Melania Amerek

Archiwum Historii Mówionej

Rozmowa przeprowadzona wraz z bratem Witoldem Wojciechem Skrzeczem.

Nazywam się Melania Amerek, rodowe Skrzecz. Urodziłam się w Warszawie na Woli 12 czerwca 1930.

Witold Wojciech Skrzecz: Witold Wojciech Skrzecz, urodzony 14 kwietnia 1935, Warszawa.

  • Państwo mówili o Piłsudskim i o tym, że pani pamięta pogrzeb Piłsudskiego, to może pani troszeczkę opowie o tym.


Byłam pięcioletnim dzieckiem, jak zmarł 12 maja marszałek Piłsudski, i byłam z tatą na pogrzebie. Pamiętam, jak byliśmy na placu Teatralnym, tata wziął mnie na barana, ponieważ byłam małym dzieckiem i bym niewiele widziała, i widziałam pogrzeb. Jak jechał na dworzec, trumna była okryta kirem, za trumną szedł orszak i koń, też nakryty czarnym kirem. Koń miał [imię] Kasztanka i sobie tak pięknie stąpał, muszę powiedzieć. Później ciało było przełożone na transport kolejowy do Krakowa. Tyle pamiętam.

  • Mówiła też pani, że pani rodzina była bardzo przywiązana do Piłsudskiego.


Tak, moja rodzina była [rodziną] piłsudczyków. Tata był piłsudczykiem i dziadek Stanisław Dominiak, mamy ojciec, też był piłsudczykiem, był na wojnie 1914 roku i był ułanem u Piłsudskiego. Później jak wrócił z wojny, to już cały czas kontynuował [pasję] – swoje ulubione konie. Tam na wojnie walczył na koniu, więc jak przyjechał do Warszawy, to kupił sobie konie i założył przedsiębiorstwo. Ja ukochałam konie, ponieważ chodziłam do dziadka, była duża stajnia, było kilka koni i w ogóle, więc konie [to] są przepiękne i kochane zwierzęta w naszej rodzinie.

  • Przejdźmy do wybuchu II wojny światowej. Jak państwo pamiętają rok 1939? Państwo są rodzeństwem?


Tak. 1939 rok zastał nas w domu. Zaczęła się wojna, więc tata z mamą nas zabrali w stronę Wawrzyszewa do wsi…

Witold Wojciech Skrzecz: W tej chwili to będzie między Mościskami a Radiowem.

Tak, na to Radiowo, ponieważ tam było coś swojego i tam byliśmy, jak była wojna w 1939 roku. Tam byliśmy dość długo, a później rodzice już znowu wybrali się do Warszawy, już nas wzięli. Ile tam byliśmy? Trzy, cztery tygodnie, jak było bombardowanie?

Witold Wojciech Skrzecz: Mniej na pewno.

Tak, mniej na pewno i wróciliśmy do Warszawy do domu.

  • Proszę opowiedzieć o swoich rodzicach. Co państwa rodzice robili, z czego się utrzymywali? Pani też wcześniej powiedziała, że państwo są warszawiakami z kilku pokoleń.


Witold Wojciech Skrzecz: Tak.

Mama była w domu przy dzieciach po prostu, a tata pracował w fabryce tele- i radiotechnicznej, dawniejsza „Dzwonkowa” na Pradze. Tam pracował dość długo, kilka lat. Jeszcze w okupację pracował ze dwa lata, prawda?

Witold Wojciech Skrzecz: Tak będzie.

Tam miał dobrą pracę, tam dobrze zarabiał, dobre było utrzymanie, a później tata był złapany w Warszawie – nie wiem, na jakiej to było ulicy, nie pamiętam – i wywieziony do Hamburga. W Hamburgu był dwa lata, pracował tam na torach kolejowych z grupą Polaków. Tata znał troszkę niemiecki, sporo chyba, niemiecki i ruski, prawda?

Witold Wojciech Skrzecz: Tak.

Więc był takim, nie wiem, jak się to nazywa, przepraszam, ale ja tak brzydko powiem: takim stójkowym. Mieszkał u bauera czy coś w tym rodzaju, a tych wszystkich ludzi pilnował, to byli Polacy. Jak było bombardowanie, na tych torach bombardowali w Niemczech, to tata kazał uciekać. „Uciekamy i chowamy się – mówił – bo nas zabiją tu!”.

  • Skąd państwo to wiedzą?


Witold Wojciech Skrzecz: Z opowiadań taty.

  • Czyli on później wrócił?


Tak, po dwóch latach wrócił do Warszawy. W międzyczasie tata po prostu był za tymi swoimi kolegami, za tymi swoimi pracownikami, więc jak bronił ich, że uciekamy i w ogóle, miał z Niemcami dużą przeprawę. Było ich trzech, wywieźli tatę do lasu, żeby tatę zabić, bo była sprzeczka: jeden Niemiec powiedział „polska świnia” i tata po prostu klap! – przepraszam – tak powiedział, więc tatę zawieźli samochodem do lasu. […] Bili go najpierw, bardzo go zbili i przywiązali do drzewa, żeby go zabić, ale jeden powiedział tak do drugiego: „Nie możemy tego zrobić, on tu jest w niewoli, on ma dzieci. Nie zabijemy go, niech on w dalszym ciągu pracuje”. Tata później dostał choroby nerwowej. Był bardzo znerwicowany. Jak to było, to nie pamiętam; czy oni go zwolnili, czy tata uciekł, nie potrafię powiedzieć. Tata po dwóch latach wrócił do Polski, to był 1943 rok. Jak tata wrócił do Polski, nie pamiętam już, gdzie pracował, na kolei chyba czy coś.

Witold Wojciech Skrzecz: Tak, na kolei.

Tak, tata pracował w międzyczasie na kolei, to było krótko. Zaczęło się Powstanie.

  • Do Powstania jeszcze wrócimy, dobrze? Teraz jesteśmy w trakcie okupacji. Proszę powiedzieć, gdzie państwo mieszkali.


Cały czas Sokołowska 26, ten sam numer bez zmiany, Wola. Tam urodzone, tam wychowane po prostu z pradziadów.

Witold Wojciech Skrzecz: To była duża kamienica, miała dwie klatki schodowe i było gdzieś pięćdziesiąt lokali. Nie tylko my, dzieci, byliśmy, ale było jeszcze przynajmniej z trzydzieścioro naszych rówieśników i mniejszych. Starszych niewiele było.

  • Państwo są z takiej rodziny z tradycjami, państwa pradziadkowie byli ułanami. To był czas wyjątkowy w historii Polski. Chciałabym się dowiedzieć, jak państwa wychowywano, jeśli chodzi o elementy patriotyczne?


Witold Wojciech Skrzecz: Nie wiem, jak odpowiedzieć. Patriotyczne – w duchu polskości.

  • Tak.


Witold Wojciech Skrzecz: Tak, no tak, tym bardziej że jak siostra wspominała, służył i tata pod dowództwem „Dziadka” Piłsudskiego, i starszy brat.

  • Jak to wyglądało? Czy państwo chodzili na parady? Czy w domu się o tym mówiło?


Witold Wojciech Skrzecz: Ja byłem mniejszy, to nie [chodziłem], ale mama opowiadała często, bo z tatą chodziła, to na te [uroczystości] majowe i inne, mówi, były nawet jakieś przepychanki między stronnictwami.

To było na placu Teatralnym. Trzeciego maja odbywały się spotkania czy później demonstracje, bo byli i za, i przeciw, więc były przepychanki, strzelanina była. Tata miał pistolet „piąteczkę”, więc też wyjął ten pistolet, ale już nie zdążył strzelić, bo zaczęła się duża strzelanina na placu Teatralnym i mówi do mamy: „Helenko, padaj na ziemię!”. Sam też na mamę, żeby ją obronić, bo my – oboje małych dzieci – zostaliśmy w domu. Wychowali nas w duchu patriotycznym. Rodzina piłsudczaków była – i dziadowie, szczególnie ze strony mamy, i bracia taty, tak jak i tata. Już w Powstanie tata ukrył radio – bo już przed Powstaniem, jak tylko były radia, to było radio kupione i słuchało się – i w ciągu nocy przynosił [je] do domu, do pościeli gdzieś tam wsuwał i słuchał Londynu. Pamiętasz?

Witold Wojciech Skrzecz: Tak było.

Przychodziła sąsiadka, ponieważ mieliśmy taki przedpokój, trzy sąsiadeczki – bardzo kulturalne, dobre – i słuchali. Kiedyś już przed Powstaniem zrobiło się duże spięcie i jakieś dalsze sąsiadki powiedziały, że u Skrzeczów było radio i to nic innego, tylko on włączył radio, po prostu zrobił spięcie. Bo tata musiał to radio oddać w okupację, a on tego nie zrobił, tylko je ukrył. Poszedł na noc do piwnicy, bał się, żeby dom nie był napadnięty i zabili wszystkich, więc to radio ukrył w piwnicy, gdzieś zakopał i już nie mogliśmy go słuchać.

  • To państwo też słuchali jako dzieci?


Nie, ja tam nie słuchałam, my z bratem nie.

Witold Wojciech Skrzecz: Dzieci nie. Dzieci były zawsze u którejś sąsiadki pod opieką.

  • Czyli konspiracja, żeby państwo nie powiedzieli gdzieś dalej.


Tak.

  • To skąd państwo teraz wiedzą? Mama opowiadała?


Mama opowiadała i stąd właśnie wiemy.

Witold Wojciech Skrzecz: Ale wiedzieliśmy, że radio było i jest, bo nawet, jak siostra wspominała, w Powstanie było zakopane. Tak, było zakopane w ziemi w skrzynce i – załóżmy – było tam drzewo na opał, węgiel i inne rzeczy, tak że myśmy to wiedzieli. Po wyzwoleniu jak wróciliśmy, kamienica była spalona, zwalone, ale do piwnicy można było się dostać i myśmy z mamą poszli na Sokołowską szukać tego radia, bo byłoby za to parę złotych na życie dla nas. Okazało się, że ktoś znalazł i wygrzebał. Mama podejrzewała, że to była sąsiadka, której się na wygnaniu zwierzyła, a była w Warszawie wcześniej, i że to musiała [zrobić] ona, bo nikt by nie zbierał z powierzchni drzewa, wszystkiego, żeby tam się do ziemi dokopać.

  • W trakcie okupacji pan był jeszcze dzieckiem, a pani była już bardziej w wieku młodzieżowym. Jak państwo pamiętają ten czas? Byli państwo młodzi, pewnie się gdzieś uczyli, jak wyglądał ten czas państwa dzieciństwa?


Witold Wojciech Skrzecz: Ale okupacja za Niemców?

  • Tak.


Ja chodziłam do 125. szkoły na Gostyńską, do podstawówki. Z tej szkoły później nas Niemcy wypędzili, powiedzieli, że nie mogą i szkołę zajęli dla siebie, ponieważ to już była ładna, nowocześnie zbudowana szkoła, i chodziłam na Górczewską 9, a tam stali Niemcy. Jak razem nieraz się odrabiało lekcje, koleżanki do mnie przychodziły, tata pomagał, co mógł, i mówił, jaka to była historia. Tata bardzo angażował się w to wszystko, więc mówił po prostu, jak to było przed wojną. Moje koleżanki nie bardzo pamiętały to wszystko, to tata […] opowiadał, że jak my wygramy tą wojnę, to będzie znowu dobrze i będziemy znowu mieszkać razem – takie opowiadania były dla nas, dzieci. Tata był bardzo dobry, w ogóle rodzice byli bardzo dobrymi rodzicami. Mama, pamiętam, w okupację wieczorkiem sobie szyła, cerowała pończoszki, coś robiła, a tata nam czytał książki.

  • Jakie książki?


Witold Wojciech Skrzecz: Ja pamiętam „Książę i że”.

Ja pamiętam więcej, ale trudno mi tak od razu sobie przypomnieć. Czytał, mama siedziała i sobie cerowała, ja miałam jakąś lekturę ze szkoły, już taką dziecinną, więc tata czytał, ja słuchałam […]. Tak wyglądały czasy okupacyjne. Mama była więcej zaangażowana i udzielała się w Powstaniu. Nie wiem, czy należała; tego nie powiedziała i ja tego nie mogę stwierdzić. To się nie mówiło o takich rzeczach w domu, bo to było tylko dla rodziców, a nie dla dzieci. Pamiętam, że chodziła na ulicę Krochmalną róg Towarowej.

Tam były dwie wielkie mleczarnie, „Julianowo” i AGRIL, był taki duży dom, róg Krochmalnej i Towarowej, i tam było duże przebicie do getta. Mama chodziła na tą mleczarnię i z mleczarni dostarczała żywność dla Żydów. To było wszystko, co było możliwe z mleczarni, ponieważ mleczarnia za okupacji miała wyznaczone tereny, żeby zbierać od gospodarzy mleko, mąkę, ten kontyngent. Oni przywozili do tej swojej fabryki, mama od nich odbierała – to byli, pamiętam dwa nazwiska, pan Paradowski i pan Kozłowski – i przemycała to na getto. To była śmietana, mąka, masło – wszystko, co mama… Oni jeździli do młynów do Leszna, za Babicami, za Borówek, przywozili wszystko do mleczarni w dużych ilościach, pomagali i transportowali do Żydów do getta.

Witold Wojciech Skrzecz: Przemycali.

Były duże, czterdziestolitrowe bańki mleka, drugie bańki to było masło.

  • Chodziła pani z nią?


Tak, chodziliśmy. Ja nieraz z bratem za rączkę chodziłam do mleczarni, bo mama kazała iść. Mówi: „Pójdziesz, bo ja jestem zmęczona, Melciu, i przyniesiecie masło czy maślankę czy mleczko”. Pamiętasz?

Witold Wojciech Skrzecz: Z taką baniuszką to pamiętam, że po mleko chodziłem.

Tak, myśmy się oboje prowadzili, bo mama już musiała sobie odpocząć, to myśmy tam chodzili. Mama dużo tego [brała], nieraz cztery litry mleczka, to się dzieliła z sąsiadkami czy jak oni przyjechali pod dom i coś podrzucili, to mama jeszcze tam dzieliła wszystkich; gdzie było więcej dzieci, dzieliła się. Dostarczali na getto, więc ja nieraz pytałam mamę: „Mamo, jak to jest? Tego mleka było mniej, a jest teraz więcej czy coś, czy jak?”. Mama kiedyś mi tak powiedziała: „Zdradzę ci taką tajemnicę: z czterdziestolitrowej bańki odlewa się dziesięć litrów mleka, bo to idzie dla Niemców, a [dolewa się] dziesięć litrów wody”. Tak mi mówiła i mówi: „My to już musimy to dostarczyć na getto” – i dostarczała tam. Pamiętam, że z tych czterdziestolitrowych bańkach – to były takie duże żeliwne bańki – była dostarczana też broń. Kiedyś widziałam, jak poszłam na mleczarnię. Panowie tam kładli duże karabiny i mama mówiła: „Tu tobie nie wolno wchodzić” – i musiałam to opuścić. Mama przychodziła czasami bardzo zmęczona i w ogóle nie przychodziła o czasie. Tato się bardzo denerwował i mama mówiła: „Posłuchaj, nie denerwuj się, bo mnie się nic nie stanie”. Musiała iść do getta, bo załatwiała sprawy z Żydami, więc nie mogła się czasami wydostać z getta. Miała przepustkę, kenkartę, ponieważ w getcie była fabryka, co się nazywała „Askopus”, to była pralnia. Pamiętasz, Wojciechu?

Witold Wojciech Skrzecz: Nie, tego nie pamiętam.

Tam przyjeżdżały nasze panie, tam pracowali i prali dla Niemców (pamiętam to jak dzisiaj) koszule – ponieważ sąsiadka, pani Wistniewska, była – i kołnierzyki tak na sztywno prasowali. Przed wachą, jak jechał tramwaj przez getto i wywoził pracownice z tej fabryki, to on troszkę zwalniał i mama jak nie mogła wydostać się z getta, skakała do tramwaju w biegu. Już miała motorniczych umówionych, bo to było na korbkę, były długie ławki – to pamiętam jak dziś. Mama pod te ławki rzucała się i leżała przez wachę, ponieważ Niemcy potrafili wejść do tramwaju i sprawdzać wszystkim, czy mają dowody, a mama już nie, więc jak siedziały panie, to zasłonili ją nogami, bo to było wzdłuż ławki tramwaju i ona tam leżała.

Ja byłam dwa razy z mamą w getcie. Jak to było, trudno mnie sobie przypomnieć. Poszłam do tego getta, mama mnie wzięła za rękę i mówi: „Chodź, Melciu, ja muszę coś załatwić i chcę, żebyś coś zobaczyła”. Jak poszłam do tego getta, to myślałam, że oszaleję. Ludzie tacy jak palce – wychudzeni, w ogóle trudne do opowiedzenia. Trupów pełno było już na ulicach. [Ludzie] biegali i w tą, i w tamtą. Mama wtedy mówi: „Ja już mam opłaconą wachę, to już ja z tobą przejdę sobie”. Bo ja pytam: „Mamo, ale jak to będzie, jak my przejdziemy?”. Miałam wtedy może dwanaście lat. Mama mówi: „Już jest opłacone i ty po prostu ze mną tylko panu podziękujesz, pomachasz ręką i dobrze”. Tam stał i polski wartownik, i Niemiec i myśmy sobie ładnie przeszły obie.

  • Po co pani tam poszła?


Mama mnie zaprowadziła, ale trudno mi powiedzieć po co. Coś musiała w getcie z Żydami załatwić, ale co – nie wiem. Po prostu nie wiem, czy chciała w ogóle, żebym zobaczyła, co się dzieje i jak getto wygląda.

Trudno mi powiedzieć, bo mi nigdy tego nie powiedziała, więc tyle wiem. Czy mama walczyła, nie wiem, nie mogę tego powiedzieć, bo mi nigdy nie mówiła, ale w każdym bądź razie z AGRIL-a (AGRIL to była duża mleczarnia, jedna za drugą na Krochmalnej i „Julianowo”) to wszystko…

  • Czyli podejrzewa pani, że mogła mieć coś wspólnego z konspiracją?


Tak podejrzewam. […]

  • A pan coś pamięta?


Witold Wojciech Skrzecz: Zacząłem chodzić do tej samej szkoły, na Gostyńską, skąd Niemcy wypędzili nas, ponieważ to była duża szkoła, duży gmach, i zajęli na koszary dla Wehrmachtu. Mieli dobre miejsce, bo budynek był wysoki i mieli pole widzenia na Warszawę – nie tylko tu na zachód, ale i w stronę Koła, i w stronę Wolskiej, tak że mieli bardzo dobry punkt obserwacyjny. Stamtąd jak wybuchło Powstanie, to pierwsze strzały, które padały, oni kontrolowali. Gdzie ktoś biegnie, to wiadomo było, że to nasi Powstańcy; strzelali stamtąd. Drugi oddział był przy kościele na Sokołowskiej. My byliśmy w środku. […]

Jak zaczęło się Powstanie, wybuchło 1 sierpnia, pierwsze strzelaniny, to myśmy już do piwnic zeszli, tata nas zabrał i się nie ruszaliśmy. Tam mieliśmy łóżka naszykowane, bo tata wiedział, że będzie Powstanie, tylko nie spodziewał się, że tak to będzie wyglądało, do takich zniszczeń dojdzie. Mieliśmy, jak mówię, i łóżka, i żywność, i wodę w bańkach – było to wszystko. Tam gdzieś było zamieszanie naszych Powstańców, gdzieś przebiegali. Niemcy zauważyli, porozumieli się widocznie i pojechał samochód pełen żołnierzy. Brama była duża, zamknięta; zaczęli się dobijać. Wpadł duży oddział do środka i poszli ci żołnierze – plutony czy nie wiem jak – na jedną klatkę, na drugą, do piwnicy i szybko zaczęli wszystkich wypędzać. Na podwórku ustawili na nóżkach karabin maszynowy, to był taki większy.

Pobiegli najpierw do góry, dom się palił.

Witold Wojciech Skrzecz: Jeszcze nie, najpierw wszystkich wypędzali. Mężczyzn ustawili – były takie komórki na wprost budynku – pod tymi komórkami, z rękami założonymi na kark, a nas, dzieciaków, i matki stłoczyli w bramie. W tym momencie jak już nie było nikogo, to zaczęła tam się jakaś dyskusja miedzy tymi oficerami; chodziło o to, czy nas też wystrzelać. Mieliśmy sąsiadkę, Nowakowską, która tam pracowała gdzieś, po niemiecku więcej rozumiała i później mówiła, że jeden drugiemu tłumaczył: przecież to dzieci, my też mamy i to wszystko, że tak nie można. Ten w końcu otworzył bramę i krzyknął, że schneller wszyscy. Zaczął się tumult, zaczęliśmy wszyscy z tej bramy wybiegać na ulicę Sokołowską. Nawet sąsiadki córka młodsza ode mnie zgubiła się, ja ją wziąłem za rękę i na Górczewską, do swojej takiej babci na Zagłoby próbowaliśmy się dostać. Tam były jednopiętrowe domy, nikogo nie było.

Jeszcze powiedz, jak to było pod tunelem. Dom nasz był duży, murowany, róg Górczewskiej i Sokołowskiej i jak nas wypędzili, to pod wiadukt kolejowy, który stoi teraz na Górczewskiej. Ja uciekłam boso, mama trzymała brata za rękę, mnie już przed sobą i jak pobiegliśmy prosto, musieliśmy przebiec przez ten wiadukt, żeby dostać się dalej do Górczewskiej. Jak ja biegłam, a byłam boso, już pod filarami leżała górka trupów, już krew płynęła i ja po tej krwi biegłam bosymi nogami; musiałam, bo uciekaliśmy, wszyscy za mną, więc by mnie stratowali. Dobiegliśmy już później do Zagłoby, za wiaduktem mieszkała babcia i tam [chcieliśmy,] żeby ona nas przyjęła do swojego domu. Ale babcia mieszkała na Zagłoby pod siódemką, a pod dziewiątką była duża fabryka metalowa i tam dyrektorstwo powiedziało, żeby z okolicznych domów wszyscy [przyszli] na fabryczkę, zamknęli dużą bramę. Jak myśmy wpadli do góry do babci, do mieszkania, to było pusto, ale machaliśmy na tą fabryczkę i widzieliśmy babcię. Babcia rozkładała ręce, że nie może puścić, bo już tu brama zaryglowana i nie ma jak.

Witold Wojciech Skrzecz: Jej nie zależało tak.

  • Państwa ojciec został rozstrzelany przy Sokołowskiej?


Witold Wojciech Skrzecz: Został na podwórku.

  • Ze wszystkimi mężczyznami z tych dwóch klatek?


Witold Wojciech Skrzecz: Tak, z tym że dowiedzieliśmy się, że zostali rozstrzelani, dopiero po wyzwoleniu. […] Tego samego dnia byli wyprowadzeni pod tory na drugą stronę ulicy, bo tam domów nie było, i tam ich – nie wiem dokładnie jak – rozstrzelali 2 sierpnia […]. Gdzieś dalej z końcowej ulicy ci Niemcy kazali wykopać doły i pochować tych zabitych.

Po prostu wypędzili wszystkich mężczyzn [w okolice] jak tory kolejowe, jak wiadukt, za wiaduktem, ustawili wszystkich rzędem buzią do siebie, rozstawili karabiny maszynowe. Nim to zrobili, to z innych kamienic nabrali mężczyzn – dziesięciu, piętnastu czy coś – i kazali wykopać duży dół. Jak ci wykopali dół, jak oni już rozciągnęli karabiny maszynowe… Opowiadał wujo Franio spod numeru 22, bo pod dwudziestym druim mieszkał taki wuj, a my mieszkaliśmy pod dwadzieścia sześć. On musiał ten dół wykopać, zobaczył tam tatę mojego i po prostu jak zobaczył, to dostał jakiegoś szaleństwa strasznego, po prostu oszalał i osiwiał. Po wojnie był w Tworkach, jak myśmy się dowiedzieli. Niemcy czy Ukraińcy – bo było dużo Niemców i Ukraińców – rozstawili maszynowe karabiny na prosto przy torach kolejowych […] i wszystkich rozstrzelali [w] głowę między oczy. Już jak się skończyło Powstanie i wróciliśmy do Warszawy 18 stycznia, to mama tam zaraz poszła i wiedziała już, bo sąsiadki już mówiły, że tam są zakopani. Jak mama się dowiedziała, że na pewno tak (bo jedni mówili, że tak, drudzy mówili, że nie, ale już wiedziała, że na pewno), w styczniu wróciła, a już tam kilka kobiet się zebrało, bo to coś tam kosztowało, żeby zrobić ekshumację i wydostać swoich mężów z tej ogólnej mogiły. Było trochę pań – reszta nie wiem, trudno mi powiedzieć, czy poginęła, czy gdzieś daleko się zatrzymali – i tych, co poznali, było dużo. Mama poznała tatę, ponieważ miał chyba obrączkę na ręku, miał dokumenty wszystkie, nasze zdjęcia i wszystko, więc…

  • Łatwo można było zidentyfikować.


Witold Wojciech Skrzecz: Tak. Poznać można było po twarzy, bo w sumie nie leżeli długo.

Osiem miesięcy.

Witold Wojciech Skrzecz: Tak, tak że nie było problemu z rozpoznaniem wszystkich tych, którzy byli z tego dołu wyjęci.

Jakoś tak trafiali tu [miedzy oczy].

Witold Wojciech Skrzecz: Jeszcze może dodam, że jak nastąpił rozstrzał naszych ojców, to oni padli, Niemcy siedli na samochód i zaczęli odjeżdżać, a z tych padniętych poderwało się dwóch czy trzech i zaczęło uciekać przez tory. Niemcy [to] zauważyli i z tego samochodu karabinem maszynowym pojechali po nich, tak że padli. Zawrócili i dobijali wszystkich po kolei strzałem w głowę. Później przy ekshumacji był strzał w głowę u każdego.

Dodatkowo dobijali.

Witold Wojciech Skrzecz: Z karabinu maszynowego. […]

Trudno powiedzieć, czy to Niemcy, czy „ukraińcy”.



Witold Wojciech Skrzecz: Tu raczej byli Niemcy.

Naprzeciwko torów, tam gdzie był dół i leżeli nasi ojcowie, był po wyzwoleniu już batalion roboczy na Sokołowskiej naszych żołnierzy, Polaków. Oni zobowiązali się pozbijać trumny z desek, żeby te ciała położyć, i dali furmanki i konie, żeby zawieźć – kto będzie chciał oczywiście – na Wolę, na cmentarz. Kto się zgłosił, tak jak mama, dużo zgłosiło się, są pochowani na cmentarzu Wolskim przy parkanie w jednym rzędzie w pojedynczych grobach, a ci, co się nie zgłosili, są pochowani w tych ogólnych mogiłach Polegli Niepokonani przy tym pomniku, więc mamy mogiłę taty, rodzinny grób, do którego my idziemy, na Woli. Aleja która?

Witold Wojciech Skrzecz: To nieważne. Mam zapisane.

Wszystko jest. Tam idziemy już do rodziców. Mama umarła… Dwadzieścia dwa [lata minęły,] jak umarła i jest pochowana do taty.

  • Proszę powiedzieć, jak państwo pamiętają Niemców z czasów okupacji?


Ja pamiętam, jak chodziłam do koleżanki na Płocką. Troszkę dalej była fabryka koronkowa, tak że z jej okna można było zobaczyć, co tam się [dzieje]. Kiedyś późnym wieczorem były tam strzały, pozasłaniane okna. To było balkonowe okno, ponieważ tam u Jasi był pokój z kuchnią z balkonem. Myśmy się położyli i widzieli, jak Niemcy przywozili budami – bo to się mówiło budy – Polaków i na tej fabryce rozstrzeliwali. To widziałam. Na łapanki często niespodziewanie [się natykaliśmy], więc uciekałam, kryłam się gdzieś po bramach i w ogóle. Rodzice też się kryli; tata nieraz później przyszedł z miasta i mówi: „Łapanka, musiałem się chować” […].

Witold Wojciech Skrzecz: Ja daleko się nie wypuszczałem, ale w okolicę tak. Pamiętam taki fragment: róg Płockiej i Wolskiej, od tej fabryczki był wysoki mur, gdzieś pod pierwsze piętro i wyżej. Na tym murze byli powieszeni Polacy, cztery czy pięć osób. Ale pani jeszcze pyta, jak wspominamy. Będąc na wygnaniu, spotykałem się z Niemcami, którzy przychylnie się do nas odnosili. Potrafił dać suchary, bo widział, że my jesteśmy głodne dzieci, jakąś konserwę. Nawet kiedyś był taki, zapędził się u gospodarza, u któregośmy mieszkali, i zobaczył, że dzieci, my, mieszkaliśmy w kurniku, bo nie było gdzie mieszkać.

Szczury…

Witold Wojciech Skrzecz: Tak, różnie było. I zdziwił się, jak ten gospodarz tu nas traktuje z Powstania. Ta znajoma mamy, co po niemiecku mówiła, tłumaczy mu, no to pokiwał głową i powiedział, że tu przyjdzie. Rzeczywiście, przyszedł następnego dnia, ustrzelił tam gdzieś kaczkę, kurę, przyniósł i powiedział, żeby nam to wszystko zrobić, ale myśmy tłumaczyli, że my nie mamy kuchni, tylko u gospodarzy. „To jak to – pyta się – on wam nie daje?”. Powiedzieli, że nie. Nawet wody w balię do mycia to nam na tydzień czasu nalał, a nas było sześcioro dzieciaków i cztery osoby dorosłe, cztery kobiety. Był taki chytry. Ten Niemiec poszedł do gospodyni i kazał naszykować to mięso, porobić. Przyszedł wieczorem; rzeczywiście, na brytfance, tak jak ja pamiętam, przynieśli i częstują jego. On powiedział, że nie, najpierw dzieci, my. To mięsiwo było wspaniałe, bo tego nie mieliśmy. On się później poczęstował i dokąd bazowali w tym Bliznem, to przychodził, coś nam przynosił, tłumaczył, że on też ma małe dzieci i że tam bombardują. Tak że i ludzie, i ludziska, można powiedzieć.

Jeden Niemiec był taki, co woził i zbierał żywność od tych badylarzy.

  • Może jeszcze momencik; przepraszam, że przerwę. Czyli drugiego dnia Powstania, 2 sierpnia, państwo razem z ludnością z Woli są wypędzeni. Proszę powiedzieć, jak państwo pamiętają ten moment i dojdziemy do tego miejsca, o którym państwo teraz mówili.


Witold Wojciech Skrzecz: Siostra wspominała, że uciekaliśmy pod tunelem do babci, później tam nie było [można wejść], to dalej na Górczewską, [tam] mieszkała ciotka tej dziewczynki, która z nami była. Tam znaleźliśmy jej matkę i starszą siostrę. Nie byliśmy tam długo, dwa, trzy dni. Zjawił się znów samochód z żołnierzami, karabin maszynowy i wszystkich alles wypędzili nas. Uciekaliśmy za Ulrychów; ona, ta sąsiadka nasza, miała jakąś ciotkę, kogoś, i tam byliśmy trzy czy cztery dni. Stamtąd [dostaliśmy się] właśnie na tą wieś Blizne, gdzie, mówię, mieszkaliśmy w kurniku, w stodole.

  • U polskiego gospodarza?


Witold Wojciech Skrzecz: U polskiego, tak. Niestety, nie byli dobrzy Polacy dla nas.

Powiedz, jak chodziłeś na drzewo, jak „balki” sobie ciągłeś, tu wbijałeś haczki. Mama chodziła na Bemowo po jakieś drewno czy coś, coś stamtąd przynosiła, jak przez te druty skakała.

Witold Wojciech Skrzecz: To tego nie pamiętam. Gospodarze znowu, żebyśmy mogli tam mieć troszkę cieplej, to do lasu chodzili w nocy, żeby Niemcy nie [widzieli], zwalali drzewa, cięli na takie klocki gdzieś metrowe i wbijali dwa haki. My, dzieciaki, ośmio-, dziewięcio- czy dziesieciolatkowie, zakładaliśmy na plecy takie sznurki z oczkami na końcu, podłączaliśmy do tych palików i paliki się turlały, a myśmy szli tą polną drogą, żeby gospodarzom to drzewo ściągnąć, żeby mogli palić, żebyśmy mieli trochę cieplej.

  • Czyli pomagali państwo.


Witold Wojciech Skrzecz: W jakiś sposób.

  • Bo zima była prawda?


Witold Wojciech Skrzecz: Tak, a myśmy wyszli z domu bez niczego. Ja w sandałeczkach, krótkie spodenki i koszulka z krótkim rękawem – i to wszystko. Mama w czasie tego wygnania chodziła daleko, z Bliznego do Leszna, to było gdzieś dwadzieścia kilometrów, pieszo i stamtąd do młyna. Tam kupowała jakieś bułeczki, mąkę na zaciereczki czy olej, żeby nam wlać do tych zaciereczek. Pamiętam jak dzisiaj, mama tam [wrzucała] parę kropelek, żeby to była taka zupka. Pamiętam, jak nie było jeść, a brat mówi do mamy tak: „Jak mnie strasznie bolą zęby, mamusiu, ale to strasznie!”. Pamiętasz? Witold Wojciech Skrzecz: Tak. Mama mówi: „Ale ja nie mam nic, żeby ci pomóc, ani proszeczka, ani nic”. „Ale jakby mamusia miała kawałek chlebka, toby mnie te zęby przestały boleć”. Witold Wojciech Skrzecz: Tak.

  • Czy państwo wiedzą, skąd państwo mieli pieniądze?


Witold Wojciech Skrzecz: Nie było pieniędzy. Mama uratowała pięćset złotych, co miała przy sobie, tylko to było w całości, a nie można było rozmienić nigdzie. Mama poszła do młyna do Leszna, tam coś kupiła, większą ilość tego, przyniosła na plecach i my mieliśmy bułeczki do jedzenia i coś jeszcze, mąka, a resztę sprzedała. Za to miała pieniążki już drobne i mogła coś kupić. Mama chodziła do tego Leszna już później, kupowała i przynosiła. Jakoś tam było, że miała te pieniążki. […] Do października chodziłam boso, zimno mi było i mama później już jakieś pieniążki miała, kupiła mi sandałki i jakieś stare paltko; to sąsiadka mi uszyła, na krótkie zrobiła, żeby mi było cieplej.

Witold Wojciech Skrzecz: Po prostu tam zajęła się jak gdyby trochę handlem. Kupowała, tu sprzedawała. W takich wyprawach nawet kiedyś mnie wzięła. Po drodze zatrzymali nas Niemcy i była sąsiadka. To było przy Wólce Węglowej, tam do tego lasu nas zaprowadzili, dostaliśmy mieszkanie i panie, czyli moja mama i ta sąsiadka, miały ich oprać, pocerować ubrania, to wszystko, i dostawaliśmy jeść tak jak żołnierze normalnie. Była kuchnia polowa, chodziłem z talerzem. W tym pokoju, w którym byliśmy, to byli i Polacy zatrzymani, to cięli drzewa na klocki […], żeby oni mieli się czym ogrzewać. To samo i myśmy dostali. Ale to był taki moment już przed samym wyzwoleniem Warszawy, bo słychać było głośne, dudniące strzały, a Powstanie […] już się kończyło. Już wojska polskie zza Wisły nacierały z Rosjanami i nas wyzwoliły. Siostra z babcią (nie naszą) była z innymi dziećmi na tej wsi, to nie wiedziały, czy myśmy zginęli, czy coś. Dopiero jakeśmy się pojawili, to było wiadomo, że wróciliśmy z tego zatrzymania.

  • To było kiedy?


Witold Wojciech Skrzecz: Przed samym wyzwoleniem. To już było zimno, styczeń był, tak?

Styczeń, jak myśmy już przyszli za wojskiem.

Witold Wojciech Skrzecz: Nie pamiętam, którego Warszawa została wyzwolona.

18 stycznia. To my tak 19 stycznia czy coś tak zaraz za wojskiem.

Witold Wojciech Skrzecz: Myśmy tam byli zatrzymani, bo pewnej nocy obudziliśmy się i szum, rwetes, a nie wyglądał nikt. My rano się budzimy, patrzymy, Niemców nie ma. Zostaliśmy w tym lesie my i ci Polacy, którzy byli, i szybko wróciliśmy do tej swojej wioski.

Jak byliśmy jeszcze na wygnaniu na Bliznem, to było blisko Warszawy, To było dziesięć, dwanaście kilometrów?

Witold Wojciech Skrzecz: Nie było.

Tam były takie rowy, to myśmy sobie tam siedzieli, brat, dużo dzieci i koleżanki moje, pani Nowakowskiej te małe dziewczynki. Siedzieliśmy na rowach i widzieliśmy bombardowanie Warszawy, jak Warszawa się strasznie paliła, takie łuny na niebie.

  • To był październik?


Tak, to było zaraz, to był październik, listopad. Jak to się paliło, jakie bomby! To tak, jakby na nas zupełnie leciało, ale to wszystko do Warszawy. Fetor był okropny, jak się to wszystko paliło, nawet tam myśmy odczuwali…

Witold Wojciech Skrzecz: Jeśli wiał wiatr w naszą stronę.

Tak. Warszawa widać było, jak się paliła, jakie strzały, jakie bomby, jak była niszczona – to wszystko na tym wygnaniu widzieliśmy. Brat widział. Widziałeś, pamiętasz?

Witold Wojciech Skrzecz:

Że się paliło to wszystko, tak. Było słychać te strzały, wybuchy, wiadomo, bombardowania. Później przecież wkroczyły do Warszawy i czołgi. […] Przy tych torach, co tata zginął z kolegami, to jeździł od Dworca Zachodniego do Dworca Gdańskiego pociąg pancerny, wspominają pewno w książkach wszystkich, tak zwana Berta czy coś takiego. Jak strzelał tam w głąb Warszawy, to był okropny huk, okropny świst tego wszystkiego. Tak że myśmy to przeżyli i słyszeli wszystko. Jeszcze jak Powstanie trwało, był desant alianckich samolotów na Warszawę, na spadochronach zrzuty były: żywność, broń, opatrunkowe – to wszystko leciało tam i na nas. To ci Kozacy, co byli na koniach, i Niemcy zaczęli uciekać, bo myśleli, że to desant ludzki. Cześć nie spadła na Warszawę, część tu, na Kampinos trochę, tak że Niemcy później zaczęli chodzić, szukać i zabierać. Myśmy się też na te dobroci załapali. Nie wiem, czy pamiętasz.

Tak, tak.

Witold Wojciech Skrzecz: Jakieś mleko skondensowane, suchary…

  • To spadło gdzieś koło państwa?


Witold Wojciech Skrzecz: Tak. Spadały, dużo tych spadochronów, i się rozbijały, w metalowych, nie wszystkie, bo jak Niemcy strzelali, to nie wszystkie spadły normalnie, tylko spadały tak jak bomba, to się rozbił ten pojemnik. Zanim oni wrócili za te pół godziny, to myśmy biegali zobaczyć, co tam jest i skorzystaliśmy z tego i my.

  • Czyli spadły gdzieś pod Warszawą.


Tak.

Na tym wygnaniu. To było Blizne, tak się nazywało, wieś Blizne.

Witold Wojciech Skrzecz: To kilka kilometrów od Warszawy, a wiatr rozrzucił te spadochrony na obszarze – no nie wiem – dwudziestu kilometrów czy ilu. Bo tych samolotów bardzo dużo było. Widać było, leciały, ten szum, coś leci, coś leci, ale nie było wiadomo, co to leci.

  • To w nocy też było?


Witold Wojciech Skrzecz: Ja w dzień je pamiętam.

Już nie pamiętam, kiedy to było.

Pamiętam, jak już „ukraińcy” się rozpanoszyli, Niemcy sobie nie mogli z nimi poradzić i zrobili obóz. Obóz zrobili gdzieś za Babicami i wzięli ich za kolczaste druty. Pamiętasz?

Witold Wojciech Skrzecz: Nie, tego to nie pamiętam.

[…] To było jakoś tak przy drodze. Jak mama szła z Leszna z tymi bułkami, chlebkiem i to wszystko niosła – pamiętam – w szmacie na plecach, nie wiedziała, że tam jest ten obóz. Oni zaczęli krzyczeć, żeby mama do nich podeszła. Mama się bała, ale oni rzucili duże pieniądze, żeby im dała tą swoją żywność, co ma. Szła Nowakowska, szło kilkanaście kobiet i podeszli pod te druty. Oni rzucili dużo pieniędzy i pieniędzy mama wtedy troszkę miała. Te wszystkie panie sobie pozbierały po [trochu], ale one musiały [zanieść] tam wszystko – bułki, bułeczki – im tam pod druty, żeby oni mieli co jeść. Jak to było, czy oni tam nie mieli co jeść, czy Niemcy im nie dawali tego dnia, nie wiem, tylko mama później przyszła do domu i mówi: „Tak dużo pieniążków mam, pojadę i kupię ci już buciki, bo ty masz gołe nogi i – mówi – żebyś ty boso nie chodziła”. Mama mnie zakręcała nogi, bo to już było bardzo zimno. […]

  • Jak państwo pamiętają Warszawę z chwili, kiedy państwo wrócili?


Straszna rzecz. Na Woli prawie nie było nic, ponieważ Wola była drewniana.

Witold Wojciech Skrzecz:

Większość domów tak. Była niska zabudowa, mało było budynków murowanych. Te niektóre, co były solidniejsze, to zostały, a większość – pani nie pamięta, zdjęcia i inne – ruiny. Tak jak wspominałem, żeśmy do tej piwnicy poszli, to [jak] wróciliśmy, mieszkaliśmy w drugim domu, był wypalony. Tam nie byliśmy długo, dwa czy trzy dni, i chyba do tej babci na Krzyżanowskiego… Znaleźliśmy jakoś, nie wiem, przez kogo, że mieszka tam mojej mamy macocha i tam myśmy trafili. Dom był murowany, ale wszystkie ściany były bez tynku, poopalane i tylko był beton i ściany, okien nie było – i w takich gruzach mieszkaliśmy. Stopniowo na czymś się spało, czymś się przykrywało, stopniowo jak mama pracowała, jakieś pieniążki były, coś tam dokupowała.

[…] Nie było w tym domu okna, drzwi, nic zupełnie, ściany wypalone, więc jakiś gałgan wisiał na gwoździach na drzwiach. Niedaleko byli ogrodnicy, to mama poszła i tyś był ze mną, nie byłeś? Przynieśliśmy okna inspektowe od ogrodnika i zabiliśmy te okna, bo było zimno, żeby nam nie wiało i po prostu żeby jakoś mieszkać. Ciemno było, nie było nic, mama gdzieś [zdobyła] piecyk żeliwny i na tym piecyku się coś tam zrobiło, ogrzewało.

  • Taką kozę?


Witold Wojciech Skrzecz: Tak.

Kilka rodzin tak nas mieszkało w jednym domu.

Witold Wojciech Skrzecz: Mieszkaliśmy blisko gazowni i w gazowni zaczęli przetwarzać gaz, coś robić. Od Prądzyńskiego, od Dworca Zachodniego tam wozili węgiel, a tu wywozili już koks, to myśmy, chłopcy, chodzili z takimi drutami, z tych furmanek ściągali koks, w baniuszki i do domu nosili, bo tym się w piecykach ogrzewało i gotowało.


  • Jak pracowała państwa mama?


Mama długo nie pracowała, bo nie było pracy, pracowała w szpitalu na Płockiej na Woli. Tu miała zakonnice, można powiedzieć, zaprzyjaźnione, więc poszła do pracy i tu pracowała – bez pieniędzy, bo już było troszkę chorych, […] ale siostry mówiły tak mamie: „Helenko, ale ty będziesz miała co jeść”. Przynosiła stamtąd marmoladę z pudełek, siostry mamie dały chlebek i masła czy coś. Starały się to wszystko jakoś załagodzić, tak żebyśmy my mieli co jeść, bo mama jak tam w szpitalu pracowała, pomagała, wszystko robiła: i zmywała, i na kuchni, i wszędzie, i na oddziale. Wszystko bez pieniędzy, bo nie było komu płacić, ale już mama tam pracowała po prostu, […] sama tam się pożywiła, ponieważ na miejscu coś było, a dla nas do domu przyniosła suchego prowiantu […]. Pamiętam, jedna siostra była Stanisława, druga jak się nazywała?

Witold Wojciech Skrzecz: Nie pamiętam.

Masz zapisane na tej książce.

Witold Wojciech Skrzecz: Mam, ale nie pamiętam.

One tak mamę ratowały. Później był kapelan, co z mamą się znał, ks. Antoni Piotrowski, i też tak mamę wspomagał. Jak mama przyniosła chlebek cały, to przyszła sąsiadka, pani Szajkowska, i mówi: „Helciu, nie mają moje dzieci i ja nie mam co jeść. Co to będzie?”.

Witold Wojciech Skrzecz: Dwóch chłopców młodszych ode mnie było, a z tego samego domu z Sokołowskiej byli.

Tak. To mama mówi tak: „To ja mam cały chlebek”. Ukroiła pół i mówi: „Masz ty pół dla dzieci, ja pół dla dzieci, a my możemy nie jeść”.

  • Jak państwo wspominają teraz czas Powstania, czy państwo byli świadomi tego, co się dzieje, że jest Powstanie? Cieszyli się państwo z tego powodu? Państwo też byli w innej sytuacji. Chciałabym na zakończenie spytać, co państwo wtedy myśleli?


Ja byłam świadoma, bo jeszcze tata w okupację tłumaczył, bardzo dużo rozmawiał.

Witold Wojciech Skrzecz: Mówił, że będzie, tylko nie spodziewaliśmy się, że to będzie totalne wyniszczenie i ludzi, i miasta.

Tak. Tata zrobił bardzo duże zapasy w piwnicy. Przywieźli bański z mleczarni, więc tam było po czterdzieści litrów w bańkach wody, mąki. Był piekarz, pan Tomczyk…

Witold Wojciech Skrzecz: W bloku, gdzie mieszkaliśmy…

I miał małą piekarnię, to tata dał pół metra mąki i mówi: „Upiec trzeba dla całego domu bułki dla dzieci, w ogóle żeby było co jeść”.

  • Co państwo myśleli?


Witold Wojciech Skrzecz: Teraz, tak?

  • Wtedy i teraz.


Witold Wojciech Skrzecz: Przedtem to co można było myśleć? Uciekaliśmy, baliśmy się, wiedzieliśmy, że strzelają, biją, mordują. W tej chwili w moim odczuciu, to było niepotrzebne. Tak jak wspomniałem, wszyscy w większości młodzi wyginęli, miasto totalnie [zniszczone]. Ci na górze dostali odznaczenia, ale to było wywołane bez sensu. Wiadomo było, że nie mieliśmy broni. Z czym? To, co Niemcom ukradli: tramwajem jechał, obcięli mu kaburę, gdzieś tam kupili; to wszystko były grosze w porównaniu… Znaczy, grosze – źle może powiedziałem.

  • Kropla w morzu potrzeb.


Witold Wojciech Skrzecz: Tak. To tak jak mówią, z motyką na słońce. Nie, to było niepotrzebne. Na pewno nie doszłoby do takiego wyniszczenia. Ja wiele lat jeszcze po wyzwoleniu, mimo że tatę na cmentarzu pochowaliśmy, myślałem, że może to nie mój tata, może wróci, może nam pomoże, że będzie lepiej. Szedłem za tą trumną od Sokołowskiej, od kościoła Wojciecha, na cmentarz Wolski, trzymałem się, płakałem, bo poznałem tatę i widziałem, że to on jest, że go tam chowamy – a mimo to przez wiele lat jeszcze w podświadomości gdzieś było, że myślałem: „A może to ktoś inny? Może wróci?”. Tak że uważam, że Postanie było niepotrzebne. Gdyby wybuchło w Polsce w wielu miastach (rozłożyły się siły niemieckie na wiele miast), nie byłoby takich zniszczeń.

Nie byłoby miasto po prostu tak zniszczone i tak wybici ludzie.

  • A jakie są teraz pani odczucia.


Moje odczucia… Ja w ogóle drżałam cały czas o mamę. Byłam starsza i byłam świadoma tego, że jak mama wychodzi, to już może nie wrócić i ja zostanę z tym bratem, jak to będzie, że ja po prostu jestem dziecko, nikogo nie ma, jak my się odnajdziemy, jak my sobie oboje poradzimy? Było bardzo źle, strasznie źle. Nie wiedziałam, jak to wszystko będzie. Ponieważ mama musiała iść czy przynieść tego chlebka, czy coś, nie przychodziła na czas, ja się denerwowałam, z bratem czekałam na rowie i czekałam na nią. A czy ją tam Niemcy nie złapali? Czy już nie wróci? Nie zabili ją czy coś? Tak było do samego [końca Powstania], a później, już jak się skończyło Powstanie, to też było źle, dlatego że kobiety nie były pewne. U nas była na Płockiej, jak to się nazywa, komendantura ruska, prawda?

Witold Wojciech Skrzecz: Była, NKWD.

To mama sama chodziła, ja chodziłam i powiedziała: „Nie wolno tam chodzić, Melciu, bo nie wolno! Tylko chodź naokoło drugą ulicą, bo nie wolno ci tam iść, bo tam jest źle”.


Warszawa, 11 sierpnia 2010 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich
Melania Amerek Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter