!”. Okazuje się, że to armia amerykańska generała Pattona, już [jechały] pierwsze wozy. Jak myśmy to zobaczyli, wyskoczyliśmy. Oczywiście odebraliśmy broń [wachmanom]. To była już pierwsza wolność.
Potem się okazało, że oddziały SS koniecznie chciały nas wszystkich tutaj zamordować w tych dołach, zasypać. To stare niemieckie wojsko, ci najstarsi nie bardzo chcieli się zgodzić, bo wiedzieli, że było słychać front, działa były już blisko. Wiedzieli, że jak na to się zgodzą, to nie wiadomo co z nimi będzie, jak przyjdą [Amerykanie]. Taką wiadomość mam. Tamci też nie mogli za długo tu już tym się zajmować, bo musieli już uciekać przed armią amerykańską. Tak myśmy zostali znowuż żywi. Jak pamięta pan żołnierzy amerykańskich, jak wkroczyli?

To ciekawostka. W każdym samochodzie, który jechał (jakieś pancerne wozy) była gromadka żołnierzy, myśmy angielskiego nie znali w większości (dziś trochę więcej się zna). Wchodziło się do nich: „Kto z was po polsku umie mówić?”. – „Ja, ja”. Nie było wozu, żeby nie było kogoś, kto mówi po polsku, chociaż jednego żołnierza. Polski był może kaleczony, śmieszny czasami, ale był, można było się porozumieć. Wszędzie byli Polacy, wszędzie byli.

Co się stało z tymi Niemcami?

Co nas pilnowali? Odebrali im broń. To już takie dziadostwo wojskowe było, już taki ostatni sort, do niczego innego się nie nadawał.

Jak później pan wrócił do Warszawy?

Zaraz, do Warszawy to nie tak szybko.

A kiedy pan wrócił?

Właściwie to można powiedzieć, że to jest czwarta część trylogii. Umieścili nas w różnych miejscach. Najpierw byliśmy w takich cywilnych domach, zajmowaliśmy z kolegami po kilka osób. Pierwsze to zrobiliśmy mycie. Niemki, które tam były, miały za złe, że im pobrudzimy wszystko. Zostali uwolnieni żołnierze sowieccy, bo też był obóz. W tym obozie był podział: sowieccy żołnierze byli zupełnie osobno, tylko oni sami; Anglicy i Belgowie osobno; my pozostali Polacy, Amerykanie razem byliśmy; i Francuzi osobno. Byliśmy obok baraku amerykańskiego, bardzo miło było z nimi wtenczas.
Rosyjscy [żołnierze] trochę inaczej się zachowywali w tych domach. Myśmy powiedzieli, że jak oni będą tak do nas mówić, to my wyjdziemy, a tutaj wejdą Sowieci. To już nie, [lepiej] żebyśmy zostali. Myśmy tylko chcieli normalnie się przespać, umyć. To była pierwsza rzecz. Potem do obozów – były takie obozy cywilne i dawali nam trzy razy dziennie dobrze jeść. Oczywiście obozy otwarte, można było chodzić wszędzie. Ale nie każdemu to odpowiadało, mnie nie bardzo odpowiadało. Jakiś czas było dobrze, ale potem człowiek potrzebował coś robić, działać. Tworzyły się tak zwane kompanie wartownicze przy wojsku amerykańskim, bo tu Amerykanie byli, to była Bawaria. Kompanie wartownicze były tworzone przez oddziały NSZ (Narodowe Siły Zbrojne).
Oczywiście z obozu szybciutko tam poszedłem, dostałem od razu awans – plutonowy podchorąży. Dostałem swój oddział. Uzbrojenie amerykańskie, mundury amerykańskie, wszystko, byliśmy już nie tak po cywilnemu [jak] z Powstania, tylko mieliśmy ubranie [wojskowe]. Pilnowaliśmy Niemców jeńców, którzy musieli wykonywać różne roboty, gruz zbierać, jak to jenieckie obozy. To taka była właśnie moja część.

Jak jeńcy niemieccy byli traktowani?

Myśmy traktowali, jak należy, zgodnie z konwencją genewską. Musieli robić to, co im kazaliśmy. Choć były różne postawy… Pamiętam, był taki [Niemiec], chciał się stawiać, to się broń zdejmowało i stawał się miękki, robił to, co trzeba.

W którym roku wrócił pan do Warszawy?

Jak mnie wyzwoli 30 kwietnia w 1945 roku, to wróciłem w 1946 w maju, po roku czasu.
Dowiedziałem się, że podobno nasz domek jest i rodzice są. Tu nie było co robić, dostałem już papierek, żeby przyjść i odbudowywać gruzy. Powiedziałem nie. Gruzy jak mam robić to już tutaj [przyjadę], a nie będę w Niemczech pomagał gruzy odbudowywać. Zdecydowaliśmy się i wróciliśmy. To była połowa maja.

Jak odnalazł pan rodzinę, po jakim czasie?

Jeżeli chodzi o rodzinę, to była mama i jeszcze parę osób z rodziny. Wszyscy leżeli pokotem, nie było miejsca – to był maleńki domek, pokój z kuchnią. Ojca nie było, ojca zaraz zabrali, jak tylko wkroczyli ruscy, bo ojciec pracował w policji, był naczelnikiem służby śledczej na całą Pragę, nie mundurowy tylko cywilny. Zabrali go na Cyryla i Metodego. Wiadomo, co tam było, co się działo. Takie powiedzenie jest: „Cyryl jak Cyryl, ale te metody” – to tak na wesoło, ale to nie było wesołe. Wiem, że jakimś cudem wyszedł stamtąd, coś miał im się zobowiązać, wyszedł. Jak wyszedł, to oczywiście to, co się zobowiązał, nie wykonał, tylko zniknął na tak zwane wyzwolone Ziemie Zachodnie, różnie to było nazywane. Zniknął dla wszystkich, żeby w ogóle ratować życie, a my z mamą byliśmy tu długi czas.

A pana brat?

Tak samo. On miał mniej więcej te same przejścia co ja. On akurat nie był w tych oddziałach NSZ, byłem bardziej niecierpliwy i nie mogłem za długo nic nie robić. Właściwie byłby koniec.

Po jakim czasie poczuł pan, że Warszawa już powoli zaczyna wracać do życia?

Po jakim czasie? Nie mam takiej daty na to.

Czy Warszawa była bardzo zniszczona, jak pan wrócił?

Gruzy. Nie przez wszystkie ulice jeszcze można było dobrze przejść, jezdnią się chodziło. Gruzy brało się na bok, na chodniki, żeby można było chociaż przejechać, przejść.

Interesuje mnie też bardzo pana życie po wojnie. Jak późniejszych władz miały stosunek do pana, jako powstańca?

Nigdzie nie chcieli mnie przyjąć do pracy. Znaczy, z początku jak się zgłaszałem, to mówili: „Proszę, proszę”. „Obywatel” wtenczas mówili. „To proszę, życiorys krótki, podanie, bo potrzeba nam takiego właśnie”. Przynoszę, spojrzał: „Nie, już nam nie potrzeba, już nie, już zajęte”. Wszędzie byłem szykanowany. Dostałem się [do pracy] zupełnie przypadkowo. Najpierw pracowałem w biurze konstrukcyjnym przemysłu sportowego, potem poznałem w bliźniaczej instytucji żonę Zosię. Dalsze moje losy to już właściwie były, jak się poznaliśmy, wzięliśmy ślub, za rok był syn, też Marian Stefan. Ciągle były jakieś zmiany – to zlikwidowali biuro konstrukcyjne przy instytucji sportowej, to Zjednoczenie Przemysłu Sportowego, to znów byłem bez pracy.
Na szczęście leżałem w szpitalu w obozie, obok, na tych pryczach, bliziutko z takim jednym. Potem okazało się, że tutaj go spotkałem przypadkowo. On tu miał coś do powiedzenia. Mówię mu: „Słuchaj, w ogóle nie mam pracy, nie mam z czego żyć”. On mi jakoś załatwił i pracowałem ostatnie dwadzieścia lat w Pałacu Młodzieży z młodzieżą. Cieszę się, bo mogłem zrobić dużo dobrego i zrobiłem to, co tylko mogłem. Może nielegalnie, ale zrobiłem. Dzisiaj moi wychowankowie to na przykład profesor Wojciech Roszkowski, jest eurodeputowanym „Prawa i Sprawiedliwości” w Brukseli, mój wychowanek. Mówię: „Wojtuś…”. Inni tak samo. Pamiętam, jak też [uczył się u mnie] hrabia Wojtuś Rostworowski – mamusia przychodziła, mówię: „Na tych specjalnych zajęciach zdolności nie wykazuje”. – „Wiem, że nie wykazuje, ale chcę, żeby u pana był, pod pana opieką wychowawczą”. To były dla mnie bardzo miłe momenty, że chcieli, żeby był ze mną – byli, póki chcieli. Tak wyglądała moja praca do końca. Poszedłem na emeryturę po dwudziestu latach pracy to już nic specjalnie ciekawego, normalne życie. Normalne, tak jak w tamtych czasach można nazwać normalne.




Warszawa, 9 luty 2009 roku
Rozmowę prowadziła Anna Konopka
Marian Karol Rozwenc Pseudonim: „Kruk” Stopień: starszy strzelec Formacja: Pułk „Baszta” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter