Marian Skwarski „Tokarz”

Archiwum Historii Mówionej
  • Jak pan wspomina czasy swojego dzieciństwa?

Do dziewiątego roku życia mieszkałem w domu rodzinnym. Później przenieśliśmy się do Strugi, a w 1915 roku opuściłem dom i wróciłem dopiero 4 grudnia 1920 roku. Włóczyłem się po świecie. Miałem jedenaście lat, gdy dotarłem do Lidy, gdzie wstąpiłem do wojska – 72. Pułk Piechoty Litewsko-Białoruski na półtora roku. Zostałem tak zwanym synem pułku. Byłem na obronie Warszawy. Wróciłem do domu po demobilizacji wojska w czasie, kiedy były pertraktacje i podpisanie układu pokojowego z Rosjanami.

  • Pana rodzice wiedzieli, gdzie pan jest?

Nic nie wiedzieli do momentu, aż po pięciu latach wróciłem. Później umarł ojciec i musiałem wziąć się do roboty. Pracowałem w tartaku w Strudze. Potem zacząłem pracować na Łódzkiej 38 w firmie „Primes”, a po tym w Alejach Jerozolimskich 104 w firmie „Kudełko” jako praktykant. Tam byłem tylko rok, bo zlikwidowali zakład.
W 1924 roku odszukałem majora Kosiewicza – lekarza, który był w naszym pułku. Dzięki niemu dostałem się do zbrojowni na Stalowej 58, gdzie skończyłem czteroletnią szkołę rusznikarsko-tokarską. Pracowałem tam jeszcze dwa lata. W 1930 roku nastąpiła redukcja i zwolniono mnie. Do 1935 roku pracowałem w różnych zakładach, a od 1935 do wybuchu wojny w zakładach lotniczych – firma „Niwa” na Racławickiej 4.

  • Czy miał pan rodzeństwo?

Już nikt nie żyje.

  • Ale w tamtym czasie?

Były trzy siostry, ale w czasach wojennych wszyscy zmarli. Zostałem sam.

  • Zarabiał pan na rodzinę?

Raczej utrzymywałem mamę i młodszą siostrę, bo dwie starsze siostry pracowały już samodzielnie.

  • Co pan dokładnie robił w „Niwie?

Tokarskie roboty dla lotnictwa. Nie będę wyszczególniał pozycji, bo to za dużo by tego było. Jak się wojna rozpoczęła przestałem pracować, bo zakład został zbombardowany. W roku 1940 spotkałem swojego kolegę ze szkoły – Tosia Czajkowskiego, który zaproponował, żebym wstąpił do Armii Krajowej, do tak zwanej zbrojowni podziemnej. Wstąpiłem. Moim zadaniem było robienie luf do STEN-ów. Pracowałem w różnych zakładach rzemieślniczych. Byłem kierowany wyłącznie przez Tosia Czajkowskiego. On wyszukiwał odpowiednie miejsca, gdzie mogłem pracować.

  • Wróćmy jeszcze do 1939 roku. Jak pan pamięta wybuch wojny?

Pracowałem w 1939 na Racławickiej 4 w firmie „Niwa”. Nie wiedzieliśmy, co nas czeka. Wszyscy się denerwowaliśmy. Wojna się skończyła, zaczęła się dla nas okupacja. W międzyczasie, podczas okupacji, byłem dwa razy aresztowany, mimo, że pracowałem w zbrojowni podziemnej. Pierwszy raz na Dworcu Głównym w Warszawie mnie zatrzymano. Przyjechałem z Krakowa, wysiadłem z wagonu, podeszło do mnie dwóch panów z zapytaniem o Ausweis. Dałem swoją kenkartę, a oni jednocześnie mieli fotografię. Wzięli mnie na posterunek policji na dworcu. Tam mnie trzymali cały dzień. Później mnie zawieźli do komisariatu na Hożą 30. Stamtąd, po paru dniach zawieźli mnie na Nowy Świat 6, a później do więzienia na Rakowiecką.

  • Otrzymał pan zarzut, oskarżenie?

Właściwie żadnego zarzutu nie było. Tam zamykali masę mężczyzn. Wchodzili do celi, żadnego dochodzenia nie było. Każdego dnia wybierali pięćdziesięciu, dwudziestu, stu i tak dalej. Gdzie ci ludzie byli wywożeni, to nikt nie wie.

  • W jakich warunkach był pan tam przetrzymywany?

Cela była dosyć duża. Było masę ludzi. Nie było miejsca. Spało się na betonie. W tym czasie moja żona w porozumieniu z Tosiem Czajkowskim nawiązała kontakt z klucznikiem celnym i zaczęła mi przysyłać obiady co drugi dzień. Fryzjer Otto, Ślązak, starszy celi, zainteresował się tym, co żona mi przesyła. Oczywiście były to obiady. Później on się zwrócił do mnie, żeby powiedzieć klucznikowi, żeby mnie podali dwie dwudziestki, to mnie zwolnią. Rzeczywiście, zwolnili mnie po trzech dniach. On wychodził każdego dnia o godzinie dziewiątej, dziesiątej, a wracał wieczorami. Co on robił poza celą, nie wiem.
Zawieźli mnie wtedy na Bema do szkoły. Tam było masę ludzi, policja polska pilnowała. Zmyliłem czujność, a jak już wszystkich zapędzili do środka, to skoczyłem przez mur na następną ulicę Ludwiki, gdzie ukryłem się w śmietniku do następnego dnia. Wyszedłem stamtąd i poszedłem do swoich znajomych na Chmielną 106. Oni powiadomili żonę, zmienili mi ubranie i chodziłem czekając na wyrok. Dostałem wezwanie do sądu. Nie stawiłem się. Przysłali mi później zawiadomienie, że jestem skazany z paragrafu „xy” na karę śmierci. Pojechałem na pół roku do Krakowa, wyrobiłem sobie kenkartę. Wróciłem do Warszawy. W Alejach Jerozolimskich, tu gdzie w tej chwili jest „Smyk”, szedłem po cywilnemu z policjantem. Podjechał samochód i zatrzymał się. Podeszli, zapytali się o dokumenty. On się wylegitymował jako policjant, jego puścili, a mnie drugi raz do więzienia wzięli. Po trzech, czterech tygodniach przyszło czterech panów – a chodziłem pod obcym nazwiskiem Henryk Kozerski– i wyprowadzili mnie. Wzięli z kancelarii wszystkie dokumenty. Prowadzili mnie cały czas piechotą. Na rogu Chmielnej i Szpitalnej oddali mi dokumenty mówiąc, żebym uciekał. Oni poszli w stronę Nowego Światu. W ten sposób wróciłem na wolność.
Jak wybuchło Powstanie zostałem skierowany przez doktora Kaflińskiego, szefa sanitarnego Warszawa Śródmieście, do szpitala na Mokotowską 55. Tam objąłem prace nad stroną techniczną z rozkazem zabezpieczenia wody i światła. Chłopcy przenieśli agregat i dostawaliśmy własny prąd do oświetlenia szpitala.

  • A jak pan pamięta ostatnie dni oczekiwania przed Powstaniem?

W napięciu czuliśmy, że będzie rewolta. Nie wiedzieliśmy, co nastąpi, kiedy, ale było wielkie napięcie. Każdy tym żył.

  • Gdzie pan wtedy mieszkał?

Mokotowska 57, w drugim podwórku.

  • Razem z żoną?

Tak. Tu się pojawiło Powstanie. Był nalot. Dwóch moich synów zostało zasypanych, gdy zawalił się dom. Zginęło szesnaście osób. Po trzech latach dopiero zostali odkopani, ale ciała już zupełnie się rozłożyły.

  • A pana żona?

Żona żyła do 1985 roku.

  • Gdzie ona się znajdowała w czasie Powstania?

Parę minut przed nalotem wyszła ze schronu.

  • Gdzie później mieszkała? Była razem z panem?

Tak, razem ze mną. Jak Powstanie się skończyło, to oboje wyjechaliśmy. Byliśmy pędzeni z tłumem ludzi w kierunku Okęcia. Na ulicy Włochowskiej uciekliśmy.

  • Wróćmy do Powstania. Jak wyglądały pana obowiązki?

Pracowałem w szpitalu. Moim zadaniem było zrobienie źródła wody i światła, żeby zabezpieczyć chorych, którzy tu leżeli. Udało nam się wywiercić studnię – pompę. Pan Misiak podjął się roboty. Dostaliśmy piękną, smaczną wodę, a chłopcy w międzyczasie przynieśli agregat do oświetlenia szpitala. Jednocześnie dostaliśmy karbidówki i jak nie było już światła, to karbidem oświetlało się salę chorych.

  • Jakie warunki panowały w szpitalu?

Takie, jakie były warunki szpitalne podczas wojny. Trudno powiedzieć, co było. Przede wszystkim owało chleba, nie było żadnej żywności. Chłopcy przynosili różne artykuły, kartofle, zboże. Siostry na Mokotowskiej 55, na podwórku w kotle gotowały zupy z tego, co miały.

  • Czy były środki medyczne?

Chłopcy też przynosili, ale skąpe. Był słynny doktor Lott, doktor Domiński, doktor Klara.

  • Był pan ranny w czasie Powstania?

Nie. Wcześniej byłem ranny. Na ulicy Kruczej Niemcy zrobili obstrzał, bo były łapanki i strzelali do uciekających. Dostałem postrzał w biodro.

  • To było jeszcze w czasie okupacji?

Tak.

  • W czasie Powstania stracił pan słuch. Proszę opowiedzieć, jak to się stało?

Rzucili bombę na Wilczą 8. Chcieli zniszczyć dom, ale nie udało im się trafić. Bomba upadła na jezdnię. Byłem na ulicy Kruczej, w odległości stu pięćdziesięciu, może stu dwudziestu metrów od tego miejsca. Podmuch był tak silny, że myślałem, że będę wsadzony, wciśnięty w mur. Wtenczas straciłem słuch.
  • Stracił też pan palec środkowy.

To było jeszcze podczas okupacji. Pracowałem wtedy cały czas w zbrojowni podziemnej pod dowództwem Tosia Czajkowskiego. Robiliśmy przestrzał broni na ulicy Grzybowskiej 25 u Jaruszkiewicza. Najpierw się strzelało. Karabin umocowany był w imadle i później kawałek drutu był poprowadzony, żeby nie strzelać bezpośrednio przez cyngiel. Parę serii było puszczonych i wszystko było dobrze. Chodziło o to, żeby sprawdzić, jaki jest rozrzut. Jak już wyjęliśmy kawałek drutu po próbie, to postanowiłem sobie postrzelać. Puściłem jedną serię, a przy drugiej rozerwała się lufa i urwała mi palec, okaleczając też pozostałe.

  • Jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania? Co państwo jedli?

Jedliśmy co było. Przeważnie głodowaliśmy. Psy ludzie jedli.

  • Czy były odprawiane msze podczas Powstania?

Księży nie było, księża zmuszeni byli zdjąć sutanny.

  • Czytał pan prasę podziemną w czasie Powstania? Miał pan radio?

Chłopcy przynieśli poniemieckie radia i były zainstalowane w szpitalu. A podczas okupacji słuchaliśmy „Wolnej Europy”.

  • Czy dyskutowali państwo na tematy polityczne w czasie Powstania?

Kto myślał o polityce, jak bomby leciały na głowę? Od tego byli ci, którzy mieli za zadanie politykować, a myśmy mieli za zadanie bronić swoich odcinków na froncie.

  • Jak pan pamięta czas, gdy Powstanie się już kończyło? Jaki nastrój wtedy panował?

Był to czas strasznie przykry. Ludzie płakali, bo właściwie zginął kwiat polskiej młodzieży podczas Powstania. Ludzie płakali, że stracili sześćdziesiąt trzy dni życia. Później nas pędzili w kierunku Ochoty i tam uciekliśmy.

  • Wie pan, co się stało ze szpitalem?

Cały szpital był wywieziony do Milanówka. Miałem jechać z nimi, ale zało miejsca. Dlatego wychodziłem razem z żoną. Synowie już nie żyli.

  • Mówi pan, że uciekli państwo. Jak to się odbyło?

Jak pędzili cały pochód w kierunku Włoch, wszyscy szli ulicą, to kilka osób poszło bokiem. Był rów i ścieżka koło budynków. Poszliśmy ścieżką. Niemcy krzyczeli na nas, żebyśmy poszli na górę. W pewnym momencie zauważyłem otwartą furtkę. Uciekliśmy za szopę, schowaliśmy się za stóg siana. Przejechał pociąg, który jechał na Radom. Zobaczyli, że uciekamy, więc strzelali do nas, ale pociąg pojechał i nic nam się nie stało. Poszliśmy w kierunku Opacza. Tam [nas] i jeszcze innych przyjęli na noc. Następnego dnia poszliśmy do Tarczyna, ponieważ żona miała tam rodzinę. Zostaliśmy tu do końca wojny. Następnego dnia, po tym jak armia weszła do kraju, przyszedłem do domu. Moje mieszkanie było całkowicie rozbite. Poszedłem pracować.

  • Był pan cały czas z żoną?

Tak.

  • Wróćmy jeszcze do Powstania. Brał pan też udział w różnych akcjach w czasie Powstania.

Raz czy dwa byłem na akcji. Mało brałem udziału w akcjach, ponieważ byłem zaangażowany wyłącznie w prace techniczne w szpitalu. Poszedłem przez ciekawość. Tak to byłem cały czas zajęty dozorowaniem. Moim zadaniem było przecież zrobienie akumulatorów. Chłopcy przywieźli reflektory samochodowe, zrobiliśmy stojaki do sali operacyjnej, żeby lekarze podczas operacji mieli odpowiednie warunki.

  • Był pan uzbrojony?

Miałem ze sobą rewolwer, krótką ręczną broń. A dużą tylko od chłopców pożyczałem.

  • Czy był pan w jakiś sposób represjonowany?

Jak wróciliśmy do Warszawy, już po Powstaniu, jeden mój znajomy – Matusiak przechodził Alejami Ujazdowskimi i zobaczył, jak Rosjanie ciągną osobowy samochód nie mogąc go uruchomić. Podszedł do kolegi porucznik Radziszewski, Polak w mundurze rosyjskim i spytał się po rosyjsku czy jest kierowcą. Odpowiedział twierdząco, bo rzeczywiście nim był. Porucznik zabrał mu dokumenty i dodał, że odda je dopiero jak samochód będzie naprawiony. Wieczorem Matusiak przyszedł do mnie i wszystko opowiedział.
Następnego dnia poszliśmy w Aleje Ujazdowskie 36. To taka kamienica, gdzie dwaj rzeźbieni siłacze podtrzymują balkony. Tam było dowództwo rozminowywania Warszawy. Dostałem się do majora Rosjanina Dżemianowa. Powiedziałem, że mają samochód, który im uruchomię, tylko żeby oddali koledze dokumenty. Jak on nie ma papierów, to wygląda jak szpieg. Zgodzili się. Uruchomiłem samochód.
Później pracowaliśmy u nich do czasu zakończenia wojny. 8 maja, dzień końca wojny był normalny. Odwiozłem Dżemianowa na Dworzec Wschodni i pojechał do Rosji na akademię. Wcześniej przyszło dwóch panów. Jeden w mundurze polskim, a drugi, młody człowiek około lat trzydzieści bez żadnych dystynkcji, miał przypiętą gwiazdę sowiecką. Wiedziałem o nich już wcześniej, ale nie mieliśmy kontaktu. Akurat ładowałem akumulatory, bo oświetlałem gmach, kiedy się mnie spytał, czy nazywam się Marian. Przedstawił mi się jako Grisza. Zaczęliśmy rozmawiać. Spytał się, czy byłem w Armii Krajowej. Odpowiedziałem twierdząco. To był po prostu enkawudzista. Później jeździłem z nim na Koszykową pod numer 6, do Urzędu Bezpieczeństwa. Jak się wojna skończyła 8 maja, wszyscy wyjeżdżali do Radomia, to on mnie wziął pod rękę i powiedział, że mam uciekać przynajmniej na pół roku i nie pytać dlaczego. Zaraz poleciałem do doktora Kaflińskiego do Czerwonego Krzyża na Piękną i wszystko opowiedziałem.
28 maja już byłem w Koszalinie. Siedziałem tam do 15 grudnia. Wróciłem do Warszawy. W międzyczasie sześć razy przychodzili dwaj panowie do mojego domu, do żony pytając się, gdzie jestem. Żona mówiła, że pojechałem na zachód. Jak wróciłem 15 grudnia, pracowałem w Czerwonym Krzyżu i miałem jakiś czas spokój. Później mnie wyśledzili i zabrali na Koszykową. Były różne dochodzenia. Pytali się o wszystko, między innymi, dlaczego wstąpiłem do Armii Krajowej. Powiedziałem, że wszyscy wstępowali, że mnie było wszystko jedno czy będzie Sikorski czy Stalin, chciałem tylko osłabić wielką Rzeszę Niemiecką. Uderzyli mnie w usta, wybili mi dwa zęby. Kazano mi się meldować.
Musiałem odejść z Czerwonego Krzyża, bo tam były nieporozumienia. Poszedłem na Poznańską 23, do Centrali Zaopatrzenia Placówek Zagranicznych, gdzie byli sami cudzoziemcy. Miałem spokój, pracowałem trzy lata. Tam były dwa samochody, było nas dwóch kierowców. Pewnego dnia dyrektor Urliz, Żyd, powiedział, że musi ze mną rozwiązać umowę, bo należy oddać samochód do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Poprosiłem, żeby mnie natychmiast zwolnił. Odszedłem wtedy z „Dypolmexu”, a w ciągu trzech dni dostałem nakaz do kopalni. Poleciałem znowu do Wacka Kaflińskiego i wszystko opowiedziałem. Poszliśmy do jego kolegi – doktora Mula – do pogotowia na Hożą. Wziął ode mnie zawiadomienie, żeby się zgłosić do Sosnowca. Kazał mi złożyć podanie do pogotowia. Tam pracowałem sześć lat. Cały czas musiałem się meldować na Koszykowej. Jak Gomułka przyszedł do władzy, to starałem się odejść z pogotowia.
W międzyczasie zrobiłem papiery rzemieślnicze w zbrojowni. Zdałem egzamin czeladniczy i poprosiłem o zwolnienie z pogotowia. Otworzyłem sobie zakład jednoosobowy. Prowadziłem go na Pięknej 48, a później, kiedy rozbierali ten dom i mnie wyrzucili, to przeniosłem się na Noakowskiego 10. Tu byłem dwadzieścia osiem lat. W 2002 roku zlikwidowałem swoją pracownię.

  • Później nie był pan już niepokojony i wzywany?

Nie. Jak poszedłem meldować się w dzień, kiedy Gomułka miał wiec pod Pałacem Kultury, nie było panów tych, co wcześniej, tylko obcy człowiek. Powiedział, że nie musze się więcej meldować. Jak chciałem, żeby dał pisemko, o tym, że mam przestać, to okazało się, że nie potrzebuję. Dali mi spokój.

  • Chciałby pan na koniec coś jeszcze dodać o Powstaniu?

Mogę powiedzieć tylko jedno – cholernie ciężkie życie! Żyliśmy z godziny na godzinę. Trudno dziś sobie wyobrazić, co to jest wojna, tym bardziej wojna nie frontowa, tylko miejska, partyzancka. To było coś okropnego. Ponad trzysta tysięcy ludzi zginęło w Warszawie, więc co można więcej mówić. Jakie mogą być refleksje? Co można dodać do tego, że ludzie byli głodni i umierali w nieludzkich warunkach. Tracili życie rozstrzelani na ulicy. [W tej chwili zajmuję się, mimo 103 lat, miejscem pamięci na Skwerze „Ruczaja”, przy ulicy Chopina i Mokotowskiej].




Warszawa, 20 grudnia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Figiel
Marian Skwarski Pseudonim: „Tokarz” Stopień: plutonowy Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter