Marian Lewandowski „Ryś”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Marian Lewandowski, pseudonim „Ryś”.

  • Czy pamięta pan czasy swojego dzieciństwa?

Trochę pamiętam.

  • Proszę opowiedzieć o swoich rodzicach.

Mój tatuś był najpierw w wywiadzie, potem z wywiadu włączyli go do policji, to była jakaś długa sprawa. Był jednym z tych, którzy… Mnóstwo naszych ludzi, młodych wtedy… Organizował wszystko. Tłumaczył, co powinien każdy Polak. Mówię o swoim 1 września. Bez nauki i wykładów mojego tatusia to bym wtedy, jako młody chłopak, niewiele umiał zrobić. Potem się okazało, że nie tylko umiałem, ale nawet byłem dowódcą kompanii.

  • Kim była pana mama?

Nasza mama była mamą trojga dzieci i prowadziła dom jak tylko umiała najserdeczniej i najlepiej, bo nie wyszliśmy na złodziei, a na patriotów. Wszyscy (i córka też) byli w AK w walce. Całą torbę miała rozmaitych leków, bandaży, potrafiła robić opatrunki, nawet zrobiła jednemu – kolano miał postrzelone i go to uratowało. Pamiętam, bo miała czerwono-białą opaskę i całą torbę rozmaitych leków.

  • Gdzie pan mieszkał w czasie dzieciństwa?

W Płocku. Płock to moje miasto urodzenia, tam żeśmy mieszkali długo.

  • Chodził pan do szkoły?

Zacząłem szkołę i gimnazjum. Potem naszego tatusia przenieśli do Warszawy na służbowe cele. Miał swoje zadania, na mój gust poważniejsze od moich [zadań] młodego chłopaka. To był dom nie tylko gorących patriotów. Pamiętam jak dziś, 1 września 1939 roku, tatuś, ja i siostra (drugiej nie było wtedy) słuchaliśmy radia z zagranicy i wtedy, pamiętam, jako młodemu chłopcu tatuś mówił o swoich doświadczeniach służbowych dla Polski: „Żebyś zapamiętał do końca życia, że trzeba pracować dla Polski, bo bez naszej współpracy będzie źle”. Do tatusia przychodziło mnóstwo oficerów, bo on był oficerem wywiadu. Potem z nami wszystko się połączyło. Informacje, jak działać, szczególnie wtedy, kiedy nastąpiła okupacja hitlerowska… Gdybyśmy my nie mieli nauki od mojego tatusia i od kolegów tatusia... Nie umiem powiedzieć o ich funkcjach, wiem tylko, że przychodzili bardzo często do domu na narady, na rozmaite uzgodnienia. Ale to dorośli, a my wciąż jeszcze tacy mali. Na przykład pamiętam zabawną rzecz: przychodził do tatusia szereg kolegów, rozmawiali, a wszyscy w przedpokoju wieszali swoje [ubrania]. Był dosyć duży wieszak. Tatuś miał Almę, pieska wyszkolonego, że hej. W jaki sposób? Jak siedzieli przy stole, to dla udowodnienia, że piesek jest wykształcony [tata dawał komendę]: „Przynieś płaszcz tego lub tego”. Poszedł i przyniósł. Pamiętam, jeden z kolegów tatusia był rybakiem. Przyniósł nam dużo raków. Tyle że nie tylko się to porozłaziło nocą po [domu], ale aż do piwnicy poszło.

  • Zapamiętał pan wybuch wojny?

Tak.

  • Był pan w Płocku?

Tak, myśmy byli w Płocku.

  • Jak wyglądał ten dzień?

W tej chwili nie umiem sobie tego wszystkiego przypomnieć. Była narada: ja, siostra i jeszcze ktoś z przyjaciół. Tatuś miał wykład, jak będziemy się musieli zachowywać podczas wojny. To było działanie ojca wobec dzieci. Mówienie, wiadoma sprawa, na pewno nie kłamstw, tylko ojciec syna nie będzie chwalił. Wróżył mi: „Będziesz musiał być w wojsku i staraj się być oficerem”.

  • Zapamiętał pan naloty, bombardowania?

Były naloty, tylko jakoś szczęśliwie… Ulica w Płocku nazywająca się Płocką, szła od rynku. Myśmy mieszkali na Królewskiej 20. Oprócz strachu czy pamiętania, co ojciec, mama mówiła, żeby przestrzegać...

  • Czy brał pan udział w kampanii wrześniowej?

Oficjalnie to może nie można tak mówić. Na samym początku, jak się zaczęła wojna, to ojciec mówi: „Ty chcesz tak samo przecież”. To jak mnie się ojciec zapytał, to co? Od razu poszedłem i zaczęliśmy się uczyć o broni, jak strzelać, do kogo strzelać. Przed tym zajmowałem się uczeniem, ale czego innego – latania na szybowcach, na samolotach. […]

  • Kiedy pan się dostał do Warszawy?

Nie dostałem się do Warszawy, tylko po prostu rodzice się przeprowadzili, bo nadarzyła się im okazja, że dostaniemy mieszkanie. Rzeczywiście, jak przyjechaliśmy, to mieszkam. Dwa pokoje są. […]

  • Prowadził pan szkolenia?

Tak.

  • Na czym one polegały?

Wszystkiego się uczyło, co żołnierz powinien wiedzieć. Mało że żołnierz – konspirator. Wszystko – obserwację prowadzić i z obserwacji składać meldunki.
Idę ulicą, młody chłopczyk podchodzi do mnie: „Czy mogę z panem?”. – „A ile ty masz lat, chłopczyku?” – „Dwanaście i pół”. – „Ale ja potrzebuję na żołnierza osiemnastoletniego!” Popłakał się. Za godzinę przyszedł do domu ze swoim ojczymem i on mi mówi: „Panie, jak pan nie może jako żołnierza, to niech pan go na gońca przyjmie, bo nie może przeżyć, żeby nie brał udziału w Powstaniu”. – „Proszę bardzo”. Tego dwunastoipółletniego chłopca po przyjęciu na gońca musiałem przedstawić do odznaczenia Krzyżem Walecznych. Jak on wykonywał rozkazy, to do dzisiejszego dnia mi się w głowie nie mieści. Jak on dokładnie to robił! Musiałem dla niego wystąpić o Krzyż Walecznych, bo mamę miał chorą, ojca już nie miał, tylko miał ojczyma. Z ojczymem było bardzo dobrze.

  • Widział pan łapanki w Warszawie albo rozstrzeliwania?

Łapanki widziałem, ale jednocześnie myśmy organizowali kilkuosobowe drużyny i odbijaliśmy ludzi, których połapali. Jednocześnie (aż wstyd mówić) straszyliśmy tych, od których odbijaliśmy, że jeżeli coś zrobią przeciwko nam, to my o nich nie zapomnimy. Więcej nie mówiłem, bo widziałem, że się już bali. Myśmy nikomu krzywdy nie robili, tylko odwrotnie, myśmy ratowali, kogo można było. Powiedziałem o tym, co dwanaście i pół lat miał. On miał bardzo dobrą przeszłość przez całą okupację i Powstanie. Później został naszym żołnierzem, nie tylko gońcem, ale był po prostu żołnierzem po przysiędze. Najpierw była tylko dobra wola, ale ponieważ prowadziłem aż całą kompanię, to nie mogłem jego też nie włączyć. Spełniał rozkazy jak żaden inny.

  • Pamięta pan wybuch Powstania Warszawskiego?

Jak dzisiejszy dzień. Bardzo rano, oczywiście nie umiem powiedzieć, która była godzina, wstałem. Ani ojciec, ani mama nie tylko, że się nie sprzeciwiali, ale też czekali, kto przyjdzie. Szliśmy na zebranie konspiracyjne. To było pierwsze zebranie, potem było więcej zebrań. Ci, co nas przesłuchiwali, wiedzieli, z kim mają do czynienia, a myśmy też wiedzieli, z kim mamy do czynienia.

  • Gdzie pan walczył w czasie Powstania Warszawskiego?

Od ulicy Płockiej w Płocku się zaczęło. Do gimnazjum chodziłem. Później dostałem informację, że nie w Płocku, tylko trzeba jechać do Warszawy.

  • I pan pojechał?

Tak, nie tylko sam, cała grupa pojechała. Nie umiem powiedzieć, ilu nas było, w każdym razie nie byłem sam. Mogę powiedzieć, że ci, co byli w mojej kompanii, to prawie wszyscy pojechali. Byli i starsi, i...

  • Gdzie pan walczył w Warszawie?

W Warszawie od mostu Kierbedzia. Stamtąd grupki rosły coraz większe i żeśmy się spotykali. Jak największa grupa się zebrała… Nie pamiętam ulic. Były lokale i tam byli Niemcy ze względu na to, że mogli coś zjeść i wypić. Jak zobaczyliśmy szkopów w lokalach, to wbrew rozkazom jeden z naszych młodych żołnierzy wyszedł i zaczął strzelać do Niemców. Zastrzelili go, bo mogli strzelać z automatu. Niemcom się już dalej nie powiodło, bo myśmy już byli zorientowani, gdzie oni są. Doszedłem aż do rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich. Tam tłum ludzi [idzie] w tym kierunku, co ja. Szedłem do mostu. Przeszedłem od już istniejącego pałacu, a na rogu ulicy był tłum ludzi. Byłem zaskoczony, nie zwróciłem uwagi, że może będzie łatwiej… Minąłem Aleje Jerozolimskie i szkopy przede mną. Tłum jest, łapią mnie i jakiegoś młodego. Wszedłem do lokalu. Ten lokal istnieje do dzisiejszego dnia. Z przerażeniem zobaczyłem, że tam też siedzą szkopy. Przychyliłem się, odwróciłem, krzyczę: Verzeihen, verzeihen! Przechodzą przez jezdnię, gdzie była nasza zbiórka. Na rogu była kwiaciarnia, pokój w kwiaciarni, można było zawsze tam wejść, więc też wszedłem Jak krzyczałem: Verzeihen, verzeihen! – przez ulicę, już mnie znali. Wszedłem i od razu mnie zaprowadzili do sąsiedniego pokoju. Podobno dwadzieścia minut sobie leżałem, z nikim nie rozmawiając, taka była reakcja. Później żeśmy spokojnie wszyscy powychodzili stamtąd. Szkopy szły patrolami. Patrzyłem się, czy nie idą w tamtą stronę, ale nie szli. To dojdę do rogu i przejdę. W każdym razie mówili mi koledzy i koleżanki, że ze dwadzieścia minut sobie leżałem. Byłem tak tym wstrząśnięty, bo przecież mogłem być złapany za rękę przez szkopa i załatwiony.

  • Miał pan broń?

Oczywiście! Już miałem broń .Okazało się, że przetrwałem, udało się. Zawdzięczam to tylko tej pani [Matce Bożej], nie sobie, bo jakbym sobie, to bym widział tylko, że już mnie łapią, a ja przeszedłem przez ulicę, mówiąc: Verzeihen . Szkopy myśleli, że to szkop przechodzi i udało się.

  • Był pan w Batalionie imienia Sowińskiego?

Tak.

  • Czy zapamiętał pan dowódcę? To był kapitan Wacław Stykowski „Hal”.

Wolałbym takiej relacji uniknąć, dlatego że 1 sierpnia wysłałem trzech gońców do „Hala” i jego dwóch towarzyszy. Każdy wrócił, że nie widział. Wrócił i mówi: „Nie było go w domu”. Co było [robić] dalej?

  • Pan był dowódcą kompanii?

Tak. Dopiero jak przeszedłem przez ulice, poleżałem dwadzieścia minut, to wtedy zostałem mianowany dowódcą kompanii [czy plutonu? – red.], bo nikogo innego nie było pod ręką.

  • Jakie zadania pan wykonywał, będąc dowódcą kompanii?

Robiłem to, żeby wszystkich moich żołnierzy z mojego plutonu [czy kompanii? – red.] najpierw zawiadomić, że mają czekać na rozkazy i zgodnie z tymi rozkazami ze mną, jako dowódcą, się kontaktować. Byłem przemiło zaskoczony, jak ci ludzie to robili. Spokojnie i bezpiecznie. Trzeba było niejednemu też przechodzić przez ulicę. Na rogu Marszałkowskiej była kwiaciarnia, to sobie wszedłem do kwiaciarni. Tam nie od razu pokazali kanapę, mogłem się położyć i poleżałem. Później żeśmy ruszyli, nie ja jeden, było już więcej.

  • Był pan ranny?

Nie.

  • Widział pan w czasie Powstania zbrodnie wojenne, których dokonywali Niemcy na ludności cywilnej?

Nie. W tym momencie nie wiedziałem, ale myśmy nie potrzebowali czekać na to, czy ich zobaczymy, bo myśmy ich śledzili. Kto tylko mógł, to mówił jeden drugiemu i do naszego dowództwa, żebyśmy nie narobili sobie kłopotu. Musiał ktoś dorosły tym dowodzić. Cóż, miałem wtedy dużo mniej lat. Dla mnie dowódca to był człowiek, do którego nie tylko miałem zaufanie, ale nigdy nie zawiodłem się na tym zaufaniu. Ani jednego rozkazu nie tylko, że nie odmówiłem, ale jeszcze poszerzyłem przez kolegów. Na przykład: „Jedź do tego, żeby się porozumiał ze mną”. W tamtym czasie, to nawet jak do jakiegoś kolegi, to też musiał być najpierw zorientowany, że to jest nie bajka. To może być bardzo niebezpieczne. Mały chłopak szedł przede mną i pyta się: „Czy mogę z panem?”. Z nim było w taki sposób, że z płaczem pobiegł do domu. Przyszedł ze swoim ojczymem: „Niech go pan przyjmie nawet na gońca, bo on nie może przeżyć tego, żeby nie brał udziału w Powstaniu”. – „Jasna sprawa”.

  • Czy ludność cywilna pomagała panu podczas walki?

Nie przeszkadzali. Na przykład na Płockiej jest szpital i starszy kolega przed wejściem po schodkach do szpitala zbudował barykadę. Dlaczego? Dlatego że parę domów dalej, z lewej strony miał znajomych, którzy mieli drzewo. Dostarczali tyle drzewa, że on zbudował barykadę, na której potem też stałem, bośmy tam wreszcie dotarli. Miałem długie spodnie, w spodniach było kilka dziur, a nogi całe. Oni strzelali z przeciwka, mieli drzewa z boku i nas widzieli doskonale. Nikogo z moich żołnierzy na barykadzie nie było, tylko ja byłem, bo musiałem obserwować przez lornetę. Nie wiedziałem, że mam dziury w spodniach. Dopiero popatrzyłem się… Kiedyś ta ulica… Budynki były, a podczas Powstania te budynki były najpierw rozwalone, to szkopy mieli jeszcze lepsze widzenie. Z tej barykady nie byłem zadowolony, bo to drewniana barykada. Zszedłem pod schodki szpitala i wszedłem do szpitala, i mówię (od razu kilku panów się zebrało): „Czy mogę rozmawiać z dyrektorem?” – „Słucham, o co chodzi?” – „Proszę pana, mam ponad sześćdziesiąt zdrowych osób, chętnie pomogą, żeby pan szpital z chorymi ewakuował bliżej środka miasta”. – „Nam się stać nic nie może, my jesteśmy Czerwonym Krzyżem!” Popatrzyłem się na niego i mówię: „Panie, mam ponad sześćdziesięciu ludzi to mogę panu ludzi chorych przenieść bliżej, do środka miasta”. Odwrócił się, koledzy mi mówili, że jemu się usta kręciły: „Nam się nic stać nie może!”. No to jak nic nie może się stać, to [machnąłem] ręką i przez szpital całą swoją grupą ludzi, a miałem sześćdziesięciu ludzi, poszliśmy sobie. Daleko żeśmy nie uszli, do następnej ulicy tylko i już ktoś z krzykiem do nas przybiegł, że dyrektora rozstrzelali – tego, który krzyczał. Na rogu Młynarskiej i Płockiej spotkaliśmy się z Halem. To był już szósty dzień Powstania. Pierwsze pięć godzin Powstania byłem skazany na to, że wysyłałem do dowództwa gońców, którzy znali adresy. Każdy przyszedł: „Nie było go”. W końcu do tych, co przyszli i powiedzieli, że nie było nikogo, mówię: „Jak to? Żeście nie spotkali się z Halem?”. – „Nie”. Musiałem sam zdecydować, że od szpitala żeśmy przeszli do następnej ulicy. W ten sposób mogliśmy stamtąd zacząć walkę. Ktoś mi zwraca uwagę: „Co z twoimi spodniami?”. [Patrzę]: dziury. Ani jedna noga nie była nawet draśnięta. Widzę to wciąż i wciąż przeżywam. To był szósty dzień, a „Hala” nie było! Posłałem do niego chyba sześciu, każdy przyszedł, odpowiedział: „Nie ma go. Nikt nie wie, gdzie on jest”.

  • Przeszedł pan do północnego Śródmieścia?

Nie, najpierw na róg Młynarskiej i Płockiej. Od Młynarskiej myśmy szli w stronę placu [Kercelego]. Towarowa idzie dalej, myśmy doszli do Towarowej, a na Towarowej są całe oddziały Niemców i te głupie szkopy strzelają! Jaką bronią strzelają? Świetlne kule lecą! Widziałem te kule! Żeśmy doszli, kule lecą. Czekam tylko, jak te kule przelecą. Biegiem, pojedynczo, na mój rozkaz, tak przebiegli wszyscy, a kule świetlne wciąż lecą, widać. Tak szkopy głupie walczyły. Dzięki temu żyjemy.
  • Skąd pan miał żywność?

Nieznane osoby pojedynczo przynosiły kawałek chleba i coś do picia. Nie zawsze mogli to robić. Jak te kolorowe kule błyskały, to myśmy sobie elegancko przeskoczyli. Plac Kercelego to był dla nas w jakiś sposób, powiedzmy, oddech. Jak żeśmy doszli do następnej ulicy, która szła w poprzek, to żeśmy słyszeli (tam było już getto) hałas, bo coś Niemcy robili. Nasi się organizowali i w prawo żeśmy poszli. Pod polem strzałów mogliśmy przejść aż do Alej Jerozolimskich, aż do mostu. Jak myśmy doszli, żeśmy się zorganizowali jak należy i przystąpiliśmy do walki. Tam dopiero spotkałem „Hala”. Jak potem znikł, to nikt do końca Powstania go nie widział. Miał mnie dosyć.

  • Z kim się pan przyjaźnił w czasie Powstania? Może pan pamięta nazwiska, imiona, pseudonimy?

Pamiętam bardzo dobrze pana (pseudonimu zapomniałem)… Na ulicy Płockiej, za szpitalem był sklep z drzewem. On był przyjacielem tych, co mają to drzewo, i tego drzewa dostał dużo, i tu jak szpital, schodki do szpitala, powstała barykada z drzewa. Stąd moje dziury w portkach. Długo nie czekałem, bo mi ktoś powiedział: „Co te dziury tutaj robią?”. To ja w nogi, od razu do schodów, do szpitala. Potem żeśmy poszli do następnej ulicy i myśmy zaczęli szkopom posyłać kulki, ale – trzeba powiedzieć – za dużo myśmy tych kulek nie mieli. Ale poszło trochę. Był taki pan, który był też oficerem. On wiekiem był starszy ode mnie, a stopniem podlegał mnie.

  • Miał pan dostęp do prasy podziemnej albo do radia?

Nie. Radio było możliwe, dopóki byliśmy we własnym domu, potem to już nie. Teraz są małe, sprawne, baterią napędzane. Wtedy nie było takich maleńkich. Nie chcę przypominać, tam były wypowiedzi niektórych trochę śmieszne. Ktoś pomyśli, że obmawiam. Nie.

  • Czy walczył pan do samej kapitulacji Warszawy?

Tak.

  • Co działo się z panem po zakończeniu Powstania? Pamięta pan moment zakończenia Powstania?

Rozumiem, że to są bardzo ważne momenty, a ja mam słabą pamięć.

  • Pan po Powstaniu dostał się do niewoli w Holandii i w Belgii. Pamięta pan obozy? Co się tam działo?

Pamiętam. Tam miałem upokorzenie przez jednego z naszych oficerów. On szedł przede mną, a ja miałem pistolet w ręku i sobie machałem tym pistoletem. „A kto wam pozwolił chwytać za broń!?” To ja jeszcze lepiej sobie pokręciłem i poszedłem dalej. Jeden z oficerów, wyższy wzrostem ode mnie i stopniem, szedł przede mną, a ja przez druty kolczaste, oczywiście z pomocą kolegów. Nie po drucie kolczastym się szło, tylko po desce. Deskę się z sufitu oderwało i po desce mogłem przejść. Owszem, strzelali ze stanowisk, były stanowiska i szkopy strzelali, jak ktoś był za blisko [drutów], ale nie trafili i przeszedłem.

  • Czy myślał pan, żeby wrócić do kraju?

Wszystko było w kraju.

  • Czy myślał pan, jak pan się znalazł w obozie w Holandii i w Belgii, że nadejdzie taki moment, że dostanie się pan do Polski?

Oczywiście! Tam też były ciekawe obrazki, przeżycia. Byłem w Holandii, Belgii, a tu bagna, trzeba się położyć na bagnach. Stąd marzyło się każdemu z nas przedostać.

  • Jak zakończyła się wojna, od razu wrócił pan do kraju?

Od razu nie, bo najpierw założyłem stanowisko do ratowania naszych chorych żołnierzy. Dlaczego ja? Bo nikt inny nie chciał. Ale to nie dlatego, że mnie się chciało, tylko widziałem, ile ludzi traciło swoje poczucie żołnierza. Bez jedzenia, bez odpowiedniego spania, człowiek ma różne myśli. Dopiero jak zaczęliśmy pisać listy do rodzin, to rodziny zaczęły przysyłać trochę paczek z żywnością. Nie wszystkie paczki dochodziły, bo część szkopy kradli. Jak sobie przypomnę, że byłem bliski obłąkania z głodu… Ci, co dostawali, to mieli tyle swoich najbliższych, że żywności z paczek dla wszystkich nie starczyło. Nikt mi nie uwierzy, ale modlitwami błagalnymi trochę ten głód, te pragnienia malały i się dało jakoś przeżyć. Natomiast obok był obóz bolszewicki, bo to była okupacja niemiecka. Bolszewicy dostawali oficjalnie paczki, a do nas nie dochodziły. Powiem szczerze: nie stać mnie było pójść do bolszewików i prosić. Nie. Byli tacy, którzy powiedzieli, że dostali od rodziny i czasami się dzielili kawałkami chleba z kimś, ale to nie było długo. Trzy kilometry od obozu stała armia angielska. Nawet nasz obóz ominęli i sobie z innymi rozmawiali poza obozem. Chciałem podsłuchiwać albo usiłować nawiązać rozmowę, więc deskę wyłamali, po tej desce przeszedłem i trochę się dowiedziałem. To się wszystko w jakiś sposób zbliżało do końca. Pamięć zawodzi.
Żebym umiał opowiedzieć dokładnie, co się działo… Nie miałem żadnego dosłownie ze znajomych, kolegów, którzy chcieliby ze mną razem ruszyć. Myśmy chcieli ruszyć i zacząć uciekać z obozu, bo niektórym się udało. Jak na przykład się dowiedziałem, to jakiejś dwójce udało się przez druty, uciekli. Czy żyją, to nie wiem, wtedy z obozu uciekli i nikt do nich nie strzelał. Trzy kilometry od naszego obozu stał cały batalion Anglików. Ani jeden nie przyszedł do obozu. Obeszli sobie dookoła obóz i kto przeszedł przez płot, to z nim rozmawiali. Mnie się też udało kiedyś podejść do nich. Dwóch uciekło. Przy każdym ogrodzeniu stała wieżyczka i szkopy z bronią maszynową strzelali do uciekinierów, nie pytali się o nic, nawet nie krzyczeli: Halt! Nikt z normalnych ludzi nie uwierzy, jak szkopy parszywie robili. Mnie się raz po drutach przez deskę udało przejść. Potem dookoła obóz z zewnątrz przeszedłem i wszedłem, a szkopy siedzą przy swoich biurkach, szuflady pootwierali i pistolety poukładali w szufladach. Po polsku nie umieli mówić, mówili po niemiecku. Udawałem, że nie rozumiem niemieckiego. Trochę rozumiałem, bo przecież kończąc gimnazjum, musiałem się uczyć niemieckiego. Więcej mam żalu do Anglików, którzy trzy kilometry od obozu stali całym swoim wojskiem i żaden się nawet nie pofatygował, żeby coś zapytać.

  • Jak pan się wydostał z obozu i dostał się do Polski? Czy pan pamięta?

Pamiętam, ale najpierw zorganizowałem grupę, która chciałaby wrócić do Polski. To była bardzo mała grupka. Ludzi odważnych było naprawdę mało. Na terytorium Polski od razu się nie dostałem, najpierw zorganizowałem grupę ludzi, która będzie wędrowała do Polski. Nikt nam samochodu nie dał. Powstał taki nastrój w naszym obozie, gdzie dowódcami byli i Polacy, i Niemcy, i w takiej luźnej, nie wrogiej sytuacji zacząłem organizować grupę ludzi, żeby nas poszło od razu więcej. Niestety, nie było tylu chętnych, bo się bali. Ja też się bałem, ale [myślę]: „Do grupy nie będą strzelać”. Ale guzik. Przyszło, że jakieś ruski… Zaczęło się kontaktowanie. Zapomniałem narodu. W każdym razie któryś z narodów prowadził z nami rozmowy i potem zorganizowałem grupę dwudziestu osób, Polaków. Żaden bolszewik nie chciał się do nas dołączyć. To była ciężka sprawa, żeby się wydostać stamtąd. Poszły listy, że to dla nas to nie jest takie proste, bo do bezbronnych się strzela i załatwia z miejsca. Dopiero Polacy, którzy nie byli w niewoli, a byli w Norwegii i Holandii, trochę pomagali. Zorganizowali większy oddział w obozie i z nimi dojechaliśmy chyba pod Poznań, nie pamiętam dokładnie. Parę godzin się szło, parę godzin się spało prawie że na stojąco, przecież nie było łóżka. Tak żeśmy pod Poznań podeszli. Polacy w kraju dawali trochę do jedzenia, niektórzy pomagali podejść dalej. Jak dostałem paczkę z jedzeniem z domu, to się podzieliłem z najbliższymi kolegami, ale żeby prosić o następne paczki… Miałem takie powiedzenie, zapomniałem w tej chwili. Tu była wtedy okupacja bolszewicka. To my będziemy prosić, a bolszewicy będą sobie rabować?

  • Jak pan wrócił do Polski, był pan represjonowany?

Nie.

  • Nie znajdował się pan nigdy w więzieniu ze względu na to, że był pan w Armii Krajowej?

Nie. Byłem obszczekiwany, musiałem się po męsku i po żołniersku niejednemu tłumaczyć, ale ponieważ ci, co nas chcieli pogrążyć, sami nie byli pewni siebie, do końca nam nie dokuczali. Dopóki nie zobaczyłem polskiej ziemi, byłem niepewny życia. Wszystko się ma z fałszywymi szkopami i ruskami. Jedni i drudzy są fałszywi dla nas. Żeby mogli, to by nas wszystkich wytropili od razu. A ja się uśmiechać do wroga nie potrafię.


Warszawa, 28 marca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Ludwika Borzymek
Marian Lewandowski Pseudonim: „Ryś” Stopień: plutonowy podchorąży, dowódca kompanii Formacja: Batalion imienia Sowińskiego, pluton 327 Dzielnica: Wola, Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter