Mieczysław Madejski „Marek”

Archiwum Historii Mówionej

Madejski Mieczysław. Urodziłem się w Warszawie 26 czerwca 1923 roku. Od początku zaprzysiężenia, od roku 1939, miesiąca grudnia, kiedy zostałem zaprzysiężony, przybrałem pseudonim „Marek”.

  • W jakim oddziale pan walczył w czasie Powstania?

W Powstaniu byłem dowódcą plutonu „Topolnicki”, to była część Batalionu „Zośka”, zgrupowanie „Radosława”. Powstanie nasze zaczęło się – najpierw było zgrupowanie kilka dni przed Powstaniem, trzy czy cztery dni, za Żelazną Bramą w opuszczonym budynku i 1 sierpnia dostaliśmy rozkaz zgłoszenia się na punkt zborny na ulicę Mireckiego do fabryki „Telefunken”.

  • Czym się pan zajmował przed wybuchem wojny?

Przed wybuchem wojny skończyłem cztery klasy gimnazjum i chodziłem do gimnazjum imienia Mikołaja Reja. Dlatego do Mikołaja Reja, że ojciec mój przewidywał, że będzie na pewno wojna, więc muszę znać dobrze język niemiecki albo rosyjski. Ponieważ gimnazjum Mikołaja Reja było zboru ewangelicko-augsburskiego i było dużo ewangelików, którzy byli pochodzenia niemieckiego, poziom języka niemieckiego był bardzo wysoki. Miałem przez trzy lata korepetycje zawsze w wakacje. Całe wakacje uczyłem się języka niemieckiego. Tak że jak Niemcy weszli, znałem perfekt język niemiecki. To mnie uratowało i pozwoliło [przeżyć] w wielu akcjach.

  • Jak pan zapamiętał wrzesień 1939 roku w Warszawie?

Ponieważ skończyłem cztery klasy gimnazjum, w ostatniej klasie mieliśmy przysposobienie wojskowe, w związku z tym musiałem się zgłosić do OPL – obrona przeciwlotnicza i tam już początkowo byłem łącznikiem, dlatego że miałem prawo jazdy, które otrzymałem w czerwcu 1939 roku i jednocześnie – żołnierze na samochodzie ciężarowym zrobili platformy, ustawili beczki – dowoziłem wodę do piekarni na ulicę Grójecką ze szpitala Dzieciątka Jezus, gdzie była pompa głębinowa, bo wody nie było w Warszawie.

  • Gdzie pan mieszkał?

W tym czasie mieszkałem na ulicy Częstochowskiej [19]. To jest na Ochocie. Trzecia czy czwarta ulica za placem Narutowicza. Dowództwo OPL na ten teren było na rogu Grójeckiej i Wawelskiej.

  • Mówił pan, że wstąpił już w grudniu 1939 roku – to była Służba Zwycięstwu Polsce czy inna organizacja?

Byłem harcerzem, już koledzy powiedzieli, że musimy coś zacząć, już organizacje powstały. Nie pamiętam dokładnie nazw. Zdaje się, że to było ZWZ – Związek Walki Zbrojnej albo jeszcze inna wtedy była nazwa i tam zostałem zaprzysiężony przez starszego kolegę, którego pseudonim był „Korsak”. Jego prawdziwe nazwisko (już teraz to wiem) – Jerzy Dancewicz, a „lewe” nazwisko, pod którym zginął na Pawiaku, nie wydając nikogo, w roku 1941 albo w 1942 – Jerzy Dorula. Czyli był Jerzy Dancewicz, Jerzy Dorula i „Korsak”. Był aresztowany (zupełnie nieszczęśliwy wypadek z aresztowaniem) i zginął, został rozstrzelany na Pawiaku, nie wydając nikogo.

  • Jak wyglądała Warszawa i życie w czasie okupacji do Powstania?

Jak wyglądała Warszawa w czasie okupacji? Wyglądała tragicznie, dlatego że na ulicy przede wszystkim była godzina policyjna. Cały okres okupacji. Godzina policyjna często była tylko od świtu do zmierzchu, nieraz była przedłużona, w zimie była na przykład do godziny siódmej czy ósmej wieczorem, to już było właściwie ciemno. Wyglądało tragicznie wszystko, dlatego że przede wszystkim szkoły były zamknięte. Oficjalnie szkoły były zamknięte, uczyliśmy się na kompletach. Za naukę na kompletach Niemcy szpiegowali, pilnowali. Robili to głównie folksdojcze, którzy byli pomagierami szkopów i były aresztowania. Poza tym nie było światła elektrycznego. Jeżeli się uczyłem, to przy karbidówce, bo nawet nie było nafty do lamp naftowych. Karbidówki były niebezpieczne, ale to była jedyna możliwość oświetlenia. Światło było włączane do domów. Było to, jak pamiętam, robione w ten sposób: jednego dnia po ulicy parzystej, drugiego dnia po ulicy nieparzystej, ale okres używania elektryczności był tylko przez dwie godziny. Za przekraczanie jakichkolwiek rozkazów wydanych przez generalnego gubernatora groziła albo kara śmierci, albo w najlepszym wypadku wywózka do obozu koncentracyjnego lub wywózka na roboty do Niemiec.

  • Jak wyglądała pana służba w konspiracji w czasie okupacji?

Normalnie uczyłem się w dzień na kompletach i na skryptach przerabiałem kurs podchorążówki. To było wtedy przygotowanie. Nauka o używaniu broni. Co prawda już na ten temat dużo wiedziałem, ponieważ w gimnazjum, przechodząc przysposobienie wojskowe, już była nauka o broni, nauka strzelania. Poza tym, ponieważ byłem harcerzem również, żeśmy chodzili na strzelnicę przed wojną, przed 1939 rokiem. Żeśmy wszyscy bardzo dobrze strzelali. Miałem złotą odznakę strzelecką, co było wielkim szczęściem, wielką zasługą. Trzeba było wystrzelać pewną ilość punktów, dostawało się brązową, srebrną, na końcu złotą [odznakę].

  • Czy – może to dziwnie zabrzmi – wykorzystał pan te zdolności w czasie walk?

Tak. To mi bardzo, bardzo pomogło. Bardzo. Byłem ranny trzykrotnie, więc jeżeli byłem ranny i jednak sobie poradziłem – nie będziemy wchodzić w szczegóły, ale byłem szybszy.

  • Jak wyglądały ostatnie miesiące przed wybuchem Powstania?

Ostatnie miesiące przed wybuchem Powstania wyglądały w ten sposób, że Niemcy wyglądali, że już uciekają z Rosji. Wygląd ulic warszawskich zmobilizował w pewnym sensie całą młodzież do jakiejś akcji. Nie to, że Powstanie, ale wszyscy już mówili: „No, trzeba się za szkopów wziąć”. Dlatego że Niemcy uciekali. Przede wszystkim cywilna ludność [niemiecka] uciekała. Co mądrzejsi i bogatsi mieli samochody, albo osobowe, albo ciężarowe, a biedniejsi wozami konnymi. Naładowane, z całym dobytkiem, prowadzili często krowy czy konie za sobą i w ten sposób uciekali na zachód. Jak się patrzyło na most Kierbedzia w tym czasie, to na moście Kierbedzia był dosłownie tłok, jak już… „Szkopy wieją” – mówiło się zwyczajnie.

  • Był pan w czasie Powstania dowódcą plutonu „Topolnicki”. Czy to w jakiś sposób było zorganizowane?

Tak. Przedtem należałem już. Na kompletach podchorążówki myśmy byli oddziałem dywersyjnym „Broda 53”. Byliśmy oddziałem dywersyjnym, tak że już przed Powstaniem myśmy robili akcje dywersyjne. Głównie zajmowałem się wysadzaniem pociągów, kradzeniem samochodów. Po raz pierwszy dostałem Krzyż Walecznych, mam obecnie dwukrotny. Pierwszy dostałem za wysadzanie pociągu, akcja – nie pamiętam, bo różne nazwy akcji były – albo „Taśma”, albo „Łańcuch” czy „Wstążka” – po tylu latach mylą mi się wszystkie akcje.

  • „Wachlarz”?

„Wachlarz” nie. „Wachlarz” był na wschodzie, to było zupełnie co innego. „Wachlarz” robiły grupy partyzanckie.

  • W jakim rejonie pan był?

Podwarszawskim. Tłuszcz, Małkinia, tak że w mniejszych odległościach. „Wachlarz” to było wszystko daleko na wschodzie, za Lublinem.

  • W którym roku pan dostał Krzyż Walecznych?

Nie pamiętam. Po raz pierwszy chyba w 1942 roku (tak mi się zdaje, już nie pamiętam w tej chwili).

  • Jak zapamiętał pan 1 sierpnia 1944 roku?

Rano żeśmy wstali, żeśmy w melinie byli na Grzybowskiej, przyszła łączniczka, mówi: „Dzisiaj o godzinie czwartej zbiórka”. Myśmy mieli poza tym dużo uzbrojenia. Nasz pluton miał bardzo dużo uzbrojenia, dlatego że myśmy mieli melinę w Zielonce koło Warszawy. To było po drugiej stronie Wisły. Jednym z członków mojego plutonu był – już nazwiska nie pamiętam – „Kruk”. Jego ojciec miał przedsiębiorstwo przewozowe, więc [„Kruk”] wziął platformę dwukonną i pojechał z kolegami do Zielonki, naładowali wszystko, co mieliśmy, broń. W Zielonce był budynek, w którym mieszkał nasz rusznikarz „Rafał”, też nie pamiętam już nazwiska. Żeśmy naładowali wszystko, co mieliśmy, łącznie z erkaemem, dużo granatów, dużo uzbrojenia mieliśmy. Wszystko to było naładowane na platformę. Poza tym połamane meble na wierzch i byli – uciekinierzy niemieccy.
Przede wszystkim trzeba powiedzieć jedną rzecz – akowcy, członkowie AK, to była młodzież inteligentna. Najzdolniejsza, najlepsza młodzież chyba jaka wtedy była. Inteligentna, wszystko uczniowie byli albo studenci. [Studenci] rzadziej, raczej uczniowie w moim wieku, między dwadzieścia a dwadzieścia trzy lata. To była podstawa. Ja miałem dwadzieścia jeden lat. Wszystką broń przywieźliśmy na melinę Za Żelazną Bramą i całą broń potem załadowaliśmy w samochód. Żeśmy kradli [samochody]. Samochód nie był problemem, wychodziło się na ulicę, kazało się szkopowi wysiadać. Pokazywało mu się „perskie oko”, znaczy kaliber czterdzieści pięć albo dziewięć. Musiał wysiąść. Pokazywał mu kolega, po drugiej stronie ulicy [drugi] rozpinał się, miał Stena na piersiach i mówi: „Synu, ty się nie oglądaj, bo tamten kolega cię rozpruje”. Już szedł prosto, wystraszony, ten wsiadał do samochodu i żeśmy odjeżdżali. Nie było problemu.

  • Jak dużo takich akcji było?

Chyba pięć albo sześć. Samochody miały potem różne nazwy – „Lalka”, „Szczeniak”, „Blondyn” – różne, już nie pamiętam wszystkich nazw [akcja „Pluskwa” załączam].

  • Czy to były oznakowane samochody ciężarowe?

Nie, to były osobowe samochody, od razu były przerabiane. Przerabiane były na ulicy Twardej, chyba warsztat prowadził pan Czerwonka. Wszystko nieprawdziwe nazwiska, naturalnie. Samochody były przerabiane. Jeżeli był samochód osobowy przerabiany, to przerabiany był w ten sposób, że tylna szyba była wyjmowana i wsadzana plastikowa, a w bagażnik była wstawiana pod kątem blacha stalowa. Rejestracja była na TOD. TOD to była niemiecka organizacja, jak gdyby hufce pracy czy przedsiębiorstwo pracy, które budowało różnego rodzaju okopy, roboty dla wojska robiło, czyli to byli nie Niemcy, pod dowództwem niemieckim, ale były roboty prowadzone na korzyść Niemiec. Samochody miały rejestrację TOD, czyli w pewnym sensie już mieliśmy dokumenty. Poza tym samochody były przerabiane na tak zwany Lieferwagen, co było najmodniejsze, najbardziej korzystne, to znaczy samochód był przecinany i robiona [była] szoferka i mała platforemka, malutka półciężarówka, ale ten był napędzany na holzgas. Holzgas to był zbiornik z boku. Naturalnie ten samochód na holzgas nigdy nie jeździł, tylko pojemnik na holzgas był używany do przewożenia karabinów, bo był wysoki, można było karabiny wstawić. Pod siedzeniem był zbiornik z benzyną. Też było niebezpieczne to, że jak Niemcy zatrzymali, to sprawdzali. Poza tym benzyna była kolorowana, jak pamiętam. Myśmy używali kradzioną benzynę, która była, zdaje się, koloru czerwonego i za to kula była.

  • Udało wam się uniknąć…

No, jak żyjemy, to nam się udawało.

  • Czyli Niemcy nie znajdowali?

Znajdowali, ale różnie z opresji żeśmy wychodzili. Bardzo, bardzo różnie.

  • Ilu było żołnierzy w pana plutonie?

Pluton się bardzo różnił w ilości, dużo się zmieniał, dlatego że w najlepszym okresie przed Powstaniem, wtedy jeszcze nie byłem dowódcą (jeden dowódca zginął, potem drugi dowódca zginął w różnych akcjach), [a] jak już byłem, to już byliśmy bardzo przetrzebieni, było chyba nie więcej jak osiemnastu, dwudziestu.
  • Skąd nazwa „Topolnicki”?

„Topolnicki” – [pierwszym] w zasadzie dowódcą plutonu był pan Misiurewicz i przybrał pseudonim „Topolnicki”, stąd pluton „Topolnicki”.

  • Przejdziemy może do Powstania. Proszę opowiedzieć o pierwszych akcjach. Co się działo od godziny „W”, od siedemnastej?

Dostałem rozkaz od łączniczki, żeby się zameldować u pułkownika „Radosława” i od „Radosława” dostałem rozkaz, nie wiedziałem wtedy co, ale powiedział: „Na końcu ulicy Dzielnej jest fabryka mebli Kramera, na końcu jest bunkier, masz rozkaz dostać się do tego budynku i tam są ludzie, których należy uwolnić”. Potem dowiedziałem się, że to było dowództwo Armii Krajowej. Udało nam się dotrzeć do budynku bez strat, potem jak już żeśmy przeskoczyli do budynku, różnymi drogami żeśmy szli, w każdym razie dowództwo zostało zawiadomione, rozmawiali tylko drogą radiową, ale nie bezpośrednio, tylko przez Londyn, bo nie mieli połączenia bezpośredniego i dowództwo się dowiedziało, że w ciągu trzech godzin zostaną uwolnieni. W ciągu trzech godzin żeśmy się dostali i potem przez okno stamtąd rzuciłem granat, bo pierwszemu udało mi się wskoczyć, pod osłoną. Kolega „Kadet”, który był świetnym strzelcem wyborowym próbował strzelać w okienko od bunkra, mnie się udało wtedy przeskoczyć do bramy, bramę mi otworzyli – jeszcze wtedy ciężko było otworzyć, bo była dyskusja, dlatego że jeszcze pierwszego dnia nie było hasła, potem było hasło i odzew. Otworzyli mi bramę i po wejściu na pierwsze piętro wiedziałem już wtedy, że radiostacja jest napędzana rowerem – facet siedział na rowerze i kręcił, w ten sposób było nakręcane dynamo czy prądnica, która zasilała radiostację. Przez okno granatami unieszkodliwiłem bunkier, ponieważ bunkier nie był dokładnie zabudowany, od góry tylko, betonowy, ale okrągły, tak że udało się dobrze z góry wrzucić granaty, szkopów unieszkodliwiłem i wtedy już ulica Dzielna była otwarta (bo ulica była cała pod obstrzałem z tego bunkra). Budynek wytwórni mebli był na samym końcu, tuż przy samym bunkrze. Dlaczego – bo była na końcu (bunkier ją osłaniał) wytwórnia papierosów (czy monopol tytoniowy).

  • Ilu ludzi, Polaków, uwolniliście w tym budynku?

Nie pamiętam, ale [w budynku] było dowództwo Armii Krajowej. Było kilku, był generał „Monter”, prawdopodobnie. Nie wiem, dlatego że myśmy uwolnili, oni już wyszli, a myśmy potem tam zostali. Poza tym była osłona, dowództwo, tak że było kilka albo kilkanaście osób. Wiem, że sporo łączniczek było, sporo dziewczyn, bo potem, jak żeśmy następną akcję tego samego dnia mieli na ulicy Wolność, to wtedy dziewczyny przyszły. Wtedy był jeden, jedyny dzień w Powstanie, [kiedy] padał deszcz, z 1 na 2 sierpnia, i wtedy nam płachty przyniosły, wodę do picia.

  • Proszę opowiedzieć o akcji z 2 sierpnia.

2 sierpnia – nie pamiętam.

  • A co się działo dalej?

Mieliśmy poszczególne, różne drobne wypady i różne akcje i potem (już nie pamiętam, którego dnia 2 albo 3) była najpierw akcja „Gęsiówka”. Uwolniliśmy Żydów. Chyba 3 albo 4 sierpnia już nie pamiętam dokładnie, była akcja na Gęsiówkę. Uwolniliśmy Żydów na Gęsiówce, gdzie było około trzystu pięćdziesięciu Żydów różnych narodowości. Byli praktycznie skazani na karę śmierci. Już mieliśmy wtedy czołg, a stacjonowaliśmy w [budynku] o pięknej nazwie – „Twierdza”. „Twierdza” to była nazwa naszej szkoły na ulicy Okopowej. Piękna nazwa – „Twierdza”. Atakując z „Twierdzy”, mieliśmy już wtedy dwa czołgi zdobyte – jeden nieczynny, drugi czynny. Czołg wjechał od razu w bramę Gęsiówki, wymalowana była z boku lilijka, tak że Niemcy nie wiedzieli, kto to jedzie, myśleli, że pomoc dla nich, a myśmy wjechali, pluton pancerny Batalionu „Zośka”. „Wacek” był dowódcą czołgu, wjechał. Był przed wojną oficerem czy podoficerem. Przejechał czołgiem, a myśmy [ruszyli]z różnych stron. Atak naszego plutonu był od garbarni (była garbarnia Pfeiffera), stamtąd atakowaliśmy. Atak był bardzo szybki, bardzo krótki, dlatego że praktycznie było niewiele walk. Nawet nikt nie zginął, dlatego że Niemcy jak zorientowali się, że są atakowani, to uciekli. Do tego stopnia, że w baraku, w którym mieli stołówkę, jak myśmy wpadli, to jeszcze stała zupa gorąca na stołach.
Naturalnie Żydzi nam od razu przynieśli wodę, bo nie było co pić. Niemcy sprowadzali specjalnie dla siebie butelkowaną wodę, żeby nie pić takiej wody. Ochłodziliśmy się wodą. Żydzi się zachowywali jak małe dzieci, dlatego że byli już pewni, że zginą prawdopodobnie, byli przeznaczeni na karę śmierci, bo to była kwestia prawdopodobnie dni albo godzin, tak że [cieszyli się z oswobodzenia] dosłownie jak małe dzieci. Poza tym przez okres przebywania stale w obozach, potracili swoją świadomość, swoją siłę, swoją wiarę w siebie. Już nie wierzyli. Dosłownie cieszyli się, klękali. Natomiast była pewna grupa, [która] od razu się zorganizowała i się zameldowała, że chcą walczyć razem z nami przeciwko Niemcom. Ci Żydzi zostali podzieleni, takie mieli możliwości: albo dostać broń i walczyć wspólnie z nami albo przyjść jako pomoc do zaopatrzenia, do nas. Taka grupa się do nas [dołączyła], chyba było dziesięciu czy dwunastu, którzy się do nas dołączyli, w ten sposób, że pomagali – nosili nasze zaopatrzenie, byli członkami naszego zespołu. Częściowo uzbrojeni i nieuzbrojeni, ale się nas trzymali. Trzecia grupa, której powiedziano: „Jeżeli nie chcecie ani tak, ani tak, to macie, przebierzcie się w cywilne ubrania i łączcie się z ludnością cywilną”.

  • Czy to byli młodzi ludzie, którzy wstąpili do pana, do plutonu?

Tak. Do naszego plutonu się dziesięciu [dołączyło]. Moim zastępcą był wtedy „Halinka” – Wojtek (zapomniałem nazwiska), [który] nimi dowodził. Stosunki były idealne, bo „Halinka” potrafił tak zorganizować, że byli bardzo pożyteczni, bardzo dobrze nam się współpracowało.

  • Jak był uzbrojony pana oddział?

Dobrze. Myśmy mieli dużo broni, tak że już w czasie Powstania, w pierwszych dniach Powstania, przystąpiło do nas trochę ochotników, od razu [wszystkie plutony] się powiększały grupy, nie tylko moja, ale wszystkie i myśmy mieli dla ochotników również broń.

  • To było kilkadziesiąt osób?

Kilkadziesiąt osób. Myśmy mieli kilkanaście Stenów, mieliśmy karabiny kb, kbk, mieliśmy chyba dwa erkaemy – karabiny maszynowe, Steny no i, naturalnie, krótka broń, granaty, gammony. Gammony to były ciężkie granaty przeciwko czołgom. Nie mieliśmy PIAT-ów. PIAT-ów żeśmy w ogóle nie mieli, PIAT-y potem przyszły. Grupa, która przyszła do nas z Kampinosu [miała]. Przyszła do nas pewna grupa powstańców z Kampinosu, tam właśnie spotkałem kolegów, którzy byli w Kampinosie, z gimnazjum Reja i oni mieli PIAT-y. PIAT to były małe rakiety przeciwczołgowe.

  • Co się dalej działo w Powstaniu?

Następna akcja po Gęsiówce to była akcja „Stawki”. Na Stawkach żeśmy się umundurowali i odżywili, mieliśmy zaopatrzenie, dobrze żeśmy się zaopatrzyli i zaopatrzenie [transportowali] Żydzi, którzy byli uwolnieni z Gęsiówki, którzy byli z nami. Również byli na Stawkach i ich wyposażeniem były worki do noszenia żywności. Mieliśmy świetny chleb, który był świeży przez długi okres czasu, i pasztet w dużych puszkach, czekolada, inne jeszcze rzeczy były.

  • Jak długo panowały takie warunki?

Warunki były bardzo trudne, dlatego że myśmy stale walczyli, stale walka, stale był atak – z jednej strony, z drugiej strony. To jeszcze był okres, kiedy myśmy byli stroną atakującą, ale już z Woli zaczęli nas Niemcy bardzo wypierać. Od strony Woli, od Kercelaka, od ulicy Wolskiej (Wolska, Górczewska – nie za bardzo pamiętam) zaczęli na nas Niemcy napierać i musieliśmy się powoli wycofywać w kierunku Starego Miasta.
Następna akcja, jaką miałem, to było rozpoznanie stanowiska Niemców na „Naftusi”. To było za Cmentarzem Powązkowskim, tam były olbrzymie magazyny nafty, jeszcze inne, i tam mieliśmy mieć rozpoznanie. Poszliśmy przez Cmentarz Powązkowski. Tam żeśmy się starli z Niemcami, walka była dosyć mocna, myśmy stracili jednego żołnierza, zostałem ranny. Chciałem wtedy zostać, ponieważ byłem ranny w nogę, nie mogłem się zupełnie ruszać, więc żądałem od kolegów, żeby zostawili granaty i się wycofali. Koledzy powiedzieli, że mogą mnie najwyżej pobić, a nie zostawić. Więź braterska była tak silna, że nie było o tym mowy. Pod ręce mnie wzięli, wyciągnęli z powrotem aż do ulicy Spokojnej. Potem do naszej „Twierdzy” na Okopową. Stamtąd, mieliśmy sanitarkę, więc przez getto, przez teren Gęsiówki, bo już była oswobodzona, zawieźli mnie koledzy do szpitala Jana Bożego, co było wyjątkową historią, dlatego że trzeba było mieć kolegów i straszną więź przyjacielską – nie było możliwości, żeby każdego wieźć do szpitala i udzielić mu pomocy. Tylko grupy, które się tak strasznie trzymały jak my, zżyci przez ileś lat i przez różne [wspólne] akcje dywersyjne. To było coś wspaniałego. Przyjechał ze mną również tym samochodem (potem został zastępcą plutonu) „Medyk” (potem skończył medycynę), Jerzy Nawrotek (do dzisiejszego dnia żyje, mieszka w Koninie). Lekarz mi chciał amputować nogę, [„Medyk”] powiedział: „Po co amputować nogę? Przecież kość nie jest uszkodzona. Po co amputować?”. Nie było aparatu rentgenowskiego, żeby robić zdjęcia. Maca, maca, mówi: „Nie trzeba amputować nogi”. I w tej chwili noga mi opada, ale jakoś chodzę.

  • Przewieźli pana samochodem?

Do Jana Bożego. Ale u Jana Bożego zostawili, bo sami wrócili do akcji. W szpitalu Jana Bożego leżałem przez noc, bo szpital Jana Bożego został zbombardowany. Koledzy rano przylecieli razem z materacem, z pierwszego piętra mnie ściągnęli i zaprowadzili do szpitala na Długą, obok kościoła garnizonowego. Tam była prowizoryczna restauracja, tam spotkałem znów kolegów i tam zostałem zasypany. Szpital został zbombardowany, mnie jednego z tego szpitala wyrzuciło. Zostałem wyrzucony, ponieważ był tak silny podmuch. W tym momencie stanąłem: „Słuchajcie, musimy przejść do kościoła, bo są mocniejsze stropy”. W tym momencie rąbnęła bomba, mnie wyrzuciło, wszystkich zasypało. Jak mnie odkopali przez przypadek, to było tak, że miałem nogi w progu, a przez wysokie drzwi gruz wysypał się, tak że głowę miałem na zewnątrz a nogi w drzwiach. Odkopali mnie, zanieśli na Miodową (to nie dni a godziny są).
Przeleżałem jeden dzień na Miodowej, leżałem wieczorem. Jeszcze jak mnie zasypało – rozebrało mnie do naga. Jak mnie odkopali, to byłem nagi, zupełnie nic na mnie nie było, absolutnie nic, zupełnie goły. Miałem torbę oficerską, w której były dokumenty, kenkarta, legitymacja ze szkoły, bo wtedy już chodziłem do Technischenfachsu, to była politechnika w czasie okupacji. To wszystko zostało, zginęło, byłem zupełnie goły. Koloru byłem fioletowego, jak mnie odkopali. Stamtąd mnie przenieśli na Miodową. Na Miodowej następnego dnia łączniczka mnie znalazła, bo chodziła, szukała mnie i przyszli koledzy, powiedzieli: „Dosyć. Więcej ze szpitalami nie będziesz się zadawał. Ty, bracie, bierz karabin w rękę i bądź razem z nami, bo ktoś musi z nami stale walczyć”. Tak się moja choroba i inwalidztwo po raz pierwszy skończyło. Już wróciłem do plutonu. Naturalnie nie na wszystkie akcje byłem w stanie chodzić, bo byłem kulawy. Ale jakoś kuśtykałem, tak że tak jak mogłem, to jeszcze się doczołgiwałem i chodziłem.
  • Czy cały czas pan dowodził oddziałem?

Nie, już nie. Moim zastępcą był Wojtek „Halinka”, on dowodził oddziałem, a jego zastępcą został właśnie „Medyk”, Jerzy Nawrotek (żyje, wczoraj się z nim widziałem, wszyscy inni powymierali, nas zostało praktycznie tylko dwóch).

  • To się działo w okolicach 10 sierpnia?

Trudno powiedzieć. Coś takiego. Wróciłem z powrotem do oddziału, już w niektórych akcjach brałem udział, a w niektórych – jeżeli była akcja, że nie trzeba było biegać, wyskakiwać, tylko mogłem z pozycji klęczącej strzelać, to już walczyłem. Natomiast jak koledzy poszli na PWPW – Wytwórnię Papierów Wartościowych do walki, już były bardzo ciężkie walki, to zostałem na kwaterze, pilnowałem kwatery [i całego dobytku].

  • Gdzie się mieściła kwatera?

Na Starym Mieście, już nie pamiętam, na Freta… Nie pamiętam.

  • Jak długo stacjonowaliście jeszcze na Starym Mieście?

Chyba prawie [do] końca sierpnia, bo mieliśmy potem się przebić ze Starego Miasta do Śródmieścia. Miały iść trzy rzuty. Pierwszy rzut – miał iść Andrzej „Morro”, który dowodził grupą, zginął na Czerniakowie, drugą grupą dowodzić miał kapitan „Jan” (też nie pamiętam nazwiska), ale cała druga grupa była, w zasadzie, w najlepszym stanie. Myśmy wszyscy byli – nie było prawie ani jednego, który nie byłby ranny, wszyscy byli lżej albo ciężej ranni. Jak nie w nogę, to w rękę, w głowę, w każdym razie każdy już opatrzony był. Drugi rzut zginął cały na Bielańskiej. Był przerzut z Bielańskiej przez Ogród Saski na ulicę Królewską, tam miał być odwet, więc pierwsza grupa przeszła, nocowała, noc przesiedzieli w Ogrodzie Saskim. Na drugi dzień dopiero wyszli na Królewską. Druga grupa zginęła cała. Dlaczego: dlatego, że przebicie miało się zacząć chyba o godzinie dziesiątej wieczorem. Z jakichś powodów, nie pamiętam już jakich, był odwlekany i pierwsza grupa wyszła gdzieś o wpół do pierwszej czy o pierwszej, a drugi rzut jak miał iść, już się zrobiło zupełnie widno. I trzecia grupa, wszyscy zginęli. Myśmy się wycofali i potem na Długiej weszliśmy kanałami. Weszliśmy wieczorem, a chyba w południe następnego dnia wyszliśmy na rogu Wareckiej i Nowego Światu.

  • Jak dalej potoczyły się pana losy?

Dalej stamtąd żeśmy przeszli na ulicę Marszałkowską róg Złotej, [gdzie] był sklep mebli pana Skarżyńskiego. Nazwisko pamiętam, dlatego że to był ojciec mojego przyjaciela, Jurka Skarżyńskiego. Tam żeśmy przesiedzieli, odpoczywali dzień albo dwa dni – może trzy dni – w każdym razie to był dla nas odpoczynek. [Doszliśmy] do Śródmieścia po ciężkich walkach, po stałym walczeniu. Ale tu się zaczynało bombardowanie – tak zwane „krowy” albo „szafy”, bo zanim spadło kilka pocisków, to był do tego wielki hałas, skrzypienie. To już zaczęło się w Śródmieściu. Myśmy siedzieli na Złotej dwa czy trzy dni i przyszedł twórca, który ułożył „Marsz Mokotowa”. Ponieważ w składzie mebli był fortepian, to do nas przyszedł i grał nam, po raz pierwszy słyszeliśmy „Marsz Mokotowa”. To dla nas było wielkie święto, po ciężkich walkach, po zmaganiach się. Stąd poszliśmy potem w Aleje Ujazdowskie, tam był pałacyk. Jak się teraz dowiedziałem od kolegi „Śwista”, sekretarza batalionu „Zośka”, powiedział mi, że to była ambasada bułgarska. [W pałacyku] żeśmy przenocowali jedną noc i przez plac Trzech Krzyży i wykopem Książęcą w dół żeśmy szli na Powiśle. To chyba było któregoś dnia września – nie pamiętam, nie prowadziłem kroniki. W plutonie były dwie kobiety, które prowadziły kronikę, ale niestety, zginęły, tak że to nie utrzymało się.
Stamtąd zeszliśmy na Powiśle. Na początku żeśmy mieli budynek ZUS – to było na Książęcej po prawej stronie, potem na końcu żeśmy przeszli do budynku (tam bez przerwy walki już były, Niemcy nas bardzo naciskali) na Okrąg 2. Tam były największe walki, najkrwawsze, najcięższe. Praktycznie z okienek piwnic żeśmy walczyli i już nie atakowaliśmy, ale żeśmy odpierali ataki Niemców. Niemcy nas zaczęli atakować „Goliatami”. „Goliat” to był malutki czołg napędzany elektrycznie, ale z tyłu miał kabel, był prowadzony kablem, więc sztuka polegała na tym, że ktoś jeszcze mógł wyskoczyć z taką łopatką (siekiery nie było, ale łopatki mieliśmy) i łopatką jak się udało odciąć kabel, to czołg był już praktycznie unieruchomiony. Było parę unieruchomionych, ale jeden chyba dojechał i dużo szkody zrobił. Walcząc, żeśmy się stale wycofywali. Każdego dnia było coraz gorzej, bo już nie było zupełnie ani wody, ani co jeść. Była pompa ręczna, to Niemcy tę pompę namierzyli i ostrzeliwali z granatników. Niemcy napierali, żeśmy się bronili.
Kiedy byliśmy na Wilanowskiej, przyszedł desant berlingowców, wylądowali u nas berlingowcy. Przyszedł pierwszy rzut berlingowców, więc żeśmy się ucieszyli, dlatego że mieli zaopatrzenie, mieli broń. Niestety zaopatrzenie, jakie mieli było bardzo skromne na warunki walk miejskich. Przede wszystkim przynieśli rusznice przeciwpancerne. Rusznica przeciwpancerna – broń rosyjska do zwalczania czołgów, do zwalczania „Goliatów”. Ale mieli siedem czy osiem naboi do tej rusznicy, to niewielka pociecha. Poza tym amunicji mieli tylko tyle, co mieli na sobie. Mieli po raz pierwszy pepesze i karabiny mieli, ale zapas amunicji mieli bardzo mały i zaopatrzenie w żywność też było bardzo małe. Mieli dostać pomoc. Ta pomoc nie nadeszła. Byłem blisko z dowódcą, gdzie była radiostacja. Dowódca prosił stale o pomoc. Odpowiedź była, że czekają na odpowiedź od Stalina i stale Stalin nie miał czasu dać odpowiedzi, żeby przyszła pomoc. Tak że żaden następny rzut już nie przyszedł. Kilka osób z naszej grupy, bardzo ciężko rannych, berlingowcy na drzwiach zanieśli, bo nie było nawet noszy, na łodzie, które przypłynęły i łodziami ich odprawili na drugą stronę, na Saską Kępę. Niestety wylądowali ci koledzy – bo teraz z nimi rozmawiałem, dwóch znalazłem – w szpitalu, ale po szpitalu od razu wylądowali w Otwocku w UB i potem „na białe niedźwiedzie”. Pomoc nigdy nie przyszła. Dowódcą grupy żołnierzy, gdzie z nimi byłem, był Polak, który długie lata spędził w Rosji. Był w stopniu podporucznika czy porucznika i kierował artylerią zza Wisły, która miała nam pomagać ostrzeliwać. Głównie było ostrzeliwanie Uniwersytetu Warszawskiego, bo byliśmy najbliżej. Z uniwersytetu, który był na pochylni, nadawał. Byli w lepszej pozycji, [lepiej] położeni i zadali olbrzymie straty. Kierował ogniem. To były katiusze. Nasz punkt obserwacyjny był adin o siedem – jeden zero siedem. Pamiętam, jak krzyczał: „Dawaj ogien, dawaj ogien!” – i podawał jeden zero siedem. (Są takie rzeczy, które pamiętam, utrwaliły się).
Stamtąd potem Niemcy nas zaczęli przyciskać zupełnie już do Wisły. Byłem już tak zmęczony, nie wiem, co się stało, na chwilę żeśmy zeszli do piwnicy i usnąłem. Jak długo spałem – nie wiem, w każdym razie, jak się obudziłem (może to trwało pięć minut, może piętnaście) nikogo nie ma, słyszę w drugiej piwnicy Niemcy przez okno rzucają granaty. W piwnicy było jedno okienko w kierunku Wisły, malutkie. Przez okienko, kulawy, wyskoczyłem i zobaczyłem, że już na ulicy są Ukraińcy. Myśmy nazywali ich Ukraińcy, ale to była, Kamińskiego, zdaje się Russkaja Oswoboditielnaja [Narodnaja] Armia. Oni nas już wtedy zgarnęli. Oprócz mnie byli jeszcze moi koledzy z plutonu. Dzień przed tym czy rano tego dnia odszedł „Radosław” dowódca zgrupowania i kilka osób z nim poszło małymi kanałami na Mokotów czy do Śródmieścia, już nie pamiętam, w każdym razie jakoś się stamtąd wydostali. Nas zgarnęli. Miałem spodnie feldżandarmerii, dlatego że jak byłem ranny, to mi [ubranie] stare pocięli. Panterkę na sobie miałem, pod panterką czerwony sweterek. Zdążyłem panterkę zrzucić, bo prawdopodobnie od razu by mnie zastrzelili, na miejscu. Zaczęli rozdzielać nas na powstańców i cywilów. Powiedziałem: „Nikt, w naszej grupie absolutnie nie ma powstańców, łączcie się z cywilami, idziemy wszyscy jako cywile”. I żeśmy poszli jako cywile. Z berlingowców – byli umundurowani, to ich oddzielili.
Zaprowadzili nas stamtąd najpierw w aleję Szucha. Kulawi, ale jakoś żeśmy dowlekli się. W alei Szucha znów zaczęli segregować i rozdzielać – cywili i wojsko. Wojsko zostało praktycznie tylko i wyłącznie berlingowcy. Wszyscy inni, akowcy, byli razem, łącznie z cywilami. Panterkę zdjąłem, ale jeszcze miałem stare spodnie feldżandarmerii ze Stawek. Po jakimś czasie żeśmy przeszli pieszo z alei Szucha na plac Narutowicza. Na placu Narutowicza przy domu akademickim była siedziba feldżandarmerii, tam nas zaprowadzili. Żeśmy siedzieli znów kilka godzin. Chodzili między ludźmi, wybierali. Jakoś na szczęście nikogo nie wyciągnęli. Ja tylko siedziałem stale pod przykryciem różnych babek, które moje spodnie okrywały swoimi dużymi spódnicami. Stamtąd po jakimś czasie znów przeszliśmy na Dworzec Zachodni. Przeprowadzili nas na Dworzec Zachodni i z Dworca Zachodniego pociąg stanął w Piastowie po drodze. Chciałem koniecznie, żeby cała moja grupa, bo nas wtedy było jeszcze siedem czy osiem osób, żebyśmy tą grupą wyszli w Piastowie i uciekli. Niestety, nie chcieli, nie puścili. Mówią: „Nie, dowódcą jesteś. Nie wychodzimy”. Żeśmy zajechali do Pruszkowa do obozu.
W Pruszkowie – wielkie szczęście. Wychodzimy z pociągu w Pruszkowie, chodziłem do Reja – wychodzi (były sanitariuszki, ale te, które znały język niemiecki, pomagały Niemcom w odprowadzaniu chorych) dziewczynka w swetrze niebieskim, z ciemnoniebieskim pasem na piersiach i mówię: „Słuchaj, skąd zwinęłaś ten sweter? To jest drużyna hokejowa od Reja, Tak?”. – „To ty jesteś od Reja?”. – „Tak”. – „To kładźcie się. Wszyscy się kładźcie, nigdzie się nie ruszajcie”. Myśmy się położyli pod murem, z tego pociągu, ona z koleżankami przyszła i zaniosły nas do baraku numer 2. Przyniosła mi wieczorem jakieś papierowe spodnie, tak żeby te spodnie wsadzić pod matę, a te papierowe założyć. Cała moja grupa była w baraku numer 2.
Znałem dobrze język niemiecki. Przyszedł lekarz niemiecki rano i zaczął segregować ludzi, więc mówię mu: „Tu wszyscy jesteśmy strasznie chorzy, strasznie ciężko. Pan zobaczy – przeszedłem kanałami, mam gangrenę w nogach, nogą ruszać nie mogę, sparaliżowany. Ten ma już gangrenę, a tamten ma tyfus”. [Lekarz krzyknął]: „Wszystkich wywieźć stąd!”. Załadowali nas na furkę i wywieźli nas do szpitala do Pruszkowa. Niestety, szpital w Pruszkowie był bardzo dobry na trzydzieści, czterdzieści osób, ale nie kilkaset, a już było kilkaset czy tysiąc ludzi w szpitalu, pokotem. Ponieważ myśmy byli w takim stanie, że robaki w ranach były, więc nas z grubsza opatrzyli i mówią: „Zwijajcie się”. W tym momencie stali, była grupa chłopców, chłopcy w wieku dziesięć – dwanaście, może trzynaście lat, którzy przychodzili po to, co trzeba załatwić, co potrzeba, dokąd kartka, list, co potrzebujemy. Miałem przyjaciela w Podkowie Leśnej i mówię: „Synu, potrzebuję, masz tutaj adres, nawet niedokładny adres, a nazwisko – w którym miejscu mniej więcej mu wytłumaczyłem – potrzebuję kapelusz albo czapkę, płaszcz i laskę”, żeby ubrać się, żebym nie wyglądał jak powstaniec. Chłopiec wziął, za godzinę przywiózł co prosiłem, ale mówi: „Sam pan nie pojedzie, ja pana muszę odprowadzić do EKD”. Odprowadził mnie do EKD, idzie do motorowego i mówi: „Panie motorowy, on jest trefny”. Chłopaczek siedem – osiem, może dziesięć lat. „On jest trefny, pan rozumie, panie motorowy? On jest trefny”. – „Tak jest, rozumiem synu kochany”. Do Podkowy Leśnej głównej nie dojechałem, dlatego że dawali sobie światła, migali motorowi i wysadził mnie pomiędzy stacjami. [W Podkowie na stacji była łapanka]. Pomiędzy stacjami pociąg zatrzymał, z nasypu się jakoś wygramoliłem i na piechotę doszedłem tam, gdzie potrzebowałem iść. […]. Na drugi czy trzeci dzień zgłosiłem się do Milanówka, bo w Milanówku już zaczął urzędować szpital. Tam spotkałem już niektórych kolegów, między innymi swojego zastępcę, „Halinkę”. „Halinka” już tam urzędował, ranny, poharatany, ale już w szpitalu urzędował, tak że mi trochę koledzy pomogli. Dostałem żołd, chyba dwadzieścia dolarów, co było wielkim szczęściem, bo [byłem] bosy i goły. Tak się moja pierwsza faza Powstania skończyła.

  • Jak wyglądało życie codzienne? Mówił pan, że początkowo był świeży chleb. Jak było potem?

Potem nie było nic. Jak żeśmy przyszli do Śródmieścia, myśmy mieli własne zaopatrzenie. Żydzi przynieśli razem z nami kanałami, w workach jeszcze, zaopatrzenie. Czyli w Śródmieściu na razie mieliśmy. Jeszcze miałem w panterce czekoladę, batony czekoladowe. Tego typu jedzenie było robione specjalnie dla lotników. Batony czekoladowe były z kofeiną prawdopodobnie, z czymś, po to żeby utrzymać ich w trzeźwości, żeby wspomagać organizm. Mieliśmy jeszcze to po kieszeniach, jeszcze mieliśmy konserwy, trochę chleba, ale to się wszystko skończyło.
W Śródmieściu nie mieli jedzenia. Różnie to było, ale głównym pożywieniem był jęczmień od Haberbuscha i Schielego, który nazywali zupa „pluj” i to gotowali. Myśmy też to próbowali, ale nie musieliśmy, bo jeszcze byliśmy… Jak przyszliśmy na Czerniaków, to było coraz gorzej, bo to się szybko skończyło i tam już jedzenie było prawie żadne. Woda była. Psy się pozjadało, tak że psa jadłem, bardzo smaczny, nie można narzekać. Dobrze smakował. Co tylko było, co tylko się ruszało, to można było, próbowało się jeść wszystko, ale praktycznie już jedzenia żadnego nie mieliśmy.

  • Czy czytaliście prasę powstańczą?

Powstańcza prasa była tylko i wyłącznie w Śródmieściu. Ani na Woli, ani na Starym Mieście żadnej prasy nie było. Tak samo na Powiślu – nie było prasy. Jedyny okres normalny, spokojny, uważaliśmy, że to w ogóle luksusowe, spokojne życie, to był w Śródmieściu – w porównaniu z tym, co myśmy przeszli na Woli, na Starym Mieście i potem to, co nas spotkało na Czerniakowie. Innego rodzaju walki były, to była walka wręcz. To nie było tak jak tutaj. Mieli barykady, zza barykad się bronili. Niemcy atakowali, oni się bronili. A myśmy byli stale odpychani i stale próbowaliśmy atakować. Inne warunki walki mieliśmy.

  • Czy miał pan broń przez całe Powstanie?

Cały czas. Nawet w szpitalu, co nie wolno było, też z bronią. Koledzy mówili: „Ty się z »Visią« nie rozstawaj, ze swoją kochanką!”. Z tym że już nie miałem długiej broni, ale zawsze duży pistolet.

  • Czy mieliście dostęp do informacji przekazywanych przez radio?

Myśmy mieli informacje, dostawaliśmy biuletyny, ale to wszystko było bardzo [niewiele] W Śródmieściu to było zorganizowane. Myśmy dostawali tylko jak gdyby kolportaż, informacje tylko. Też mieliśmy informacje, ale to nie było tego typu jak w Śródmieściu. W Śródmieściu był luksus w porównaniu z tym, co myśmy przeszli.

  • Czy uczestniczyliście w mszach świętych? Czy spotkał się pan z sytuacjami, że były śluby w czasie Powstania?

Tak. Jak była msza, to myśmy [uczestniczyli]. Ale to było w Śródmieściu. Myśmy mieli kapelana, ojca Pawła, to był zakonnik (chyba umarł, nie uratował się, już nie pamiętam). Imię pamiętam – ojciec Paweł.

  • Nie pamięta pan nazwiska?

Nie. Ale to jest w książkach Batalionu „Zośka”. Na pewno dokładnie pamiętają, na pewno opisane jest wszystko.

  • Co się działo z panem po Powstaniu?

Po Powstaniu było bardzo różnie. Po Powstaniu wylądowałem w Podkowie Leśnej. Tuż po Powstaniu próbowałem przyjść jeszcze na miejsca, bo przyjeżdżały różne kobiety, żony albo przyjaciółki, albo koleżanki chłopców. Żeśmy próbowali tam jechać, odnaleźć zwłoki jeszcze. To był styczeń 1945 roku, więc jeszcze był bardzo duży mróz, zamarznięte, tak że byłem na Czerniakowie, to jeszcze leżały trupy. Zgarbiony berlingowiec leżał jeszcze z pepeszą pod ścianą, zamarznięty. Zwyczajnie zamarznięty. Próbowaliśmy odnaleźć różnych kolegów. Nikogo, niestety, nie mogliśmy zidentyfikować.
Potem, chyba pod koniec stycznia albo w lutym, był pogrzeb zbiorowy sześciu kolegów ze szpitala przy ulicy Długiej, przy kościele garnizonowym, gdzie byłem zasypany i gdzie mnie wyrzuciło, gdzie uratowałem się przez to, że stałem. Sześć trumien było w kościele świętego Krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Ponieważ był tam „Igo”, kolega, poszedłem na mszę. Strasznie wymizerowany, bidny, strasznie wykończony. Wtem przychodzi do mnie koleżanka, bierze mnie za rękę i blednie. Mówię: „Co chcesz ode mnie? Co ty? Nie poznajesz mnie?”. – prowadzi mnie do trumien. Było sześć trumien. Na jednej z trumien jest moje imię, nazwisko, data urodzenia, imię ojca. Wszystko. Jak mnie zasypało, rozebrało do naga, torbę oficerską miałem, skórzaną torbę, [która] została, to prawdopodobnie przy ekshumacji dołączyli dokumenty do kogoś innego. Dokumenty potem, bo stamtąd się zgłosiłem do Czerwonego Krzyża na Piusa, wszystkie dokumenty otrzymałem, tak że mam do dzisiejszego dnia. Kenkartę, dokumenty wszystkie nadpalone, które tam były, mam do dzisiejszego dnia.
  • Czy miał pan przez cały okres Powstania kontakt z rodziną?

Nie, nie miałem żadnego kontaktu, dlatego że przed Powstaniem, jeszcze jak byłem zmobilizowany, to już nie miałem możliwości ruszenia się, a potem ani ze Starego Miasta, ani z Woli nie miałem żadnego kontaktu. Mój ojciec przed Powstaniem wyjechał poza Warszawę, matka została na Ochocie. Matkę zabrali z Ochoty na Zieleniak. Zupełnie cudem, przypadkiem, dlatego że naprzeciwko naszego domu, gdzie mieszkaliśmy, mieszkał znajomy, z którym się przyjaźniliśmy, inżynier Radłowski, który skończył politechnikę w Monachium. W momencie kiedy ich zabrali razem na Zieleniak i Ukraińcy ich chcieli mordować, przyszedł oficer niemiecki. [Pan Radłowski] skończył przed wojną politechnikę w Monachium, więc do tego oficera niemieckiego „wyskoczył”. Mówi: „Skończyłem studia w Niemczech i takiej hołoty nie widziałem! Skąd żeście takiej hołoty nabrali?”. – „Skąd tak płynnie mówisz?”. – „Tak, bo ja jestem diplom inżynierem – taki tytuł w Niemczech – z Monachium”. Zatrzymał egzekucję na „Zieleniaku”, zginął gdzieś. [Radłowski] musiał podać datę, kiedy skończył studia, jak to się odbyło – wszystko podał. Oficer niemiecki wrócił (był w stopniu majora – wysokim stopniu) za godzinę czy za jakiś czas i mówi: Entschuldigung, przepraszam cię, dyplom inżynierii [niezrozumiałe]”. – „Ale tu moja żona” – mówi, [pokazując] na moją matkę. Zabrał moją matkę. Wywieźli ich do Niemiec na roboty. Ponieważ był inżynierem, to od razu go wywieźli do Niemiec i dali mu pracę na kolei. Od razu inżynier na kolei. Matkę gdzieś zatrudnili też. Tylko matka na Zieleniaku zdążyła – miała jeden pierścionek czy dwa, to zaszyła w mankiet od spodni, a on matce pomógł biżuterię schować we włosy. Jak wyjechali – ludzie różnie kombinowali – w Niemczech matka za biżuterię dostała od lekarza [zaświadczenie], że się do żadnej pracy nie nadaje i odesłali ją do Generalnej Guberni. Jego urządzili, dali do pracy, wysłali od razu, jako inspektora na kolej do Krakowa. Przyjechał do Krakowa, to pierwsze – czapkę kolejową rzucił do śmieci, potem poszedł wypruł diament z mankietu, już się zaczął urządzać. To był rok 1945, to już tuż przed wkroczeniem Sowietów.

  • Kiedy pan się spotkał z rodziną?

Z matką spotkałem się w momencie, kiedy Rosjanie przekroczyli Wisłę i atakowali Grójec, bo z Podkowy Leśnej pojechałem do Grójca, bo się dowiedziałem drogą okrężną (już nie pamiętam jak) – czy przypuszczałem – że matka dostała się do Grójca. Pojechałem [do Grójca], bo tam matka miała daleką, daleką kuzynkę, a ja to miejsce znałem, ponieważ byłem spalony w czasie Powstania po aresztowaniu „Korsaka” i całej „grupy czterech”. To był „Korsak”, „Konrad”, „Irys”… byli aresztowani. Wtedy musiałem się zgubić i zgubiłem się właśnie w Grójcu. Najpierw do partyzantki mnie chcieli, a potem mówią: „Możesz gdzieś się zamelinować, bo wolelibyśmy, żebyś daleko nie odjeżdżał”. Tamten facet miał zakład ślusarsko-kowalski i miał lokomobile, więc jako operator lokomobili jeździłem od majątku do majątku i żeśmy młócili zboże. Było bardzo dobrze, bo nie byłem w jednym miejscu, tylko mogłem się przenosić, więc nie podpadałem zupełnie. Przypuszczałem, że tam jest matka. Wtedy kolejka EKD dochodziła chyba z Grodziska i z Milanówka tylko do Pruszkowa i stamtąd można było jechać do Piaseczna wozem konnym. Z Piaseczna chodziła kolejka na Grójec i na Nowe Miasto i tą kolejką dojechałem i spotkałem matkę. Jak przyjechałem do Grójca, to akurat wchodzili Rosjanie. Atakowali. Nie było żadnej wiadomości, nie było radia, więc zupełnie przypadkowo się tak złożyło, że tego dnia właśnie wchodzą, atakują Rosjanie. Tam spotkałem matkę. To właśnie był dzień, kiedy [Rosjanie] wchodzili, to był styczeń. […].

  • Kiedy się zobaczyliście z ojcem?

Z ojcem się zobaczyłem dosyć późno, dlatego że ojciec wyjechał i wtedy nie miał możliwości powrotu. Stamtąd, już nie pamiętam dlaczego, pojechałem do Piotrkowa Trybunalskiego. W Piotrkowie Trybunalskim mnie znów wzięli do wojska. Od razu mnie złapali i wzięli do wojska, bo łapali Rosjanie na ulicach ludzi do RKU, [tak] to się nazywało. Co to znaczyło, nawet nie wiem. Ale miałem szczęście, dlatego że tego dnia, kiedy miałem iść do RKU, spotkałem księdza, który był wtedy dziekanem II Armii Polskiej – ksiądz Żebrowski, imienia nie pamiętam, którego znaliśmy przedtem. To jest bardzo skomplikowana sprawa, jego brat rodzony był przyjacielem mojego kolegi. Spotkaliśmy Żebrowskiego. Mówię, że mam już przydział do wojska i mnie RKU czeka. Mówi: „Czekaj, ja ci zaraz to załatwię”. Poszliśmy z nim do RKU i dał mi skierowanie do Włoch pod Warszawą, do generalnego dziekana wojsk polskich, księdza pułkownika Warchałowskiego, więc lepszego wyjścia nie mogło [być]. A cała obsługa u księdza Żebrowskiego, to było AK, które się zadekowało. To było albo AK, albo Bataliony Chłopskie, bo to byli również potem akowcy. Więc on od razu mi to w ten sposób załatwił i dostałem rozkaz wyjazdu do Włoch pod Warszawą, czyli nie można było trafić lepiej.
Dlaczego tego potrzebował – bo pułkownik potrzebował kierowcy, który go będzie woził samochodem. Naturalnie takiego, który potrafi grać w brydża i potrafi służyć do mszy. Wszystkie te warunki spełniałem, dlatego zostałem jego sekretarzem, adiutantem, służącym do mszy. On już miał trzech pomagierów, ksiądz, właśnie dwóch było z AK a jeden był z Batalionów Chłopskich. Tak w wojsku przesiedziałem, byłem do września czy października. Potem wyszedł rozkaz, że ci, co mają zaliczone pół dyplomu na Politechnice Warszawskiej, czy w ogóle na wyższej uczelni, to ci mogą być z wojska zdemobilizowani. Wtedy skorzystałem z tego, ponieważ w czasie okupacji zaliczyłem sobie pół dyplomu na Politechnice Warszawskiej.
Z wojska mnie zdemobilizowali i zacząłem studiować. Długo nie studiowałem, dlatego że miałem, chyba po miesiącu czy po dwóch, łomot do drzwi o trzeciej rano i zabrali mnie na Cyryla i Metodego. Najpierw się zaczęło od tego, że jestem akowcem, bandytą i „andersowcem”, „wyznawcą” Andersa – wszystko, co było najgorsze. Mówią, że wszystko o mnie wiedzą, ale możliwość jest taka, że jeżeli się zgodzę na współpracę, na donoszenie na kolegów, czyli bycie kapusiem, to wtedy jakoś się uda. Powiedziałem, że wszystko mogę, ale się na tym nie znam – „Pociechy ze mnie mieć nie będziecie, bo jestem na to za głupi i się do tego nie nadaję”. Były wysokie kaloryfery z rurą, to mnie ręce założyli kajdankami i od tyłu mnie załatwiali – leli jak cholera. Najpierw było grzecznie, potem się zmieniało, bo to trwało chyba ze trzy tygodnie, dyskusje trwały. Było raz łagodniej, raz gorzej, jakoś nie złamałem się. Nie dałem się złamać, nic nie pomogło. Mordę zbili za każdym razem, zęby powybijali i potem mnie wyrzucili na zbity łeb. Poszedłem znów na studia, ale już posiniaczony. Za kilka dni zostałem wezwany do dziekana czy do rektora, już nie pamiętam. Wiem, że po drodze spotkałem profesora Łysakowskiego, którego bardzo dobrze nazwisko pamiętam, dlatego że był już wtedy chyba rektorem albo dziekanem, ale przedtem był asystentem profesora i zawsze rysunki poprawiał w ten sposób, że miał ołówek 7 czy 9H i rysunek jak [sprawdzał], to ołówkiem przecinał i wszystkie rysunki trzeba było od nowa robić.
Po skreśleniu mnie z listy studentów na Politechnice Warszawskiej na szczęście nie zabrano mi indeksu, więc mając indeks, pojechałem do Łodzi, bo już była otwarta również Politechnika. Rektorem Politechniki był profesor Muszyński chyba. Nie pokazując indeksu, zacząłem jak gdyby na nowo. Powiedzieli: „Nie pokazuj indeksu, bo wtedy mogą dochodzić dlaczego, co się stało, że raptem cię wywalili czyś ty uciekł z Politechniki w Warszawie”, więc na nowo zacząłem studia. Długo też mi się nie udało, bo zaczęli znów sprawdzać studentów i chyba po kilku miesiącach znowu mnie do UB złapali. Dłuższa dyskusja, po mordzie, w każdym razie na nic się nie zgodziłem, absolutnie żadnej dyskusji, żadnej współpracy i do niczego się zupełnie nie przyznałem. Powiedziałem, że byłem cywilem, mówię: „Z nikim się nie zadawałem, a po Powstaniu byłem ranny…”. – „A, byłeś ranny?”. – „Tak, ale to odłamkami”. Bujałem jak mogłem.
Wróciłem z powrotem do Warszawy. Znów miałem przerwę, znów trochę studiowałem, znów mnie zwalniali, bo stale dyskusje, koniecznie chcieli zrobić ze mnie kapusia. Dlaczego kapusia, na indeks mnie wzięli – ponieważ jak służyłem sześć miesięcy w wojsku ludowym, u księdza na plebanii, czyli – jak mówię – w duszpasterstwie, duszpasterstwo podlegało Gławnomu Uprawlieniju. Gławnoje Uprawlienije to była Służba Polityczno-Wychowawcza. Więc już byłem na indeksie albo zaufanych, albo wrogich – nie wiem. Tak że byłem długi czas pod obserwacją. Ale jakoś w końcu, długo to trwało, siedem lat trwało, ale Politechnikę w końcu skończyłem, dyplom zrobiłem. Byłem bardzo uparty.
W międzyczasie różnych rzeczy próbowałem, różnych rzeczy się imałem. Miałem warsztat na Okopowej, potem różnych prac się imałem. Na ogół nie miałem szczęścia, tak że w końcu wylądowałem w budownictwie jako kierownik bazy transportowej. Potem bazy się skończyły, pracowałem w przedsiębiorstwach budowy sieci kopalń odkrywkowych, więc wyniosłem się na kopalnię siarki koło Sandomierza, [gdzie] pracowałem chyba rok czy dwa lata. W końcu wróciłem i znów, ponieważ miałem kolegów partyjnych, byli mocniejsi, a w końcu jednak było to na zasadzie przyjaźni, mówią: „Mieciu, my ciebie urządzimy” i zostałem głównym mechanikiem Warszawskiej Fabryki Mydła i Kosmetyków. Jestem dobrym inżynierem, więc byłem głównym mechanikiem. Bardzo dobrze mi się tam pracowało, bardzo dobra praca była, bardzo dobrze mi się powodziło do momentu, kiedy zaczęli wyrzucać Żydów. Dyrektorem był Żyd i naczelny inżynier był również Żydem. Wyrzucili obydwu z fabryki, z pracy i na dyrektora przyszedł towarzysz Kominiak. Był szefem UB w Łodzi, a potem był inspektorem od spraw przemysłu w Komitecie Centralnym. Mnie zrobili pełniącym obowiązki naczelnego inżyniera. Miałem stale trudności, bo cokolwiek było w fabryce źle, to zawsze była moja wina. Obojętnie, co by się nie stało. Ponieważ pan Kominiak zobaczył – miał jeden mały problem – był nie bardzo piśmienny i czytelny, miał z tym pewne problemy. Ale byłem uczciwy człowiek, uczciwie pracowałem, więc mu pomagałem. Pisałem za niego wszystko, tłumaczyłem.
Potem była współpraca z fabryką niemiecką, tak że musiał kogoś brać za tłumacza. Do Niemiec mnie woził, byłem znów szczęśliwy, zadowolony, dobrze mi się powodziło. Bardzo dobrze (i pełniłem obowiązki naczelnego inżyniera). Mówi: „Towarzyszu, dzisiaj podpiszecie, jutro będziecie dyrektorem”. Mówię: „Panie, mój ojciec się w grobie przewróci. Daj pan mnie święty spokój z partią, ja się na partiach żadnych, na polityce się nie wyznaję”. Udało mi się. Tak długo mi się udało, dopóki się nie zorientował, że naprawdę mam inne poglądy na świat i że mam rodzinę w Ameryce. W tym momencie się już wszystko przewróciło, od razu o sto osiemdziesiąt stopni. „To wy mnie taki nie taki oszukujecie!” – już taka dyskusja ubowska od razu. […]. Tak że musiałem się zgubić stamtąd z pracy. Żeby żyć poszedłem do Spółdzielni Inwalidów „Świt”, [gdzie] zacząłem pracować. Uczciwie pracowałem.

  • Który to był rok?

1966 albo 1967. To akurat z Gomułką były wszystkie historie. Wtedy wylądowałem w Spółdzielni Inwalidów „Świt”. A moja żona, ponieważ miała dwóch braci i siostrę w Stanach Zjednoczonych (i była w Stanach Zjednoczonych w międzyczasie, udało jej się jechać na trzy miesiące), mówi: „Słuchaj, musimy się stąd w jakiś sposób zgubić”. Różnymi sposobami próbowałem dostać paszport, ale było to prawie że niemożliwe, aż zupełnie przypadkiem mój syn, bardzo zdolny, też go wyrzucali ze szkoły, dlatego że niestety był „źle” wychowany przez ojca, tak że w końcu wylądował [w szkole] na Mokotowie, gdzie była 1. Warszawska Drużyna Harcerska. […]. Wygrał dwie olimpiady. Właściwie trzy, bo pierwsze miejsce miał w olimpiadzie fizycznej, ogólnopolskiej, drugie miejsce w ogólnopolskiej matematycznej i szóste w łacińskiej. W związku z tym dostał się na uczelnię bez egzaminu. Wtedy w UB wystałem na Koszykowej, wyprosiłem, że mój syn ma pięć miesięcy wakacji, bo nie musi zdawać egzaminów do żadnej szkoły, w Ameryce ma rodzinę, chce odwiedzić. Mówią: „Chcecie uciec!”. Mówię: „Nie chcę uciec, ja wiem, ile studia kosztują w Ameryce! Tu ma za darmo studia, bez egzaminu, bez niczego, bez żadnych punktów”. – „No, to wam damy paszport”. Ale to po iluś wizytach. W końcu dostaliśmy paszport ja i syn, z tym że za trzy miesiące mieliśmy z powrotem wrócić. „A żona niech broń Boże nie składa podania o paszport”. Dobrze, myśmy pojechali. Syn się dostał od razu na MIT – Massachussetts Institute of Technology. Dostał się, dostał pełne stypendium. Chciałem wrócić, a wszyscy mówią: „Słuchaj, jedyne dziesięć tysięcy i się dostaje. A dwadzieścia tysięcy – dostaje stypendium, to ty byś był idiotą jakbyś do Polski Ludowej wrócił”. Nie wróciłem, ale żona została tutaj. Mieliśmy domek jednorodzinny, który ciężko wypracowałem, na Sadybie. Sprzedała domek za tysiąc dolarów i za te tysiąc dolarów (wpłaciła jakiemuś facetowi, dostała kontakt do jakiegoś faceta) dostała paszport na trzy tygodnie do Austrii, gdzie podkładką była bardzo bogata kuzynka z Austrii. To miliarderka była, chora na raka, za trzy dni miała umrzeć i żona musiała natychmiast jechać, żeby cały majątek zabrać i przywieźć do Polski, żeby nie został w Austrii. Na takie numery szli. Podkładka podpisana przez lekarza i policjanta, przez policję w Austrii. Jej podpis potwierdzili i na tej podstawie dostała (z załącznikiem naturalnie, tysiąc dolarów) paszport i wyjechała do Wiednia. Z Wiednia w samolot i przyleciała do Stanów Zjednoczonych. Syn skończył MIT, potem zrobił doktorat w Harvardzie, teraz jest profesorem w Stanford University.
  • Proszę opowiedzieć jeszcze o bracie.

Brat najmłodszy – przed wybuchem Powstania przyjechałem, miałem piękny rower firmy „Jarząbek”, chromowany cały i na tym rowerze przyjechałem do kolegi w Aleje Jerozolimskie pod numer 101 przy Żelaznej. Stamtąd już poszedłem na zgrupowanie. Telefony działały i brat, ten najmłodszy, mówi: „Jak tyś tam mógł zostawić rower?!”. Potem po ten rower przyjechał w dniu Powstania. Jak przyjechał po rower w dniu Powstania, to już do domu nie wrócił, roweru nie zabrał, tylko już się zaczął atak na Urząd Skarbowy (jest Urząd Skarbowy na rogu Starynkiewicza i Nowogrodzkiej). Tam się dostał, został łącznikiem, potem dali mu karabin, walczył, tak że całe Powstanie przeszedł najmłodszy brat i stamtąd po Powstaniu wywieźli go do obozu jenieckiego jako jeńca wojennego. Czternaście może miał lat. Stworzyli obóz jeniecki. Ponieważ Międzynarodowy Czerwony Krzyż zorientował się, że są tego typu jeńcy, to nie są jeńcy a dzieci, i dla nich stworzyli specjalny obóz jeniecki, dla czterdziestu dziewięciu. Opiekował się nimi Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Warunki mieli takie, dzięki Czerwonemu Krzyżowi, że ci wachmani, którzy ich pilnowali, chodzili, prosili się o papierosy, o kawę. [Więcej w książce najmłodsi żołnierze w Powstaniu Warszawskim].

  • Co się potem działo z bratem?

Potem, po powrocie z obozu z Niemiec, z obozu jenieckiego, wplątał się do WiN-u i potem wylądował w Jaworznie. Drugi brat był w „Baszcie”, też na szczęście przeżył Powstanie (średni [brat]), wylądował w obozie, z obozu uciekł (znał świetnie język niemiecki również), wylądował we Włoszech u Andersa. Wracając od Andersa, na granicy, już do domu nie dojechał, ponieważ wracał z przyjacielem. Wszyscy wracali z jakimiś tobołami, a on wszystko, co miał sprzedał i zamienił na walutę, na złote monety. To samo jego kolega. Zaszył to sobie w ramionach w kurtce. Już do domu nie dojechał, tylko jako szpieg Andersa wylądował w więzieniu. Żeśmy się dowiedzieli po roku czasu, że jest w Polsce już, w więzieniu siedzi.

  • Przeżył?

Tak, przeżył. Potem tutaj był, ożenił się. Potem chciał pryskać z powrotem na Zachód, bo już tutaj poznał władzę ludową, chciał się gubić stąd. Dojechał do granicy czesko-austriackiej, przez „zieloną granicę” chciał przejść. Złapali go, wrócił do Polski. Znów – koło Szczecina więzienie, tam siedział, tak że nasza matka miała bardzo duże zajęcie, stale z paczkami jeździła po więzieniach. A w czasie okupacji tylko mówi: „Synu kochany, ten karabin…” – jak wróciłem z akcji do domu z bronią, to Stena w torbę papierową [chowała] i do piwnicy wynosiła.

  • Czy wszyscy wróciliście do Stanów? Z całą rodziną, z braćmi również?

On jeszcze był kawalerem, chciał się przedostać, ale w końcu powiedział, że już ma dosyć i w końcu uciekł. W końcu tutaj pracował, kupił samochód, tym samochodem pojechał gdzieś na wycieczkę i z tą wycieczką przez „zieloną granicę” dostał się przez Jugosławię do Włoch i z Włoch przyjechał do Stanów Zjednoczonych. Tak że jest w Stanach Zjednoczonych.



Warszawa, 7 sierpnia 2007 roku
Rozmowę prowadził Bartłomiej Giedrys
Mieczysław Madejski Pseudonim: „Marek” Stopień: podchorąży Formacja: AK, dowódca plutonu „Topolnicki”, Batalion „Zośka”; Brygada Dywersji „Broda 53” Dzielnica: Wola, Stare Miasto, Śródmieście, Górny Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter