Mieczysław Chackiewicz „Martyna”

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Mieczysław Chackiewicz, urodzony 21 lipca 1926 roku w Warszawie. Żołnierz konspiracji i Powstania z „Baszty”, Batalion „Bałtyk”, kompania B-3, pluton IV. Mój pseudonim „Martyna”. W czasie Powstania byłem strzelcem.

  • Proszę coś powiedzieć o latach przedwojennych.

Urodziłem się w Warszawie i jestem rdzennym warszawiakiem. Mieszkałem przy ulicy Freta 39 mieszkania 14, budynek istnieje do dzisiaj, tylko oczywiście w innym układzie architektonicznym. W ogóle całe swoje dzieciństwo i młodość spędziłem na Nowym Mieście.

  • Czym się zajmowali pana rodzice? Czy miał pan rodzeństwo?

Tak, tylko siostrę. Mama opiekowała się nami, a ojciec był funkcjonariuszem policji. Jeżeli chodzi o ojca, to ojciec jako osiemnastoletni chłopiec wstąpił do armii, która się formowała na Ukrainie, armii generała Żeligowskiego. Brał udział jako ułan w bitwie pod Kaniowem. Pamiętam, że należał do związku kaniowszczyków i żeligoszczyków. Ojciec brał udział w kampanii 1920 roku, w obronie Warszawy. To była sytuacja tego typu, że większość zdolnych do noszenia broni w wypadku zagrożenia, jakim była przecież armia bolszewicka, która w konkretnym celu chciała przejść na zachód, żeby czerwone sztandary załopotały i żeby komunizm wprowadzić. Było olbrzymie zagrożenie. Tak że większość warszawiaków, bardzo dużo młodzieży, licealistów, studentów zgłaszało się do formacji i brało udział w odparciu tej nawały bolszewickiej. Potem ojciec pracował w policji i wspominał (opowiadał mnie jako małemu chłopcu) o wojnie, o szarżach różnych w czasie I wojny światowej. W domu była jego szabla piękna. Ojciec pokazywał mi ruchy szablą, musztrę szablą. W rodzinie ze strony ojca, też… stryjek na przykład brał udział, był też w tej samej formacji na Ukrainie, z tym że był radiowcem, ponieważ miał umiejętności i kończył jakieś studia, jeżeli chodzi o radio. Specjalista od radiostacji, od tych właśnie urządzeń łączności. Też przeszedł cały szlak bojowy do Polski.

  • Jak się nazywał stryj?

Nazywał się Stanisław Chackiewicz.

  • Jak tata miał na imię?

Władysław.

  • Może utkwiła panu w pamięci jakaś historia, którą tata opowiadał, na przykład z wojny, z cudu nad Wisłą.

Opowiadał, to znaczy może nad Wisłą to nie, ale bardzo dużo opowiadał o kampanii, gdzie toczyły się walki na Ukrainie. Jak wyglądała szarża, jak szli do szarży, pęd koni. Opowiadał o swoim koniu. Miał tak miłego i ukochanego konia… Wiadomo, że każdy ułan czy jeździec kochał swojego konia, bo to nie tylko był środek do przenoszenia go w terenie, do jazdy, ale to był przyjaciel. Opowiadał, że konie były specjalnie tresowane, żeby w przypadku zagrożenia odpowiednio [chwycić] konia za uzdę, koń się kładł i można było zza niego prowadzić ogień. Opowiadał, jak wyglądała szarża, euforia szarży, szabla w ręku, pęd koni. Padały konie, bo przeciwnik prowadził ogień artyleryjski, pociski się rwały.
Jeżeli chodzi o inne sprawy, to moje pokolenie wychowane jest na „Trylogii”. Należałem do 44. Drużyny Harcerskiej w Warszawie na Nowym Mieście. Jeździliśmy na obozy, były ogniska, były gawędy, śpiewało się wszystkie patriotyczne piosenki i były opowieści o Polsce, o kresach, o bitwach, o legionach. Wszystko to nam potem wrastało do serca, do duszy i stąd nasze pokolenie było ustawione, wiedziało, że musi ojczyźnie ten dług pokoleniowy spłacić. Stąd nasze pokolenie piętnasto-, szesnasto-, siedemnasto-, osiemnastolatków poszło bez żadnego rozkazu, każdy ochotniczo.

  • Proszę powiedzieć, jak pan wspomina przedwojenną Warszawę? Jak wyglądała ta Warszawa?

Warszawa była przede wszystkim bardzo ruchliwa. Warszawa miała też swój folklor, był akcent warszawski, gwara warszawska mieszkańców Czerniakowa, Starego Miasta, Rybaków, Brzozowej, Wąskiego Dunaju, już nie mówię o Targówku i Pradze. Była zawsze: „Na rękie, nogie, nóżki, mogie” – to był taki akcent. Te dzielnice były o tyle charakterystyczne, że to były dzielnice cwaniaków. Taką wielką atrakcją, która istniała jakiś czas, do momentu nalotu sowieckich samolotów (to był chyba 1942 albo 1943 rok) był Kercelak warszawski w czasie okupacji. To jest niesamowity folklor. Były budki, było wszystko, było szmuglowane mięso, flaczki, wszystko można było dostać. Jeszcze ciekawostka, o której może mało kto wie, że tam można było kupić karabin i pistolet, amunicję i granaty. Chodził szemrany warszawiak i mówił: „Kominy, kominy, parkany pestek! Kominy, kominy, parkany pestek!”. Kto nie wiedział, co to jest komin? Warszawiak wiedział, komin to jest rewolwer czy pistolet, a parkany pestek to są łódki z amunicją. Piękna była Warszawa.
Co jeszcze? Moja dzielnica. Jeździmy teraz z synem i mówię mu, że to nie jest dzielnica odbudowana dokładnie tak jak była. To jest blichtr, piękne malowidła, kamieniczki kolorowe, w tej chwili troszkę się remontuje i tynki, ale nie ma tego ducha, nie ma tej dzieciarni. Na całym placu przed sakramentkami było mnóstwo dzieciarni. Jeździło się na wrotkach, na hulajnodze, grało się w dydki. Dosłownie ruch był, gwar, było życie, widać było, że ci ludzie tam żyją, że to pokolenie się rozwija, że te maluchy wyrastają, też potem na wrotkach jeżdżą. W zimie kościół Najświętszej Marii Panny stojący na skarpie, jest górka, są schodki. Na przykład w zimie, dokąd idziemy po szkole? Na „panienkę”, to znaczy na górę Najświętszej Marii Panny, z niej się jeździło na sankach. Piękny park Traugutta, gdzie był krzyż i kopiec, gdzie zginął Traugutt, dla jego uczczenia. Tak że była przepiękna dzielnica, gwar był. Co jeszcze? Warszawa miała to do siebie, co się potem zmieniło bardzo w okresie PRL-u, że ruch i gwar panował do późnej nocy. Na przykład wieczorami wychodziliśmy z rodziną na spacer na Marszałkowską. Neony, piękne wystawy, w ogóle ruch ludzi i przede wszystkim melodyjność, to znaczy Warszawa rozśpiewana była szlagierami. Tekst piosenek był ściskający za serce. Na przykład śpiewał Faliszewski „Pamiętam twoje oczy dzikie z rozkoszy” albo Miecio Fogg „Jedyne serce matki” czy „Ta ostatnia niedziela”, co mi się szczególnie wbiło w pamięć, dlatego że to był czas przed 1939 rokiem, przed wybuchem wojny. Potem to mi się tak kojarzyło, że to ostatnia niedziela, już się rozstaniemy. Przyszły naloty, przyszły bomby, przyszła tragedia, domy w gruzach, stosy trupów na chodnikach, wody. Wyjście po wodę... Na przykład u nas na Freta trzeba było chodzić do źródełka Augusta przy samej cytadeli i ludzie ginęli, bo Niemcy się wstrzeliwali. Później to już był huraganowy ogień.

  • Co to była za gra w dydki?

Dydki polegały na tym, że rzucało się czymś w rodzaju ołowianej monety z plomby. Monetami trzeba było tak rzucać, żeby trafić. Na przykład liczyło się dziesięć, jak można było palcem przyłożyć. Pięć, to jeżeli padły i palcami można było je uchwycić. Klipa, to była jak tasak z drewna, był klocek z wyrysowanymi numerami i trzeba było w ten klocek klipę uderzyć, ona się odbijała i wtedy się liczyło punkty.
Kamienice stare, zadbane bardzo, w każdej kamienicy był stróż. W mojej był pan Jan Bulik, starszy pan, który bardzo pilnował porządku. Siedział sobie w dzień na ławeczce, bo brama była bardzo długa, jakby tunel i nie wpuszczał domokrążców, muzyków i innych, za którymi dzieci szalały (cyrkowców na przykład). Przychodzili cyrkowcy, jak żeśmy widzieli na ulicy, że oni są pod numerem osiemnaście na Freta, to myśmy przedtem prosili pana Jana Bulika: „Panie Janie, niech pan cyrkowców puści”. To pan Jan, z wąsami (typowy mazur w maciejówce): „No tak, ale nie wolno, bo gospodarz, właściciel domu, pan Maj zabronił”. – „Panie Janie, pan jest taki kochany, niech pan puści”. No to puszczał i przychodziła ekipa cyrkowców, rozkładali dywaniki i [pokazywali] akrobatyczne różne historie tych akrobatów. Przy tym przygrywanie na akordeonie albo na bandżo, które było bardzo modne w warszawskich orkiestrach. Potem kłaniali się, a z okien, z oficyn wyrzucano papierek, zawinięte pięć, dziesięć, dwadzieścia groszy rzucało się. Kłaniali się i zespół odchodził. Albo orkiestra podwórkowa przychodziła i właśnie [śpiewali] te szlagiery, które były modne w Warszawie, pamiętam „Twoje oczy” „Już nigdy…” i wiele innych. Fantastyczne piosenki i też myśmy prosili. Były służące u sąsiadów, one były bardzo zainteresowane, zawsze pana Jana ustawiały, bo to były zespoły podwórkowe na poziomie. To nie był jakiś szemrany, podpity, coś wył, mruczał, tylko oni rzeczywiście pięknie grali. Przede wszystkim był akordeon, było bandżo. Co to było bandżo? To był instrument, coś w rodzaju bębenka z gryfem, na tym były struny. Obciągnięte to było od góry błoną jak bębenek i trójkącikiem plastikowym grał, podobne do mandoliny. Taki zespół przychodził, oczywiście pięknie śpiewali. Mieli typowe szarpane oprychówki na głowach i to był koncert, a im więcej dostali tych papierków z okien, tym dłużej grali.
Był taki zwyczaj na przykład, że jak były imieniny mojej mamy (mama miała na imię Bronisława) ojciec chciał jej kiedyś zrobić bardzo dużą przyjemność i załatwił taką orkiestrę podwórkową. Przyszła rano o godzinie ósmej. Koncert półgodzinny. Cały dom, wszystkie okna pootwierane, bo to u Chackiewicza imieniny pani Bronisławy. Było pięknie. Ale w ogóle te zespoły się szanowały, nie było, jak to się mówi, chałturzystów, który gdzieś stał i rzępolił. To były zespoły, które naprawdę były eleganckie, potrafili grać i rzeczywiście pięknie grali. Zresztą podobnie jak [orkiestra] Staszka Wielanka, to jest podobny zespół. Tak że piękne czasy były. Dużo młodzieży, dużo gwaru, a teraz idzie się, a tu turyści tylko i wszystko takie… jest udekorowane, cukierkowe, nie jest to takie realne jak kiedyś.
  • Powiedział pan: „Taki cwaniak warszawski”. Jak by pan go opisał? Jak wyglądał „taki cwaniak warszawski”?

Normalnie to miał cyklistówkę, marynarkę w kratkę albo jakąś inną. Taki cwaniak na przykład jak spotkał jakiegoś gospodarza, który przyjechał na przykład z Piaseczna, to go tytułował: „Panie dziedzicu”. To jest autentyczne, potrafili sprzedać most Kierbedzia, potrafili sprzedać kolumnę Zygmunta. Na Kercelaku malowali wróble na żółto i sprzedawali jako kanarki. To byli właśnie tacy cwaniacy.

  • Jak sprzedawali kolumnę Zygmunta?

Mówili, że sprzedają, że będzie brał bilety, postawi sobie naokoło płot i kto będzie chciał zwiedzić, to będzie musiał płacić. A kto będzie chciał przez most Kierbedzia przejechać, to też postawią rogatkę i będą brali myto. Potrafili tak, a dzisiaj jest przecież XXI wiek i nie nabijają ludzi w butelkę? Na każdym kroku. Nieraz w telewizji się przecież ogląda, słucha, jakie przekręty potrafią zrobić.

  • Ale przed wojną mówiło się właśnie, że taki złodziej czy cwaniak warszawski miał jakiś kodeks.

Honorowy miał, tak. Było tak, że złodziej jak ukradł portfel, to wrzucał do skrzynki pocztowej dokumenty. Teraz dokumenty są na wagę złota, bo fałszywki są, a kiedyś to tylko brał pieniądze. Poza tym były szkoły złodziejskie, gdzie uczono kieszonkowców, był manekin z dzwonkami i uczył się młody adept, złodziej, umiejętności wyciągnięcia z kieszeni, żeby żaden dzwonek nie zadzwonił. To był fach, to była sztuka, umiejętność. Poza tym były grupy przestępcze, które się specjalizowały w określonym kierunku. Byli tacy, którzy ściągali ze strychów pościel, bieliznę. Ale w zasadzie nie było takiego bandytyzmu z bronią w ręku. Poza tym mieli swoją dintojrę, to znaczy sąd złodziejski. To była pewnego rodzaju złodziejska, przestępcza struktura, która miała swoich przywódców i w razie czego jeśli ktoś wśród tego klanu złodziejskiego czy przestępczego popełnił jakieś przestępstwo według ich kanonu, był sądzony. Były piosenki „Czarna Mańka”…

  • To przed wojną kanarki były bardzo popularne?

Nie, kanarki w ogóle były popularne. Też miałem pięknego kanarka Maciusia, którego kot zjadł. Zacząłem potem koty nienawidzić. Do kotów się pozytywnie ustawiłem na Sielcach, jak siedziałem na posterunku, na podsłuchu. Niemcy naokoło, słychać było głosy niemieckie. Na ruinach spalonego domu wyobraźnia pracowała. Wyobrażałem sobie, że gdzieś się skrada własowiec z bagnetem. W tym momencie słyszę szmer (już nie byłem taki przerażony, bo przeszedłem [szkolenie], przecież człowiek się zahartował w walkach), patrzę, kiciuś malutki do mnie przyszedł, mruczał. Całą noc do świtu przy mnie przesiedział. Oczywiście się wycofałem na drugą stronę z tego podsłuchu. Już koty zacząłem lubić.

  • Proszę opowiedzieć, jak pan pamięta wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?

Pamiętam i to ciekawe, bo rodzice wysłali mnie w sierpniu do rodziny do Sierpca. Kiedy się zaczęło już robić gorąco, ojciec wiedział, że szykuje się coś, chociaż mówiono, że wojny nie będzie, że mamy Francję, Anglię za sobą, nie ma się co obawiać, że Hitler jednak na nas nie uderzy. Ale w każdym razie 31 sierpnia ojciec załatwił mój powrót. Komunikacja polegała na tym, że owszem były autobusy prywatne, starego typu. Na zdjęciach starych widać te autobusy, z przodu maska jak buldog wyglądała. One z placu Broni, od Muranowskiej, Bonifraterskiej (był plac w kierunku dawnego getta) stamtąd odchodziły autobusy. Ojciec kierowcy zapłacił, kierowca przyszedł do tych państwa gdzie byłem i zabrał mnie. Tak że myśmy już 31 sierpnia wieczorem jechali z tamtej strony, droga prowadziła przez Modlin, to już przed Modlinem, przed twierdzą żołnierze, jeden przy kierowcy, drugi w tyle, okna musiały być zaciemnione. Tak że już przez twierdzę, tą częścią drogi, myśmy przejeżdżali zabezpieczeni, żeby nie można było coś podejrzeć. Przyjechałem, rano się obudziłem i już łomot, już artyleria strzelała, już były pierwsze samoloty niemieckie były nad Warszawą. Jeszcze jak Anglia i Francja przystąpiły do wojny, to szaleństwo było w Warszawie, to się ludzie zupełnie obcy ściskali, całowali, że teraz dopiero szwaby po łbie dostaną. Potem było coraz gorzej. Im bliżej byli Warszawy, tym większa masakra. Przecież jak już byli blisko, pod Warszawą, to obstawili całym pierścieniem dział różnego kalibru, na niebie wisiały sztukasy nurkujące JU-87, waliły bomby. Najgorsze, że to była też depresyjna forma broni lotniczej, że on miał na goleniach śmigiełka i syrenę. W momencie kiedy nurkował, miał możliwość ustawienia, bo tracił przytomność przy takiej szybkości nurkowania, następował odpływ krwi z mózgu i musiał mieć urządzenie, które na odpowiedniej wysokości po zrzuceniu bomby, wyprowadzało go do góry. Nurkował i słychać było warkot motoru i gwizd taki jak bomby lecącej. To były właśnie te syreny. Poza tym wycie niesamowite.

  • A Stefan Starzyński?

Stefan Starzyński był przede wszystkim bardzo szanowany w Warszawie, a słyszałem to jako trzynastoletni chłopiec, w dyskusji na spotkaniach rodzinnych, na imieninach, starsi dyskutowali. Za to, że on właściwie był nie prezydentem, tylko był komisarycznym prezydentem. Warszawa piękna, wtedy za jego kadencji rozbudowywano Warszawę. W ogóle były piękne projekty rozbudowy Warszawy. Wiadukt nad torami Dworca Gdańskiego… Poza tym piękne Aleje Ujazdowskie w niedzielę. Landa, rodzaj powozu, bardzo zamożni ludzie, byli ziemianie, którzy mieszkali w Warszawie. Piękne powozy z paniami wystrojonymi. Po Alejach Ujazdowskich szło się do Łazienek, Łazienki były przepiękne. Są przepiękne i teraz, ale wtedy szczególnie jako młody chłopiec wspominam ze wzruszeniem. Było mnóstwo wiewiórek, które były tak przyzwyczajone do ludzi, że siadały na ramieniu. Kupowało się orzeszki laskowe, wiewiórka brała orzeszka w łapki, uciekała dalej, przyglądała się, a potem zakopywała ten orzeszek, jako że one sobie zbierały zapasy na zimę. Kosze na papiery, nie było rzucania śmieci. Rodziny, które przychodziły na spacer do Alei, do Łazienek, przynosiły w opakowaniu drugie śniadanie. Były kosze, one miały pod spodem wywiercone otwory i buszowały sobie myszki polne, brązowe i na grzbiecie miały czarny pasek. Kilka takich myszek złowiłem, trzymałem. Było to po to, żeby te myszki mogły wziąć okruszki z bułeczek czy z czegoś, które z posiłków zostawały. Szalenie przyjemne wspomnienia. Przede wszystkim w Alejach jak się szło w niedzielę, to się spotykało samą elitę, aktorów, śpiewaków, Miecio Fogg. Któreś ze znanych śpiewaczek operetkowych, to już później [widziało się] w samochodach. To były marki oczywiście porównywalne do dzisiejszych, Skody, Chevrolety. Wszyscy spacerowali, gwar, w lecie z parasoleczkami, panie rękawiczki do pół łokcia, piękne ażurowe kapelusze ze wstążkami, przepiękne przewiewne sukienki białe z różnymi przystrojeniami. Naprawdę watro było pójść.
Poza tym co jeszcze? Cukierenki fantastyczne. Myśmy zawsze z Freta szli Długą do Bielańskiej, do placu Teatralnego, tam była cukierenka, szliśmy zawsze z mamą na filiżanki z kremem. Z wafla była utworzona filiżanka, tak jak są rurki teraz do lodów, filiżanka oblana czekoladą, podstawek też był z wafla i porcja bitej śmietany, oczywiście z rodzynkami, grejpfrutem czy pomarańczką. To była pycha, a mama sobie kawkę wtedy fundowała. Myśmy z siostrą, która jest dwa lata młodsza ode mnie, sobie kremek zajadali. Potem szło się dalej. Tak że Warszawa była przepiękna, rozśpiewana. Dziś jak się spotkamy ze starymi warszawiakami, to jak z rodziną. Bo warszawiacy raz, że naród z humorem, a dwa, okupacja tak zbliżyła ludzi, że ci, którzy przeszli okupację, po prostu stali się rodziną. Przykładowo chodziłem do gimnazjum, to było pod nazwą Rzemieślnicza Szkoła dla Przemysłu Metalowego, ale to było zakamuflowane gimnazjum mechaniczne. To jeżeli na Miodowej się czaili żandarmi, a czaili się, potrafili iść w bramie się schować, to ci, którzy szli z drugiej strony: „Uwaga nocniki! Uwaga nocniki!”. To już myśmy wiedzieli, że stoją, bo myśmy nazywali hełmy nocnikami. Potrafili się zaczaić i tak ni stąd, ni zowąd człowiek wychodził i: Hände hoch! Jeszcze my mając piętnaście, szesnaście, siedemnaście lat, [byliśmy nieco mniej narażeni], ale dużo było ludzi, którzy byli trefni, jak to się mówiło, albo mieli dokumenty nie w porządku, albo nie chcieli się spotkać z nimi.

  • Jak była obrona Warszawy, to pana tata był cały czas…

Mój ojciec w czasie okupacji już nie był w policji, już wystąpił…

  • Ale w czasie obrony.

W czasie obrony był komendantem obrony mostu na Wiśle przy cytadeli. Tam są dwa mosty do dzisiaj, kolejowy i pieszy. Dostał pluton czy kompanię żołnierzy, już nie pamiętam. To była rezerwa policyjna, byli umundurowani w zielone mundury wojskowe a czapki policyjne. Nie widywał się z nami osobiście, a od czasu do czasu żołnierz przynosił nam bochenek chleba. W momencie kiedy zaczęły się najgorsze ostrzeliwania Warszawy, już huraganowym ogniem, to myśmy uciekli z Freta 39 do Sądów, do piwnic na rogu Miodowej i placu Krasińskich. Do dzisiaj jest sąd, nie pamiętam jak on… Najwyższy Sąd Administracyjny. W tych piwnicach siedzieliśmy, kiedy te naloty się odbywały, po prostu nie można było wyjść na ulicę, bo się rwały pociski, więc bardzo trudno było. Niemcy się wstrzelili w wieżę kościoła garnizonowego. Jak zaczęli rąbać w tą okolicę, to my w przerwie, w nocy, kiedy ostrzał był troszkę mniejszy, uciekliśmy z domu na Freta. Na Freta byliśmy w piwnicach, a te domy, te kamienice mają tak zwane kleinowskie sklepienia, potężne. Mury są co najmniej pół metra szerokości. Pamiętam jak dzisiaj, będę umierał i będę miał to przed oczami, to był tak zwany lany poniedziałek przed kapitulacją. Siedziałem z jednej strony, mama skulona, miałem głowę po pachą mamy, kotka, moja siostra pod drugą pachą i tylko wybuchało, wszystko się trzęsło. Już nawet tynk odpadał, resztki cegieł z murów, w oczy gryzło. Potem kapitulacja, przeżywałem też bardzo, dlatego że armia generała Kutrzeby wycofywała się przez Laski, przez Puszczę Kampinoską. Przebili się, bo były też szarże kawalerii. Przecież na Węglówce ten cmentarz, to między innymi leżą też ci żołnierze z 1939 roku, z tego przebicia. Do naszej kamienicy, która miała bardzo duże podwórko, zjechały dwie bietki z karabinami maszynowymi, dwa wozy z prowiantami i amunicją. Taki zestaw, więcej się nie pomieścili. Potem oni szli do niewoli, to po prostu rozpacz była, każdy jakoś w sercu przeżywał. Potem się pojawiły te znienawidzone mundury feldgrau, a na placu Krasińskich stał pomnik Kilińskiego, są zdjęcia, jeszcze gdzieś można spotkać, tam składali broń. Naokoło pomnika całe stosy karabinów, bagnetów, hełmów. Żołnierze, którzy wychodzili, mieli tam punkt składania broni. Społeczeństwo swoich obrońców żegnało po prostu z płaczem.
Była analogia [w Powstaniu], że jak na Mokotowie (to koledzy opowiadali, bo ja kanałami przeszedłem) […] w pierwszej fazie, kiedy położony był huraganowy ogień na Mokotów Górny, ludzie siedzieli już zmaltretowani kompletnie w piwnicach, zaczęli wywieszać białe flagi. Chcieli, żeby się skończyło, niech zginą, ale już wreszcie dosyć tego, bo ile można wytrzymać tego ostrzału, głodu, u wody i tak dalej. Sarkali, nieprzyjemnie patrzyli na nas, na żołnierzy Powstania, a jak wychodzili do niewoli, to płakali. Ale to jest typowe dla ludzi.

  • Żołnierze września też płakali?

Żołnierze mieli bardzo ponure miny, smutni byli bardzo, nasi też. Myśmy bardzo się zżyli z tą grupą, która u nas kwaterowała. Pamiętam pierwsze wrażenie, jak się przebili, przyszli. Dzieciarnia trzynastoletnia, to myśmy koło nich skakali jak pchły, nie opędzali się. Przecież to byli żołnierze, którzy też zostawili żony, dzieci, przeszli gehennę odwrotu. Pamiętam, jak była kuchnia polowa, dwa kotły, zaprzęg konny i mieli prowiant w wozach. Zrobili grochówkę wojskową o niesamowitym smaku, bo grochówka wojskowa była taka, że łycha stawała, że smak miała, że była na bekonie, na boczku, to jest zapach. On miał wszystko w tym wozie zaprowiantowane i menażka wojskowa. Można sobie wyobrazić młodego chłopaka, który stykał się z wojskiem, ale prawdziwą menażkę wojskową, prawdziwą aluminiową łychę wojskową i prawdziwą repetę dostaliśmy. Tak to było.
  • Zaczęła się okupacja.

Zaczęła się okupacja. Pamiętam pierwszy patrol niemiecki motocyklistów na ulicy Freta, gdzie jest kościół dominikanów. W nieprzemakalnych płaszczach, w hełmach, okulary, rękawice. Przyjechał patrol, zakręcił, to dosłownie mróz w sercu. Człowiek patrzył jak na szatanów, jak na jakichś… trudno określić, wygląd ich na takich diabłów niesamowitych. Potem się pojawiły patrole…
Jeszcze muszę dodać tu o cytadeli, jako że do cytadeli miałem kilka kroków. W momencie kiedy nastąpiła kapitulacja, to Niemcy jeszcze nie wkroczyli, może tam jakieś patrole pojechały. W każdym razie zajmowali się przyjmowaniem żołnierzy, którzy wychodzili do niewoli. Jeszcze nie było administracji niemieckiej, żandarmerii niemieckiej i tak dalej. Cytadela była charakterystyczna w tym, że było mnóstwo zaopatrzenia, bo cytadela miała przecież magazyny. Były magazyny mundurowe, sukna, magazyny skóry, magazyny butów, obuwia, łączności i wiele innych rzeczy. W częściach podziemnych były też różnego rodzaju magazyny i nas zainteresowały. Jako chłopcy trzynastoletni, we czterech żeśmy biegali, jako że w dydki się grało, bo jak w dydki się grało, to rzucało się kopiejkami, to były miedziane carskie monety, całe, pełne kosze wiklinowe tych monet. Myśmy worki nosili tego, bardzo nas to interesowało. Na terenie cytadeli były hałdy węgla i koksu. Nikt nie przewidywał, że będzie wrzesień 1939 rok, nie było zapasów opału na zimę, a tu większość to była na piecach. Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa miała centralne, większość to w zasadzie były piece kaflowe.
Poczuwałem się do obowiązku, nie tylko ja, żeby coś rodzinie pomóc. Ojciec jeszcze nie wrócił, bo rozpuścił swoich żołnierzy, nie wysłał ich do niewoli, tylko powiedział: „Rozbierać się, przebierać się gdzieś. Idźcie do znajomych, tutaj do ludzi poprosić, żeby wam dali cywilne [ubrania], przebierzcie się i nie idźcie do niewoli”. Nie miał możliwości, żeby nam jakoś w zaopatrzeniu pomóc. Skombinowaliśmy wózek […] blaszany na dużych kołach, jakim posługiwali się miejscy czyściciele, było miejsce na miotłę, na szuflę i on sobie jeździł i czyścił, zbierał każdy papierek z rynsztoka. Zauważyliśmy dwa takie wózki na placu przy sakramentkach, żeśmy takie wózki wypożyczyli sobie i tymi wózkami we dwóch jeździliśmy do cytadeli, ładowaliśmy węgiel i przywoziliśmy do domu. Tak że z piwnicy troszkę zaopatrzyłem nas w węgiel. Ale byliśmy w cytadeli i przyjechał pierwszy patrol niemiecki, też motocyklistów i złapał nas w piwnicach na fortach. Oczywiście z wrzaskiem niemieckim: Verfluchte Polen Schweine! Jak oni to potrafili. Wyglądali jak szatany z tymi okularami, w hełmach. Kolegę kopnął i mnie też przyuważył kopniakiem. Jakoś się odsunąłem, ale poleciałem jak piłka i oczywiście uciekliśmy stamtąd. Bez problemu mogli wyjąć MP, przecież mieli rozpylacze czy szmajsery MP-42, i mógł [strzelić]. Co to dla niego było, jak mieli rozkaz likwidować nację polską na każdym kroku? Ludzie naszabrowali, bo jest coś niesamowitego jak jest taki moment. W 1945 roku w Pruszkowie to widziałem, jak jest… […] W momencie kiedy nie ma żadnej władzy, to wszystko co jest, to jest nasze.
Jak wspomniałem w cytadeli były magazyny, więc ludzie nosili całe bele materiałów, po kilkadziesiąt butów. No bardzo dobrze, bo szwaby miały to przejąć. Później z tego sukna były szyte w czasie okupacji modne kurtki. Farbowane sukno zielone na granatowo czy na czarno. Na Zakroczymskiej była firma, która produkowała dżem, nazywała się „Bis”. Jak myśmy biegali w stronę cytadeli, to tłumy ludzi [chodziły] z wiadrami, z obłędem w oczach, bo to trzeba widzieć. To jest obłęd: „Brać wszystko!”. Ale i potrzeby były, przecież przez okupację nie ma co jeść, a Warszawa wyposzczona, przecież żadnego zaopatrzenia nie było. Już nie było co jeść przy końcu, więc poszliśmy z kolegą, patrzymy, a w pomieszczeniu produkcyjnym był tak olbrzymi zasobnik, że dorosły mężczyzna musiał skoczyć, żeby się za krawędź złapać. Naokoło zapach i pełno morelowej marmolady i dżemu. Ludzie podawali wiaderko, nalewali sobie w te wiadra i nosili to. Do tego stopnia, że tam prawdopodobnie, jak opowiadali, że kilka osób się utopiło. Wskoczył, wpadł w to i nie mógł wyjść, bo to śliskie. Tak że takie zabawne historie.

  • Dlaczego tata wystąpił z policji?

Ojciec nie chciał służyć pod okupantem. Nie wiem, na jakiej zasadzie to się odbyło, bo wiem, że już munduru nie założył i już nie był policjantem. Po cywilnemu zaczął pracować w Mennicy Państwowej, ponieważ szwagier ojca pracował tam i wujek, który potem zginął w Oświęcimiu, a w mennicy był znanym grawerem. Robili pieczątki konspiracyjne i była wsypa w 1943 roku, aresztowali mnóstwo grawerów. Zginął w Oświęcimiu. Posiedział trzy, cztery tygodnie i przyszła urna z prochami, że na serce zmarł. Ojciec się dostał do mennicy i pracował do końca okupacji w mennicy.

  • Jak doszło do tego, że pan wstąpił do konspiracji? Ktoś panu zaproponował?

Zaraz opowiem, jak to wyglądało. Mianowicie pierwszy kontakt, ponieważ mieszkałem na Freta, a chodziłem do szkoły z kolegami, których ojcowie byli oficerami albo podoficerami, mieszkali przy Dymińskiej w blokach koło cytadeli. Poza tym byłem harcerzem 44. drużyny. W drodze kiedyś się dogadaliśmy, to był 1941 rok i zaproponowano mi, żebym jako harcerz wziął udział, że potrzebni jesteśmy. To były już „Szare Szeregi”. Z grupą właśnie tych kolegów pamiętam, co myśmy robili. Przenoszone były jakieś rzeczy, a myśmy jako piętnastolatki szli jako szpica naokoło. Mieliśmy zadanie, gdyby się jakiś patrol niemiecki pokazał, to mieliśmy na przykład sobie drapać głowę. Po prostu jako ubezpieczenie. Przenosiliśmy jakieś paczki, to tyle pamiętam. Potem poszedłem do gimnazjum, to już w ogóle straciłem kontakt z tą grupą. Czy składałem jakieś przyrzeczenie, to już nie pamiętam. Osiemdziesiąt dwa lata to już trudno [sobie przypomnieć]… Chyba składałem.
Straciłem kontakt z tą grupą, poszedłem do gimnazjum Wolframa, o którym wspominałem, [szkolącego] dla przemysłu metalowego na Miodową, róg Miodowej i Koziej. Ten budynek jest do dzisiaj, tylko jest mniejszy o dwa zwalone piętra. Klasa była bardzo ciekawa, jako że do gimnazjum chodziły różne roczniki. Nie było tak, że szesnastolatki, piętnastolatki. Byli koledzy, którzy byli ode mnie starsi o trzy lata, a byli tacy, co o dwa lata byli młodsi. Chęć nauki, potrzeba i konieczność, że w przyszłości przecież trzeba mieć coś za sobą. Chęć do wiedzy była bardzo ogromna, szczególnie w czasach konspiracji. W każdym razie po pewnym czasie, 1942 rok, jeden z kolegów, pseudonim „Mocny”, Zbigniew Ołowski (starszy ode mnie o dwa lata) zaproponował mnie: „Słuchaj Mieciu, czy chcesz służyć Polsce?”. – „No oczywiście”. – „Więc czy chcesz należeć do organizacji?”. Powiedziałem: „Jakiej?”. – „Wojskowej przede wszystkim”. – „Jak najbardziej”. Wprowadził mnie, złożyłem przysięgę. Okazało się, że byli koledzy z mojej klasy, już wcześniej tkwili w tej organizacji. Potem mi Zbysio powiedział, że obserwowali mnie. To nie było tak, że każdy [mógł wstąpić]. Obserwowali zachowanie, prężność fizyczną, predyspozycje wypowiedzi i doszli do wniosku, że trzeba Miecia wciągnąć. Miecia wciągnęli. Wszystkie pseudonimy na „M”, więc ja byłem „Martyna”, z gimnazjum sobie przejąłem pseudonim. Jako że Martyna to był piłkarz przedwojenny, człowiek był młody, ale troszkę kibicował. Potem kolega z mojej klasy „Mikrut”, Zygmunt Sobiech. Zbyszek Ołowski już był „Mocny”. Potem był Paczewski, potem był kolega Włodzimierz Turek, przyjął pseudonim „Macek”, wszystko na „M”.

  • Mnie się wydawało, że „Martyna” to jest od imienia dziewczyny Martyny.

Nie, to był piłkarz – Martyna.

  • Gdzie grał Martyna?

Chyba w „Pogoni” lwowskiej, już nie pamiętam. Ale w każdym bądź razie był znanym piłkarzem. No i szkolenie, szkolenie i szkolenie. Nie wiedziałem, że jestem w „Baszcie”. Dopiero potem się dowiedziałem, że to jest Batalion Sztabowy Komendy Głównej Armii Krajowej.

  • Panie Mieczysławie, pamięta pan moment przysięgi, jak ona się odbyła?

Trudno, nie pamiętam. To co pamiętam, to odbyła się w willi na Saskiej Kępie. Często żeśmy się tam zbierali, nawet było w tej wilii jajko wielkanocne w 1944 roku. Pamiętam, że pluton się cały zebrał, pojedynczo się przychodziło. Obstawa była oczywiście i był dowódca kompanii, był dowódca plutonu. Uroczyście to się odbywało. W każdym razie to było bardzo przejmujące, bo składanie takiej przysięgi w imię Boga i tak dalej, no to… Nie pamiętam tekstu już w tej chwili. Ale mam, wisi u mnie w mieszkaniu na honorowym miejscu. No i szkolenie, szkolenie, jeszcze raz szkolenie. Szkolenie w lokalach, u mnie w domu się odbywało, najczęściej u kolegów, którzy mieli większe mieszkania. Szkolenie z podręcznika PDP („Podręcznik Dowódcy Plutonu”), bo „Baszta” była przewidziana jako kadrowy oddział w przyszłości, to znaczy jako Ochronny Batalion Sztabowy Komendy Głównej Armii Krajowej. „Baszta” zmieniła się z batalionu sztabowego w pełen pułk, o składzie trzech batalionów, przeznaczona jako pułk dyspozycyjny Komendy Głównej Armii Krajowej podobnie jak „Zośka” „Radosława”. Miał trzy bataliony: Batalion „Bałtyk” z kompaniami B-1, B-2 i B-3. Byłem w Kompanii B-3, w 4. plutonie. Drugi to był Batalion „Olza”, trzeci „Karpaty”…

  • Niech pan opowie swoje bardziej osobiste wspomnienia. Na czym polegały szkolenia?

Było normalne szkolenie strzeleckie, już nie mówię o musztrze. Na baczność, na prawo patrz, spocznij, padnij, takie inne rzeczy. O broni… Do dzisiaj i chyba jak będę umierał na łożu śmierci, o ile nagle gdzieś nie fiknę (przepraszam, że tak troszkę wulgarnie), ale na przykład pamiętam do dzisiaj modlitwę kb. Co to jest kb? Karabin, więc pamiętam do dzisiaj, że kb Mauser, jest to wzór 98, jest to broń palna, powtarzalna, pięciostrzałowa, odtylcowa, kaliber lufy siedem i dziewięć, kaliber pocisku osiem i dwa. Składa się z następujących części: lufa, przyrząd celowniczy, komora zamkowa, zamek, przyrząd donoszący, bagnet, przybory okucia. To każdy musiał na blachę mieć wykute i trzeba było umieć… Trudno było wprowadzić na szkolenie karabin w oryginale. Trzeba powiedzieć, że „Baszta” była specjalnym oddziałem, nieprzeznaczonym do dywersji z uwagi na możliwość dekonspiracji, więc przenoszenie takiego karabinu w oryginale, w czasie okupacji w 1942 czy 1943 roku groziło wielką wsypą. Niemcy mieli metody i trudno przewidzieć, jak by się człowiek zachował, jak by mu zastrzyki dawali, czy stosowali jakieś metody. W każdym razie uczyliśmy się na rysunkach, a musztrę żeśmy przeprowadzali na makietach. Nasza sekcja miała karabiny z drewna i na przykład musztra: „Na ramię broń, prezentuj broń, do nogi broń” – to się odbywała tymi drewnianymi przedmiotami.
Natomiast bardzo dobrze pamiętam do dziś naukę o broni krótkiej. Przynosił mi mój pierwszy instruktor, miał pseudonim „Piotrowicz”, starszy oczywiście, już miał około dwudziestu trzech, czterech lat. Przynosił z obstawą oczywiście pistolet Parabellum, Visa, „belgijkę siódemkę”. Parabelkę to trzeba było rozbierać z opaską na oczach, trzeba było manualnie. Na przykład taka charakterystyka była w parabelce, że żeby mieć broń gotową do strzału, to nie przeładować, bo zanim przeładuję, to już można dostać. Musiał być nabój w lufie, czyli gotowa do strzału, wtedy nie ma problemu. Kurek, spust, napięty kurek i trzask. Parabelka miała to do siebie, że nad zamkiem u góry, nad komorą nabojową miała wypust metalowy, taki metalowy element. Jeżeli się przeładowało i nabój się dostał do lufy, to wystarczyło tylko palcem po ciemku ruszyć i już było wiadomo, że jest kula w lufie, że wtedy nie trzeba było jeszcze raz przeładowywać. Z tym przeładowywaniem to też były historie, ale to może później, bo to już w Powstaniu.

  • To znaczy, że rodzice wiedzieli o tym, że pan jest w konspiracji?

Rodzice nie wiedzieli. Siostra mi opowiadała potem, (bo rodzice zginęli w obozach koncentracyjnych, nie wiedzieli o sobie), tylko ona wiedziała… Po upadku Starówki Niemcy ich wypędzili i trafili do różnych obozów. Siostra była z mamą, a o ojcu nie było do końca wiadome. Siostra się pytała mamy… Myśmy się zdekonspirowali przed samym [Powstaniem]… dwudziesty szósty, siódmy lipca. Dwudziesty ósmy była odwołana koncentracja, to wtedy u mnie w mieszkaniu była cała sekcja. Tak samo przed wybuchem Powstania, 29, 30, 31 lipca, to już u nas w mieszkaniu żeśmy siedzieli. Tylko się wyskakiwało czasami, musieli prosić dowódcę sekcji ci koledzy, którzy byli spoza Freta, a byli z Czerniakowa, z Tamki, z tamtych okolic. Jeden kolega był z Targówka, więc jego siostra dojeżdżała, żeby mieć jakiś kontakt. Wtedy się zdekonspirowało, że jednak Miecio gdzieś tkwi, bo Miecio normalnie chodził. W nocy nie można było wracać, trzeba było mieć przepustkę, było niebezpiecznie. Jak się gdzieś szkolenia odbywały późnym wieczorem, to już nie można było wrócić, więc nocowałem. Mówiłem, że będziemy przerabiać trygonometrię czy jakieś inne, będziemy się uczyć. Oni nie wiedzieli, ale też drżeli, matka i ojciec, że mnie nie ma. Nie wiadomo co, bo w każdej chwili można było wpaść w łapy Niemców.
  • Dlaczego nie można było wracać nocą?

Trzeba było mieć specjalne przepustki, Niemcy na to zezwalali. Na przykład przepustki mieli hodowcy wszy, które były przeznaczone na szczepionkę weiglowską przeciwko tyfusowi plamistemu. To były młode dziewczyny, oczywiście miały Ausweisy bardzo cenne, na wagę złota. Ich praca polegała na tym, że zakładali im drewniane klateczki, pod spodem była siateczka i w tej klateczce było dwadzieścia czy pięćdziesiąt wszy. Wszy się żywiły krwią tych dziewczyn. Potem się preparowało oczywiście, zarażało irkeczjami czy zarazkami tyfusu plamistego. One miały niesamowicie wartościowe Ausweisy nocne. A tak to nikt nie miał, nie wolno było chodzić, bo Niemcy strzelali. Patrol szedł, zauważył gdzieś, jak ktoś zaczął uciekać, to z miejsca z rozpylacza serię i koniec. Tak że trzeba było przeczekać. Bramy były zamykane i dozorcy mieli obowiązek, żeby o określonej godzinie zamknąć. Różne były terminy, ale o dwudziestej przeważnie były zamykane bramy.
Z prądem też były historie, że raz jedna ulica parzysta miała, druga nie miała. Były karbidówki, uczyło się przy karbidówkach. Przepiękne były, przez nasz przemysł rzemieślniczy produkowane z odlewów. Dwie skręcane, palniki ceramiczne, zbiorniczek na wodę, bo acetylen musiał być wytwarzany przez kapiącą wodę. Stężenie acetylenu trzeba było dozować odpowiednio, podpalało się i bardzo ładnie świeciły. Tak że to były przyjemności okupacyjne, które dzisiaj można wspominać może z rozrzewnieniem, ale i też z trwogą, bo w nocy nieraz były łomoty. Pamiętam, że Jan stał w bramie i opowiadał, że w nocy przyjechali gestapowcy do domu po drugiej stronie aresztować kogoś. Już ruch się zrobił, bo to nie wiadomo czy nie przyjdą do naszego po kogoś.

  • Robiło się jakieś kawały szwabom?

Ja byłem w grupie takiej bardziej starszej. Raczej nie sądzę, że się robiło kawały. Może mały sabotaż robił, „wawerczycy”, bo to były grupy harcerskie tych najmłodszych, którzy byli używani właśnie nie do kawałów, ale malowania kotwic, wieszania flag w rocznice, malowania na ścianach. Nawet jest taki przykład, że na Nowym Świecie było biuro werbunkowe na roboty do Niemiec. Niedaleko było też kino „Studio”. Był transparent wywieszony duży z napisem: „Jedźcie z nami do Niemiec”. Co zrobiono w nocy? Przemalowano, że zamiast „Jedźcie z nami”, „Jedźcie sami do Niemiec”. Ale to były też grupy harcerskie przede wszystkim, które właśnie wykonywały tego typu zadania. Pamiętam też przy pomniku Mickiewicza audycję „Polski Walczącej”. To sobie można wyobrazić, aż się łza w oku kręci. Szczekaczka, komenda Wehrmachtu opowiadała, że na froncie wschodnim jakieś sukcesy, a tu moment, cisza i hymn narodowy. A „Nowy Kurier Warszawski”? Cała strona była napisana w ten sposób, że oczywiście niemieckie osiągnięcia, a pod spodem: „Nie wierzcie, bo nasze oddziały armii generała Sikorskiego…”. To był dodatek, gazeciarze biegali. Teraz nie ma takich tradycji, troszkę się już zaczyna przy skrzyżowaniach, że młodzież gazety sprzedaje. Kiedyś gazeciarze byli.
Jeszcze z folkloru warszawskiego o gazeciarzach na Nowym Mieście. Kioski były, ale nie z prasą, rzadko były kioski z prasą. Kioski przede wszystkim były z papierosami, natomiast gazety były roznoszone przez gazeciarzy. To była grupa cwaniaków, typowych młodych warszawiaków, chłopaczków, którzy mieli pod pachą plik gazet, lecieli i wołali: „»Kurier Warszawski«! » Kurier Warszawski«!..”. Zresztą bardzo żartobliwi byli. Z kolei oni otrzymywali gazety od tak zwanych majdaniarzy. Kioski, które były z gazetami, obsługiwane były nie przez samochody, tylko przez majdaniarzy. Kto to był majdaniarz? Majdaniarz to był najczęściej w wieku osiemnaście, dziewiętnaście i dwadzieścia lat, młody człowiek, warszawiak, który miał płachtę olbrzymią, jak to kobiety wiejskie nieraz noszą mleko i tak dalej. Podjeżdżał pod „Nowy Kurier Warszawski” na Marszałkowskiej, brał ileś gazet, 100, 200, 500, wkładał do tego majdanu i trzymając na ramieniu ten majdan, na rowerze rozwoził.
Pamiętam taką historyjkę, taka dygresja odnośnie przedwojennych czasów. Na Rynku Starego Miasta było mnóstwo gołębi, mnóstwo. Jak zleciały się roje, to dosłownie… Pamiętam, koło Fukiera przechodzę i widzę taki obrazek. Majdaniarze przyjechali, ale już bez majdanów i sypią tym gołębiom. Zleciały się gołębie, oni sypią groch czy pszenicę, coś takiego. Gołębie się zleciały, dziobią, dziobią, opychają się, jeden drugiego, jak to ptactwo i w pewnym momencie, po jakimś czasie zaczynają się przewracać. To był tak świetny obraz, że gdybym miał kamerę wtedy, to chyba, no nie wiem, zrobiłbym furorę. Gołębie się przewracały na grzbiet, dzioby otwierały, skrzydłami machały w powietrzu, niesamowite. A majdaniarze te gołębie do majdanów, do worków, dziesięć, dwadzieścia powpychali, na rower i noga. Co się okazało? Oni moczyli w spirytusie tą pszenicę czy groch, spili gołębie, żeby było można złapać i w ten sposób sobie prowiant szykowali. Gołąbki były na wagę złota, bo to podobno najlepsze mięso dietetyczne. Trzy, cztery gołąbki i już jest obiad.

  • Wtedy jak ze szczekaczki poleciał hymn…

Ludzie zgłupieli, kapelusze z głowy, to było akurat przy pomniku Mickiewicza, łzy kapały z oczu kobietom. Coś niesamowitego. Mówią: „Po co to Powstanie?”. Myśmy to przeżyli, nie widzieliśmy flagi biało-czerwonej, orła. Przecież Warszawa była tak patriotyczna, nie tylko Warszawa, cała Polska była patriotyczna, więc trzeba przeżyć to, żeby uszanować biało-czerwoną flagę. Są święta narodowe, jest 3 Maja, jest 11 Listopada, rocznica Powstania Warszawskiego, a ludzie nie wywieszają flag. Przed wojną całe bramy, wszystko było flagami udekorowane i był szacunek. Bo o ten biało-czerwony symbol pokolenia walczyły, ginęli w powstaniach narodowych.

  • Jak długo wtedy hymn leciał przez szczekaczki?

To znaczy długo nie, krótko. To był krótki fragment. Był tekst dotyczący naszej armii na zachodzie i w ogóle. To już dokładnie nie pamiętam, musiałbym sobie ten tekst przypomnieć. W każdym razie wrażenie niesamowite.

  • Zna pan historię z pomnikiem Kilińskiego?

Oczywiście, że znam, Niemcy wywieźli. Przecież zżyty byłem bardzo z tym osobiście, nie tylko ja, bo pomnik to przecież był symbol. Kiliński szewc, który był jednym z przywódców insurekcji warszawskiej. Stał sobie ten pomnik, był Kiliński z szablą i Niemcy za jakiś czas… Kiedy go wywieźli, czy w nocy go wywieźli, to trudno mi powiedzieć. W każdym razie poszła fama niesamowita, że nam Kilińskiego zabrali. Nie było Kilińskiego. Potem przyszła fama, że jest Kiliński. „Jak gdzie jest? No jest w alei 3 Maja, w muzeum”. Więc wszyscy tam, a my młodzi, wtedy miałem siedemnaście, szesnaście lat, że jest Kiliński, trzeba pojechać na 3 Maja. W tramwaj i wysiadamy, patrzymy, a tutaj napis czarny, duży: „Ludu Warszawy, jam tu. Jan Kiliński”. Były chwile tragiczne też, bo było [wielu] powieszonych na Lesznie vis-à-vis Sądów. To był wypalony budynek, a getto już było dalej. Przyszła taka informacja, że wiszą tam nasi. Strasznie przykry widok był. Cała Warszawa szła po lewej stronie, od strony Sądów, milcząco w hołdzie. Wisiały te ciała z okien powieszone. To bardzo długo, nie wiem, chyba cały dzień, bo ludzie tam chodzili, stali, potem Niemcy zabrali.

  • Były właśnie rozstrzeliwania, łapanki.

O! Rozstrzeliwania to widziałem na własne oczy, egzekucję na Kilińskiego. Nie pamiętam, jak się nazywa ten gmach… To jest odcinek między Długą a Podwalem. Ponieważ Podwale idzie od Barbakanu łukiem w stronę placu Zamkowego, a Kilińskiego to jest uliczka od Długiej do Podwala. W ścianie tego budynku, tego gmachu, jest wnęka. Miałem kolegę, który mieszkał na Kilińskiego przy Długiej, duży, czteropiętrowy budynek. Byłem u niego i w pewnym momencie sygnał. Z daleka od okna wyglądamy, to chyba było na trzecim albo na czwartym piętrze. Przyjechały budy i Niemcy zamknęli odcinek od Długiej, ten kawałek, wejście od Kilińskiego, do Podwala. Nie widziałem dość dokładnie, bo z okna widziałem tylko fragment ściany. Przyjechały budy, wyprowadzili ludzi, już w tej chwili nie pamiętam, czy oni byli w ubraniach, czy w kombinezonach, czy w jakichś papierowych workach, to już trudno mi powiedzieć, bo już mam osiemdziesiąt dwa lata. Ustawili pod ścianą. Widziałem lufy oddziału egzekucyjnego. To prawdopodobnie jakieś szupo było czy coś. Salwa i poprzewracały się te ciała. Przeszedł oficer niemiecki, widziałem to, bo bliżej było, żebym dokładnie wszystko widział, musiałbym się z okna wychylić, a bałem się, że strzelą. Po drugiej stronie stali Niemcy, żandarmi i patrzyli w okna z tej strony. Dostrzelił, niektóre osoby jeszcze się ruszały, to dostrzelił. Zabrano ich, ale uciekłem stamtąd, bo płakałem i trząsłem się jak galareta z bezsilności, że człowiek nic nie może zrobić, że tak na oczach. Ci wyprowadzeni ludzie byli strasznie otępiali. Prawdopodobnie są takie informacje, że Niemcy [otępiali] tych, których prowadzili na egzekucje, a bardzo dużo, bo rozstrzeliwali po dwadzieścia, pięćdziesiąt, sto osób w różnych punktach Warszawy. To był sposób zastraszenia wprowadzony przez Franza Kutscherę. Tak zwany Oktober, myśmy ten Oktober pisali. Deutschland siegt an allen Fronten to znaczy: „Niemcy zwyciężają na wszystkich frontach”. Nasze grupy „wawerskie” czy inne sabotażu i dywersji wymazywały i wpisywały liegt. Czyli zamiast: „Niemcy zwyciężają na wszystkich frontach”, Niemcy leżą na wszystkich frontach”. Liegt to znaczy leżeć.
  • Podobno właśnie w tych miejscach, gdzie były egzekucje, zaraz były palone lampki.

Tak, za moment były świeczki. Lampki to później. Od ręki kwiaty. Były sytuacje takie, że na miejsce egzekucji przyjeżdżała „wanna” za jakiś czas. Co to była „wanna”? To był sztajer bodajże, odkryty wóz policyjny, gdzie była jedna ławka, druga i trzecia. Siedziało dziewięciu żandarmów z pistoletami maszynowymi, a przed nimi szoferka (też nie była zamykana, tylko odkryta) i na stojaku był ręczny karabin maszynowy. Stał strzelec, Niemiec, żandarm, który jak jechali na przykład, to lufą obmiatał na lewo i na prawo, żeby sterroryzować bardziej. Przyjeżdżali i były przypadki, gdzieś to wyczytałem, już nie pamiętam gdzie, że strzelali do ludzi, do tych, którzy się modlili na miejscu egzekucji. I to, że były zaraz plakaty, że komendant SS i policji za zastrzelenie obywateli niemieckich tu i tu, wyrokiem sądu zostali przeznaczeni do kary śmierci następujący ludzie. Za przynależność do będącej na usługach Londynu organizacji PZP, czyli Polski Związek Powstańczy, za przynależność do jakiejś komunistycznej organizacji na usługach Moskwy. Do dzisiaj są te plakaty. Wyczytywało się nazwiska, najczęściej byli to ludzie z przypadkowej łapanki. Żeby terror większy wprowadzić, łapano ludzi jadących do pracy.

  • Jak taka łapanka się odbywała?

Łapanka się odbywała w ten sposób, że Niemcy zatrzymywali. Przykładowo ulica Miodowa, od placu Krasińskich do Krakowskiego Przedmieścia. Ni stąd, ni zowąd samochodami, budami zastawili torowisko, wyjazd z Miodowej na Krakowskie Przedmieście. Z drugiej strony od placu Krasińskich wlot w Miodową zastawili samochodami. Podjeżdżały samochody z Niemcami, najczęściej z żandarmerią i wszystkich tych, którzy się znaleźli w tramwajach, bo tramwaje chodziły kiedyś po ulicy Miodowej. Więc wyciągali ludzi z tramwajów, domów, nieraz i z mieszkań, z bram. Budy podjeżdżały, wpychali do tych bud i wywozili do Pawiaka. Potem część z nich na egzekucje, a część ewentualnie do obozów koncentracyjnych. Tak że wyjście w Warszawie to było balansowanie na krawędzi śmierci, bo nikt nie wiedział, czy ktoś wróci, czy nie wróci. Obojętnie, już młodzież w wieku lat szesnaście, osiemnaście, jak nie miał dokumentu Ausweisu, gdzie pracuje dla Niemców, to był zagrożony. W najlepszym przypadku trafiał na roboty do Niemiec, do jakiegoś bauera, a w najgorszym do Oświęcimia.

  • Pan musiał pracować?

Miałem o tyle szczęście, że Szkoła Rzemieślnicza do Przemysłu Metalowego, więc szkoła zawodowa, metalowa – byłem na praktyce na przykład u „Junkersa” na Okęciu, przy samolotach. Pracowaliśmy i mieliśmy bardzo fajne dokumenty z gapą niemiecką. Takie i takie nazwisko, że jestem zatrudniony w zakładach „Junkers”. Ale były przypadki też, że jak mieli rozkaz, to i z dokumentami najlepszymi, darł dokument i do budy. Tak że nie było pełnej gwarancji. Potem był okres, kiedy nie miałem żadnych dokumentów, to nasza „Baszta” mi załatwiła legitymację dezynfektora. „Urząd Miasta Stołecznego Warszawy zaświadcza, że Mieczysław Chackiewicz jest zatrudniony jako dezynfektor”. Dlaczego dezynfektor? Niemcy się panicznie bali tyfusu plamistego. Na przykład były przypadki takie, koledzy mi opowiadali, że jak była jakaś trefna kamienica, to nalepkę nalepiano: „Dom zagrożony tyfusem plamistym”. Niemcy za skarby świata tam nie weszli, bali się właśnie epidemii tyfusu plamistego. Ja z kolei mają taką legitymację, byłem dezynfektorem, który przeciwdziałał tyfusowi plamistemu, bo chodził ze zbiornikiem i polewał, dezynfekował wszy. Zresztą wszy się w ten sposób nie zwalcza, tylko higieną i innymi możliwościami.

  • Trefna kamienica? Co to znaczyło?

Taka, w której się coś odbywało. Na przykład butelki z benzyną produkowano czy drukarnia była. Niemcy później to rozszyfrowali. Potem jak już skończyłem gimnazjum, zacząłem pracować w mennicy, w bardzo ciekawym zawodzie, mianowicie byłem monterem i konserwatorem maszyn bijących monety. To były też świetne dokumenty. Była hala, siedziały młode dziewczyny, między innymi była, nie pamiętam jej imienia… siostrzenica czy bratanica Jarnuszkiewicza, też pracowała, z tej słynnej firmy warszawskiej. Były trzy różnego rodzaju prasy. Były automatyczne, że się wsypywało przygotowane już monety bez sztampy, czyli bez przebicia tych elementów, bez wytłoczenia, same, do bębna. Była specjalna szyna, która pod podajniki podawała maszynie i maszyna z jednej strony nieruchomy awers, z drugiej rewers tłukła i wybijała z jednej i z drugiej strony. Ona tylko siedziała i miała co jakiś czas obowiązek pobrania tych krążków i wsypania do bębna. Natomiast były stare maszyny Schillera, gdzie ręcznie to robili. Były dziewczyny, w ogóle dziewczyny są cudne, mężczyźni już nie mają takich możliwości manualnych jak dziewczyny. Potrafiła w rączce sobie wziąć rulon z bębna, zaczerpnąć, dwadzieścia czy trzydzieści i potrafiła do tulejki wsunąć, a ta maszyna normalnie podajnikami podawała pod bijaki i one wybijały awers i rewers. Ale było tak, że czasami się gdzieś zagapiła i między podajniki wpadła moneta niewybita jeszcze, przygotowana do wybicia i wtedy koniec, maszyna stoi. Pan Chackiewicz wtedy jako monter-konserwator, miał obowiązek zatrzymania maszyny, odłączenia tych podajników, wymiany podajników na nowe. Oczywiście był majster, szalenie sympatyczny pan, już w wieku podeszłym, siwy, z krzaczastymi brwiami, nazywał się majster Szury. Spoglądał tylko spod oka, ta dziewczynka się zaraz denerwowała, panienka osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia lat. Takie dokumenty miałem do końca Powstania.

  • Ale mówił pan, że w sumie Niemcy byli panami życia i śmierci, że darł dokumenty i…

No tak, jak ci w czasie łapanki dostali rozkaz, że nie honorować nic, to darł dokumenty nawet najlepsze. Mieli rozkaz rozstrzelania grupy ludzi w ilości 200 osób, więc musiał. Trudno było ich wysyłać, żeby wszędzie łapanki robili, żeby te 200, 300 czy 1 000 osób zaaresztować.

  • Pamięta pan getto warszawskie?

Mieszkałem na granicy getta. Mianowicie pierwszy mur getta czyli strefa getta, przechodziła za ścianą naszego domu na ulicy Freta, Koźlą. Jako że Koźla to była kiedyś taka dzielnica, gdzie wchodziło się od strony wąsko Freta, bo wiadomo, że jest Freta szeroko, wąsko, bardzo wąziutko i potem znowu szeroko, gdzie są kościoły. Z Freta była Koźla ulica, która szła od Freta, przed wąsko Freta do Franciszkańskiej. Już po tamtej stronie Koźlej przed wojną, to były kamienice zamieszkałe przez ludność narodowości żydowskiej. Tam prawie żadnego Polaka nie było. Na Franciszkańskiej w stronę Bonifraterskiej, Nalewek, Smoczej i tak dalej, to też było… nie getto, bo pojęcie getta to nie jest takie niemieckie, że ogrodzony jakiś teren, obstawiono bronią czy wartami i to jest takie coś do eksterminacji ludności. Tylko ludność żydowska tworzyła getto, żeby w swojej grupie narodowościowej, wyznaniowej mieszkać. Tak że Polaków było bardzo mało.
Pierwsza granica getta szła ulicą Koźlą za naszymi domami. Potem zmieniono ją w ten sposób, że po drugiej stronie ulicy Bonifraterskiej powstał mur. Było małe getto i duże. Małe getto się mieściło od Wolskiej, Chłodnej w tamtą stronę, a duże getto już szło w kierunku północnym od Chłodnej, czyli Smocza, Gęsia i inne ulice. Nie pamiętam w tej chwili… To było duże getto. Komunikacja między małym gettem a dużym odbywała się w ten sposób, że na Wolskiej był zrobiony most, gdzie Żydzi przechodzili po schodach nad ulicą, a w dole normalnie odbywał się ruch tramwajowy. W części pierwszej zrobiono bramy i chodził żydowski tramwaj z gwiazdą Dawida. Kiedy tramwaj z dużego getta chciał przejechać do małego czy odwrotnie, to wtedy zamykali ruch na ulicy Wolskiej od Chłodnej bramami i wtedy przechodził ten tramwaj. Później zlikwidowali, ale w tym czasie jeszcze istniał mostek po schodach nad torami. Początkowo się robiło na dworcach takie mostki. U nas było getto, zmienili, na Bonifraterskiej powstał mur, który odgrodził getto, w stronę wiaduktu dawnego, już do Muranowskiej dochodził.
Widziałem tą całą tragedię Powstania w getcie. Myśmy to też bardzo przeżywali. To nie jest prawda, mogliśmy nie mieć sympatii do Żydów, jako że oni stanowili odrębną zupełnie narodowość nieasymilującą się. Bardzo duży procent Żydów mówił językiem hebrajskim czy jakimś swoim, polskiego prawie w ogóle nie znali. Ale to byli ludzie i to byli przecież mieszkańcy naszego kraju, obywatele, więc w momencie kiedy się zaczęła eksterminacja ich, to przecież Warszawa to przeżywała. Akurat Powstanie w getcie zaczęło się w Święta Wielkiej Nocy, więc… Muszę to powiedzieć, bo mnie to nieraz, przepraszam, wnerwia. Mianowicie jest wiersz Miłosza, w którym pisze, że na Franciszkańskiej, na placyku giną ludzie w getcie, że tragedia się dzieje, a stoi karuzela i na tej karuzeli fruwają spódnice dziewcząt i tak dalej, co jest nieprawdą i fałszem. Ja znam, bo myśmy tam dochodzili, nie dopuszczali nas zupełnie, przecież nie można tam było dojść, bo po drugiej stronie Żydzi strzelali, bojówki żydowskie strzelały i pociski stamtąd dochodziły. A karuzela stała, unieruchomiona w ogóle od momentu, kiedy wkroczyli Niemcy do getta i zaczęło się Powstanie. Jak ona mogła funkcjonować? Tam Niemcy postawili działko szybkostrzelne i gdzie tutaj fruwała karuzela i fruwają spódnice. Wyglądało to w tej sposób, jakbyśmy w ogóle nie martwili się, ani nie współczuli ludziom, obojętnie jakiej oni są wiary, przecież giną. Od kogo giną? Od tych, którzy za jakiś czas mogą nas w ten sposób potraktować.
  • Słyszał pan o szmalcownikach?

Słyszałem, tak. Szmalcownicy to byli najczęściej agenci kryminalni, bo część policji przedwojennej, czyli tak zwani wywiadowcy, zostali w policji, tak jak granatowi. To była kryminalna policja, Polacy i bardzo dużo było Niemców ze Śląska mówiących po polsku, którzy mieli możliwość penetrowania środowisk. Szmalcownik to jest pojęcie takie, że to byli ci ludzie, którzy za pieniądze niby tolerowali przechowywanych Żydów. Od tego szmalc, czyli branie pieniędzy do ręki wyszmelcowanej, czyli brudnej. Brudna ręka, bo w brudnych sprawach jest używana. Ale w zasadzie trzeba przyznać, że policjanci… byli tacy, którzy byli bardzo służbistami, też używani byli do naprawdę… Mówię, że mój ojciec w życiu by nie służył. Był tak patriotyczny i takie morale miał, że nigdy by w tym czasie nie poszedł, nie wiem za jakie pieniądze, żeby służyć w policji [niemieckiej]. Ale byli też tacy policjanci, którzy byli w konspiracji. Granatowy policjant to wymyśliła władza ludowa, to dlatego zrobili inne kolory mundurów milicji, która nie była lepsza. Byli policjanci, którzy byli w konspiracji. Zresztą od czasu do czasu sobie puszczam „Kolumbowie rocznik dwudziesty”. Przecież jest tam i to jest autentyczne, że broń zostawił policjant z komisariatu, członek konspiracji. Poszedł, ale okazało się, że Niemcy ten pistolet, Stena zabrali przypadkiem. Policjanci byli używani w konspiracji do wielu cennych dla nas rzeczy, bo potrafili określić, kiedy jakaś łapanka, kiedy coś się ma dziać. Niestety nie mogli ich Niemcy wyeliminować, bo musieli współpracować.

  • Opowiadał mi pan, jak to Niemcy uciekali ze wschodu.

Mam przed oczami to, naprawdę, bo o tym się też wspomina. Rozniosła się fama po Warszawie, to był chyba 24–25 lipca, gdzieś w tym czasie, że Niemcy wieją ze wschodu. Którędy wieją? Przez mosty. No to pognaliśmy przez Nowy Świat, stałem vis-à-vis Muzeum Narodowego i przez most Poniatowskiego ciągnęła się fala uciekinierów. Jacyś Ukraińcy czy jacyś ze wschodu, bosi, kurtka mundurowa niemiecka, a w spodniach nogawka zawinięta, ranni na wozach, krowy, samochody. Wszystko oblepione, wystraszone się rozglądało. Tak wyglądało jakby zaraz na ich karkach mieli sowieci wjechać. To było takie widowisko dla nas, a jakie gadki były w tłumie, tak po warszawsku: „O skuci, wreszcie im dali. Ale im kota popędzili, a my im kota popędzimy! Czy to już?”. Każdy czekał, żeby moment, jeszcze trochę. Jak by ktoś sprowokował sprawę, to by się tłum rzucił. Tak że to taka przygrywka do Powstania. Mówią: „Dlaczego Powstanie by nie wybuchło?”. Jak by nie wybuchło, to nie wiem, to znowu przyjaciele nasi by ogłosili, że stchórzyli, mogli przecież Niemców zatrzymać. Zresztą w tym czasie, to przecież radiostacja „Kasciuszko”, tak to nazywam, nadawała przecież: „Ludu Warszawy, zwycięska armia radziecka jest pod bramami! Chwyćcie za broń!”. A tu obłudnie potem mówili, że Powstanie w celach politycznych zrobiono, zniszczono Warszawę, ludzi zmaltretowano i zginęło tyle ludzi.

  • Pan słuchał radia „Kościuszko”?

Nie, nie miałem możliwości, bo tylko niektórzy mieli radioodbiorniki. Niemcy po wkroczeniu do Warszawy wydali zarządzenie, że wszystkie odbiorniki mają być zwrócone. Odpowiednie lokale wyznaczyli. Myśmy mieli Telefunkena, już nowoczesnego, z magicznym okiem. Niestety trzeba było oddać. Ale niektórzy mieli zachowane odbiorniki, gdzieś słuchali. Poza tym były odbiorniki, jako że mieliśmy bardzo dobrych fachowców, radiowców przed wojną. Przecież na Politechnice i w ogóle robiono różne ukryte radioodbiorniki. W lampce, że trudno byłoby stwierdzić, że to jest radio. To się odkręcało, kabel się wyprowadzało, gałeczka była i było radio, które na słuchawkach można było słuchać.

  • Słyszałam też, że Rosjanie zrzucali jeszcze jakieś ulotki.

Nie spotkałem się z ulotkami, nie widziałem. Natomiast Rosjanie przed Powstaniem, jeszcze długo wcześniej już zaczęli naloty na Warszawę. Pierwszy nalot, który widziałem na własne oczy, jako że jako uczeń gimnazjum mechanicznego miałem warsztaty na Poborzańskiej na Bródnie i przez most Kierbedzia jeździłem na te warsztaty. To był bodajże moment wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, gdzie był pierwszy nieduży nalot, nieduża grupa samolotów przyleciała. To znana sprawa jest, na własne oczy to widziałem. Tramwaj, który jechał od strony cerkwi, czyli od strony Targowej, nie dojeżdżając do mostu Kierbedzia, leciał ruski samolot, zrzucił bombę i masakrę zrobił. Celował widocznie na most Kierbedzia, ale źle wycelował i trafił w tramwaj, który stał przed mostem, od strony ogrodu zoologicznego. Zharatany strasznie, widziałem to na własne oczy. Trupów mnóstwo, krwi, wszystkiego. Tam zrzucił bombę i… Potem od czasu do czasu były naloty. Już zaczęły się w lipcu 1944 roku, a nawet wcześniej jeszcze – to były naloty na Warszawę.
Mówiąc o Powstaniu, to też mam taki moment, pierwszej naszej mobilizacji 28 lipca. Że byliśmy zmobilizowani, to też mama nie wiedziała. Powiedziałem, że jadę się uczyć, u sekcyjnego naszego na ulicy Wiśniowej, w dużym domu mieszkał z rodziną. Ponieważ blisko było, to był teren Mokotowa, więc jak alarm był, to dostaliśmy sygnał i żeśmy się u niego zmobilizowali. Nalot w nocy. Czekaliśmy na godzinę „W” w nocy, ale nic się nie działo i nalot, więc do piwnicy. Żeśmy zeszli do piwnicy, było nas sześciu wtedy, bo siódmy był Tomek Biskupski, nasz sekcyjny. Oczywiście flary nad Warszawą, jasno się zrobiło i bomby leciały. Nawiasem mówiąc i na domy cywilne te bomby też spadły, było dużo ofiar. Rozkaz Tomka: „Do piwnicy, do schronu!”. Był schron, siedliśmy ze wszystkimi lokatorami. W pewnym momencie, kiedy już zaczęło się bardzo głośno, w pobliżu bomby, wpada do piwnicy pluton żołnierzy SS, młodych esesmanów w mundurach. Jak oni wpadli, to Tomek tylko mrugnął okiem, myśmy się przeflancowali między jakichś… ja koło jakiejś pani z dzieckiem, drugi kolega koło jakiejś babci, żeby nas nie rozszyfrowali. Bo skąd ni stąd, ni zowąd siedmiu takich chłopaków młodych w tym czasie. Oni byli wystraszeni niesamowicie. Niemcy się tak bali nalotów, nie wiem, czy może dlatego, że mieli za sobą już front i to już był żołnierz taki trochę przybity klęskami. Bo przecież front ze wschodu przeżyli. Po prostu z uwagi na chęć uratowania życia, unikali jakiejś sytuacji ekstremalnej, w której mogli doznać jakiegoś zranienia. Byli wystraszeni niesamowicie, siedzieli, nawet nie rozmawiali ze sobą. Odwołanie alarmu oczywiście syrenami, oni wyszli, no i ranek, z powrotem do domów. Dopiero dzień chwały się zaczął, ja wiem czy chwały, ale 1 sierpnia.

  • Przyszedł do pana jakiś łącznik, coś powiedział?

Tak. Już nie pamiętam, bo to jakieś hasło czy coś było. Pamiętam, że 1 sierpnia łączniczka [powiedziała]: „Już dziś na Wiktorską, szkoła powszechna na Wiktorskiej. Tam dalej was poprowadzą”. Ruch się zrobił w domu, mama zaczęła beczeć trochę. Ojca nie było, była siostra cioteczna, już nieżyjąca. Zaraz się zaczęliśmy zbierać. Euforia, bo już się zacznie, już wreszcie im przyłożymy jak trzeba. Bośmy wszyscy byli bardzo optymistycznie nastawieni, że przecież nas nie zostawią. Jak nawet będą jakieś trudności, to będą zrzuty, bośmy wiedzieli, że są zrzuty, że oddziały nasze partyzanckie otrzymują zrzuty, że są możliwości. Poza tym nawet jak ruscy są na naszych terenach, są aliantami, to przecież z zachodu, jeżeli oni nie będą w stanie, to przyleci całe zaopatrzenie, samolotami nam na lotniska po prawej stronie Wisły [prześlą] zrzuty i jakoś będzie inaczej.

  • Wtedy pan ostatni raz widział się z mamą?

Wtedy ostatni raz, dostałem medalik od mamy i siostrze ciotecznej powiedziałem: „Uciekaj z powrotem, żebyś zdążyła przed wybuchem”. Mieszkała na Ogrodowej i rzeczywiście zdążyła. Zastała jeszcze męża, mąż wyszedł, ucałował ją i nie powiedział w jakim zgrupowaniu jest, dokąd idzie walczyć. Zginął bezimiennie, nie wiadomo w jakim zgrupowaniu. Nie można było w ogóle mieć orientacji. Był w konspiracji.

  • I do tej pory nic o nim nie wiadomo?

Tak, nie mogliśmy. Próbowałem ją też odszukać nawet przez Czerwony Krzyż. Jerzy Tracz się nazywał, bardzo fajny był. Nie powiedział, ja powiedziałem: „Mamo idziemy, mamy wyznaczony rejon Mokotów. Idziemy do Powstania”. Ojciec w tym czasie gdzieś był na nasłuchu radia, bo mieli u sąsiadów możliwości, zbierali się panowie i słuchali, dyskutowali, politykowali, jak to się mówi. Tak że z ojcem się nie pożegnałem, tylko z mamą i z siostrą. Dotarliśmy na Wiktorską, to był budynek szkoły. Tam się mobilizowały trzy plutony naszej kompanii. I pluton się mobilizował w przedwojennej willi Starzyńskiego, która do dzisiaj jest na Mokotowie. A pluton II, III i IV, nasz, w szkole na Wiktorskiej. To będę pamiętał do końca życia. Łącznicy byli po drodze, tak że szliśmy, bo nie znałem tej szkoły, ale pokazywali gdzie. Trzy plutony, to przecież masa ludzi i moment, kiedy wszyscy byli pazerni, żeby tej broni… Tymczasem się okazało, że w naszej sekcji… Ponieważ byłem bardziej bojowy, to dostałem piękny, nowy karabin Mausera. Sekcyjny dostał chyba pistolet belgijski „dziewiątkę”, drugi kolega z sekcji dostał „hiszpana dziewiątkę”, a reszta dostała po granacie i butelki z benzyną. Punktualnie o siedemnastej zaczęliśmy i moment, rozkaz. Wybiegamy z tej szkoły, już strzelanina się troszkę zaczyna, ruch przez ogródki, przez siatki. Nasi już chyba powyplatali druty w siatkach, żeby można było przebiegać. No i bieg… To są niesamowite wspomnienia. W pierwszych godzinach jakaś babcia nas kompotem nakarmiła, całowała, kobiety krzyże nad nami. Po prostu już się zorientowali, że jest, że się zaczęło. […]
Zacznę od tego, że teren naszych walk był bardzo nasycony nie tylko niemieckim wojskiem, ale i ludnością cywilną. Wiadomo, że to była dzielnica niemiecka, a Niemcy cywilni mieli broń, mieli karabiny, pistolety maszynowe, krótkie pistolety. Ich rodziny tak samo, chłopcy z Hitlerjugend też byli uzbrojeni. Co mieliśmy opanować? Flakkaserne na Rakowieckiej, do dzisiaj istnieją te koszary. Tam było mnóstwo Niemców, stacjonowały chyba dwa albo trzy czołgi „Tygrysy”.

  • Jakie pana pluton miał zadanie?

Nasz pluton miał za zadanie zdobyć szkołę powszechną przy ulicy Różanej i wspierać natarcie na szkołę przy ulicy Kazimierzowskiej, tak zwane „Basy”, w której stał chyba jeden batalion wojska niemieckiego. Duża do dzisiaj istniejąca szkoła, chodzę tam nieraz z synem. Trzeba było ją zdobyć. Trzeba było zdobyć szkołę na Różanej, trzeba było zdobyć szkołę na Narbutta. Myśmy działali od strony Madalińskiego. Ponieważ miałem karabin, to się zaczęło troszkę wszystko krzyżować, więc krzyknęli: „Z karabinami do przodu!”. W kierunku na „Basy” z tym karabinem. Miałem problemy, bo taka była siła ognia ze strony „Basów”, czyli ze strony tego budynku zajmowanego przez batalion niemiecki, że dosłownie z każdego okna tylko iskry szły, tak strzelali gęsto. Zresztą mieli amunicji, najprawdopodobniej byli przygotowani też. Były też oddziały wyznaczone, które miały zdobyć te „Basy”, ale jak można było zdobyć, jeżeli myśmy nie mieli broni przeciwpancernej czy PIAT-ów, żeby wywalić drzwi strzałem, żeby można było wedrzeć się do środka, żeby szturmem to zdobyć. Zresztą analogia podobna do budynku PAST-y na Zielnej. Przecież też nie można było zdobyć, bo nie było można się dostać do środka. Żeby zdobyć, trzeba się dostać do środka, a potem granatami i pistoletami maszynowymi można, walki wewnątrz się odbywają. Tam już widziałem pierwsze ofiary. Byłem w pokoju po schodach, chciałem strzelać z tego karabinu w kierunku „Basów” ziejących ogniem dosłownie, tylko iskry szły z okien. W tym momencie seria przyszła po ścianie – seria koralików, można powiedzieć. Jakby nadział na sznurek czerwone, różnokolorowe koraliki, to tak wyglądała ta seria, bo oni ładowali pociski normalne i pociski świetlne. Jak puszczał serię pocisków świetlnych, to widać było dokładnie jak one idą w cel. Leżał też zabity powstaniec. I z powrotem do końca, na podwórko, i wyznaczyli nas do ubezpieczenia na Madalińskiego od strony Puławskiej, gdzie na Madalińskiego na końcu, do dzisiaj istnieje budynek „Wedla”, jest postrzelany, można zobaczyć ślady kul. W budynku firmy „Wedel” byli Niemcy w dużej sile, chyba jednej kompanii albo i więcej, których tam jeszcze przed Powstaniem część przenikła na wszelki wypadek, że jak będzie ruchawka w mieście, to żeby oni tam mieli warunki do obrony. Oczywiście wyposażeni też w masę broni maszynowej, przede wszystkim erkaemów, elkaemów. Myśmy dostali zadanie osłony naszych oddziałów, które działały w kierunku Kazimierzowskiej, Różanej, Narbutta. Dostałem rozkaz od dowódcy drużyny, który mnie i kolegę „Mikruta” zaprowadził do domku na strych, z okienkiem wychodzącym na Puławską i w stronę domu „Wedla”, z zadaniem, że gdyby zaczęło się natarcie niemieckie, gdyby Niemcy próbowali [nacierać] w tą stronę, to mieliśmy ich ostrzelać i wycofać się, czyli ostrzeliwując się, wstrzymać trochę [atak], bo jednym karabinem i butelką z benzyną, to co można było zrobić.
Wtedy pierwszego Niemca… Do dzisiaj mam niesmak, że nie wiem, czy mnie do nieba na wieczną wartę przyjmie święty Piotr. Powie mi: „Tyś zabił człowieka”. Była duża bania z ogłoszeniami, domki parterowe i wyskoczył Niemiec, oficer z parabelką w ręku wyskoczył z domku, bo to już strzelanina była, wszędzie serie słuchać. A jeszcze ci z domu „Wedla” pruli seriami w naszym kierunku. Schował się za banią i w pewnej chwili się wychylił, a ja miałem Mausera, wcelowałem i dostał. Padł, z reki mu wyleciała parabelka. W pierwszej chwili to straszny szok, zabiłem człowieka, to siedziało we mnie przez długi okres czasu. Padł, to jest straszne, to jest przeżycie niesamowite. Chyba człowiek pozbawiony jakichkolwiek zasad moralnych czy nie wiem czego, żeby nie zareagował. Ale chęć tej broni, bo co ten karabin, a ten mój biedny „Mikrut” z butelką, więc „Mikrut” mówi: „Nie skacz! Nie skacz! Bo wszędzie strzelanina i serie idą”. Skoczyłem za banie i chwyciłem ten pistolet. Próbowałem pas odpiąć, ale nie dałem rady, bo strzelanina, bałem się, że mnie jeszcze postrzelą, żebym tego ciężkiego, bo człowiek nieprzytomny jest strasznie ciężki, żebym mu odpiął i ściągnął pas z kaburą. Nie dałem rady, tylko ten pistolet. Ale potem pomyślałem sobie: „Byłeś straszna noga stołowa”, bo przecież miałem pistolet tylko z magazynkiem jednym, a on w kaburze miał zapasowy. Przecież magazynek zapasowy to na wagę złota, bo w razie strzelaniny się wystrzela ilość pocisków, która jest w magazynku i ładować co? A tu drugi magazynek i już jest broń zdolna do strzału. A to ułamki sekund decydują, kto pierwszy strzeli. Przeskoczyłem do domku i w pewnym momencie przyszedł znowu dowódca mojej drużyny. Ponieważ spodziewali się natarcia od strony Puławskiej, więc podrzucił mi swój pistolet maszynowy MP-40, szmajser z drucianą, odkładaną kolbą, a karabin polecił mi dać „Mikrutowi”. Parabelkę to sobie schowałem na wszelki wypadek, bo to była bardzo cenna broń. Potem za jakiś czas mnie z kolei odwołali, że gdzieś strzelanina była a pistolet maszynowy to jest broń bardzo dobra w warunkach walki w mieście, serią strzela się i na bliskie odległości.
  • Ten Niemiec, którego pan zabił, to był esesman, czy zwykły żołnierz?

Nie wiem, jaki to był, to znaczy już nie pamiętam. W każdym razie był w mundurze polowym, w czapce garnizonowej, bo czapka leżała na zewnątrz. To był szwab – myśmy tak określali, ale przecież nasze pokolenie nie było wychowane, że: „Takiego szwaba rżnij jakimś nożem”. To był człowiek też. Chociaż oceniam różnie Niemców, bo po ucieczce…
Jak wyszedłem z Powstania z ludnością cywilną, dostałem się do obozu pracy w Puszczy Kampinoskiej. Był niesamowity głód. Myśmy pracowali przy budowie dróg odwrotowych. To znaczy na bagnach ścinaliśmy sosny i układaliśmy, nazywali to „ukraiński asfalt”. Układało się rzędami pnie, spinało się z boku klamrami, żeby mogły samochody jeździć po bagnach. Głód straszny, mieszkaliśmy w ziemiankach. Chorowałem, chyba zapalenie oskrzeli złapałem. U Niemców nie było chory czy nie chory, musiał coś robić. Dali mnie do kuchni polowej, która tylko dla Niemców gotowała, bo myśmy dostawali Wasser-zupki z odrobiną ziemniaka rozgotowanego. Za dużo sił do pracy też nie było. [Idę] do tej kuchni i taki stary wermachtowiec popatrzył na mnie z politowaniem. Potem mówi: Komm, komm, komm. Kazał mi najpierw drewna nanosić. Ale widział, że taki oklapnięty jestem, za kuchnię, za chwilę przyniósł mi gnata pełnego mięsa, to kość wołowa była i mówi: Essen, essen. Więc różni byli, może pomyślał sobie, że zostawił takiego syna w moim wieku i że też go ktoś… Albo po prostu zlitował się nade mną.

  • Wracajmy do Powstania.

Potem były też trudne chwile, bo okazało się, że myśmy… Nie wymieniłem wszystkich. Ulica Willowa – siedziba żandarmerii, też chyba kompania żandarmów, różnego rodzaju formacji wojskowych. Potem ulica Dworkowa siedziba żandarmerii, której aż do końca nie mogliśmy zdobyć. Już nie mówię o Flaku, gdzie czołgi były i w ogóle do końca nie mogliśmy zdobyć. Fort przy Racławickiej, lotnicy, gdzie nasza 1. kompania „Olza” wykrwawiła się prawie, straszne straty. Wystrzelali prawie całą kompanię, która tam nacierała. Dalej, na wyścigach konnych, na Służewcu…

  • A co pana pluton i pan robił?

Działałem do końca z tym pistoletem maszynowym, zmierzch zaczął zapadać. Paliła się szkoła na Różanej, łuny były huki. Ściągnęli nas do baraku jakiegoś za Madalińskiego, deszcz zaczął padać, nie było łączności, nie było wiadomo, co się dzieje gdzie indziej, co inne kompanie i gdzie. Aha, jeszcze przedtem żeśmy na Szustra… zdobyta była stacja telefonów, do dzisiaj istnieje. Przebiegliśmy przez tą stację telefonów na Szustra i w tym baraku żeśmy się zgromadzili. Ciemno, deszcz pada, łuny, strzelanina, nie wiadomo gdzie Niemcy, żadnego rozeznania. Zaczęliśmy się wycofywać w kierunku Ursynowskiej, w kierunku parku Dreszera. Dotarliśmy do parku Dreszera, do jakiejś willi i rano 2 sierpnia Niemcy zaczęli kontratakować czołgami od strony południowej i od strony strzelaniny. Wpadli i bodajże około godziny siódmej, ósmej pułkownik „Daniel” dał rozkaz natarcia na szkołę na Woronicza. Było tak zwane Koło, zajęte przez kolarzy SS. Pamiętam jak dzisiaj, jak z tą parabelką w dłoni gnałem na tą szkołę, a tu obok koledzy: „Hura!”. Ci kolarze wpadli w popłoch, że zajechały budy, oni do tych bud się wpakowali i uciekli, po prostu zostawili nam tą szkołę. Straszna radocha, bo ta szkoła flankowała. Z kolei gdybyśmy się chcieli wycofać na południe w lasy, trudno byłoby przejść.
Rozbiegliśmy się, mimo że był rozkaz, żeby nie wchodzić do szkoły, bo mogła być zaminowana i była. Cała kuchnia była zaminowana, obok był magazynek broni, też było zaminowane wejście Handgranatem przywiązanym do klamki, że jak by ktoś szarpnął, a przecież tam była amunicja. Był Panzerschreck, czyli specjalna wyrzutnia do niszczenia czołgów. Rozbiegliśmy się mimo wszystko, bo to młodzi a głupi, przepraszam. To nie był jeszcze żołnierz frontowy, bo w czasie końca Powstania to człowiek był już wiadomo jaki, wyczulony na wszystko, miał już te żołnierskie umiejętności nabyte, że nie każdy gwizd kuli zabija. Początkowo to się każdy chyli, a wiadomo, że gwizd kuli to jest kula, która musi człowieka trafić. Tam miałem szczęście, bo zdobyłem całe wyposażenie kolarza niemieckiego. Piękny plecak ze skórzaną klapą, w plecaku naokoło zrolowany płaszcz cyklisty, w środku spodnie koloru oczywiście feldgrau, jak narciarze, bo to byli kolarze, getry, pasta do butów, proszek do zębów, wycior koralikowy do lufy. Broni niestety nie było. Mnóstwo innych rzeczy. Kawaler orderu Virtuti Militari, pseudonim „Żagiel”, Zdzisław Piłatowicz (zresztą jest prezesem warszawskiego Klubu Kawalerów Orderu Virtuti Militari, spotkaliśmy się na uroczystościach) podbiegł, a ja jemu tą kurtkę zaoferowałem – nożem obcięliśmy płaszcz, żeby była jak kurtka, wygodniejsza. Było bardzo dużo amatorów na moje trofea.
Żeśmy w tej szkole się zakwaterowali, cały nasz pluton tam kwaterował. Pamiętam, kilka dni zrzuty były, przywieźli furmankami zrzuty, kontenery. To były blaszane, duże pojemniki, na końcu jednego pojemnika był odbojek, że jak na spadochronie leciał na ziemię, to żeby się nie za bardzo rozbił, to był amortyzator. W środku była przeważnie broń owinięta w mundury angielskie, w kurtki, przede wszystkim były PIAT-y. Nie za dużo tego było, bo z jednego zrzutu kilkanaście spadochronów. Ale dlaczego to mówię, bo nie pisałem o tym w swoich wspomnieniach. Ubrałem się oczywiście w tę koszulę esesmana, te spodnie założyłem sobie też na nogi. Natomiast dowódca kompanii zobaczył i mówi: „Dawać tą »Martynę« na wartę przy zrzutach”. Dali mi karabin, już swojego nie miałem, bo z kolei cała historia była z tym kolegą, który nie dotarł do nas, tylko się wycofał na Kabaty, ten „Mikrut”. Stałem na warcie bohatersko i wszyscy koledzy przychodzili, oglądali i jacyś cywile, sztabowcy nasi. A ja twarde miałem zadanie, żeby nie dopuścić, żeby ktokolwiek coś ruszył. Oglądali, to pamiętam. Spotkałem tam między innymi mojego serdecznego kolegę z gimnazjum, o którym nie wiedziałem, że jest w konspiracji, Wojciech Drapczyński. To jest prawdopodobnie z rodziny Drapczyńskich, Basi Drapczyńskiej żony poety Kamila Baczyńskiego i jego brata Krzysztofa, który był już w konspiracji w „Baszcie” i on Wojtka zabrał ze sobą na Powstanie. Pamiętam jak dziś, stałem z karabinem, a Wojtek mówi: „Mieciuchna, ty też jesteś!”. A ja mówię: „Zamknij pyszczydło, bo ja na warcie stoję”.
Pobyt w szkole na Woronicza. Tam też mieliśmy kilka perypetii, bo Niemcy zaczęli kontratakować i zaatakowali nas kompanią chyba wymieszaną, bo byli wśród nich ruscy. To znaczy czym ruscy? Z wyglądu ruscy. Blondyni z wąsami, jak Ukraińcy, czort wie, kto to był – w mundurach Wehrmachtu oczywiście. Szkoła na Woronicza, dzisiaj to jest rozległa, bo to jest szeroka ulica, nowoczesna, ona była węższa. Po lewej stronie była Puławska i Królikarnia, a po drugiej stronie był sad, domki ogrodnicze. To już była dzielnica raczej ogrodników, rolników. Z tamtej strony na nas natarli i alarm, oczywiście do okien. Podeszli do nas już blisko, nacierając na nas. Myśmy z okien zaczęli kanonadę do nich. Ich było dość dużo, nie wiem, czy byśmy sobie poradzili, ale nasz dowódca kompanii, porucznik „Witold” zebrał grupę, chyba dwa plutony, obszedł ich z drugiej strony, od Okęcia. Odciął ich, z tamtej strony natarł na nich i oni wzięci w dwa ognie się wycofali. Potem koledzy wybiegli, to już zdążyli naszabrować karabinów, co leżały, Mausery czy pistolety maszynowe. Pamiętam, że leżał taki „ukrainiec” (trudno powiedzieć, bo dzisiaj wszystko się mówi Ukrainiec, Ukrainiec) z wąsami, z brwiami krzaczastymi, w mundurze, leżał w butach z cholewami. Ale już wszystko pozabierali – pasy, ładownice – już ich obszabrowali.
Miałem też przygodę. W tym czasie, kiedy kwaterowaliśmy na Woronicza w szkole, miałem posterunek na pierwszym czy na drugim piętrze, w oknie wychodzącym na Puławską, gdzie mieszkał nasz słynny, nieodżałowany Węgrzyn, słynny aktor z filmów przedwojennych. W tym oknie była barykada zrobiona z położonej poduszki i dostałem pistolet maszynowy – unikat, Thomson, ale starej produkcji – z zadaniem blokowania dojazdu w naszą stronę od strony południowej, od południowego dworca kolejki. Dalej była placówka 162, tam było radio niemieckie, które zostało zdobyte przez naszych. Budynek stał, dość duży. Ta placówka, która kwaterowała, miała za zadanie też nie dopuszczać tych pojazdów i w ogóle Niemców w tym kierunku. Oczywiście trochę trunkowy był pan Węgrzyn. Siedziałem kiedyś na krześle na posterunku przy oknie, miałem Thomsona na kolanach, z zadaniem oczywiście, to było bardzo ważne zadanie. Przyszedł do mnie Węgrzyn i mówi: „Proszę pana, skąd pan jest?”. Mówię: „Z Nowego Miasta”. – „A gdzie pan rodzinę zostawił?”. Zaczął mi, jak to się mówi, mowę wstawiać i w pewnym momencie odwracam się, widzę samochód ciężarowy, Opel Blitz podjeżdża. Złapałem tego Thomsona, ale zgłupiałem. Dlaczego zgłupiałem? Dlatego że myśmy wiedzieli, że Puławska 162, która była przed nami daleko dość, była wyspecjalizowana i nie dopuszczała w ogóle w naszym kierunku jakichkolwiek pojazdów niemieckich. Dzisiejsza nasza pani Teresa Nowak, pseudonim „Grenadier”, odznaczona Krzyżem Walecznych za zdobycie niemieckiego Volkswagena terenowego, który podjechał pod nich, w pierwszych godzinach Powstania, bodajże drugiego czy trzeciego, potrafiła wyskoczyć do Niemca, dziewczynka blondyneczka, zahaltowała i ten oficer zgłupiał. Mówi: Was is das? Strzelili ci ze 162 i trafili tego Niemca, ale ona zdobyła tego Volkswagena. Nie wiedziałem o tym Volkswagenie, bo to nie było w tym czasie, ale wiedziałem, że oni nie dopuszczają, nie ma mowy, żeby któryś przez nich przejechał. Mieli dom przy drodze, przy Puławskiej, wyposażony w broń maszynową. Nie mógł się przebić, a tu podjechał. W pierwszej chwili sobie pomyślałem: „A może to nasi, może to jest zdobyty samochód, to nie będę walił w szoferkę z Thomsona”. Zauważyłem, że tak stał niepewnie, potem gwałtownie skręcił w lewo, zaczął się ustawiać odpowiednio i zaczął odjeżdżać. W tej chwili dotarło do mojego mózgu jeszcze niedoświadczonego powstańca, że to są Niemcy, bo gdyby nasi to byli, to by się inaczej zachowali. Wiedzieli, że jesteśmy, to by wyszli z szoferki. Z tego wzruszenia wycelowałem zamiast w szoferkę, to w koła tylne, jako że miałem zakodowane, że samochód może mieć amunicję czy coś, to jak wywalę w kierunku pudła i w szoferkę, to może wylecieć w powietrze. Seria, a to był Thomson jeszcze mało szybkostrzelny i nie ma nic. Zacząłem się z zamkiem szarpać, a oni pojechali. Co jeszcze najgorsze, że Puławska 162 przegapiła, bo sobie pomyślała, że jeżeli on z tej strony jedzie, to są nasi. Taka przygoda była.
Poza tym dużo ciekawych rzeczy. Myśmy potem spali w salach po niemieckich kolarzach. Był świetnie zaopatrzony magazyn żywnościowy, była świetna kuchnia ciśnieniowa. Mokotów miał to do siebie, w porównaniu do Śródmieścia czy Starówki, że to była dzielnica ogród. Pomidorki, owoce, śliweczki, kurczaczki, kurki. W pierwszych dniach stale były na obiady rosoły z kury albo kurczaczki pieczone. Dogadzali nam wszyscy mieszkańcy, kochali nas bardzo. Mówili: „To są nasi chłopcy”. Poza tym niektórzy cwaniacy warszawscy, bo w sekcji na przykład kolega „Mach” i „Zakapior” to byli z Czerniakowa, to co jakiś czas przynosili trzy kurczaki, dwie kury. Naokoło były, a ludzie pouciekali stamtąd, domy zostały z drobiem, chodziło to, kurki się odzywały: „Ko, ko, ko” – bezpańskie było. Tak że to nie była forma szabru czy… Co to jest szaber? Pojęcie też okupacyjne, czyli branie czegoś nie swojego, szabrowanie u kogoś. Tak że było fajnie, a potem żeśmy się przenieśli na Ursynowską do państwa Kaczyńskich. Pan Kaczyński architekt znany zresztą. Pani Kaczyńska była przełożoną pielęgniarek. Znana rodzina, przede wszystkim strasznie patriotyczna. Byliśmy jak ich dzieci. Oni się cieszyli, jak żeśmy z frontu wracali, że przyszli, że nasi chłopcy wrócili. Jakieś jedzonka zawsze były, pani Kaczyńska nam smażyła placki ziemniaczane. Wróciliśmy wieczorem, późno, z okolic „Magneto”, z Dolnej, a pani Kaczyńska już racuszki robiła. Zawsze siedziała, czekała na nas, bo chłopcy wrócili, no to trzeba im kartoflanych placków dać. Tak że przyjemnie było. Ale były też historie takie, że jak się przebijał, bodajże 17 sierpnia…
  • Właśnie, pan schodził na Dolny Mokotów, tak?

Tak, nasz pluton był plutonem szturmowym, w odwodzie. Jeżeli na przykład atak następował na jakimś odcinku, szczególnie Dolnego Mokotowa, to my biegiem na wsparcie. Ale jeszcze przedtem opowiem. Przebijała się grupa z Lasów Chojnowskich, Kabackich, przez Wilanów na Sadybę. Tam była kompania K-1 „Karpaty”. W ferworze natarcia na wyścigi, została tak zepchnięta, że nie dołączyła do nas, do Mokotowa, do ulicy Odyńca, Ursynowskiej, tylko znalazła się w Lasach Chojnowskich. W Lasach Chojnowskich znalazła się grupa podpułkownika „Grzymały”, który był dowódcą obwodu na Ochocie. Zostali rozbici, nie byli w stanie zdobyć… […] Oni się przebijali 17 sierpnia z Lasów Chojnowskich na Sadybę i do nas. Tam były właśnie oddziały basztowskie i były też z okolic. Trzeba powiedzieć, że „Baszta” się bardzo rozszerzyła, sam pułk, dlatego że wszystkie niedobitki, wszystkie oddziały jak szwoleżerowie, „Jeleń” słynny, który atakował Szucha i straszne straty poniósł, musiał się okolicą Belwederskiej przedostać do nas… […]
Oddziały przebijały się z Lasów Chojnowskich przez Kabaty w kierunku Sadyby, w kierunku Dolnego Mokotowa, żeby część naszych oddziałów, które się tam znalazły, mogły dołączyć do „Baszty”. Nasza kompania B-3 dostała zadanie, w nocy wyjść do natarcia od strony Górnego Mokotowa, żeby wspomóc, poprzeć, umożliwić im przedarcie się. Niemcy byli na Służewcu w klasztorze, stały tam baterie artylerii przeciwlotniczej, które przeciwdziałały nalotom i zrzutom dla nas. Nasycony był teren dość dużą ilością Niemców. Myśmy mieli nacierać ze strony Górnego Mokotowa, żeby oni się mogli przebić. Dlaczego o tym mówię? Dlatego że tylko jeden pluton poszedł w kierunku Wilanowa, pałacu. Natomiast nasze dwa plutony pogubiły się. Noc, rakiety do góry, strzelanina, a my przez pola pełne kapusty, kalafiorów, teren w ogóle nierozpoznany. Potykając się, żeśmy biegli w tamtym kierunku. Gdybyśmy nie dołączyli, to byśmy się zgubili. Z tego czasu miałem skręconą lewą stopę w kostce, bo jak zawadziłem nogą o kapustę, jak się wyrżnąłem, to już kulałem przez dłuższy okres. Takie wspomnienie właśnie mojego plutonu z tego czasu.

  • Bał się pan, że się zgubił?

To nie ja się zgubiłem, tylko wszyscy się zgubili. Bo rakiety do góry, a myśmy padali i znowu rakiety do góry, znowu biegiem do przodu i padaliśmy. Ale potem żeśmy się wycofali, nasz dowódca porucznik „Negus”, wycofał nas z powrotem na Ursynowską. Nawiązując do tematu, to myśmy działali na odcinku wschodnim, to znaczy Dolna, Piaseczyńska, Konduktorska, vis-à-vis Tureckiej. Niemcy jeszcze nie byli po tamtej stronie, bo Sielce jeszcze były niczyje, jeszcze nie było naszego słynnego natarcia na Sielce.
Któregoś dnia alarm, bo Niemcy będą nacierać od strony Podchorążych, czołgami prawdopodobnie, bo tak nacierali czołgami od strony Belwederu, więc pobiegliśmy tam w sile plutonu na wsparcie. „Magneto” to był budynek obsadzony, obok były zakłady „Boscha”, produkujące gaźniki, akumulatory i tak dalej. Zajęliśmy stanowiska, ten budynek nie miał okien. Pamiętam jak dzisiaj, z daleka, ostrożnie, bo był rozkaz, żeby w ogóle się nie pojawiać, nie pokazywać w oknie. To jest moje wspomnienie osobiste. Słychać było chrzęst, wypełzł czołg z uliczki vis-à-vis kolonii na Grottgera, stanął, ale niezupełnie. Oficer zza narożnika przez lornetkę zaczął obserwować nasz teren. Była barykada grodząca Belwederską za zakładami niemieckimi „Bruhn-Werke”, uniemożliwiająca przejazd w kierunku południowym. Po pewnym momencie ten czołg już zaczął oficjalnie wyjeżdżać, potem drugi czołg za nim zaczął wyjeżdżać i po bokach wojsko niemieckie się wysypało. Sytuacja była tego typu, że po lewej stronie Belwederskiej było kartoflisko oddzielone siatką, płotem siatkowym, a drugiej strony były zakłady „Bruhn-Werke”. Niemcy czołgami podjechali pod naszą barykadę, myśmy się w ogóle nie odzywali. W momencie kiedy podjechały dwa czołgi, Niemcy podchodzili kartofliskiem vis-à-vis naszych stanowisk. Po drugiej stronie Belwederskiej chodnikami też szli Niemcy. W tym momencie wywalił z PIAT-a, poprawili jeszcze chyba z Panzerschrecka. Pierwszy dostał w gąsienicę, zaczął się kręcić i oczywiście w tym momencie myśmy zaczęli strzelaninę niesamowitą. Niemcy w kartoflisku padli, byli jak na patelni. Było ich widać, bo to były kartofle, to trochę tej naci nie chroniło. Gdyby jakiś las był czy krzewy malin czy czegoś, to by stanowiło osłonę. A tu tylko trochę naci. Strzelanina, nie mieli jak uciekać, bo od strony ucieczki była siatka. Bardzo dostali od nas, żeśmy natłukli bardzo dużo. Wtedy już nie miałem osobiście [skrupułów], że strzelam do człowieka, bo oni do nas też strzelali karabinami. Po drugiej stronie w kolonii przy ulicy Grottgera ustawili erkaemy i pruli do nas na zmianę świetlnymi pociskami. Tak że szły całe koraliki w naszym kierunku. Drugi czołg podjechał, zaczepami go zaczepił, wyciągnął ten uszkodzony czołg. Strzelanina była niesamowita, ale bardzo dużo broni żeśmy zdobyli, pistoletów maszynowych, karabinów przede wszystkim. Oczywiście dostałem w prezencie od „Macha” z Powiśla, z mojej sekcji, buty po poległym. Wyszedłem do Powstania w garniturku i miałem modne wówczas… mokasyny piękne, ze skóry juchtowej, eleganckie, szyte. No to z nich zostało? Strzępy, już mi palce prawie wychodziły. Przyniósł i mówi: „Masz »Martynka« buty” – z gwoździami, buty wermachtowca. Zmieniłem je przy końcu Powstania, gdy chodziłem na nocne patrole aż pod Kolonię Staszica, na buty gumowe, które znaleźli w magazynach „Społem”, gumiaki popularne – jak w nocy się chodziło (bo przecież szkło było, rozsypane były cegły), żeby było cichutko, bo Niemiec siedział gdzieś. Oni w nocy nie nacierali, w nocy unikali w ogóle [walki], też wysyłali mało patroli, bo po prostu bali się nocnych walk.

  • Jak zdobyliście tą broń? Jak to się odbyło?

Normalnie, leżał poległy, wyskoczyliśmy potem na przedpole i pozbieraliśmy pasy, ładownice, bagnety, karabiny, pistolety maszynowe, to co leżało przy poległych.

  • Ale w dzień czy w nocy?

To było w dzień.

  • A Niemcy nie strzelali do was?

Niemcy się wycofali w popłochu. Z tym że musieliśmy trochę poczekać do późniejszej pory, bo górowała Dworkowa. Z Dworkowej szły normalnie serie w tym kierunku, nie w naszym, bo oni nie byli w stanie, nie byliśmy na linii strzału w naszych domach, tylko po prostu osłaniali. Nie można było wyjść na pole po broń, dlatego że skosiliby nas cekaemami ci z Dworkowej. Jak się zrobiło ciemniej troszeczkę, to żeśmy wtedy [szli]. Też szwaba położyłem, widziałem, że leżał na skraju między Nabielaka i Belwederskiej. Nasi poszli w kartoflisko zbierać karabiny, a ja sobie wyszedłem, oczywiście za zgodą dowódcy, przeskoczyłem koło barykady i też zabrałem. Wtedy zabrałem, już jako wyszkolony, dobry, frontowy żołnierz, MP-42, pas odpiąłem z klamrą: Got mit us i z trzema magazynkami w zielonym parcianym pokrowcu.

  • Jeszcze była taka historia, że Niemcy chcieli zebrać rannych z pola.

Acha, była taka historia, że Niemcy potem wysłali parlamentariuszy. Jakieś kobiety chyba były, czy to były Niemki… nie pamiętam już, bo to było na odległość, nie byłem przy nich, z flagami, że chcą zebrać rannych. Myśmy nie dobijali, myśmy nie mieli zasady takiej, że nawet jeszcze się rusza trochę, żeby strzelać. Tylko jak był ranny, to leżał jak dostał; zabity, nie ruszał się, to był zabity. Wyszli z flagami, cała grupa z noszami i myśmy wtedy zaczęli, koledzy, ja też się dołączyłem, bo jak wszyscy ryczą, to ja też: „Nie zabierać broni, nie zabierać bagnetów, bo będziemy strzelać!”. One się tak przeraziły – nie wiem, czy to były Niemki – w każdym razie mało, że nie zabierały, to odpinały rannym i zostawiały pasy z bagnetami i z ładownicami. Wtedy żeśmy wrócili w euforii zwycięstwa, to były wspaniałe chwile wtedy, jak żeśmy zwyciężali. Potem znowu przyszły Sielce, czyli koncepcja natarcia na Sielce, zdobycia na ulicy Podchorążych dużych koszarów obsadzonych przez Niemców i umożliwienia połączenia się Czerniakowa z Mokotowem. Wtedy zginęło dwóch moich serdecznych kolegów. Była to nocna walka, to był 23 albo 24 sierpnia. Były to bardzo trudne sytuacje, dlatego że to była walka w nocy. Zginął mój serdeczny kolega „Kuba”, Ewaryst Grześkowiak. Myśmy w ogóle stanowili rodzinę, to trzeba powiedzieć. To nie było wojsko normalne, tylko to była wielka rodzina.
Przesuwaliśmy się ścianą budynku, gdzie wiedzieliśmy, że Niemcy na rogu w bramie mieli stanowisko ogniowe, czyli mieli barykadę z worków i mieli drajzę prawdopodobnie. Drajza to typ karabinu maszynowego. Trzeba było to zlikwidować, a oni stacjonowali w środku. Zdobycie takiego obiektu polegało na tym, że trzeba było cicho, niepostrzeżenie podejść do bramy, rzucić granaty, posłać kilka seryjek do środka, w bramę i potem wskoczyć do środka. Po prostu ich zaskoczyć ogniem, szybkością działania. Pamiętam, duża kamienica, jedna ściana i na końcu tej ściany jest brama z tym stanowiskiem. Plecami myśmy się po ciuchu jeden koło drugiego przesuwali jak najbliżej bramy. Pierwszy szedł kolega „Zakapior” z pistoletem maszynowym MP-42, za nim szedł „Tyran”, nasz dowódca sekcji. „Tyran” miał rzucić granaty, taka była umowa, tak żeśmy sobie ustalili, a „Zakapior” miał wskoczyć w ten huk i seriami wymieść w środku tą bramę. Przesuwamy się, przesuwamy, jest moment kiedy już jest „Zakapior” przy samym winklu, kiedy już jest brama przy ścianie i w tym momencie strzał przytłumiony koło mnie. Za mną szedł właśnie „Kuba”, w pewnym momencie słyszę strzał i oparł się na mnie. Ale to były momenty, kiedy już granat został wrzucony do bramy i [kolega] już wskoczył z serią, a ten na mnie się przewrócił, więc to były momenty, trzeba było szybko wskoczyć do przodu. Co się okazało? Niemiec na ścianie szczytowej przed bramą miał wybitą z cegły strzelnicę. Myśmy się przesuwali i on widział przez strzelnicę, noc była, ale jasna, widział coś, słyszał szelest i w pewnym momencie coś zasłoniło mu tą strzelnicę. Dosłownie lufę karabinu przytknął „Kubie” do pleców i strzelił. Następnego dnia znaleźli go właśnie w tym miejscu. Zdobyliśmy oczywiście ten budynek, z tym że żeśmy go całkowicie nie zdobywali, bo Niemcy uciekli. Opanowaliśmy go momentalnie, trochę żeśmy zdobyli amunicji, skrzynkę granatów. Ale to była szybkość działania, że nawet nie było czasu coś zbierać, tylko mieliśmy za zadanie jak najszybciej dobiec do muru na ulicy Podchorążych, bo z kolei mieliśmy zdobyć Podchorążych.

  • Ale z zabitym „Kubą” nie mieliście…

On został, nie wiedzieliśmy…

  • Później go odszukaliście?

Na drugi dzień poszli łącznicy w tamtą stronę i przynieśli nam wiadomość, że „Kuba” tam leży. Potem budynek był naprzeciwko, po jednej stronie był wbudowany w mur betonowy bunkier i z drugiej strony, jakiś kawał dalej, następny bunkier. Trzeba było te bunkry zdobyć, żeby przedostać się przez mur. Ale z kolei nie mieliśmy czym rozwalić tego muru, bo trzeba było mieć PIAT-a czy Panzerschrecka, żeby walnąć, wywalić dziurę, żeby przez ten mur dostać się do środka koszar. Ten bunkier przy nas, przy tym budynku, cichy był, nie było nic. Wyglądaliśmy przez okienka, nic się nie działo, więc „Mach” z Czerniakowa, odważny, rubaszny był nawet, karabin zdobył wtedy pod „Magnetem”… To nawet była historia, bo ten karabin był przez Basię – ona pisze w swoich wspomnieniach, że było nadawane imię temu karabinowi. To była cała historia, gdzie myśmy kwaterowali. Poszedł chyłkiem, chyłkiem, na naszych oczach przeszedł, ulica nie była szeroka, bo ulica Podchorążych wąziutka, wybrukowana kocimi łbami. Podszedł do bunkra, a strzelnica była zasłonięta deską. Mam to przed oczami, patrzę i widzę w pamięci. Ponieważ miał Mausera niemieckiego, Mauser niemiecki miał kolbę wysoko okutą, stanął i kolbą puka raz, drugi, ale nie puszczała ta deska zasłaniająca nie od zewnątrz, tylko od środka tą strzelnicę. Jeszcze raz, jeszcze raz i do nas pokazuje, że nikogo nie ma. Idzie dalej, w stronę drugiego bunkra, który był około dwadzieścia, trzydzieści metrów, drugi taki sam, też cichy, nic się nie działo. Stoimy, patrzymy, że zaczyna iść w tamtym kierunku i w tym momencie deska się odchyla i wyłazi lufa karabinu. Zaczęliśmy krzyczeć: „»Mach« padnij! Padnij! Padnij!” i z tego co kto miał, strzelaliśmy w tą strzelnicę. Tyle strzałów dostał wlot strzelnicy w bunkrze, że lufa od razu się cofnęła, „Mach” padł, a potem się przeczołgał w naszą stronę, tak że dotarł do nas. Ale okazało się, że następny bunkier, tam był karabin maszynowy erkaem czy elkaem, bo zaczęły bryzgać w naszym kierunku całe serie, aż się kotłowało. Czyli cudem został uratowany albo ten głupi Niemiec już powinien strzelać, jak on poszedł do bunkra i zaczął pukać kolbą, już powinien ogień otworzyć. A on jakoś się zagapił i doprowadził do tego, że myśmy zdążyli go ostrzec, padł, zdążył się przeczołgać i dopiero zaczęli seriami walić. W tym właśnie domu zginął wspaniały chłopak, w straży pożarnej służył, oczywiście dla dokumentów, był w mojej sekcji „Marian”, Zbyszko Berger.
Dom był z cegły, w budowie, to znaczy z tyłu domu były nawet żurawiki do wciągania wapna i kołowrót był. Nie miał schodów, tylko były deski ze szczeblami, jednopiętrowy budynek. Myśmy oczywiście penetrowali ten dom, po to byliśmy wojskiem. Przecież co, mieliśmy siedzieć, patrzeć? Z „Marianem” poszliśmy po tych deskach na górę, były puste okna, nieoszklone, w ogóle bez okien. „Marian” się usadowił z Mauserem i mówi: „»Martyna«, będziemy walić do Niemców”. Z okna pięknie widać było koszary, dziedziniec, nawet dojście do bunkra, okop, który prowadził do bunkra, z którego o mało nie został zastrzelony „Mach”. Mówi: „Wiesz co, tylko zejdź do »Tyrana« po lornetkę polową, to sobie wypatrzymy”. Zszedłem po deskach na parter do dowódcy sekcji, do „Tyrana”. Bardzo fantastyczny, świetny jako dowódca i jako kolega, starszy pan, bo miał wtedy około czterdzieści, pięćdziesiąt, a myśmy mieli po osiemnaście. Wziąłem od niego lornetkę i wchodzę przy klatce schodowej, a krzyczą, że „Marian” zabity. Mówię: „Coście zgłupieli? Jak zabity, jak ja przed minutą byłem przy nim przecież i poszedłem po lornetkę”. – „No zabity”. W tym momencie zaczynają się sypać strzały i serie w okna na klatce schodowej, które były odkryte zupełnie, nic się tam nie działo. Zaczęliśmy pełzać, dopełzliśmy na to miejsce i rzeczywiście leżał na wznak, dostał pocisk od snajpera, od strzelca wyborowego prosto w głowę. Miał hełm na głowie, tak że takiej siły musiał być pocisk tego snajpera, że przeszedł przez czaszkę i przeszedł przez hełm. Z tyłu hełmu był wyszarpany otwór, tak że cały mózg, to wszystko zostało w hełmie. Rozpacz straszna i za kilka godzin dowiedzieliśmy się, że „Kuba” nie żyje, że go znaleźli. Teraz problem co z tym „Marianem”, bo przecież nie zostawimy kolegi serdecznego, żeby tam leżał, mimo że dalej mamy nacierać. Chwila narady i łącznik do dowódcy chyba kompanii, że musimy zabrać kolegę stąd, więc zezwolił. Co trzeba było teraz zrobić? Nie można było wejść do niego, bo w te otwory na klatkach schodowych, gdzie były deski, prali Niemcy. Bo snajper go zauważył, zabił, potem już wiedzieli, gdzie jesteśmy i prowadzili ogień. Żeśmy czołgając się jakimiś deskami, osłonili okna, które wychodziły na klatkę schodową budowanego domu i po tych deskach do „Mariana”. Przewlekliśmy „Mariana” na drugą stronę domu, przywiązaliśmy go w pasie liną kołowrotu, który służył murarzom do przenoszenia zaprawy i tak dalej. Spuściliśmy go tym kołowrotem na dół. Potem były dalej walki, bo na Sielcach były bardzo ciężkie walki, czołgi szły. Na obecnym boisku „Legii” stały „Tygrysy”, „Pantery”.
Była też historia z kotkiem. Posłali mnie w nocy na podsłuch, tak zwany. Co to był posłuch? To było jednoosobowe stanowisko strzeleckie, mające za zadanie, że gdyby jakieś natarcie czy jacyś inni wywiadowcy próbowali [iść] w naszym kierunku, to trzeba było ich ostrzelać i wycofać się, żeby mieć jakąś orientację w tym kierunku. Noc była, pogorzelisko, rozwalony dom kompletnie, jeszcze tlący się, a to już późno było, już chłodne były noce. Wysłali mnie, podczołgałem się na to miejsce od naszych stanowisk na podsłuch. Oczywiście wyobraźnia pracowała, a naokoło słychać było głosy niemieckie, niedaleko stacja pomp była, oni już te tereny mieli zajęte, już mieli okopy nad Wisłą, to był ten czas. Już w wyobraźni widzę jakiegoś esesmana z bagnetem, który się czołga w moim kierunku. Szmery jakieś, to niesamowite jest, więc troszkę mi łyso było leżeć w tych gruzach. W pewnym momencie szmer, patrzę, podchodzi: „Miau, mrrrr, miau”. Kocina mała, bo te domy były popalone, poniszczone zupełnie. Rozstrzelani ludzie byli w domach po drugiej stronie Czerniakowskiej, czyli fala natarcia niemieckiego tam przeszła. Ta kocina do świtu przy mnie przesiedziała, dodawała mi otuchy. Przedostałem się na drugą stronę do naszych. Zdobyliśmy klasztor Nazaretanek, który był szpitalem niemieckim. Część naszych oddziałów z naszej kompanii też tam działała z zaskoczenia. Ale nie byliśmy w stanie utrzymać się na Sielcach. Co najgorsze, nie przyszło uderzenie od strony Czerniakowa. Gdyby nasi od Czerniakowa, od północy natarli, tak jak myśmy nacierali tu, razem, to może byśmy zdobyli. Wycofaliśmy się na Górny Mokotów i żeśmy już nie poznali Mokotowa.

  • Co zrobiliście z ciałem „Kuby” i „Mariana”?

„Kuba” i „Marian” zostali zaniesieni i pochowani tam, gdzie jest pomnik „Baszty” teraz. Tam był nasz cmentarzyk. Były potem jeszcze inne historie, bo jak żeśmy wrócili, to drzewa połamane na Ursynowskiej. Niesamowite naloty sztukasów były. W międzyczasie był też nalot na „Alkazar”, wtedy zginął właśnie Wojtek Drapczyński na moich oczach. W parku Dreszera nie było takich drzew olbrzymich, były krzewy raczej. Tak że jak się było w parku Dreszera, popatrzyło, to widać było aleje Niepodległości, skrzyżowanie i dalej były pola. Po prawej stronie Westerplatte był duży budynek, po lewej stronie były dwa budynki, które nazywaliśmy „Alkazar 1”, „Alkazar 2” i dalej były pola i nawet Okęcie. Tak że na przykład jak w szkole na Woronicza żeśmy kwaterowali, to z góry, z dachu widzieliśmy, jak nurkowce startowały na Stare Miasto. Sztukasy startowały, widać było, jak po wybiegu wzbijały się i widać było, jak wracały.
Wracając do pomocy Powstaniu. Gdyby puścili ci nasi przyjaciele zdradzieccy, przepraszam, że może ktoś odbierze to bardzo niesympatycznie, ale myśmy nazywali towarzyszy zdradzieccy, a nie radzieccy, jako że zawsze się zdradą kierowali. Gdyby udostępnili co dwie godziny dwie trójki, stacjonując… Lotnisko polowe było w Miłosnej, które zdobyli, bo byli już prawie pod samą Pragą. Pragę bodajże 10 września zajęli. Czyli puściliby dwie trójki kontrolne Iłów, wyposażonych w rakiety, potężne zresztą. Niemcy nazywali Iły: Der Schwarze Tod, „Czarna śmierć”. Tak się bali w ogóle, bo one z lotu koszącego likwidowały czołgi, dla nich nie było problemów. Gdyby puścili nad Warszawę, to ani jeden sztukas by nie wystartował, ani jedna bateria nie byłaby w stanie strzelać w naszym kierunku, bo z lotu koszącego by wybił całą załogę, uszkodził działa i tak dalej. Ale co będziemy mówić, jeżeli pomoc dla nas musiała aż z Brindisi, z Włoch lecieć przez Adriatyk, przez Węgry, przez Słowację i od Krakowa, taki szmat drogi, żeby nam zrzucić kilka zasobników.

  • Ale na przykład na kwaterze u państwa Kaczyńskich to były miłe chwile.

Bardzo miłe, ale nie tylko państwo Kaczyńscy, wszędzie gdzie nasze oddziały kwaterowały, to były stosunki rodzinne, po prostu czuliśmy się… Człowiek zostawił rodzinę gdzieś, każdy z nas zostawił rodzinę i taki wyobcowany, tu walki, zgony, trupy i trzeba było trochę serca. Oni nam okazywali bardzo dużo serca.

  • Co to za historia z nadawaniem imienia?

„Mach” zdobył Mausera, karabin niemiecki w czasie walk przy „Magnecie”, gdzie czołg został uszkodzony, gdzie zdobyłem MP. Dwie dziewczyny też tam były, Basia i Hania Sygietyńska, zresztą do dzisiaj utrzymujemy stosunki ze sobą. Od tylu lat się znamy i bardzo przyjacielskie stosunki utrzymujemy, dzwonimy, korespondujemy ze sobą. „Mach” postanowił nadać imię, ochrzcić i były dwie dziewczyny, były kwiatki oczywiście. Nie pamiętam już jakie imię miał nadany ten Mauser, ale został ochrzczony. Była też historia, jak „Marian” czy „Kuba”, nie pamiętam, na rozpaloną kuchnię handgranat, ten trzonkowy [granat] położył. Mama Basi, jak to zobaczyła, to mówi: „Chryste!”. Narobiła od razu takiego rabanu: „Zgłupieliście czy co? Chcecie dom wysadzić w powietrze?!”. Po prostu mimo woli postawił na blasze.

  • Było też jak „Wrak” przyniósł kwiatki.

Tak.

  • Co to za historia?

„Wrak” już nieżyjący, to jest Ficowski, znany literat. Zresztą są jego opracowania dotyczące kultury cygańskiej, muzyki cygańskiej, laureat nagrody, Jureczek Ficowski przyniósł kwiatki. Były wspomnienia, lata całe. Potem była oczywiście końcówka już taka, że właściwie nie wiem komu zawdzięczam, na pewno Stwórcy w niebie, że żyję. Obrona, 24 września, zlikwidowali Starówkę i von den Bach postanowił zlikwidować Mokotów. Zaczęła się koncentracja oddziałów pancernych, części dywizji „Herman Goering”, dolnosaksońskiej dywizji grenadierów czy oddziałów grenadierów, lotników, oczywiście jakieś inne oddziały. Huraganowy ogień na dzielnicę, że w ogóle wychylić się nie można było z piwnicy czy ze schronu. Sztukasy i „goliaty”, które wysadzały, szczególnie ulica Pilicka, te obiekty, których nie mogli zdobyć. Po prostu być może chodziło im o to, żeby mieć jak najmniej strat w wojsku. W szturmach, w walkach wręcz to przecież są straty duże. „Goliaty” puszczali, to są małe czołgi, właściwie to jest mina na gąsienicach sterowana kablem. Obrona szkoły na Woronicza i obrona okolic ulicy Idzikowskiego, tych willi naokoło. Natarcie szło czołgami, czołg wjeżdżał, stanął sobie pięćdziesiąt metrów, to butelką nie dorzucisz, broni pancernej nie ma. Ustawił sobie lufę działa i walił. Ginęli nasi chłopcy…

  • Gdzie pan wtedy był?

Byłem w szkole na Woronicza. Jeszcze alarmowo poderwali z Ursynowskiej nasz pluton, biegiem na Woronicza przez Tyniecką. Tutaj powiem, że w ogóle jest cud, że żyję. Niemcy przyjeżdżali czołgami, już wjechali naprzeciwko szkoły. Szkoła to był ser szwajcarski, nie było okien tylko resztki ścianek działowych. Nawała artylerii, to schodziliśmy do piwnicy. Przestawała artyleria bić, to wychodziliśmy. Wtedy Niemcy się podrywali do szturmu, to dostawali ognia od nas, kończyli szturm, czołgi lufy nakręcały. Pamiętam jak dzisiaj, obok mnie leżał kolega, rozmawialiśmy jeszcze chwilę i czołg zza ogrodzenia, zza drzewa, vis-a-vis prawie mnie. Ja wiem jak blisko? Może trzydzieści metrów, wieżą ustawił naprzeciwko mnie i łup. Cegły się sypią, pył ceglany w ustach, cement czy zaprawa, oczy piekące i tylko sypią się odłameczki. Za jakiś czas Niemcy znowu do natarcia wychodzą, no to dostają od nas. Zginął kolega przy mnie. Zabrałem mu amunicję, miałem potem wielki niesmak, uczucie nie bardzo sympatyczne, że nie wyjąłem mu legitymacji, że nie wiadomo kto to, jakie nazwisko i że bym przynajmniej wiedział. Ale i tak nic by nie było, bo cały był zakrwawiony. Pocisk z czołgu poszedł, rozerwał się dalej, ale odłamki z cegieł i odłamki z pocisku czołgowego dosięgły go. A ja tylko…

  • Już zostały takie niedobitki, że nawet koło pana był ktoś, kogo pan nie znał.

Bo to byli chłopcy z różnych oddziałów, wycofywali się od strony Idzikowskiego, od Królikarni. Tam były K-1, K-2, B-1, B-3, jeszcze z „Oazy” trochę, z Sadyby, mieszane. Ktokolwiek był zdolny do noszenia broni jeszcze, do bronienia się, to dowódcy wysyłali na ten odcinek.

  • To był młody chłopak?

Młody chłopak, w moim wieku, bardzo sympatyczny nawet. Kilka słów żeśmy zamienili. Z lewej też były krzyki w resztkach okien, w gruzach: „Ratunku! Pomocy!”. Każdy się tam bronił… W momencie kiedy by się uciekało do piwnic, po położeniu na wały salwy artyleryjskiej czy czołgowej, to Niemcy by z miejsca przeskoczyli ten krótki odcinek, zajęli ruiny i koniec, by nas wyparli. A jeszcze by nas potrafili zniszczyć w piwnicach, bo rzuciliby kilka wiązek granatów i koniec.
Nocna też sytuacja, w nocy trochę było odpoczynku, to żeśmy poszli w kierunku sali gimnastycznej z „Tyranem”, moim dowódcą sekcji na papierosa i za chwilę strzały, krzyki, ciemno. Wpadliśmy do korytarza od sali gimnastycznej, jakieś cienie, krzyki, kogoś walnąłem kolbą: Donnerwetter! Verfluchte! Mieszanina i inne oddziały jeszcze poszły z drugiej strony, były okopy od sali gimnastycznej, to znaczy dziedziniec był poryty okopami dobiegowymi. Wyrzuciliśmy Niemców stamtąd. Potem resztki nasze, plutony… to już były sekcje, drużyny, to nie były jakieś zwarte oddziały. Wycofali nas z powrotem na Ursynowską.
Potem była obrona w rowie przeciwczołgowym, to zostałem przysypany, kontuzjowany. Niemcy walili z dział od strony Okęcia, już prawie zajęli „Westerplatte”. Były wnęki w tym okopie przeciwczołgowym, wysoki, około trzy metry okop, szeroki, dość duży. Świetny zresztą, nieprzepuszczający czołgów. Salwa, huk, ciemno i koniec. Gwiazdy w oczach. Za jakiś czas dopiero się obudziłem, to głowę miałem pod pachą, skręcony. Zdążyłem jeszcze rękami jakoś wygrzebać, ziemia się osunęła, że zobaczyłem światło i półślepy zczołgałem się z tego miejsca, z osuwiska. Na dole leżał kapral „Kozak”, pamiętam jak dzisiaj, obok niego EMP-i, krew. Dalej jeszcze ktoś leżał, jakieś ciała, ale to martwi byli. Jeszcze człowiek miał na tyle szacunek dla broni, której nam stale owało, [że wziąłem MPi]. Były sytuacje, że na przykład jak szliśmy do „Magneto”, to braliśmy karabiny. Jak żeśmy wracali, to następna grupa, która szła do „Magneta”, musiała brać nasze karabiny. Tak że już potem chodziłem tylko z „parabelką”.

  • Właśnie w tym dole, szacunek do broni, że…

Właśnie, taki szacunek, że miałem swojego Mausera i jeszcze potrafiłem wziąć EMP-i, tego szmajsera przenieść. Jeszcze chwilę po tym przepustka, ranni, kontuzjowani w kanały. Jak żeśmy wchodzili, to była noc z 26 na 27 września. Z piśmiennictwa już wiem, że pułkownik „Karol” tam poszedł, cały „Radosław” ze swoją grupą przeszli już wcześniej. Pełno ludzi, krzyki, to było przy Szustra już, bo kanał w zakładach „Boscha” był zasypany bombami, zniszczony. Na Wiktorskiej też był zniszczony, tak że tylko jeden na Szustra został. Stamtąd żeśmy wchodzili i to była tragedia straszna.

  • Czy rzeczywiście wejście do kanału wyglądało tak jak na filmie – ludność, krzyki?

Tak, między innymi taka ciekawostka, że „Mach”, który został… „Marian” został zabity. „Mach” w atakach na Sielce – kiedy myśmy byli po drugiej stronie ulicy Czerniakowskiej, podjechał czołg „Tygrys”. Myśmy stali w bramie, jak wywalił z działa, to na moich oczach stał obok mnie „Mach”. Kiedy dym opadł, popatrzyłem na niego, a on miał krwawiącą ranę. Cieknąca, tryskająca krew i widać kości szczęki. Miałem opatrunek osobisty, przyłożyłem mu i obandażowałem. Teraz trzeba było przeskoczyć z jednej strony Czerniakowskiej na drugą stronę do naszych, a dwa czołgi stały. To skakanie to było też na łut szczęścia. Jeden przeskoczył, drugi przeskoczył, czekaliśmy… Była zasada logiki i psychiki ludzkiej, że strzelec w czołgu ma ustawiony karabin maszynowy, trzyma na spuście i nic nie widzi. Za chwilę widzi osoby przeskakujące, więc w ten moment nie jest w stanie od razu strzelać, zaczyna strzelać dopiero po jakimś czasie. Tych, którzy biegną po tej grupie, to skosi. Ale już po pewnym czasie znowu nikt nie skacze, więc już nie jest taki wyczulony, czyli ułamki sekund, więc następni, ci ostatni też przeskoczą. Na tej zasadzie jedni przeskoczyli, chwila przerwy, druga chwila przerwy. Ale jeszcze strach był taki, że ponieważ czołgi stały, to już grenadierzy obchodzili z tyłu, za domami na Czerniakowskiej, za naszymi plecami obchodzili, więc trzeba było skakać do naszych. Karabin „Macha” jeszcze pod pachę, jego za szyję, pod pachę i skaczemy. To jest tak jakby człowiek widział egzekucję, że stoi jakiś, trzyma pistolet na oku i strzeli czy nie strzeli, takie wrażenie. Bieg i uczucie czy dostaniemy, czy nie dostaniemy. Bo jak strzelał z czołgu, to koło nóg się gotowało tak jakby ktoś żwirem rzucał. Jakoś przebiegliśmy szczęśliwie.
Do czego zmierzam? W tym tłumie stał „Mach” i jeszcze wielu rannych. Myśmy dostali przepustki jako ranni, kontuzjowani, do wejścia do kanału, a oni stali po drugiej stronie w tłumie, tak jak na filmie „Kanał”. Myśmy wołali: „»Mach«, mamy przepustkę! Chodź do nas!”. Nie, kręcił głową, że nie pójdzie. Gdyby przyszła sytuacja taka, że powróciłoby to co było, to bym już w życiu nie wszedł, wolałbym zginąć albo sobie strzelić w łeb po wojskowemu. Nawet być rozstrzelanym, aby nie wejść do kanałów, bo to jest coś potwornego. Trudno to opisać, to trzeba przeżyć. Może oddaje film Wajdy to w jakimś sensie. Po prostu nie oddaje zapachu, nie oddaje tego smrodu, nie oddaje tych oczu niewidzących, nie oddaje ciemności, chlupotania, krzyków, rzężenia umierających, beznadziei. Przecież jak żeśmy weszli, to ciemno już było, liczę około dwudziestej drugiej, dwudziestej trzeciej, to był już koniec września, a wyciągnięto nas z włazu w Alejach Ujazdowskich przy Wilczej… Jest ten właz, kwiatek zawsze kładę jak jestem, w tym roku jakoś mi się nie udało. Nas właściwie wyciągnięto, bo oczy nie widziały nic, zapach jakiegoś metalu w ustach, cały [człowiek] oślizgnięty kałem, moczem, tym wszystkim. Ale najgorzej to że nie było czym myć, przecierano nas tylko szmatami. Chyba nie było wody, bo Śródmieście nie miało wody. Było kilka studni wykopanych czy artezyjskich, gdzie całe kolejki stały z wiadrami pod granatnikami (bo Niemcy przecież walili z granatników), po to, żeby zdobyć wiadro wody, które musiało wystarczyć na wszystko. Dzieci wołały pić, ranni potrzebowali pić. Nam powycierali twarze.

  • Wtedy schodząc do kanału, myślał pan, że wygrał los na loterii?

Nie…

  • Że tu „Mach” zostaje, nie chce iść, a pan myślał, że ratuje życie?

Nie, myśmy właściwie byli już tak otępiali, że nam było wszystko jedno. To nie była ucieczka, to była ewakuacja kanałami. Nam było wszystko jedno. Kazali by nam pełzać po ulicy, to byśmy też pełzali. Człowiek był już tak wykończony, głodny, wykończony fizycznie, psychicznie, że po prostu jak manekin. Ale jeszcze resztki rozumowania, odbierania, co się dzieje z człowiekiem i sytuacji w jakiej się znajduje, to jeszcze tkwiły. Zejście po klamrach na dół, kanał wąziutki, na czworakach trzeba było się czołgać, żeby dojść do większego kanału, do burzowca o większej średnicy, więc strach. Na przykład ja osobiście do dzisiaj pamiętam, że miałem niesamowity strach, że coś się stanie w kolejce „szczurów” pełznących jeden za drugim, jeżeli przede mną zemdleje albo umrze, albo za mną. Zakorkowany wąski kanał, że się nie wydostanę, bo nie przepcham przed sobą tego trupa, żebym się wydostał. Poza tym potem spiętrzone kanały, bo powrzucali przecież, porobili barykady. Wrzucali deski, wrzucali belki, wrzucali szyny, sypali cement, sypali wapno, drut kolczasty poowijany, czort wie co jeszcze. To spiętrzało kanały, przecież one stale funkcjonowały. Tak że do kanału niedaleko Dworkowej saperzy u góry… To był już duży burzowiec, którym można było stojąco iść. Był otwór i trzeba było przed otworem… Miałem wodę do piersi, te nieczystości kanałowe, przecież nie skarlałem, mam metr siedemdziesiąt cztery. Czyli już tak woda przy tej zaporze, przy zablokowaniu kanału przez Niemców, tak sięgała. Trzeba było się wspiąć i prześlizgnąć przez ten otwór między sufitem a tą częścią na dół, a na dole już tylko ciurkało to, co przeciekało przez barykadę. Poza tym na ucho jeden do drugiego w szpalerze: „Uwaga Niemcy, ciszę zachować”. A oni stali między włazami i słuchali tylko. Jeżeli słyszeli jakiś szum, coś szurało, to miał Handgranat albo wiązkę i rzucał. Wystarczy się teraz nachylić nad studnią wiejską i krzyknąć. Jakie echo? A jakie echo było w tym labiryncie kanałów, jak taki granat się rozerwał? To aż głowa pękała, po prostu nie można było tego huku znieść, takie się echo niosło olbrzymie. Co jeszcze myliło, bo wydawało się, że ten granat nad głową człowiekowi eksploduje. On eksplodował jakiś kawał… jak się przeszło przez właz, to w tyle był rzucony.
Były miejsca, gdzie też barykady porobili w kanale i pozawieszali granaty. Szło się też po czymś, nie wiadomo po czym, dopiero się potem okazało, że po ludziach. Buty miałem gumowe, bo już nie zmieniłem i całe szczęście, że nie zmieniłem, może i nieszczęście. Gumowe buty z patroli, z ostatnich czasów, nie miałem tych niemieckich zdobycznych, tylko gumowce. Guma, to człowiek ma czucie wtedy, obcasem po głowie, po czymś okrągłym. Były porzucane też jakieś toboły, broń porzucana, a były też trupy, które leżały. Ludzie na serce poumierali i jak padł, to po nim inni szli. Jeszcze historia bardzo nieprzyjemna, że panika straszna, że normalne wojsko, ostrzelane, które właściwie było przygotowane psychicznie na śmierć, w momencie kiedy krzyk: „Gaz!”, to ci, co byli przed włazem tratowali się do tyłu, a ci, co byli za włazem, tratowali się jedni po drugich. Dominowała wtedy drapieżna chęć przeżycia nawet czyimś kosztem. Kto pierwszy ten lepszy, kto się przebije ten przeżyje.
Trasa kanałowa, którą przeszedłem, to była (bo była jedna trasa, która szła pod Puławską, pod Szucha, króciutka), sześciokilometrowa, którą szedł „Radosław” z Czerniakowa. Przez park Łazienkowski, Podchorążych, pętlą na Górnośląską i dopiero na Aleje Ujazdowskie, sześć kilometrów, trwała chyba dobę. Tam bardzo dużo ludzi zginęło. „Mach”, którego żeśmy wołali, zszedł jednak do kanałów już przy końcu, jak Niemcy czołgami ścieśnili na małym terenie nasze oddziały na Mokotowie, Bałuckiego, trochę Szustra. Czołgami stali, już słychać było warkot motorów. A do czego jeszcze dołożę? Tragedia, bo nie było czym strzelać, już nie było amunicji, nie było zwykłych butelek z benzyną. Resztki były, którymi jeszcze oddziały osłonowe Niemców powstrzymywały. Zresztą Niemcy może nie wiedzieli, jaka sytuacja, bo gdyby do szturmu poszli, to by nas wytłukli. On został i wreszcie weszli do kanałów i zostali zablokowani. Tu barykada, w kanale tu barykada, więc zaczęli nawoływać z kanałów. To co z piśmiennictwa wiem, bo to trudno odtworzyć, przecież ci ludzie nie żyją już, zaczęli nawoływać po polsku: „Wychodzić! Wychodzić! Wychodzić!”. Na Dworkową gdzie była żandarmeria, która nas nienawidziła, bośmy ich lali strasznie. Bo co ich patrol wyszedł dokądś i z naszymi się spotkał, to się ich wytłukło dosłownie. Przecież oni nie byli bohaterami. Bohaterami oni wtedy byli, gdy byli w grupie, butni, w stosunku dziesięciu na jednego, wtedy byli bohaterami. Ale jak szło ich pięciu na naszych dwóch, to już nie byli bohaterami. Już nie mogli wyjść, już [nasi] nie mogli wytrzymać w kanałach, bo śmierć, zatruci, ślepcy i w ogóle cuda się z nimi działy, wyszli na Dworkową. Wyszli z kanałów obślizgli, mokrzy. Ktokolwiek miał na sobie jakąś część munduru, czy buty niemieckie, czy pas niemiecki z napisem: Got mit uns, na bok i w głowę. Żandarmi rozochoceni, śmiejący się. Są relacje z pierwszej ręki, bo byli koledzy, którzy cudem ocaleli, nie zostali rozstrzelani, więc są relacje najbardziej wiarygodne z ich opowieści.
  • To „Mach” tam wyszedł?

„Mach” wyszedł ranny, bo miał szczękę, głowę całą zabandażowaną. Chciał z nami walczyć do końca, ale myśmy go nie wzięli, bo był świecznikiem, z daleka widać takiego obandażowańca, no to cel jedyny. Po prostu żeby go jakoś uchronić od śmierci natychmiastowej, tośmy go nie chcieli brać już potem na akcje, na Woronicza do szkoły, w obronie i tak dalej. Są dwie relacje. Jest jedna relacja taka, że część naszych… a Niemcy rozstrzeliwali. Nasi leżący na dziedzińcu, ociekający fekaliami, widzieli, jak Niemcy tych w resztkach ubrań niemieckich czy w butach [wyciągali], byli rozstrzeliwani na ich oczach. Jest relacja taka, że jeden z naszych, z kompanii B-3, krzyknął: „Chłopcy, nie dajmy się zarżnąć jak barany!”. Rzucił się i wtedy oni wystrzelali. To jest jedna relacja, a druga relacja, że po prostu strzelali. Kto wychodził, to na stertę, tak jak w „Kanale”. Jak wyszedł jeden z dowódców z rękami i stanął, a tu leżały trupy.

  • „Mach” zginął tam?

„Mach” zginął. Jest na Cmentarzu Powązkowskim, zawsze dostaje znicz ode mnie i kwiatki. Straszna śmierć, bo co innego ginąć w walce, człowiek w natarciu idzie, dostaje kulę, schyli się, pokłoni i pada. Czy ewentualnie jest ranny, zabiorą go i ratują w szpitalu czy w innych warunkach, a co innego tak zginąć.

  • Pana najgorszy moment w kanale, kiedy pan zwątpił?

Kiedy siedzieliśmy beznadziejnie na jakichś deskach, pół zatruci, półżywi, zwątpieni już w ogóle, że przeżyjemy, osowiali kompletnie. „Tyran” chyba miał latarkę, w burzowcu żeśmy siedzieli. W pewnym momencie chlup, chlup, chlup i błysk latarki, ale już żeśmy nie reagowali, że to idą… Ale Niemcy nie wchodzili do kanałów, oni wchodzili tylko do włazu, żeby zbudować barykadę i bardzo uważali. Oni się w ogóle bali tych rzeczy. Chlup, chlup, ale z wrażeniem, że może to idzie Niemiec z latarką. Mam to też przed oczami, pokazała się dziewczyna młoda, może osiemnastoletnia, nie wiem, w panterce, kostium kąpielowy i ona nas wyprowadzała. Co się okazało? Myśmy siedzieli niedaleko wyjścia na Wilczą, ale nie był człowiek w stanie normalnie reagować, bo był ślepy, nie było czym świecić, nie było strzałek czy lampek, żeby można było… W moim przekonaniu nie byłoby takiej tragedii, gdyby dobrzy przewodnicy szli z grupami. Ale to się nie dało iść, bo jak Niemcy rzucili granaty, to się wszystko wycofało, jedni w prawo, drudzy w lewo, jeszcze inni w inne odgałęzienia kanałów. Przecież to jest cały labirynt. Jak się szło kanałem, to co kawałek było odgałęzienie, jedno do góry szło. Ona nas wyprowadziła, ale tu znowu był problem. Miałem buty gumowe i nie mogłem wejść, bo ten kanał był o mniejszej średnicy, że trzeba było nie czołgać się, ale w pozycji pochylonej i on szedł do góry, cały fekaliami obłożony. Przecież jak duży stan fekaliów, to zapychało prawie średnicę tego kanału, po prostu wszystko obmazane było. Trzeba było do góry wejść. Miałem buty gumowe i co się wepchałem trochę, to do tyłu zjechałem z powrotem. Do tego jeszcze człowiek osłabiony, po tylu godzinach, półotruty. Do góry i jeszcze i do góry. Wreszcie jakoś trzymając się pazurami obślizgłych ścian kanału, jakoś wylazłem. Jeszcze znowu marsz, potem syfon, była lina i trzeba było lawirować w tym syfonie, żeby wyjść. Tak że jak żeśmy doszli, już podali po cichu po szeregu, że jesteśmy przy włazie, już wychodzimy, to człowiek właściwie… Odebrałem to tak, że powiedzieliby, że za chwilę umrzemy, no to umrzemy. Już człowiek nie miał w sobie siły psychicznej, woli przetrwania. Już był kompletny łach ludzki.
Wyciągnęli nas w Alejach Ujazdowskich, stoi ten budynek do dzisiaj. Co było dalej? „Tyran” dostał przepustkę, bo nie wolno nam było przechodzić swobodnie. Nie było możliwości przejścia, trzeba było mieć przepustkę, jako że te oddziały, które przeszły kanałami, mogły wpływać depresyjnie na inne oddziały, mogły morale obniżać opowiadaniem o końcu Mokotowa, huraganowym ogniu, kanałach i tak dalej. „Tyran” załatwił przepustkę, jako że miał rodzinę, żonę, dzieci na Krochmalnej, w tamtych okolicach. Ale umówiliśmy się, że też z nim pójdę. Poszedł na tą przepustkę, znalazł w zdrowiu żonę, dzieci, w piwnicach, wrócił po mnie i na tej przepustce mnie przeprowadził.
Jakiś czas jeszcze żeśmy w okolicy Krochmalnej na barykadach byli. To były oddziały ubrane w mundury policyjne. Na ulicy Ciepłej były magazyny policyjne i oni w czasie Powstania zdobyli [mundury]. Niedaleko były zakłady Haberbuscha, stąd zupka „pluj”, całe Śródmieście jadło. Jadłem taką zupkę. Rzeczywiście czuło się, jak człowiek by brzuch nacisnął po tej zupce, to aż chrobotało w żołądku, bo to było z plewami, ze wszystkim. Trzeba było pluć, zupa „pluj”. Na barykadzie żeśmy jeszcze jakiś czas byli, dzień czy dwa bodajże, bo to krótko było. Potem dowódca z barykady powiedział: „Kto chce iść do niewoli?”. Już była kapitulacja, już była umowa kapitulacyjna. „Mundury mamy jeszcze, damy i pójdziecie razem z nami, a kto chce iść z ludnością cywilną, to proszę bardzo. Bo jest taki rozkaz dowództwa Komendy Głównej”. On szedł z ludnością cywilną, a ja się bałem, myślałem, nie wierzyłem w Niemców, że dotrzymają warunków kapitulacyjnych, że będą wysyłali do obozów. Wyprowadzą nas szeregiem jako jeńców, ale do obozów koncentracyjnych. Były takie przypadki, że w Stutthof nasze sanitariuszki, dziewczyny powykańczali – przecież były jako kombatantki na warunkach umowy kapitulacyjnej.

  • Pan wyszedł z ludnością cywilną?

Wyszedłem z ludnością cywilną i „Tyranowi” zawdzięczam bardzo dużo, bo on… Jak wyglądałem? Polnische verfluchte bandit. Młody chłopak, osiemnaście lat, już dostałem zarost, w wyszmelcowanym brudnym ubraniu z kanałów, brudny. Polnische bandit, tylko postawić pod ścianę i kropnąć. „Tyran” załatwił mi czapkę tramwajarza. Chcę powiedzieć, że Niemcy mieli zawsze szacunek do umundurowania, może już teraz nie mają, że dla nich kolejarska czapka, tramwajarska czapka, w ogóle coś takiego, to jest Ordung muss sein – porządek musi być. To jest już ktoś, nie jakaś… Załatwił mi taką czapkę, bo miałem hełm, w hełmie całe kanały przeszedłem.
Jeszcze mała dygresja. Jak zdobyłem ten hełm przy „Magnecie”, założyłem na głowę, to chodzić w tym nie można było, głowa huczała. Ten hełm ciężki stalowy, jak człowiek głowę przekręcił, to mało głowa jak wiatrak nie latała. To działało na zasadzie jakiejś, ja wiem… Trudno się było przyzwyczaić, dopiero potem się człowiek przyzwyczaił. Nie mogłem iść z ludnością cywilną w hełmie niemieckim. Załatwił mi czapkę tramwajarską, przydzielił mi młodą sąsiadkę z małym dzieckiem, że w charakterze męża, to już Niemcy nie myśleliby, że bandyta, tylko jakiś… Z ludnością cywilną w kierunku Pruszkowa, cała lawa szła, tłum szedł. Kaleki, dzieci na plecach nieśli, z nimi szedłem na Dworzec Zachodni. Na Dworcu Zachodnim powiedziałem swojej pseudo żonie: „Niech się pani nie gniewa, ale ja uciekam”. Miałem też jej pomagać przy dziecku. „Jeżeli tylko będzie szansa, to uciekam”. Prowadzą nas peronem, perony szerokie, szóstkami, siódemkami, tłum szedł i pilnowali nas Niemcy. Cały czas szedłem, ale… Jeszcze przedtem jak Wolską szliśmy, to się garbiłem, chowałem, żeby jako młodego chłopaka Niemcy mnie nie wyłowili, bo Niemcy stali i co raz przyglądali się, kto idzie. Wyławiali przecież młodzież. Tak udało mi się jakoś przemknąć i na peronie w pewnym momencie – nie wiem, chyba jakiś święty, świętego Maksymiliana Kolbego zawsze noszę – moment i przed nami, daleko na peronie krzyki jakieś, straszliwe krzyki, wrzaski. Konwojenci, jeden, drugi, trzeci, zainteresowani zaczęli się przyglądać. Ale już wcześniej zauważyłem, że na peronie obok stały lory, czyli odkryte wagony do przewożenia towaru i w tych lorach stali mężczyźni z łopatami i nie pilnowani, nie ma żadnej wachy, nie ma żadnego Niemca koło nich. Pomyślałem przez ułamek sekundy, od razu jak to się mówi po warszawsku, zawachlowałem uszami, że lepiej wolę być z tymi z łopatami jak tutaj, bo tutaj to trafię do obozu. Myśmy wiedzieli, że [idziemy] do Pruszkowa wszyscy, a tam jest selekcja i na pewno wyłowią. Niemcy nie gwarantowali przysługujących praw kombatanckich w ramach kapitulacji wśród ludności cywilnej, bo mógł być traktowany jako szpieg.

  • Ale udało się panu uciec?

Przeskoczyłem, to był sus chyba taki, że na olimpiadzie bym medal dostał, bo tory były oddalone, i z ludnością cywilną przyjechałem do Pruszkowa.

  • Mam ostatnie pytanie. Czy jakby pan miał znowu osiemnaście lat, to poszedłby pan do Powstania?

Poszedłbym, tak, poszedłbym na pewno. Mam taką wielką satysfakcję, że byłem, że mogłem w tym uczestniczyć, że przeżyłem to, że byłem żołnierzem „Baszty”, że miałem karabin w ręku, broń. Nie mam satysfakcji, że strzelałem do Niemców, ale wojna jest wojną. Naprawdę tą euforię szczęścia po tylu latach niewoli, po okupacji, po tych nieszczęściach, kiedy można było zobaczyć biało-czerwone sztandary, kiedy ludzie pruli pierzyny, żeby zrobić sztandar, to jest wielka satysfakcja. Jak by trzeba było, to bym poszedł.


Warszawa, 4 sierpnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Mieczysław Chackiewicz Pseudonim: „Martyna” Stopień: strzelec Formacja: Pułk „Baszta”, kompania B-3 Dzielnica: Mokotów, Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter